dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony706 906
  • Obserwuję404
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań346 348

Powtórka z miłości - Swatman Claire

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Powtórka z miłości - Swatman Claire.pdf

dareks_ EBooki Romantyczne, Erotyczne
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 104 osób, 81 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

PROLOG 29 czerwca 2013 r. Dzień jest upalny, jasne słońce kontrastuje z ponurym nastrojem. Zoe ma bladą twarz pozbawioną wyrazu. Wysiada z czarnego samochodu i chwiejnym krokiem idzie w stronę niskiego budynku z cegły. Jej matka, Sandra, podbiega do niej i opiekuńczym gestem łapie córkę za łokieć. Stłoczeni w grupce ludzie, których cienie skrócone są przez południowe słońce, stoją po prawej od wejścia. Zoe nie widzi, kto to taki, bo rażące słońce zmieniło ich w ciemne sylwetki. Jedna czy dwie osoby palą papierosy, wydychając nieregularne kłęby dymu w ciepłe letnie powietrze. Obserwują, jak Zoe się zbliża, i jedna osoba ściśniętymi ustami uśmiecha się do niej na powitanie. Zoe tego nie zauważa. W środku matka i córka sztywnym krokiem kierują się do pierwszego rzędu. Teściowa Zoe, Susan, już tam jest. Mimo starannie nałożonego makijażu oczy ma zaczerwienione i spuchnięte, ale gdy siadają obok niej, zdobywa się na słaby uśmiech. Odruchowo Zoe wyciąga rękę i chwyta ją za dłoń, ściskając ją mocno. Za ich plecami słychać szuranie, chrząkanie i szmer ściszonych rozmów innych żałobników, którzy idą zająć swoje miejsca. Ale całą ich uwagę przykuwa to, co znajduje się z przodu: trumna Eda, która spoczywa dumnie na katafalku. Zoe wpatruje się w niewinnie wyglądającą drewnianą skrzynię i nie może uwierzyć, że w środku leży ciało jej męża, tak silnego, tak energicznego, tak pełnego życia. To zupełnie nierzeczywiste. I zupełnie nie fair. Tamtego dnia, gdy umarł, też było gorąco. Zoe biegała po mieszkaniu jak zawsze, wrzucając rzeczy do torebki: laptop, dziennik, jabłko, komórkę, dietetyczną colę, książkę, iPada. – Jak zapakujesz coś jeszcze, to będziesz potrzebowała konia jucznego, żeby zabrać to wszystko do pracy – wymamrotał Ed ze szczoteczką do zębów w ustach. Strużka pasty spłynęła mu po brodzie i plasnęła na parkiet. Zoe przewróciła oczami. – Na litość boską, Ed – powiedziała, coraz bardziej wkurzona. Wiedziała, że przesadza, że Ed tylko próbował rozładować atmosferę, ale nie mogła się powstrzymać. Wmaszerowała do łazienki, oderwała kawałek papieru toaletowego, wyszła, po czym schyliła się i starła pastę z podłogi. Kiedy wycierała plamę, zahaczyła o klepkę i złamała paznokieć. – Kurwa mać – warknęła, czując, jak gniew podchodzi jej do gardła niczym żółć. Wyprostowała się, wróciła do łazienki, gwałtownym ruchem otworzyła szafkę i zaczęła przetrząsać jej zawartość w poszukiwaniu nożyczek do paznokci. Była spóźniona, Ed grał jej na nerwach i musiała jak najszybciej wyjść z domu. Znalazła nożyczki, przycięła nadłamany paznokieć, wrzuciła je z powrotem do szafki i zatrzasnęła drzwiczki. Kiedy wymaszerowała z łazienki, zauważyła, że Ed chowa się w salonie, próbując zejść jej z drogi. Wcale mu się nie dziwiła. Ostatnio ciągle była wkurzona, niewytłumaczalny gniew buzował w niej tuż pod powierzchnią, gotowy wybuchnąć

w każdej chwili. Ale fakt, że wiedziała o jego istnieniu, nie oznaczał, że mogła go opanować. To wina hormonów. Zawsze te pieprzone hormony. Otworzyła szafkę i sięgnęła po swoje sandały. Kiedy wetknęła głowę do garderoby, usłyszała, jak Ed stłumionym głosem mówi coś z drugiego pokoju. – Co? – burknęła, przekrzywiając głowę, jakby dzięki temu mogła go lepiej słyszeć. Stanął w drzwiach, w kasku rowerowym na głowie. – Jadę do roboty. Do zobaczenia. – Pa. Krótko i węzłowato. Nie była w nastroju do rozmowy i Ed dobrze o tym wiedział. Parę sekund później drzwi się zatrzasnęły i usłyszała łoskot, gdy odpiął rower i popedałował do pracy. Serce zatrzepotało jej z żalu, ale zlekceważyła je. Właśnie wtedy po raz ostatni widziała go żywego. Dopiero później usłyszała tę straszną wiadomość. Przez całe przedpołudnie była na nasiadówie, a gdy wyszła z zebrania, jej szefowa, Olive, czekała na nią przy biurku blada jak ściana. – Olive? Wszystko w porządku? – zapytała zaskoczona Zoe. Przez parę sekund Olive nie była w stanie wydusić słowa, więc Zoe zaczęła się niepokoić. Czyżby popełniła jakiś straszny błąd? Czekały ją poważne kłopoty? – Chodź ze mną – poprosiła w końcu Olive. Ton miała łagodny i kojący, a nie ostry i gniewny, co jeszcze bardziej zbiło Zoe z tropu. Weszły do sali konferencyjnej, którą Zoe przed chwilą opuściła, i Olive zamknęła drzwi. – Usiądź, proszę – powiedziała, wskazując krzesło. Sama usiadła obok. Zoe, cała w nerwach, przycupnęła na brzegu siedziska. Ręce zaczęły jej dygotać. – Zoe, nie wiem, jak ci to powiedzieć – zaczęła Olive. – Zdarzył się wypadek. Chodzi o Eda. Potrącił go autobus. Umilkła, a Zoe wstrzymała oddech, pragnąc, by Olive jak najszybciej wypowiedziała następne słowa, żeby mieć już to wszystko z głowy, a jednocześnie wcale nie chciała ich usłyszeć, naprawdę nie, nie na głos. Upiorną ciszę przerwało ciche pukanie do drzwi. Zoe o mało nie zerwała się z krzesła, ale to Olive pobiegła otworzyć. Gdy Zoe się odwróciła, jej świat rozpadł się na kawałki. W drzwiach stała para policjantów. Zapytali właśnie o nią. Zamiast słów z jej gardła wyrwało się zdławione łkanie. Spróbowała wstać, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa i opadła z powrotem na krzesło. Ręce jej się trzęsły. Gdy policjantka weszła do sali, Zoe podniosła wzrok na Olive, błagając ją o to, żeby powiedziała, że to tylko pomyłka – straszna, okropna pomyłka. Ale Olive nie chciała spojrzeć jej w oczy. Zoe wpatrywała się w buty policjantki. Były tak wyglansowane, że blask wiszących pod sufitem jarzeniówek odbijał się w nich jasno i wyraźnie. Zoe pomyślała o tym, jak kobieta przygotowywała się tego ranka do pracy, stojąc w kuchni, pastując buty i zastanawiając się nad tym, co przyniesie jej ten dzień. Czy przyszło jej do głowy, że po południu będzie musiała powiedzieć innej kobiecie, że jej mąż nie żyje?

Wciąż nic nie mówiła, wpatrując się w podłogę. – Zoe? – usłyszała głos. Podniosła wzrok. Trzy twarze patrzyły na nią w oczekiwaniu. – Ja… ja… – Słowa nie chciały się wydostać. – Gdzie on jest? – wykrztusiła w końcu. Drugi funkcjonariusz, któremu chyba ulżyło, że wreszcie coś powiedziała, wystąpił o krok naprzód. – Zabrano go do Royal Free – oznajmił. – Jest mi bardzo przykro, ale… nic nie dało się zrobić, lekarze byli bezradni… – Zawiesił głos. – Możemy tam panią zawieźć, jeśli pani chce. Oszołomiona Zoe kiwnęła głową i wstała. Olive podbiegła do niej, starając się na coś przydać. – Chodźmy po twoje rzeczy, kochana – powiedziała, biorąc Zoe pod łokieć i prowadząc do drzwi. Przy swoim biurku Zoe schyliła się i wzięła z podłogi torebkę, zdjęła z oparcia krzesła swój kardigan i omiotła spojrzeniem blat biurka, upewniając się, że o niczym nie zapomniała. Potem razem z Olive podążyła za policjantami, którzy wyprowadzili ją z biura. Olive pomogła jej wsiąść do radiowozu. Na ulicy panował dziwny spokój. Gdzieś w tyle głowy Zoe rozumiała, że musi powiadomić bliskich, więc gdy wóz z cichym warkotem silnika odjechał w kierunku szpitala, wybrała w telefonie znajomy numer. Jane – jej najlepsza przyjaciółka. – Hej. – Odebrała już po pierwszym sygnale. Głos miała lekki i radosny, i tak niewspółmierny z tym, co się stało, że Zoe aż stęknęła. – Zo, co się dzieje? – Ed… – Głos jej się załamał i musiała się wysilić, żeby wykrztusić z siebie te słowa. – Chodzi o Eda. On… Zdarzył się wypadek i… – Nie mogła dokończyć. Nie mogła tego powiedzieć. Zresztą nie musiała. – Ja pierdolę, Zo, gdzie jesteś? – W Royal Free – powiedziała to głosem tylko trochę głośniejszym od szeptu. – Jadę. Kiedy zakończyła połączenie, właśnie podjechali pod szpital. Nie było czasu na inne telefony. Słońce wisiało nisko nad gmachem z brązowej cegły, nadając mu dziwnie gotycki charakter na tle jasnego nieba. Zoe wysiadła z wozu. Nogi jej się trzęsły i przy pierwszych krokach się potknęła. Policjantka – Zoe żałowała, że nie zapamiętała jej imienia – wzięła ją pod łokieć i przytrzymała. Poszły razem do drzwi. Gdy te się za nimi zamknęły, Zoe miała wrażenie, że pochłonęła ją piekielna otchłań. Zaprowadzono ją do rzędu krzeseł w pokoiku zaszytym gdzieś w głębi szpitala. Czekała tam, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w plakaty na ścianie informujące o poradach psychologicznych dla osób w żałobie i depresji. Czytała poszczególne słowa, ale nie rozumiała ich sensu. Wysiłek, by nie myśleć o niczym, wysysał z niej całą energię. Potem usłyszała znajomy głos i podniosła wzrok. To była Jane. Podbiegła do niej i splotły się w mocnym uścisku. Wtedy Zoe wybuchnęła płaczem; jej obolałym ciałem wstrząsały gwałtowne łkania, które zdawały się rozdzierać ją na pół.

– On… on nie żyje – wyszlochała, cała we łzach. – Och, Zoe, Zoe, Zoe… – powtarzała Jane, tuląc najdroższą przyjaciółkę i głaszcząc ją po plecach. Stały tak aż do chwili, gdy płacz Zoe zelżał. Potem usiadły, wciąż jednak trzymając się za ręce. – Byłam dla niego taka okropna dziś rano – powiedziała Zoe, gdy jej oddech trochę się uspokoił. – Nie mógł nawet na mnie patrzeć. Nienawidził mnie, Jane. – Zoe, Ed nie mógłby cię nienawidzić. On cię ubóstwiał i wiedział, że go kochasz. Nie myśl tak nigdy, proszę. – Ale byłam dla niego taka okropna, a on nie zrobił nic złego. Nawet się z nim nie pożegnałam, a teraz go nie ma i nigdy mu nie powiem, jak bardzo go kochałam. Już za późno. Co ja mam teraz zrobić? Zanim Jane zdążyła odpowiedzieć, zjawił się lekarz i zaprowadził je do pomieszczenia, w którym leżał Ed, w celu identyfikacji zwłok. Zoe, zupełnie otumaniona, słuchała, jak lekarz wyjaśnia, że Ed został potrącony przez autobus, że nie miał najmniejszych szans, że zmarł, zanim przywieziono go do szpitala. Ciągi słów „rozległy uraz mózgu” i „nic nie mogliśmy zrobić” przepływały jej przez głowę, ale wciąż nie mogła znieść myśli o tym, że Ed ucierpiał. Zadawała sobie tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”. Dlaczego pozwoliła mu wyjść z domu bez zapewnienia, że go kocha? Gdyby opóźniła jego wyjście choćby o parę minut, tuląc się do niego na pożegnanie, Ed by żył i mogliby wszystko sobie wyjaśnić – na pewno by mogli. Gdyby podwiozła go do pracy swoim samochodem, zamiast zgadzać się na to, by pojechał rowerem – nie lubiła, kiedy jeździł rowerem: zawsze się bała, że ktoś go potrąci i poturbuje… Ale teraz było już za późno. Ed nie żył. O mój Boże, Ed nie żył. Odrętwiałą, przyprowadzono ją do boku męża. Pomimo obrażeń – umyli go najlepiej, jak umieli, ale na twarzy i klatce piersiowej pozostały krwawe ślady – był to nadal jej Ed i chęć, by wyciągnąć rękę, dotknąć go, objąć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, była przytłaczająca. Zoe wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Pokiwała tylko głową, a potem odwróciła się i odeszła, przytrzymywana przez silne ramię Jane. Kilka następnych godzin pamięta jak przez mgłę. Jacyś ludzie przynosili jej herbatę, przytulali na pocieszenie, słyszała szelest i łoskot łóżek na kółkach, które przejeżdżały pod drzwiami salki przeznaczonej dla rodziny zmarłego, gdzie siedziała i czekała. Potem zjawiła się mama Eda, Susan. Wpadły sobie w objęcia, zjednoczone bólem, który zdawał się ponad ich siły. A teraz znowu są razem. Minęło raptem dziesięć dni, a cierpienie jest wciąż tak dotkliwe, że Zoe ledwo może uwierzyć w to, że nadal oddycha. Z jej klatki piersiowej wyrywa się łkanie i Zoe zakrywa usta, próbując je stłumić. Mama ściska jej drugą dłoń jeszcze mocniej. A potem zaczyna się ceremonia. Zoe nie ma siły płakać, gdy celebrans inicjuje uroczystość, mówiąc łagodnym głosem o jej mężu. Teraz kolej na nią. Nie jest pewna, czy da radę, ale obiecała Susan, a kiedy wchodzi

na podwyższenie, ściskając w dłoni pogniecioną kartkę, i spogląda na morze twarzy, na wszystkich tych ludzi, którzy kochali Eda i którzy kochają także ją, wie, że musi coś powiedzieć. Staje przed mikrofonem. – Napisałam tu parę słów, które chciałam wygłosić, ale teraz nie jestem pewna, czy rzeczywiście to właśnie chcę powiedzieć. – Głos lekko jej się załamuje i Sandra podchodzi, żeby ją pocieszyć, ale Zoe kręci nieznacznie głową i drżąc, bierze głęboki wdech. – Przez ostatnich piętnaście lat Ed był całym moim światem. Znaczył dla mnie wszystko i prawda jest taka, że na myśl o życiu bez niego czuję się, jakbym miała przejść niezmierzoną pustynię bez kropli wody. Już teraz czuję, jakby to była namiastka życia, a Eda nie ma przecież dopiero od kilku dni. Mówi się, że czas leczy rany, ale ja wcale tego nie chcę. Nie chcę, żeby pamięć o nim, pamięć o tym, co nas połączyło, wyblakła. Chcę zachować go w myślach na zawsze, żeby pomagał mi przetrwać trudne chwile, które na pewno mnie czekają. − Zawiesza głos i spuszcza wzrok na swoje dłonie, splecione mocno na pulpicie, na swoje zbielałe kłykcie. – Zawsze będę pewnych spraw żałować: tego, co powiedziałam, i tego, czego nie powiedziałam, i zawsze będę żałować, że nie mogę zmienić części tego, co zrobiłam w dniu jego śmierci, a także w poprzednich miesiącach i latach. Ale nie mam takiej możliwości, w zamian więc postaram się nosić w sercu wspomnienie szczęśliwych chwil i zapomnieć o tym, co złe… − Znowu urywa, podnosi wzrok i spogląda w oczy Jane. Przyjaciółka ma ściągniętą, bladą twarz, jest cieniem samej siebie. – Mam nadzieję, że wam uda się to samo. Wspominajcie Eda z miłością. Cieszę się, że jesteście tu wszyscy. Na pewno bez was nie dałabym rady. Dziękuję… Potem głos jej się załamuje, łzy płyną po policzkach. Zoe pośpiesznie wraca na swoje miejsce, prosto w objęcia matki. Celebrans prowadzi dalszą część uroczystości, ale Zoe nie jest w stanie skupić się na jego słowach. Wreszcie ceremonia dobiega końca. Gdy trumnę zakrywa zasłona, rozbrzmiewają dźwięki ulubionej piosenki Eda − Under My Thumb Rolling Stonesów. – Nie! – krzyczy Zoe i odwraca głowę, chowa twarz w dłoniach i płacze już bez żadnych oporów. Kiedy podnosi wzrok, Eda już nie ma. 16 sierpnia 2013 r. Stojąc przy oknie, Zoe pociera skronie. Wpatruje się w ulewny deszcz, który ścieka szerokimi strugami po brudnych szybach, jeszcze bardziej ją przygnębiając. Krople z brzękiem uderzają o szyby, wtórując głuchemu kołataniu jej serca, a Zoe nie wie już, gdzie kończą się krople deszczu, a gdzie zaczynają łzy. Za oknem widzi ogródek – zniekształcony i rozmazany. Minęły niecałe dwa miesiące, a jej już udało się go zapuścić tak, że pozarastał i zdziczał. Róże w donicach uginają się pod własnym ciężarem, na maleńkim spłachetku ziemi powyrastały dziesiątki chwastów i kilka dumnych, strzelistych pokrzyw, podest ogrodowy jest śliski od mchu i deszczu. Zoe zamyka na chwilę oczy i widzi Eda – siedzi w kucki i starannie sadzi rośliny, przycina je i pieli. Ten maleńki ogródek był oczkiem w jego głowie i powodem do dumy, między innymi ze względu na niego w ogóle kupili to mieszkanie. Zoe powinna dbać o niego jak należy, ale na razie nie udało jej się do tego zabrać – na samą myśl, że

nie widzi w nim Eda, robiło się jej ciężko na sercu. Wpycha rękę głęboko do kieszeni swetra i dotyka palcami foliowego opakowania. Zerka na zegarek. Minęły dopiero dwie godziny, odkąd połknęła ostatnią pigułkę. Kręci się jej od nich w głowie, ale naprawdę potrzebuje kolejnej dawki. To lek antydepresyjny – Zoe ma depresję. Nie ma się co dziwić. Wsuwa tabletkę do ust i przełyka ją na sucho, o mało się nie krztusząc. Odwraca się od okna, wchodzi do kuchni i otwiera tylne drzwi. Klucz w zamku stawia opór. Po krótkiej walce wreszcie obraca się w zamku ze zgrzytem, a Zoe zamaszyście otwiera drzwi i wychodzi na dwór. Pada tak bardzo, że włosy prawie natychmiast przyklejają się jej do twarzy, ale ona zupełnie nie zwraca na to uwagi. Idzie wysypaną żwirem ścieżką i wchodzi na podest. Pochyla się i wyrywa pokrzywę, obojętna na parzący ból. Gniewnie rzuca chwast na podest, po czym odwraca się i wyrywa następną i następną. Po chwili czuje roznoszącą ją złość i rwie chwast za chwastem, nie patrząc, co robi. Rośliny latają w powietrzu, kwiaty tracą płatki, Zoe wyładowuje gniew na ogródku, który Ed kochał najbardziej na świecie. Nie czuje się przez to ani odrobinę lepiej, ale i tak nie może przestać. Deszcz nadal zacina i mokre ubranie klei się jej do zziębniętej skóry, ale Zoe nie jest zimno − nie czuje niczego. Wreszcie, gdy nie ma już nic do wyrwania, odwraca się i staje nad stosem wilgotnych, przemoczonych liści i łodyg, który usypała. Strugi deszczu spływają jej z brwi, po policzkach, po wargach. Stawia nogę na podeście i rusza z powrotem do domu, ale stopa ześlizguje się, nie znajdując oparcia na mokrym podłożu, i Zoe leci do przodu. Traci równowagę i jej ciało przechyla się do tyłu jak w zwolnionym tempie; ramiona kręcą młyńce, próbując czegoś się złapać i uchronić ją od upadku, ale w ich zasięgu nie ma nic prócz powietrza. Zoe czuje, jak żołądek podskakuje jej do gardła, gdy ona sama upada plecami na mokrą ziemię. Wydaje się jej, że krzyczy, ale nie jest pewna − ułamek sekundy później uderza głową o glinianą donicę. Jej czaszka odbija się, po czym spada na ziemię z paskudnym, głuchym łoskotem. Ból jest przeszywający i dotkliwy, ale szybko mija. Wszystko robi się czarne i Zoe traci przytomność.

ROZDZIAŁ 1 18 września 1993 r. Wiem, że coś się zmieniło, już gdy się budzę, zanim otworzę oczy. Podczas gdy umysł usiłuje ustalić, co to może być, przebiega mi przez głowę zwariowana myśl: może to był jeden z tych okropnych koszmarów, a Ed jednak wcale nie umarł. Potem wszystko sobie przypominam, ściska mi się żołądek, mięśnie się naprężają i czuję, jakby delikatna nić, która wciąż wiąże mnie ze światem, z moim życiem, mogła zerwać się na zawsze. Co więc sprawia, że dzisiejszy dzień jest inny niż zwykle? Mam zamknięte oczy, ale wiem, że pokój tonie w świetle, a to wydaje się dziwne. Lubię spać w zaciemnionym pokoju. Czy to możliwe, że po prostu zapomniałam wieczorem opuścić rolety? Może. Ale wyraźnie czuję, że chodzi o coś więcej. I wtedy coś przychodzi mi do głowy. Coś niewyraźnego, jakby wspomnienie, które skrywa się gdzieś w ciemnym zakątku umysłu, tak że nie mogę go uchwycić. Byłam w ogródku. Padał deszcz, a ja wyrywałam chwasty w dzikim szale. To akurat pamiętam. Ale nie przypominam sobie właściwie nic więcej z tego, co było później. Zupełna pustka, poprzetykana tylko z rzadka wyraźnymi obrazami: upadek, ból głowy, róże, twarz Jane, świecące jasno jarzeniówki… a potem zupełna pustka. Może jestem w szpitalu? Może. Upadłam, uderzyłam się w głowę, a teraz jestem tutaj, w szpitalnym łóżku, bezpieczna. To by miało sens. Ale nie wydaje mi się, żeby właśnie na tym polegała odmienność dzisiejszego dnia. Nie otwieram oczu jeszcze przez chwilę i uważnie słucham docierających do mnie dźwięków. Słyszę łoskot kaloryfera, jakby właśnie zaczął grzać. Wyławiam dźwięki radia grającego gdzieś w oddali i brzęk garnków w kuchni, szum prysznica z elektrycznym podgrzewaczem wody, czyjeś gwizdanie. Odgłosy jakby znajome, ale nie do końca – i na pewno nie szpitalne. Wreszcie próbuję otworzyć oczy i niewyraźny świat powoli nabiera ostrości. Widzę biały sufit, pokryty tymi samymi esami-floresami i półkolami, co sufit w moim pokoju z mojego dzieciństwa. Dziwne, nie widziałam tych wzorków od lat. Jest nawet mały różowy ślad − zupełnie taki jak ten, który został na suficie w moim pokoju, kiedy rzuciłam w siostrę szminką i chybiłam. Potrząsam głową, zdumiona tym wspomnieniem. Szary klosz zwisający z sufitu też jest znajomy, przyciąga moją uwagę jak dziecko szarpiące mnie za płaszcz, dopominające się zainteresowania, niecierpliwie czekając, aż zlokalizuję odpowiednie wspomnienie. Przesuwam wzrok w prawo. Widzę komodę z sosnowego drewna, oklejoną nalepkami, a powyżej lustro okolone żarówkami. Nie ma przyborów toaletowych ani kosmetyków, ale widok jest tak znajomy, że aż mnie zatyka. Podrywam się i z walącym sercem siadam na łóżku. Ledwo mogę oddychać. Boję się dalej rozglądać, ale muszę. Obracam głowę i widzę sosnową szafę, której

się spodziewałam. Jedne drzwi są otwarte, w środku wisi rząd pustych wieszaków. Przed szafą leżą czarna walizka i tekturowe pudło. Na nimi napis wykonany czarnym flamastrem: „Rzeczy Zoe!” i uśmiechnięta buzia z wystawionym językiem. Na pudle stoi skrzynka po winie z nadrukiem Thershers, oklejona białą taśmą z powtarzającym się na całej długości jaskrawoczerwonym napisem: „Uwaga”. Nawet nie patrząc, wiem, że jest wypakowana moimi drogocennymi płytami CD, wszystkimi pieczołowicie poukładanymi poprzedniego wieczoru. Obrzucam wzrokiem pokój. Pusty haczyk na drzwiach, gdzie zwykle wieszałam szlafrok. Mój stary odtwarzacz CD na podłodze, owinięty folią bąbelkową. Biurko opróżnione z zeszytów, długopisów i innych rzeczy, z wyjątkiem kubka, z którego sterczy kilka tępych ołówków i jeden marker. To mój stary pokój i wygląda zupełnie tak, jak w dniu, gdy wyjechałam na studia. Serce nadal wali mi jak młotem i biorę kilka głębokich wdechów, próbując się uspokoić. Nie ma się czym martwić, to tylko sen. Umysł płata mi figle. Śpij dalej, a jak się obudzisz, wszystko wróci do normy, cokolwiek ta norma znaczy. Kładę głowę z powrotem na poduszce i zamykam oczy. Ale nie mogę się powstrzymać i znów się rozglądam. Wszystko jest tak, jak było przed chwilą. Co, do diabła? Zrzucam z siebie kołdrę, stawiam nogi na podłodze i ostrożnie drepczę do lustra. Jest mniej więcej na poziomie mojego pasa i gdy się zbliżam, widzę w nim swoją krótką piżamę i kamizelkę – strój, którego nie nosiłam od jakichś osiemnastu lat. Nie jestem pewna, czy jestem gotowa na to, co zaraz ujrzę, ale siadam ostrożnie na brzegu stołka i zaglądam w lustro. Zatyka mnie. Nie dlatego że widok jest okropny. To ja. Ale nie trzydziestoośmioletnia ja, z cieniami i drobnymi zmarszczkami pod oczami i z głęboką literą V wyrytą na czole, do której widoku w sumie już się przyzwyczaiłam. To ja w wieku osiemnastu lat, z zarumienionymi policzkami i zupełnie bez zmarszczek – za to z rozmazanym czarnym makijażem, w którym wyglądam jak Alice Coo­per. Włosy mam pofarbowane na dziwny rudofioletowy kolor i nastroszone, tak że sterczą dookoła mojej twarzy we wszystkich kierunkach niczym aureola. Przyklepuję je drżącą ręką, a potem, mrużąc oczy, przyglądam się swojemu odbiciu i robię głupią minę. Skóra na czole wcale nie marszczy mi się tak jak zwykle, lecz pozostaje gładka i dziwnie sprężysta. Śmieję się głośno. Dźwięk jest tak niespodziewany, że aż drgam z zaskoczenia. Nie słyszałam go od dłuższego czasu. Ale wydaje się na miejscu, bo sytuacja jest zupełnie absurdalna. Jak to możliwe, żeby działo się coś takiego? Zastanawiam się nad powrotem do łóżka, schowaniem głowy pod poduchą i udawaniem, że nic z tego nie dzieje się naprawdę. Ale jestem ciekawa. Przerażona i skołowana, lecz też zaintrygowana tym, co jeszcze może się zdarzyć. Bo wiem, że to coś więcej niż zwyczajny sen. Nie wiem, skąd to wiem, ale po prostu wiem. Czuję, że… to rzeczywistość. Czuję się tak, jakbym naprawdę tu była, bez względu na to, jak idiotycznie to brzmi. Wstaję. W nogach łóżka leży stos ubrań, pogniecionych, bo przez sen wierzgałam

nogami. Wyraźnie pamiętam, że całą wieczność zastanawiałam się nad tym, co tego dnia założyć – na swój pierwszy dzień na uniwerku. Przenosiłam się do Newcastle i byłam taka podekscytowana. Trochę też się bałam, ale entuzjazm brał górę. „Nie mogę się doczekać, żeby się stąd wyrwać”, powiedziałam swojej przyjaciółce, Amy. Ale to była tylko taka poza. Tak naprawdę uwielbiałam swój dom w Doncaster, z mamą i tatą, i młodszą siostrą, Becky. Jęczałam i narzekałam, rzecz jasna, ale wiedziałam, że mama i tata mnie kochają. Nie znałam żadnego innego świata. Przeprowadzka do Newcastle, gdzie wszyscy będą obcy, oznaczała dla mnie ogromną zmianę. Trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek byłam tą przestraszoną dziewczyną. Zdejmuję spodenki od piżamy i wkładam ubranie, które leży na łóżku; parę rajstop w czarno-białe prążki, czarną kieckę – obcisłą i kusą – a do tego za duży kardigan. Spuszczam głowę i przyglądam się sobie. O dziwo, czuję się całkiem nieźle. Zerkam na szafkę nocną. Szukam swojej komórki i cmokam (zastanawiam się, czy cmokam również we śnie, i się uśmiecham, bo musiałoby to wyglądać bardzo zabawnie). Jest rok 1993. Wtedy jeszcze nie miałam telefonu komórkowego. Nikt nie miał − z wyjątkiem biznesmenów, którzy łazili z ogromnymi, niewygodnymi cegłami przy uszach. Zamiast komórki widzę tylko radiobudzik, który wyświetla godzinę: 08.10. Idę na parter zobaczyć, co się dzieje. Pamiętam, jak mama mówiła mi kiedyś, że gdy wyjechałam na uczelnię, płakała przez trzy dni z rzędu. Nigdy jej nie wierzyłam. Mama nie należała do beks – zawsze była zbyt zajęta sprawami innych, żeby mieć czas na rozczulanie się nad sobą. Wydawało się to po prostu zbyt nieprawdopodobne. Schodzę na dół i zaglądam przez uchylone drzwi do kuchni. Przez chwilę obserwuję mamę z ukrycia. Wygląda tak młodo, jej włosy nie są siwe, tylko ciemnokasztanowe. Jest też szczuplejsza i ma na sobie bluzkę, a nie jeden z niezliczonych swetrów z M&S, w których teraz gustuje. Zapomniałam, że kiedykolwiek tak wyglądała. W tle słychać głos spikera w radiu. Mama jedną ręką powoli wyjmuje talerze i garnki ze zmywarki, a w drugiej ściska chusteczkę, którą od czasu do czasu ociera oczy. Czuję nagły przypływ miłości. Wtedy po schodach zbiega Becky i czar pryska. – Co tak stoisz? – rzuca. Gapię się na nią i nie jestem w stanie odpowiedzieć. Teraz, kiedy widuję Becky, zawsze dziwię się, jak dorośle wygląda. Jest ode mnie młodsza o cztery lata, więc zawsze myślałam o niej jak o smarkuli, i kiedy widzę ją dorosłą, jest to dla mnie wstrząs. Ale ta Becky, którą mam teraz przed sobą, jest właśnie tą, której obraz noszę w pamięci. Oczywiście nasze spotkanie dowodzi czegoś jeszcze: Becky mnie widzi, co zdaje się oznaczać, że to wszystko jest rzeczywiste. Nie czekając na odpowiedź, przepycha się obok mnie i włazi do kuchni. – Mamo, gdzie moje rzeczy do hokeja? – jęczy. Mama się prostuje. – Tam, kochanie. – Wskazuje starannie ułożony stosik uprasowanych ubrań na blacie. Ma iście anielską cierpliwość. Wtedy zauważa mnie i uśmiecha się blado. – Cześć, kochanie. Gotowa? Więc ona też mnie widzi. No dobra. Biorę głęboki oddech i uśmiecham się do niej

niepewnie. Zwykle powiedziałabym coś bezczelnego, na przykład: „Jasne, nie mogę się doczekać, żeby stąd zwiać”. Ale przed chwilą widziałam, jak się przejmuje, więc nie mam serca sprawiać jej przykrości. – Tak, wszystko spakowane – mówię i spostrzegam, że ma zapuchnięte oczy. Podchodzę i ją przytulam. Wydaje się zaskoczona i reaguje z kilkusekundowym opóźnieniem. Ale gdy wdycham liliowy zapach jej mydła, ogarnia mnie nostalgia za tym, jak proste było kiedyś życie. Gdyby tylko wciąż takie było. Gdybym tylko nadal myślała jedynie o wyjeździe z domu, o tym, co zjeść na śniadanie, i o zawieraniu nowych znajomości. Odsuwam się i zauważam, że mama przelotnie marszczy brwi. Pewnie zastanawia się, dlaczego ją przytuliłam. Jako nastolatka nie zachowywałam się w ten sposób – byłam zbyt przejęta sobą, żeby w ogóle dotarło do mnie, że mamie jest smutno. Prędzej można było się po mnie spodziewać, że potraktuję ją jak powietrze i nabałaganię w jej wysprzątanej do czysta kuchni, niż że ją obejmę. Zachowywanie się jak nastolatka będzie trudne. Po prostu nie jestem już tą samą osobą. Ale będę musiała spróbować. Odchodzę i nalewam wody do czajnika. – Herbaty? – pytam. – Ja poproszę, kochanie. – Ja też – burczy pod nosem Becky, która stoi teraz przy szafce z płatkami śniadaniowymi i pakuje do ust czubate łyżki cheeriosów prosto z pudełka, zachłannie, jakby przez miesiąc głodowała. – Gdzie tata? – pytam, bo nie mogę się doczekać, żeby znów go zobaczyć. – Wyskoczył po gazetę. – Mama robi w powietrzu znak cudzysłowu. Wszystkie wiemy, że kiedy tata idzie „po gazetę”, to tak naprawdę wymyka się, żeby wypalić po kryjomu papierosa. Kiedy wraca, cuchnie dymem, a kieszeń jego koszuli zawsze jest wypchana czymś, co bez wątpienia wygląda jak paczka szlugów. Wszystkie udajemy, że nic nie zauważyłyśmy, a i on zachowuje się, jakby nie wiedział, że wiemy. Nie mam pojęcia, czemu w ogóle chce nam się udawać. Przewracam oczami i przyglądam się, jak mama uwija się w kuchni. Otwiera szuflady, ściera z blatu wyimaginowane plamy, schyla się i zbiera spod stóp Becky cheeriosy. – Nie sprzątaj po niej, sama może to zrobić. – Kiwam głową w stronę szlaku z płatków, który moja siostra zostawia za sobą jak Jaś i Małgosia. – Zamknij się. – Becky jest wściekła. – Nic nie szkodzi, kochanie. Przecież i tak sprzątam. – Ale… – Milknę. Nie mogę znieść, że mama jest traktowana jak służąca, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że sama traktowałam ją zupełnie tak samo, więc ostatecznie gryzę się w język. Zamiast tego nalewam wszystkim herbaty, dodaję do filiżanek mleko, słodzik dla mamy i kostkę cukru dla Becky. Sama piję niesłodzoną, tylko z mlekiem. – Zrobić ci coś na śniadanie, kochanie? Głowa mnie boli. Rozmasowuję delikatnie skronie.

– Nie, dzięki. Chyba wezmę herbatę na górę i skończę się pakować. – Okej. Do zobaczenia niedługo. Pośpiesz się, tata chce ruszać w drogę. Kiwam głową i idę na górę, gdzie ostrożnie stawiam filiżankę na podłodze obok łóżka. Potem znów się kładę. Potrzebuję chwili do zastanowienia. Nie wiem, ile jeszcze ponownie przeżyję z tego dnia, ale czuję się dziwnie, wiedząc, co się stanie. Za parę godzin mama, tata i ja załadujemy moje rzeczy do samochodu i pomachamy na pożegnanie Becky, która zostanie sama w domu, żeby mogła pójść na trening hokeja i zjeść z kumpelkami obiad na mieście. Potem dotrzemy do Newcastle. Serce będzie mi waliło jak młotem, gdy będziemy przejeżdżać obcymi ulicami. Dotrzemy do mojego nowego domu, wypakujemy bagaże z samochodu, a potem będę zdana sama na siebie, po raz pierwszy w swoim życiu – tylko ja i moi nowi współlokatorzy. Wtedy nagle coś do mnie dociera i aż zapiera mi dech. Nie mogę uwierzyć, że uświadomiłam to sobie dopiero teraz. Tego dnia – w każdym razie tego rzeczywistego dnia – pierwszy raz zobaczyłam Eda. Mojego Eda, którego opłakuję od dwóch miesięcy, Eda, którego śmierć załamała mnie, wywołując zagubienie i gniew. Obracam się na bok i łapię za brzuch, rozpaczliwie chwytając powietrze. Czy to może oznaczać… Nie śmiem nawet o tym pomyśleć… Czy to może oznaczać, że po dwóch miesiącach żałoby, po dwóch miesiącach rozpaczy, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi, po dwóch miesiącach marzenia o tym, żebym mogła dotknąć szczeciny zarostu na jego brodzie, odgarnąć mu włosy z oczu, zapleść ręce na ogorzałej szyi i przytulić się do niego całym ciałem, znów będę miała okazję go zobaczyć? Na samą myśl o tym kręci mi się w głowie. Nie mogę w to uwierzyć, a jednocześnie nie mogę już się doczekać. * Rytm jazdy musiał mnie chyba uśpić, bo kiedy otwieram oczy, widzę, że się wreszcie zatrzymaliśmy. Tata gasi silnik, a mama odwraca się do mnie z uśmiechem. Jest rok 1993 i wszystko jest w porządku. Ja też się uśmiecham. Ale potem wszystko mi się przypomina i znów odbiera mi dech. – Na pewno dobrze się czujesz, kochanie? Jesteś strasznie blada. Podnoszę się, wycieram ślinę, która ściekła mi z kącika ust, i kiwam głową. – Tak, tylko przysnęłam. Sorry. Tata cmoka. – Co za odmiana. – John, daj jej spokój. – Co? Jest nastolatką, a nastolatki takie już są. – Tata kiwa głową w stronę okna. – Patrz, twój nowy dom. Wyglądam przez okno i widzę domek, w którym będę mieszkała przez następny rok. Jest tak znajomy jak widok mojej twarzy i uśmiecham się mimo woli. Wysłużone drzwi do naszej szeregówki są otwarte. Gdy wysiadamy z samochodu,

znajoma kobieta w średnim wieku wybiega nam na spotkanie. – Witam pana. – Wyciąga rękę do mojego taty i uśmiecha się ciepło. – Jestem John – mówi tata, ściskając jej dłoń. – John Morgan. A to moja żona, Sandra. – Więc ty musisz być Zoe – mówi kobieta, ściskając także moją dłoń. – Jestem mamą Jane, mam na imię Cara. Miło cię poznać. – Mnie również – mamroczę, starając się nie dać po sobie poznać, że wiem, kim jest. Zanosimy moje graty do domu i rzucamy je w pierwszym pokoju, do którego wchodzimy. – Poszukam czajnika – mówi mama, zrywając taśmę z jednego z pudeł. – Nie trzeba, zaparzyłam już herbatę. – Cara kieruje nas wszystkich do kuchni. Podczas gdy mama i tata gadają z Carą, ja wymykam się na piętro, żeby rozejrzeć się po domu, zanim wszyscy się zjadą. Ale kiedy wchodzę do drugiego pokoju, aż mnie zatyka. Tam, odwrócona do mnie plecami, gdy starannie wiesza swoje dżinsy w szafie, z rozkołysanymi blond włosami spiętymi wysoko w kucyk, stoi bardzo znajoma postać. Odwraca się do mnie i jej niesamowicie młodą, śliczną buzię rozjaśnia szeroki uśmiech. – Czołem, jestem Jane. Ty musisz być Zoe. Właź i siadaj. Jeśli znajdziesz miejsce. Odsuwa na bok stos ubrań, a ja siadam i zaczynam się zastanawiać, co powiedzieć do kogoś, kogo znam prawie tak dobrze jak siebie samą, a kogo oficjalnie mam poznać dopiero teraz. Rany, szkoda, że nie ma instrukcji obsługi, która by mi to ułatwiła. – Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać – mówię, przycupnąwszy na brzeżku jej pojedynczego łóżka. – Ja też. Miałam nadzieję, że przyjedziesz jako pierwsza. Dobrze, właśnie tak to powinno przebiegać. Nikogo innego nie powinno tutaj jeszcze być. Rozglądam się po pokoju z uśmiechem. – Wygląda na to, że będziemy tu jedynymi dziewczynami. Ciekawe, kiedy dotrze reszta. Jane wzrusza ramionami. – Cholera wie. Miejmy tylko nadzieję, że żaden z nich nie będzie ganiał nas z siekierą. – Puszcza do mnie oko, a ja uśmiecham się i na chwilę supeł, który czuję w brzuchu, trochę się rozluźnia. To właśnie Jane, moja najlepsza przyjaciółka od piętnastu lat z okładem. – Czekaj, jak się nazywają ci kolesie? – Rob, Simon i Ed – odpowiadam zbyt szybko, a głos załamuje mi się lekko przy ostatnim imieniu. Uśmiech na chwilę spełza z twarzy Jane. Ale po paru sekundach powraca w pełnej krasie. – Ciekawe, czy z którymś się spikniemy? No wiesz, nieudana przygoda romantyczna, która skończy się tym, że do końca roku będziemy się czuć nieswojo? Musi do czegoś takiego dojść, nie? To chyba nasze święte prawo, a wręcz obowiązek. Piekę raka. – No, musi. Nie ma siły. Niezrażona moim brakiem entuzjazmu, Jane wciska się na łóżko obok mnie

i ciągnie: – Wiem, że to zabrzmi strasznie stereotypowo, ale co studiujesz? Bo ja teatr. Mama i tata chcieli, żebym zapisała się na „porządne” studia, ale nie jestem na tyle mądra. Zresztą uznałam, że teatr będzie czadowy. – Ja francuski i marketing. – To nudne jak flaki z olejem, więc czuję, że muszę rozwinąć temat: – Pomyślałam, że przyda mi się język obcy i… no wiesz, coś, po czym będę mogła znaleźć pracę. Jane wzrusza ramionami. – Uuu, dziewczyna z ambicjami. To mi się podoba. – Bierze ze stosu sweter i zaczyna go składać. – No dobra, co poza tym? Jaką lubisz muzykę, filmy? Masz jakieś hobby? Chłopaka? Jesteś kochającą inaczej mistrzynią karate z hoplem na punkcie jazzu? – Ha! Gdybym tylko była taka interesująca. – Śmieję się. – Nie, jestem dosyć zwyczajna. Lubię rocka… – Spoglądam znacząco na swoje ubranie. – I trochę ze mnie kujonka. Mój ulubiony film to Powrót do przyszłości, bo myślę, że super byłoby podróżować w czasie… – Urywam, bo nagle zdaję sobie sprawę z doniosłości moich słów. – I nie. Nie mam chłopaka. Ani dziewczyny. – Miałam oczywiście chłopaków, ale głupio mi o nich mówić. – A ty? – Szczerze mówiąc, nie mam za dużo do opowiadania. Mama i tata powiedzieliby, że zmarnowałam młodość, pijąc bełty w parku i za mało przygotowując się do matury na poziomie rozszerzonym, ale w sumie jest okej, bo teraz dostałam się na uczelnię i mogą być ze mnie dumni. – Przewraca oczami. – Miałam chłopaka, Richa, ale wyjechał do Plymouth, więc powiedziałam mu, że nie ma sensu, żebyśmy dalej ze sobą chodzili. Przypuszczam, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Tak czy siak, dzięki temu mam szanse poznać tu jakiegoś fajnego, seksownego rugbystę, no nie? − Uśmiecha się łobuzersko, ale już nie odpowiadam, bo nagle na schodach rozlegają się ciężkie kroki. Moje ciało się spina, chociaż jestem pewna, że to nie Ed. Po paru sekundach zza futryny wychyla się przystojna twarz, okolona długimi ciemnymi włosami. Rob. Na jego widok schodzi ze mnie całe napięcie. – Mogę do was dołączyć czy to impreza tylko dla dziewczyn? – pyta, gdy zza drzwi wyłania się reszta jego ciała. – Właź – mówi Jane. – Ty to który? – Rob – odpowiada i uśmiecha się szeroko. – Ten przystojny. Ja też się uśmiecham. Rob rzeczywiście jest przystojny, ale też straszny z niego podrywacz: do końca miesiąca zaliczy z połowę panienek z pierwszego roku. Poza tym nie jest Edem. – Miło cię poznać, przystojniaku – mówię. Klapie na brzegu łóżka obok mnie i wyciąga nogi. Kiedy on i Jane rozmawiają, próbując się lepiej poznać, ja rozglądam się po pokoju. Patrzę na czarne plamki w kącie, gdzie zadomowiła się wilgoć, na kwadraciki ciemniejszej farby, na tłuste krążki blue tack, które pozostały po zdartych plakatach, i myślę o tym, jak niesamowity stał się ten dzień. Z jakiegoś powodu obudziłam się w 1993 roku, znów jako osiemnastoletnia dziewczyna. Czy trafiłam tu tylko na jeden dzień, czy na znacznie dłużej, nie mam pojęcia,

ale w tej chwili zupełnie mnie to nie obchodzi, bo mogę myśleć tylko o jednym: o Edzie. Jeżeli ten dzień przebiegnie tak samo jak za pierwszym razem – a na razie wszystko zdaje się na to wskazywać – to wkrótce poznam Eda. Nie będzie moim Edem, którego tak dobrze znam. Będzie to Ed, którego dopiero poznałam, młody, seksowny, nieco arogancki Ed, którego lubiłam, ale wcale nie zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia: nie było miłości jak grom z jasnego nieba, nie było żadnej niezwykłej chemii. Tylko dwoje ludzi, którzy spotykają się po raz pierwszy, gdy świat niezliczonych możliwości stoi przed nimi otworem. Tym razem będzie trudno – o ile to w ogóle wykonalne – zachowywać się tak, jakbym go wcześniej nie znała. Kochałam go i nienawidziłam tak namiętnie; tuliłam go i pocieszałam, i darłam z nim koty, utraciłam go i opłakiwałam, więc jak teraz – z całym tym bagażem doświadczeń – mam przez to przebrnąć? Zupełnie nie wiem. – Co ty na to? – Drgam, zaskoczona, i wracam do rzeczywistości. Widzę, że Jane i Rob patrzą na mnie wyczekująco. – Sorry, byłam myślami gdzie indziej. Co mówiliście? Mam nadzieję, że żadne z nich nie zauważyło drżenia w moim głosie. – Skoczymy do pubu? – proponuje Rob. – Napijemy się po browarku, zanim reszta tu dotrze. – Dobry pomysł. – Przyda mi się drink dla kurażu, jeśli mam przetrwać kilka następnych godzin. Podnoszę się szybko z miejsca. – Wniosę tylko swoje graty do pokoju, zanim mama i tata odjadą. Schodzimy po schodach, żeby się pożegnać, podczas gdy tata wnosi moje torby i pudła do pokoju sąsiadującego z pokojem Jane. – Trzymaj się, kochanie. – Mama tuli mnie mocno, a ja znów czuję, jak łzy napływają mi do oczu. – Dzwoń do mnie i odwiedź nas niedługo w domu. – Byle nie za szybko. Przygotowuję twój pokój pod wynajem. – Tata uśmiecha się jak szelma i na chwilę bierze mnie w objęcia. Macham im, gdy odjeżdżają, i rozpoczyna się nowy etap mojego życia. Poradzę sobie. Mogę znów prowadzić studenckie życie. W końcu chodzi tylko o ten jeden dzień – a możliwe, że właśnie o tym dniu marzyłam, odkąd straciłam Eda. – Dobra, chodźmy. – Biorę głęboki wdech i przylepiam uśmiech do twarzy, a potem wszyscy troje maszerujemy do najbliższego pubu. Kiedy przepychamy się przez drzwi obrotowe, dopada mnie dziwna tęsknota. Dawno tu nie byłam i teraz zalewa mnie fala wspomnień. Wyobrażam sobie Eda przy stole bilardowym, jak marszczy czoło, koncentrując się na wbijaniu czarnej bili, podczas gdy na brzegu stołu stoi jego kufel piwa – a sam gracz jest podchmielony. Pamiętam, jak Jane urżnęła się tak, że spadła z krzesła i skuliwszy się w kącie, zasnęła. Prawie słyszę dźwięki No Rain Blind Melon dobiegające z szafy grającej, którą kiedyś niezmordowanie faszerowaliśmy monetami, żeby posłuchać ulubionych piosenek. I mimo zupełnego absurdu sytuacji i obaw związanych z tym, co ma się zdarzyć, gdy siadam przy stoliku, by spędzić popołudnie z tymi ludźmi – starymi przyjaciółmi, których dopiero poznałam – czuję rozlewające się po ciele ciepło. *

Trzy godziny później jesteśmy z powrotem w domu. Przyjechał Simon i po krótkim zapoznaniu zabieramy się do dzielenia między siebie szafek kuchennych i opróżniania butelki taniego wina, które kupiliśmy w monopolowym po drodze z pubu. Smakuje jak rozpuszczalnik do farb, ale tłumi mój niepokój. Na dworze zaczyna się robić ciemno, a ja wiem, co to znaczy. Niedługo zjawi się Ed. Czuję, jak supeł w moim brzuchu znów się zaciska. Nie zaakceptowałam jeszcze tak naprawdę faktu, że nigdy więcej nie zobaczę Eda, ale gdzieś w głębi wiem, że taka jest prawda, i przeraża mnie, że jego twarz zaczyna już rozmazywać się i zanikać w mojej pamięci − bez względu na to, jak rozpaczliwie usiłuję temu zapobiec. Widzę jeszcze zarys jego twarzy, mogłabym wręcz zakreślić go palcami, ale nie pamiętam dokładnego kształtu jego oczu, konturu nosa czy wcięcia pośrodku górnej wargi układającej się w łuk Kupidyna – i doprowadza mnie to do szału. Nie wiem, jak zareaguję na to, gdy znowu go zobaczę, przy tych wszystkich ludziach. Jak na niego patrzeć, ale nie wyciągać ręki, by go dotknąć, czy co gorsza, jak nie rzucić mu się w ramiona? Jak niby mam tego dokonać? Wskazówki tandetnego plastikowego zegara nad zlewem tykają monotonnie, woda nieustannie kapie z kranu. Czuję, że dłonie zaczynają mi się pocić, a w głowie robi się mętlik. Głosy mamroczą coś w tle, ale odcinam się od nich i skupiam na wdechu i wydechu, na miarowym podnoszeniu się i opadaniu klatki piersiowej, na nieustępliwym biciu serca. Chcę po prostu mieć to już za sobą. Wtedy, jakby w odpowiedzi na moje modlitwy, rozlega się głośne pukanie i zanim ktokolwiek zdąży wstać, drzwi do kuchni otwierają się gwałtownie i moim oczom ukazuje się Ed − z szerokim uśmiechem rozjaśniającym jego przystojną twarz. Krew uderza mi do głowy i boję się, że zaraz zemdleję. Wokół mnie robi się zamieszanie, gdy wszyscy zrywają się z miejsc, żeby go powitać, ale ja siedzę jak zaklęta, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń tuż obok jego głowy, bo boję się spojrzeć prosto na niego. W końcu jednak muszę to zrobić i gdy z wysiłkiem kieruję spojrzenie na niego, czuję się, jakbym dostała fangę w brzuch. Boże, to on, to naprawdę on. Wstaję i powoli obchodzę swoje krzesło, ściskając kurczowo oparcie w nadziei, że utrzyma mnie w pionie. A potem znów patrzę na niego, napawając się każdą cząstką jego ciała. Ciemne włosy opadają mu na błękitne oczy, a on co rusz odgarnia je ręką – gestem tak znajomym, że czuję niemal fizyczny ból. Wygląda tak młodo i nie mogę uwierzyć, że nie zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Teraz czuję, jakby wyrwano mi z piersi serce i powieszono pośrodku kuchni, żeby wszyscy moi kumple mogli je zobaczyć. Jestem zakochana w tym mężczyźnie, ale rozdziera mnie rozpacz, bo odszedł, i wiem, że to może być dla mnie jedyna okazja, żeby znów go ujrzeć. A jednocześnie nie mogę przed nim zdradzić, co czuję. W każdym razie nie słowami. Ale na pewno się domyśli, jak tylko spojrzy mi w oczy, na pewno zobaczy w nich wszystko, co łączyło nas od tej chwili? Przecież niemożliwe, żeby nie zauważył naszej więzi? Muszę sprawić, żeby ta chwila się liczyła, bo to może moja jedyna szansa. Biorę więc głęboki wdech, wycieram dłoń o spódnicę i wystawiam rękę, robiąc

krok do przodu, a jednocześnie staram się powstrzymać dygot. – Jestem Zoe – mówię. – Miło cię poznać. Kiedy ściska moją dłoń, wszystko wokół mnie eksploduje. – Mnie też bardzo miło cię poznać – mówi, a głęboki tembr jego głosu rezonuje w moim sercu. Trzymam jego dłoń trochę dłużej niż to konieczne i czuję ciepło przenikające przez skórę. On też je czuje, wiem to na pewno i zaglądam mu głęboko w oczy. Potem jednak czar pryska − znów rozlega się pukanie, a Ed łagodnie cofa rękę i zwraca się w stronę drzwi, zza których wyziera druga twarz. Cały się rozpromienia, opiekuńczym gestem obejmuje przybyłą i ciągnie ją ku sobie, podczas gdy jego oczy przepełnia miłość. Kobieta jest wysoka i pełna gracji, ma krótkie włosy i oczy, które wypełnia ciepły blask. Wyraźnie widać, że ubóstwia Eda i że on odwzajemnia jej uczucia. – Słuchajcie wszyscy, to moja mama. Mamo, to są wszyscy. – Majestatycznym, szerokim gestem ogarnia zebranych. Mówimy półgłosem „dzień dobry”, a ja mogę myśleć tylko o dniu, gdy stałam przy Susan na pogrzebie Eda, gdy patrzyłyśmy, jak zasłona wokół trumny się zamyka, i podtrzymywałyśmy się nawzajem, splecione w żałobie. – Mama chciała się upewnić, że się nie zgubię po drodze, prawda, mamo? Susan schyla głowę i uśmiecha się przepraszająco. – Tak, przepraszam, że jestem tą zawstydzającą mamą, ale wiecie, musiałam dopilnować, żeby mojemu syneczkowi nic się nie stało. Uśmiecha się szerzej, a Ed stęka, choć wiem, że w głębi duszy bardzo cieszy się z jej obecności. W tej chwili jest jedyną kobietą na świecie, którą kocha. – Ale nie zostaniesz na długo, co, mamo? – Nie, bez obaw. Nie będę ci robić siary. – Susan spogląda na butelkę wina stojącą na stole. – Zresztą widzę, że siarę już macie, a to chyba nie na mój żołądek. − Ed przewraca oczami, a ona uśmiecha się łobuzersko, tak samo jak on, gdy myśli, że jest zabawny. – Przepraszam. Zabieram się stąd, zanim zabije mnie własny syn. − Zarzuca torebkę na ramię i pochyla się, żeby dać Edowi buziaka, a mnie aż skręca w środku z zazdrości. Dałabym wszystko, żeby go teraz pocałować. Ale wiem, że nie mogę; muszę po prostu poczekać. – Miło mi było was poznać – mówi jeszcze, po czym Ed odprowadza ją do wyjścia. Siłą woli zmuszam serce do tego, żeby nie biło tak szybko, podczas gdy rozmowa przy stole rozbrzmiewa na nowo. Dla pozostałych to tylko jeden ze zwyczajnych dni w ich życiu, choć oczywiście ekscytujący i pełen nowych znajomości. Co by sobie pomyśleli, gdyby wiedzieli, przez co przechodzę? – Dobrze się czujesz? Strasznie zbladłaś. – Jane marszczy czoło z niepokojem, zaciągając się głęboko papierosem. Uśmiecham się słabo, odganiając dym sprzed nosa. – Nic mi nie jest. Chyba tylko trochę się ubzdryngoliłam. – Ha, ale przecież popijawa jeszcze na dobre się nie rozkręciła. Masz słabą głowę, dziewczyno. – Z papierosem w ustach podchodzi do zlewu, obmywa kubek, nalewa do niego wody i wraca do mnie. – Masz, wypij to. Biorę kubek z nadzieją, że Jane nie zauważy, jak drży mi ręka, i wypijam duszkiem

zawartość. – Lepiej? Kiwam głową. – Dzięki. – Dobra. A teraz wino. – Nalewa mi do kieliszka ciepłego sikacza i uśmiecha się szeroko. Ed wraca i zaczyna czegoś szukać w swoim plecaku. Obserwuję go, choć wiem, co wyjmie. Wyciąga flaszkę wódki. – No dobra, kto ma ochotę na porządny alkohol? Stękam żałośnie, gdy podnosi się chóralne „jaaa!”. Pragnę zapamiętać te chwile, ale jak się upiję, to niczego nie zapamiętam. Z drugiej strony nie chcę wyjść na sztywniacką nudziarę pierwszego dnia, kiedy wszyscy się poznaliśmy. Wódka jest rozlewana do szklanek – nie ma lodu, ale ktoś znalazł butelkę dietetycznej coli – i drinki trafiają na stół. Biorę swoją szklankę i unoszę do ust. Przyglądam się twarzom przyjaciół i staram się nie gapić na faceta, którego kocham najbardziej na świecie. – Zdrówko. – Ed podnosi szklankę i patrzy na mnie, a ja czuję, jakby zaglądał mi prosto w duszę, i się rumienię. Stukam się z nim szkłem i wtedy wreszcie odwraca wzrok. Serce bije mi tak szybko, że mam wrażenie, że zaraz spadnę z krzesła. Reszta wieczoru zlewa się w bezkształtną masę pozbawioną ostrych konturów: są rozmowy, picie i śmiech, aż wreszcie późno w nocy wszyscy idą spać. Nie chcę się kłaść. Nie mam pojęcia, co się zdarzy jutro – czy jeszcze kiedyś zobaczę Eda, czy to był tylko ten jeden raz – więc na wszelki wypadek wolałabym nie zasypiać. Ale jestem zmęczona i pijana i wiem, że nie mam wyboru. Dzień nie będzie trwał wiecznie bez względu na to, jak długo będę próbowała nie zasnąć. – Dobranoc! – woła Ed, gdy docieramy na szczyt schodów. – Dobranoc, kochanie. – Chyba za szybko się spoufalasz. Krzywię się z niesmakiem i kryję rumieniec, chowając twarz we włosach. – Sorki, trochę się wstawiłam. Dobranoc, panie Edwardzie Williamsie. Miło było cię poznać. – Wyciągam rękę, a on ściska ją, potrząsając delikatnie. Od jego dotyku przebiega mnie dreszcz. – Cała przyjemność po mojej stronie, panno Zoe Morgan. Potem puszcza moją dłoń, zamyka za sobą drzwi i już go nie ma.

ROZDZIAŁ 2 22 lipca 1994 r. Minęło pierwszych kilka sekund na jawie. Rozpacz przypominania sobie wszystkiego, co się stało, przestała ranić do żywego i zamiast początkowej wyjącej rozpaczy utrzymuje się na poziomie ciągłego tępego bólu. Leżę w łóżku, zaciskając mocno powieki. Ale wspomnienie tego, że wczoraj znów widziałam Eda i dotykałam go, również mnie nie opuściło i teraz koniecznie chcę sprawdzić, czy to się powtórzy – czy nadal jestem w przeszłości. Biorę więc głęboki wdech i otwieram oczy, a potem siadam i rozglądam się. Najpierw widzę bardzo młodą Jane: leży skulona jak dziecko na końcu mojego podwójnego łóżka i smacznie śpi. Jest wciąż ubrana, a rozczochrane włosy kleją się jej do twarzy. Nie zwracając na nią większej uwagi, rozglądam się dalej. To pokój, w którym mieszkałam na drugim roku studiów. Ten sam, w którym rozpakowałam się „wczoraj”; widzę plakaty, które powiesiłam na ścianie: Pop Will Eat Itself, Soundgarden, Red Hot Chili Peppers. Ogromny stos ciuchów leży na krześle w kącie, płyty walają się po podłodze obok mojej wieży stereo. Reszta CD jest ułożona starannie w szafeczce. Trochę kręci mi się w głowie. Czy to jakiś inny dzień? Takie mam wrażenie. Ale dlaczego? Biorę kilka głębokich oddechów i staram się opracować jakiś plan. Nie mam pojęcia, co się dzieje ani który dzień ponownie przeżywam, ale przypuszczam, że wkrótce się dowiem. Opuszczam nogi na podłogę, uważając, żeby nie obudzić Jane. Dywan pod moimi stopami wydaje się szorstki, a w powietrzu unoszą się drobinki kurzu, widoczne w świetle przebijającym przez zasłony cienkie jak papier. Przechodzę między płytami, starając się na żadnej nie poślizgnąć, i otwieram szafę. Na wewnętrznej stronie drzwi jest lustro. Próbując nie zastanawiać się nad tym zbyt intensywnie, spoglądam na swoje odbicie. Włosy mam długie i splątane, pofarbowane na ciemny brąz, który wygląda na prawie czarny. Sięgają mi do połowy ramion. Oczy są obwiedzione na czarno i pomalowane srebrnym brokatem, a cera biała i gładka jak porcelana. Ani śladu najdrobniejszej zmarszczki na twarzy, mimo że najwyraźniej ostatniego wieczoru nieźle zabalowałam. Mam na sobie za dużą czarną koszulkę z krótkim rękawem, spod której wyłaniają się szczupłe białe nogi. Spostrzegam siniec na łydce, mały, ale ciemnofioletowy, w żółtawej obwódce. Nie mam pojęcia, jak się go dorobiłam. W nosie błyszczy mi srebrny kolczyk, a w płatku lewego ucha tkwią cztery srebrne ćwieki. Uśmiecham się. Uwielbiałam swoje kolczyki. Brakuje mi ich. W ogóle trochę tęsknię za czasami, kiedy tak się ubierałam. Schodzę po cichu na parter, stąpam ostrożnie między popielniczkami i pustymi puszkami, które walają się po podłodze w salonie, i włączam telewizor. Wciskam guzik telegazety i z zaskoczeniem stwierdzam, że działa: na ekranie wyświetlają się rzędy liter

w staromodnej grafice. Wreszcie, po paru minutach przeglądania powoli wczytujących się stron, znajduję to, czego szukam. Datę – 22 lipca 1994 r. Marszczę brwi, przetrząsając pośpiesznie wspomnienia, żeby zlokalizować ten dzień. Dlaczego akurat ten? Czy był ważny? Czy miał związek z Edem? I wtedy do mnie dociera. Jak mogłam zapomnieć? Jest kilka dni po tym, jak Ed i ja po raz pierwszy się pocałowaliśmy. Co może znaczyć tylko jedno. To dzień, kiedy zranił moje serce. Nogi uginają się pode mną i szybko siadam na brzegu zabrudzonej kanapy. Pamiętam to tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, i nie mogę do końca uwierzyć, że będę musiała przeżyć to wszystko raz jeszcze. Pocałunek był niespodziewany, ale wspaniały. Po upływie roku z zaskoczeniem zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo moje uczucia do Eda przybrały na sile. Łapałam się na tym, że obserwuję go cały czas: jak rozmawia z ludźmi, je śniadanie, śpi na kanapie. I powoli dotarło do mnie, że widzę w nim kogoś więcej niż tylko kumpla. Naprawdę mnie kręcił. Nie miałam pojęcia, czy odwzajemnia moje uczucia, ale i tak marzyłam o tym, żeby przed końcem roku się z nim pocałować. Do czasu domowej impry na jakiś tydzień przed końcem nauki, kiedy mieliśmy się rozjechać na lato do domów, zdążyłam już prawie stracić nadzieję, że między nami do czegokolwiek dojdzie. – Kiedy zaczynasz? – Simon miał odbyć kilkutygodniowy staż w kancelarii prawnej swojego starego i zależało mu na tym, żeby każdy z nas też gdzieś się zahaczył. – W pierwszym tygodniu po powrocie do domu – powiedziałam. Załatwiłam sobie wakacyjną robotę w pubie na rogu. – A ty? – spytałam. – Też od razu idziesz do pracy? – No – powiedział. – I muszę nosić gajer. Roześmiałam się głośno. Simon nosił rzadko prane bojówki, stare glany i wypłowiałe T-shirty z wizerunkami kapel muzycznych. – Co? – rzucił, udając urażonego. – Myślę, że będę się prezentował bardzo przystojnie. – Wysunął podbródek i poprawił wyimaginowany krawat pod szyją, po czym podał mi skręta. – Tak, na pewno. – Sztachnęłam się i wydmuchałam dym w powietrze. – Nie będziesz mógł skupić się na pracy przy tych wszystkich kobietach ustawiających się w kolejce do twojego biurka. – Na to właśnie liczę. − Puścił oko, a ja znów się roześmiałam. – A ty jakie masz plany, Eddie? Ed wzruszył ramionami. – Niesprecyzowane. Wracam do mamy, a potem się rozejrzę. Lubię robotę w ogródku, na świeżym powietrzu, w słońcu, „tymi ręcami”. Może też zagram trochę koncertów w okolicznych pubach. – Rzucił mi spojrzenie. – A może nie. – Niektórym to dobrze, co? – stwierdził Simon. – Też chciałbym się wygłupiać, grając całe lato na gitarze pod opieką mamusi. – Tak, wiem, to ciężki kawałek chleba, ale ktoś musi to robić. – Ed zaśmiał się, ale zauważyłam urazę w jego oczach. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy uważają go za

maminsynka, ale ja wiedziałam, że jest inaczej. Nawet zanim umarł jego tata, Ed nie czuł się z nim zbytnio związany, więc od lat byli tylko we dwoje − on i mama. – Znajdziesz coś. – Pochyliłam się i podałam mu skręta, tak że musnęliśmy się palcami. Przebiegł mnie dreszczyk i cofnęłam gwałtownie dłoń, ale widziałam, że Ed przygląda mi się kątem oka, i poczułam się nieswojo. Wstałam i poszłam do kuchni – nogi miałam jak z galarety. Stanęłam na chwilę przy zlewie, próbując trochę otrzeźwieć, podczas gdy podłoga wibrowała od basów Insane in the Brain Cypress Hill. – Hej. Drgnęłam z zaskoczenia. Odwróciłam się i zobaczyłam stojącego za mną Eda. Serce zatrzepotało mi szybciej. Wgramolił się na blat i usiadł, przyglądając mi się z uwagą. – No to jak ci się podoba, że całe lato spędzisz w domu? Wzruszyłam ramionami. – W porządku. No, wiesz… – Pod jego spojrzeniem poczułam się nieswojo i odwróciłam się, biorąc jakąś rzecz z blatu, tylko po to, żeby zająć czymś ręce. – A tobie? Nie odpowiedział. Zamiast tego zapytał: – Będziesz za mną tęskniła? – Powiedział to żartobliwym tonem i nie wiedziałam, czy ze mną flirtuje, czy po prostu się droczy. Odwróciłam się do niego. – Nie, no skądże. – Czułam wypieki na twarzy i bałam się, że rumieniec mnie zdradzi, ale cały czas patrzyłam mu prosto w oczy, czekając, aż pierwszy odwróci wzrok. Zeskoczył z blatu i stanął niecały metr ode mnie. – Szkoda. – Tak? Pokiwał głową, po jego wargach błąkał się uśmiech. – Tak. Bo myślę, że ja będę za tobą tęsknił, Zoe. Bałam się, że przez wypite wino wkładam w jego słowa więcej znaczeń, niż powinnam. Ciemny błękit jego oczu skrzył się figlarnie. – Jasne. Dobrze. – Tak? Naprawdę dobrze? – Podszedł do mnie, potykając się lekko. – Oj… – Uśmiechnął się szeroko. – Chyba trochę za dużo wypiłem. – Zbliżył się i stanął kilka centymetrów ode mnie, przyglądając mi się z góry. – Ale wcale nie dlatego to mówię. Naprawdę będę za tobą tęsknił. − Potem bardzo powoli schylił głowę i delikatnie dotknął swoimi wargami moich. Poczułam się, jakbym płonęła, i zareagowałam z namiętną łapczywością. Ed objął mnie i przytulił, całując goręcej. Wreszcie się cofnął. – To chyba w porządku, nie? – zapytał, a ja pokiwałam głową. – Lepiej niż w porządku. Nachylił się, jakby znów chciał mnie pocałować, ale przerwał nam głos: – Hej, hej, hej! Co my tu mamy? Ed szybko się odsunął. W drzwiach kuchni stał Rob. Słaniał się lekko i wyglądał na cholernie zadowolonego, że przyłapał nas na gorącym uczynku. Uśmiechnęłam się radośnie, ale Ed wcale nie wydawał się zadowolony. – Nic – wymamrotał i cofnął się jeszcze o parę kroków. – Tylko się żegnałem.

– Tak to właśnie wyglądało. – Rob wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ja tylko po piwo. Też chcesz? – Poproszę. Wzięli piwo z lodówki. – Zoe? – Rob wyciągnął puszkę w moją stronę. – Nie, dzięki. – Kręciło mi się w głowie i starałam się przetrawić to, co właśnie zaszło. Czy Ed mnie zbył, czy zawstydził się, że zostaliśmy przyłapani? Próbowałam złowić jego spojrzenie, ale nie chciał na mnie patrzeć. Na twarz wystąpiły mi gorące wypieki. Bez względu na to, jakie miał intencje, byłam na niego wściekła. Odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Wróciłam na imprezę i nalałam sobie kolejny kieliszek ciepłego wina, którego butelka stała na podłodze. Od tamtej pory Ed dziwnie się w stosunku do mnie odnosił, zachowując się tak, jakby nic się nie stało. Uznałam, że też będę udawać. Nie wiedziałam, w czym problem, ale nie zamierzałam go o to pytać. Sam mógł się przyznać. Teraz znów jestem jakiś tydzień później, w ostatnim dniu trymestru, dniu, którego nienawidziłam już za pierwszym razem, i zastanawiam się, czemu mam przeżywać go ponownie. Bo musi być jakiś powód. W przeciwnym razie co bym tu robiła? Dostałam drugą szansę, żeby zmienić coś, co za pierwszym razem sknociłam? Nagle zatyka mnie z wrażenia. Właśnie! Muszę spróbować zmienić coś w tym dniu. Zobaczyć, czy mam wpływ na rozwój wypadków. Może to taki efekt motyla – drobna zmiana gdzieś po drodze może wytworzyć dalekosiężne skutki wiele lat później. Co może oznaczać, że nawet małe odchylenie w przebiegu dzisiejszego dnia może okazać się na tyle istotne, że nie stracę Eda. Nie mam pojęcia, czy to zadziała, ale wiem, że warto spróbować. * Jest piąta po południu. Gorące słońce świeci wysoko na niebie i unoszę ku niemu głowę. Ciesząc się ciepłem otulającym moją twarz, piję colę z puszki. Jane siedzi obok mnie i ćmi szluga. Jej nogi podskakują nerwowo. – Chodźmy, muszę wrócić do domu i wziąć prysznic. Śmierdzę. – Jeszcze parę minut – błagam. – No dobra – mówi, a ja wiem, choć na nią nie patrzę, że przewraca oczami. – Dzięki. I nie rób tego. – Czego? – Nie przewracaj gałami. – Aha. Sorry. Znam ją czasem lepiej niż samą siebie – i vice versa. Nie ma w tym nic zaskakującego, bo widujemy się codziennie i mówimy sobie wszystko. Jak o tym myślę, robi mi się trochę smutno. Bo teraz, w 2013 roku, nadal ją uwielbiam, ale wiem, że pozwoliłam, by nasza przyjaźń zeszła na dalszy plan. W tej konkretnej chwili zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Biorę łyk coli i odwracam się do Jane.

– Uwielbiam to, wiesz? – Co? – To. To, że możemy sobie posiedzieć razem w milczeniu i że jest nam fajnie. Uśmiecha się. – Ja też. Mimo że każesz mi tu siedzieć wbrew mojej woli. – No dobra, poddaję się. − Skaczę na równe nogi i czuję lekki zawrót głowy. Starałam się odwlekać powrót do domu, bo wiem, że będzie tam Ed, a ja nie jestem jeszcze gotowa na to, żeby go zobaczyć. Denerwuję się i muszę się opanować. Jane i ja szwendałyśmy się dziś razem, unikając wykładów i pijąc tani, zwietrzały cydr w klubie studenckim. Teraz wyszłyśmy odetchnąć świeżym powietrzem, ale przez to w głowie zakręciło mi się jeszcze mocniej. Chwytam Jane za ramię, żeby nie upaść. – Ostrożnie. – Przytrzymuje mnie i kiepuje niedopałek na chodniku. Potem się uśmiecha. – Ojoj, chyba za dużo tego cydru wypiłyśmy. – Po czym wydaje z siebie stłumione beknięcie, a ja ryczę ze śmiechu. – Ty świnio! Bierzemy się za ręce i chwiejnym krokiem ruszamy do domu. Super było spędzić z nią dzień, chociaż im bardziej się upijałam, tym trudniej było mi nie powiedzieć jej, co jest grane. To, przez co przechodzę, wydaje się takie dziwaczne, niewytłumaczalne i… cóż, ważne, że miałam poczucie, że nie powinnam tego przed nią ukrywać. Ale teraz, gdy maszerujemy razem, cieszę się, że się powstrzymałam. To był fajny dzień i nie chcę, żeby coś go zepsuło. Jane zawsze przy mnie była, przez ostatnie kilka lat pełnych kłopotów sercowych, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że zamknęłam się przed nią, bo nie byłam w stanie poradzić sobie z jej dobrocią. Dzisiejszy dzień był jak balsam dla duszy: jest tak, jakbyśmy odzyskały naszą przyjaźń, i chociaż wiem, że pewnie w przyszłości niczego to nie zmieni, czuję się fantastycznie. Mrugam i czuję, że mam oczy wilgotne od łez. Nawet się nie obejrzałam, a już przeszłyśmy trzy kilometry, które dzieliły nas od domu. Obie trochę wytrzeźwiałyśmy i gdy Jane wsuwa klucz do zamka, czuję, jak narasta we mnie napięcie. Moja przyjaciółka zauważa zmianę. – Musisz z nim pogadać, wiesz? – Wiem, wiem. A jak on nie będzie chciał ze mną gadać? Jeśli odczytał to zupełnie opacznie i pocałunek jest tylko pomyłką popełnioną po pijaku, o której stara się zapomnieć? – A może nie? Może po prostu się wstydzi? No wiesz, stereotypowego romansu pod jednym dachem, i nie wie, jak sobie z tym poradzić? Może powinniście zwyczajnie ze sobą porozmawiać? Kręcę głową. – Nie, nie ma mowy. To on mnie pocałował i powiedział, że będzie tęsknił. To w ogóle nie była moja inicjatywa. Więc teraz to on powinien podejść i powiedzieć mi, dlaczego zaczął mnie unikać. Jane patrzy na mnie przez chwilę, a potem wzrusza ramionami. – Powiedziałam, co miałam do powiedzenia, i nie zamierzam się powtarzać. Ale wiesz, co moim zdaniem powinnaś zrobić. I nie jest to siedzenie z założonymi rękami.

Kiwam głową z nieustępliwą miną. Milkniemy, gdy Jane otwiera drzwi i zapala światło. Z salonu dobiegają jakieś głosy, słyszę śmiech i cicho grający telewizor. Droga przez przedpokój wydaje się dłuższa niż zwykle. Wreszcie docieramy do dużego pokoju i otwieramy drzwi. Ledwo powstrzymuję się od krzyku. Na kanapie w salonie siedzi Ed. Obok niego, wtulona w jego ramię z zadowolonym uśmieszkiem, siedzi… jak, do diabła, ona miała na imię? Tamtego dnia wywarła tak duży wpływ na moje życie, że nie mogę uwierzyć, jakim cudem zapomniałam jej imię, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć. Z braku laku przezywam ją Cycata. Na drugiej kanapie siedzi rozwalony Rob z otwartą puszką piwa w garści. Gadają. Ale ja nie mogę oderwać wzroku od Eda. Mój Ed, obejmujący inną dziewczynę, dziewczynę, która nie jest mną, zaledwie kilka dni po naszym pamiętnym pocałunku. Od tamtej chwili nie mogłam myśleć o niczym innym, a tymczasem Ed siedzi sobie tu i najwyraźniej mu to zwisa. Czuję się, jakbym dostała kopniaka w brzuch; kręci mi się w głowie tak bardzo, że chwytam się oparcia sofy. To oczywiście idiotyczne. Wiedziałam, że mnie to czeka. Ale przez to wcale nie jest mi lżej. Wtedy usiadłam i cały wieczór udawałam, że niczego nie zauważyłam, a potem położyłam się do łóżka wcześniej niż zwykle i się popłakałam. Tym razem jednak będzie inaczej. Zamierzam czegoś spróbować, zobaczyć, dokąd mnie to doprowadzi. Może to szaleństwo, myśl, że jeden drobiazg teraz, w 1994 roku, może zapobiec czyjejś śmierci w 2013 roku, ale jeśli nie, to jaki to wszystko ma w ogóle sens? Siadam i czekam na odpowiedni moment. Ed nadal unika mnie wzrokiem. Rozmowa toczy się dalej, ale ja nie słyszę właściwie ani słowa. Czekam jedynie na swoją okazję. Wreszcie Ed wstaje. – Muszę się tylko odlać. Zaraz wracam. Wychodzi z pokoju. Czekam kilka sekund i też wstaję. Jane spogląda mi w oczy i przekrzywia pytająco głowę, ale zbywam ją i jakby nigdy nic wychodzę z salonu. Czuję się głupio, kiedy stoję w kuchni i czekam na odgłos spuszczanej wody w klozecie. A kiedy słyszę jej szum, przechodzę korytarzem i mijam drzwi do klopa, właśnie gdy Ed wychodzi. Wpada na mnie i zderzamy się barkami. – O, sorry. Wlepia wzrok w dywan i odwraca się, żeby odejść. – Ed − mówię stanowczym tonem i Ed się zatrzymuje, unosząc pytająco brwi. – Zoe? Serce wali mi tak mocno, że czuję jego bicie w całym ciele, po opuszki palców. Staram się zapanować nad oddechem. – Ed, nie możesz w nieskończoność traktować mnie jak powietrze. Czy powiesz mi wreszcie, dlaczego udajesz, że mnie nie pocałowałeś? Ed wygląda na wstrząśniętego. I dobrze mu tak, bo przez niego przeżywałam piekło. Ale nie mam zamiaru mu teraz odpuścić. Czekam, aż odpowie, i w głowie mi szumi, bo postąpiłam zupełnie wbrew swojemu charakterowi. – Nie udaję. Ja tylko… – Milknie i spuszcza wzrok na swoje buty. Potem podnosi