dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Przebudzenie - Zyskowska-Ignaciak Katarzyna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :971.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Przebudzenie - Zyskowska-Ignaciak Katarzyna.pdf

dareks_ EBooki Literratura Polska Zyskowska-Ignaciak Katarzyna
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 14 miesiące temu

Dzień dobry. Jako właścicielka praw autorskich do tej książki, proszę o natychmiastowe usunięcie pliku. W innym razie będę zmuszona podjąć odpowiednie kroki prawne. Katarzyna Zyskowska.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Przebudzenie

Prolog Nad koronami starych drzew zawisła blada kula księżyca w pełni, której zimny blask przebijał przez konary, kreśląc na trawie migotliwe cienie. Na niedużej polanie wyłaniał się z mgły niewielki biały pałac. W szybach odbijały się smugi światła sunące po parku i dlatego dopiero po chwili w jednym z wysokich okien można było dostrzec chybotliwy płomień świecy – ktoś nadal czuwał. W bogato zdobionym wnętrzu na łożu spoczywał pogrążony we śnie młody mężczyzna, a za muślinem firanki, odwrócona tyłem do kochanka, stała piękna kobieta. Patrzyła w dal. Na jej twarzy przez długą chwilę rysował się uśmiech satysfakcji, który niespodziewanie zastąpił wściekły grymas. Coś wyjątkowego za oknem musiało przykuć jej uwagę, bo delikatnym ruchem uchyliła zasłonę i przysunęła twarz do szyby. Nie budząc śpiącego, narzuciła na siebie leżący u stóp łoża szkarłatny płaszcz, koniuszkami palców zagasiła świecę, po czym bezgłośnie opuściła pokój. Dopiero teraz w jej ruchach dało się zauważyć gorączkowość – szybko zbiegła się po marmurowych schodach. Na tyłach pałacu spora grupa mężczyzn popijała wino i grała w karty. Widok pani ich nie zaskoczył – najwyraźniej jej nocne życie nie stanowiło tu dla nikogo tajemnicy. W kilku słowach wydała im rozkazy, a oni szybko poderwali się z miejsc i wypadli na dziedziniec. Przez chwilę spoglądali w kierunku, który im wskazała, po czym zawrócili w stronę zabudowań gospodarskich, gdy tymczasem pani powoli schodziła alejką prowadzącą ku brzegom jeziora. Jej oczy nieprzerwanie patrzyły w jeden punkt – sponad zamglonej tafli wody wyłaniał się lesisty pagórek wyspy, jej wyspy, na której ktoś śmiał rozpalić dzisiejszej nocy ogniska. Wiedziała, kim są ci ludzie. To byli ci niewierni, na których jej stary i słaby mąż patrzył tak pobłażliwie. Stanęła na nabrzeżu. Z tego miejsca w świetle księżyca doskonale widziała całą Gilmę, z której do jej uszu dochodziły pieśni wyśpiewywane przy ognisku. Na przeciwległym brzegu nie zobaczyła

ani jednej łodzi – więc intruzi dostali się na drugą stronę po jej moście. „Tym lepiej” – przebiegło jej przez myśl. Dużo łatwiej odetnie im drogę ucieczki. Nadbiegli służący, niosąc pochodnie i broń. Mężczyźni wsiedli do kilku łodzi przycumowanych wśród pożółkłego sitowia i odbili od brzegu. Kręgi światła z rozpalonych szczap szybko przesuwały się po wodzie, by w kilka chwil później oświetlić brzeg wyspy. Kobieta czekała na tę chwilę i gdy z Gilmy dobiegł do jej uszu pierwszy rozdzierający krzyk, podłożyła ogień pod drewnianą konstrukcję pomostu, który spłonął jak zapałka. Niebo wypełniły ciemne kłęby dymu. W tym samym momencie na szczycie wyspy potomkowie plemienia mieli stoczyć walkę na śmierć i życie. Jedni ginęli od celnych ciosów, inni w płomieniach, a ci którym udało się uciec z pożogi na wzgórzu, oddawali ostatnie tchnienie w toni jeziora. Śmiech oprawców i krzyki ich ofiar docierały do uszu kobiety oglądającej to przerażające widowisko z drugiego brzegu. Niosące się po wodzie głosy z każdą minutą słabły, a płomienie zamieniły się w szarą czapę dymu, który powoli spływał zboczami i rozlewał się po tafli wody. Do brzegu, gdzie czekała odziana w purpurę postać, dobiły łodzie z mężczyznami, których twarze błyszczały od potu i krwi. – Wszyscy? – zapytała kobieta. – Kto to wie. Za dużo tam dymu… Przez piękną twarz przemknął cień niezadowolenia. – Możecie odejść. Skłonili się i nie odwracając już głów w kierunku pogorzeliska, ruszyli w stronę pałacu. Kobieta zrzuciła ciężki kaptur z jasnych włosów i głęboko odetchnęła – powietrze przesycał kwaśny zapach zgliszczy.

Niedziela 14 września 2008 – Zuzanna, Zuza! Kochanie, obudź się! No przestań się drzeć, do cholery. Postawisz na równe nogi wszystkie babcie w kamienicy. Błagam, zaraz łeb mi pęknie. Otworzywszy oczy, jakby przez mgłę zobaczyła nad sobą pochyloną głowę Marcina, a w uszach nadal, jak odległe echo, pobrzmiewał czyjś krzyk. Matko! Co to było? – Suszy mnie! – jęknęła. Ledwie mogła oderwać język od podniebienia. – Nigdy więcej choćby kropli czerwonego wina. Od dziś jestem abstynentką! – Jeśli ma cię to uchronić przed nocnymi koszmarami i przestaniesz się wydzierać, to będę pierwszą osobą, która pomoże ci wytrwać w trzeźwości. Wrzeszczałaś tak potwornie, jakby cię ktoś obdzierał ze skóry. Co ty masz za sny, dziewczyno? – Błagam, nie męcz mnie. Nic nie pamiętam. Jakieś jezioro, pożar… – Oblizała spierzchnięte wargi. – To chyba przez to nagłe odwodnienie organizmu. – Nieporadnie podciągnęła się na poduszkach. – Zlituj się nad cierpiącą i przynieś mi coś do picia, bo chyba umieram, a nie czuję się na siłach, żeby wstać z łóżka. – Nie wyglądasz najlepiej – mruknął Marcin, przyglądając się jej uważnie. – Zaraz ci coś dam – dodał i skierował się do kuchni. Nadal rozsadzało jej skronie, ale nie była pewna, czy to przez wczorajsze spotkanie u znajomych, czy może ten dziwny, męczący sen. Tylko co to było? Gdyby mogła sobie przypomnieć… – A ubiegłej nocy tak brylowałaś… – Marcin z promiennym, choć lekko złośliwym uśmieszkiem, przysiadł na łóżku ze szklanką wody, w której rozpuszczała się tabletka. – Nie znęcaj się nade mną. – Wzięła od niego szklankę. Czekała, aż tabletka na dnie rozpuści się do końca. – Sam mnie o to prosiłeś. – Tak, kochanie, i zapewniam cię, że oczarowałaś wszystkich. Moi klienci po kilku głębszych nie mogli wyjść z zachwytu, że mam tak piękną i mądrą towarzyszkę. – A widzisz.

– Sama przy okazji załatwiłaś kilka swoich spraw. Czy warszawce znowu się dostanie? – spytał retorycznie. – Oj, nie lubisz tych młodych japiszonów. „Do których ty też należysz” – przemknęło jej bezwiednie przez myśl. – Cóż, jeśli ktoś jest tak głupi, że po pijaku opowiada dziennikarce działu plotkarskiego o swoim życiu seksualnym, to trudno oczekiwać, żeby owa dziennikarka zachowała szczegóły rozmowy dla siebie. Zuzanna uśmiechnęła się na wspomnienie tego, co wczoraj usłyszała. Jeden z gości bez zbędnej pruderii pół wieczoru raczył ją szczegółami swojego intymnego pożycia z piosenkarką, której dotychczasowa kariera opierała się przede wszystkim na robieniu szumu wokół własnej osoby. Każda informacja na jej temat, nawet niesprawdzona, dobrze się sprzedawała. Zuzanna układała więc już w myślach nowy tekst. Miała świadomość, że pisanie o wybrykach celebrytów raczej nie doprowadzi jej do szczytu dziennikarskiej sławy, jednak gazeta, w której od kilku lat pracowała, choć nie miała zbyt dobrej opinii, dawała jej stabilizację finansową. To zagłuszało wyrzuty sumienia, więc ideały musiały poczekać. Marcin, jako właściciel dobrze prosperującej firmy, ideałami się nie przejmował. Był dość gruboskórny i w interesach nie bawił się w sentymenty. Liczyła się tylko kasa. O dziwo jednak potrafił zachowywać się szarmancko i umiał oczarowywać kobiety. Dlatego Zuzanna, choć jeszcze sama nie zdołała ich odkryć, wierzyła, że na dnie jego duszy kryją się zasoby empatii. Ich relacja opierała się nie tyle na uczuciach, ile kalkulacji obopólnych korzyści. Zuzanna miała z kim wyjść w piątkowy wieczór lub do kogo zadzwonić w razie chandry. Z kolei Marcin lubił towarzystwo ładnych, mądrych i unikających stabilizacji kobiet. Nie mieszkali razem, a bycie ze sobą w ich wykonaniu ograniczało się zwykle do wspólnych niedzielnych poranków, takich jak dzisiejszy, które stanowiły naturalną konsekwencję sobotnich nocy. Zazwyczaj gdy mijała pierwsza fala kaca, kochali się, ale robili to chyba bardziej dla higieny niż z rzeczywistej potrzeby bliskości. Potem

zamawiali pizzę czy jakieś inne danie z dostawą do domu, które zjadali w rozbabranym łóżku, po czym Marcin wracał do własnego mieszkania, aby Zuzanna mogła dojść do siebie przed kolejnym ciężkim tygodniem pracy. Tak było i tym razem. Kiedy zamknęła za nim drzwi, poczuła ulgę. Fajnie im było ze sobą, ale lubiła swoją samotność i niezależność. Zaparzyła herbatę i usiadła w fotelu. Machinalnie przewracała kartki kolejnych czasopism. Nie mogła się skupić. Nadal nie dawał jej spokoju dzisiejszy senny koszmar, czuła się rozbita. Zuzanna rzadko miewała sny. Zwykle była tak zmęczona pracą, że odpływała, gdy tylko jej głowa dotknęła poduszki. Jeśli nawet o czymś śniła, zwykle po przebudzeniu nic już nie pamiętała. Ale jako osoba dość pragmatyczna nie przykładała do tego większej wagi. Sny nie miały przecież najmniejszego znaczenia, po co je więc roztrząsać. Zdziwiło ją, dlaczego ciągle wraca myślami do tego koszmaru. Pewnie był po prostu konsekwencją wypicia rzeki wina i nawdychania się dymu zakazanych substancji pochodzenia roślinnego… Cisnęła plik gazet w kąt i zaczęła zbierać porozrzucane po podłodze sypialni rzeczy, które Marcin zdjął z niej wczoraj w przypływie alkoholowej namiętności. Naręcze ubrań upchnęła w koszu na pranie stojącym w łazience i usiadła na brzegu wanny. Przekręciła kurek. Strumień wody uderzył z hukiem o dno wanny. Zuzannę coraz bardziej drażniło irracjonalne zainteresowanie snem. Powoli wracały do niej pewne obrazy. Las spowity mgłą, biały pałac… Wciąż jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, co ją tak wystraszyło, że obudziła się z krzykiem. Zanurzyła się w wodzie pachnącej lawendowym olejkiem do kąpieli i przymknęła powieki. Woda… Przeszył ją dreszcz. Jezioro pełne krwi… i martwych ciał… Usiadła i otworzyła szeroko oczy. Powróciło wspomnienie pożaru trawiącego las na wyspie i stojącej na brzegu kobiety w czerwieni wpatrzonej w pożogę, śmiejącej się w głos. Przemyła twarz. Krajobraz ze snu był z jednej strony straszny, a z drugiej znajomy… Zuzanna czuła, że to miejsce naprawdę istnieje. Tylko gdzie? Gdzie mogła widzieć taki pałac nad jeziorem? Ale te odgłosy rzezi…

Przecież nigdy nie była świadkiem czegoś podobnego. Skrzywiła się z irytacją i znów zanurzyła w przyjemnie gorącej wodzie. „Jestem przemęczona i mam kaca. To dlatego śnią mi się takie potworności” – pomyślała. Jeszcze przez chwilę leżała w wannie, po czym wyszła z wody na wiekową, ułożoną w czarno-białą szachownicę, posadzkę. Zuzanna bardzo lubiła klimat tego odziedziczonego po babci mieszkania, z jego skrzypiącymi podłogami, dębową klepką, drzwiami pomalowanymi na biało zwykłą olejną farbą. Spędziła tu niemal całe życie – odkąd w wieku czterech lat straciła rodziców. To była wielka rodzinna tragedia, ale Zuzanna nie potrafiła przywołać, co wtedy myślała i czuła. Wydarzenia znała tylko z opowieści. Nie tęskniła za utraconymi rodzicami, bo prawie zupełnie ich nie pamiętała. Babka z powodzeniem zastąpiła jej matkę, stała się dla jedynej wnuczki całym światem. Zresztą obie były sobie bardzo bliskie. Nikogo więcej nie miały. Życie nie rozpieszczało babci Zuzanny. Marysia Szenkowska, która w momencie wybuchu wojny miała zaledwie dziewięć lat, jak wiele osób ze swojego pokolenia przeszła prawdziwe piekło na ziemi. Ale wczesne dzieciństwo upłynęło jej w dostatku i miłości. Ojciec, ceniony warszawski pediatra, stworzył rodzinie spokojny, szczęśliwy dom, a córkę, która przyszła na świat dość późno, uwielbiał szczególnie. Matka, kobieta niezwykle praktyczna, zapewniła bliskim poczucie bezpieczeństwa. Starszy brat wyjechał się kształcić, by spełnić marzenia o lataniu, gdy Mania miała siedem lat, ale zawsze pozostał dla niej wzorem cnót wszelakich. Jednak cały ten bezpieczny świat zabrała dziewczynce wojna. Już w pierwszych jej dniach została bezpowrotnie rozdzielona z bratem, który jako absolwent wojskowej szkoły lotniczej trafił po krótkiej tułaczce przez Europę do Francji, a później Anglii. Rodzice dostali od niego tylko jeden list, w którym pisał o walce w angielskich siłach zbrojnych i zapewniał o rychłym powrocie, po czym ślad po nim zaginął. Sami zginęli w powstaniu warszawskim. Marysi jako jedynej udało się przeżyć, gdy bomba trafiła w ich kamienicę. Wraz z tysiącami warszawiaków uciekła z płonącej stolicy na początku października,

grzebiąc w ruinach nie tylko bliskich, lecz także wszelką nadzieję. W chwili wyzwolenia nie była już dzieckiem, ale dorosłą, choć zaledwie piętnastoletnią kobietą, boleśnie doświadczoną przez los. Nie miała do czego wracać. Pierwsze lata po wojnie spędziła w podwarszawskim przytułku wraz z innymi osieroconymi podczas powstania dziećmi. Tam poznała dwa lata od siebie starszego Marka. Maria odnalazła w chłopaku, również dotkniętym przez wojnę, bratnią duszę. Ogrom uczuć, którymi wcześniej obdarzała rodzinę, teraz przelała na Marka. On jednak musiał wkrótce opuścić przytułek, aby stanąć na własnych nogach. Maria nie należała do ludzi, którzy poddają się biernie losowi, postanowiła ciężką pracą odwrócić ciążące nad nią fatum. Zdała więc maturę i związała się z Markiem. W odbudowywanej z mozołem Warszawie znaleźli dla siebie niewielki pokoik i stworzyli własną „wyspę szczęśliwości”. Wkrótce, nauczeni w czasach okupacji, że radosne chwile są zbyt ulotne, by z nich nie korzystać, wzięli ślub. Młode małżeństwo rozdzieliły jednak kolejne zawirowania historii. Podczas wojny Marek jako członek Szarych Szeregów brał udział w powstańczych walkach, a nowa władza szybko rozliczała się z takimi jak on. Depesza z więzienia nadeszła trzy tygodnie po jego aresztowaniu i była niezwykle lakoniczna: pani mąż, Marek Wieluński, zmarł tego i tego dnia w wyniku przewlekłego zapalenia płuc. Zwłok oczywiście nie pozwolono jej zobaczyć. I tak po niespełna dwóch latach od ślubu, w wieku dwudziestu lat, Maria została wdową. Nie mogła jednak poddać się nieszczęściu, nie była już bowiem sama. Sześć miesięcy po śmierci Marka urodziła Maję. To dzięki córeczce znalazła siłę, by po raz kolejny się podnieść. Podjęła pracę i stworzyła Mai warunki do w miarę normalnego życia. Nigdy jednak nie związała się ponownie z innym mężczyzną, samotnie utrzymywała dom i wychowywała jedynaczkę. Zuzanna podejrzewała, że niechęć Marii do wejścia w następny związek podyktowana była strachem, że i kolejną miłość ktoś jej odbierze. Fakt, że Maria niewiele opowiadała o swoim życiu, wcale Zuzanny nie dziwił, w końcu babka pochowała wszystkich, których kochała, a śmierć jedynego dziecka odebrała jej resztki wiary w sens istnienia.

Zuzanna jednak nigdy nie widziała babcinych łez. Może wszystkie wypłakała już wcześniej? Z rodziną ojca nie miała kontaktu. Po tragicznym wypadku bez skrupułów scedowali na Marię obowiązek wychowania wnuczki i najwyraźniej uznali, że nie mają wobec małej żadnych zobowiązań. Taka sytuacja jednak była Marii na rękę. Nie przepadała za rodziną zięcia i uważała, że jej córka popełniła ogromny błąd, wychodząc za tego człowieka. Ojciec Zuzanny przyjechał do Warszawy na studia z jakiejś niewielkiej miejscowości. Nie był jednak zbyt pilny i ambitny, bo choć planował związać swoją przyszłość z uczelnią, w końcu rzucił naukę. Nie okazał się ani dobrym człowiekiem, ani mężem, a z powodu jego gwałtownego usposobienia małżeństwo rodziców Zuzanny już na długo przed wypadkiem było na skraju rozpadu. Co w ojcu przykuło uwagę matki – dziewczyna nie miała pojęcia. Być może jego głównym atutem była uroda, i to właśnie ona przyciągnęła Maję? Zuzanna znała rodziców ze zdjęć i wiedziała, że wiele cech wyglądu odziedziczyła po ojcu. Matka natomiast podarowała jej tylko piękne jasne włosy i, nad czym ubolewała, dość wąskie usta. Kiedy Maria umarła i zabrała swoje tajemnice do grobu, Zuzanna już nie chciała zgłębiać przeszłości. Życie toczyło się dalej, a w jej rodzinie za dużo było śmierci i złych zrządzeń losu. Postanowiła nie oglądać się za siebie. Nie roztrząsać tego, na co już nie miała wpływu. Zresztą lubiła lekkie i przyjemne życie. Nigdy nie chciała za dużo z siebie dawać i zbyt wiele pracować, także nad samą sobą. Nie była to jednak wyłącznie kwestia lenistwa. Kiedy skończyła podstawówkę, babcia zadbała, by poszła do dobrego liceum. Zuzanna nigdy nie była jakoś wyjątkowo uzdolniona, a z przedmiotów ścisłych wręcz słaba, ale okazało się, że w jednym z najlepszych ogólniaków w Warszawie całkiem nieźle sobie radzi. Wszystkie przedmioty humanistyczne zaliczała z łatwością i była ulubienicą nauczycieli, którzy je prowadzili, natomiast z matematyki czy chemii zdawała z klasy do klasy – jak sądziła – dzięki protekcji profesora od polskiego. Zarówno brak problemów w szkole, jak i fakt, że nie przechodziła okresu młodzieńczego buntu, sprawiły, iż lata spędzone w liceum upłynęły jej niezwykle beztrosko. Mimo różnicy

dwóch pokoleń nigdy nie toczyły z babcią zaciętych bojów. Maria była bardzo tolerancyjna. Kiedy Zuzanna przyprowadziła do domu pierwszego chłopaka, nie suszyła jej głowy, że to jeszcze nie pora na miłość, tylko postanowiła lepiej poznać wybranka wnuczki. I gdy nadarzała się okazja, zapraszała go do ich domu. Patrząc z perspektywy czasu, Zuzanna wiedziała, że tamta pierwsza miłość była jedynym czystym i prawdziwym uczuciem, jakim kiedykolwiek obdarzyła mężczyznę. Piotr był jej rówieśnikiem i chodził do tego samego liceum. Ten bardzo przystojny chłopak, traktujący otoczenie w nonszalancki sposób, miał duży talent polonistyczny. Oboje reprezentowali swoje klasy w międzyszkolnych zawodach recytatorskich, pierwszym więc uczuciem, jakim siebie obdarzyli, była wrogość spowodowana współzawodnictwem. I nie chodziło wcale o zdobycie nagrody, tylko o osiągnięcie przewagi nad przeciwnikiem. Zuzanna bardzo chciała utrzeć nosa temu protekcjonalnie traktującemu ją chłopakowi, ale to jej się nie udało. Zyskała za to coś innego – jego zainteresowanie. Choć mógł mieć każdą dziewczynę w szkole, to właśnie na nią zwrócił uwagę. Na początku prosił o spotkania pod pretekstem przygotowań do kolejnego konkursu, później jednak przestał już ukrywać, o co naprawdę mu chodzi. Co wówczas Zuzanna czuła, zrozumieć może tylko ten, kto w wieku kilkunastu lat zakochał się bez pamięci. Trzy ostatnie lata liceum upłynęły Zuzannie nie tyle na nauce, ile na odkrywaniu milszych aspektów życia. Miłość w tym wieku, choć nie jest obarczona przyziemnymi problemami codzienności, także nie jest łatwa. Rozstawali się zatem wiele razy, by później z jeszcze większą mocą uczuć do siebie wracać. Wydawało się, że Zuzanna nie istnieje bez Piotra, a Piotr nie istnieje bez Zuzanny, lecz czas pokazał, że to nie było do końca prawdą. Nadszedł okres zdawania egzaminów na studia. Ona wybierała się na uniwerek, na dziennikarstwo, jego marzeniem od lat była PWST. Czas wytężonej nauki do egzaminów umilali sobie imprezami, biwakami i innymi spotkaniami w szerokim gronie. Piotr zdawał jako pierwszy, więc gdy on już w napięciu czekał na wyniki, Zuzanna całe dnie uzupełniała swoją wiedzę. To wtedy postanowił odreagować stres i

poszedł sam na imprezę do ich wspólnych przyjaciół z liceum. Oboje dostali się na studia, co oczywiście było kolejnym powodem do hucznego oblewania – i to wtedy, na jednej z takich imprez, Zuzannie zawalił się na głowę cały jej świat. Było już bardzo późno, ale wciąż parno. W mieszkaniu kolegi, w którym odbywało się spotkanie, bawił się tłum mocno już podchmielonych osób, więc aby trochę odetchnąć chłodniejszym powietrzem, wyszła na balkon. Postawiła puszkę piwa na balustradzie i właśnie zapalała papierosa, gdy obok niej pojawiła się mocno już wstawiona dziewczyna. Paląc jednego papierosa za drugim, zaczęły rozmawiać o jakichś zupełnie nieistotnych sprawach. Dziewczyna nie była ładna, ale pociągająca. Anka, bo tak miała na imię, zdawała na medycynę i dostała się w pierwszej dziesiątce. Zaczęła opowiadać ze śmiechem o tym, jak przygotowywała się do anatomii w sposób praktyczny. Określając dosadnie defekty kolegów, którzy w celach naukowych użyczali jej swoich ciał, łącząc przyjemne z pożytecznym, pokazywała ich Zuzannie przez szybę. I pewnie Zuza uznałaby opowieści tej bezpośredniej dziewczyny za zabawne, gdyby nie fakt, że jej rozmówczyni zaczęła mówić o przygodzie, jaką przeżyła z chłopakiem, który właśnie wszedł do pokoju i dołączył do grupki śmiejących się ludzi. Opisała jej ze szczegółami, jak łatwo zaciągnęła go do łóżka, ile razy i jak to robili, a później stwierdziła, że bardzo nalegał na kolejne spotkanie, do którego jeszcze nie doszło, ale ona nie wyklucza takiej ewentualności. Zuzanna bez słowa wrzuciła tlącego się papierosa do prawie pełnej puszki i wymijając zaskoczoną dziewczynę, weszła do pokoju. Stanęła naprzeciwko Piotra i ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Uśmiech, którym ją przywitał, zniknął z jego twarzy, gdy stała nieruchomo, próbując nie stracić przytomności. Tak bardzo kręciło się jej w głowie… Nie wierzyła, że to, co usłyszała, może być prawdą. Piotr szybko jednak rozwiał jej wątpliwości – na widok wychodzącej z balkonu dziewczyny zbladł i niemal bezgłośnie wymówił jej imię. Stojąc pośród bawiących się i dyskutujących kolegów, w odległości kilku kroków od siebie, Zuzanna i Piotr odegrali niemą scenę pożegnania. Trwała ona zaledwie kilka sekund, po czym Zuza zabrała ze stołu torebkę i wyszła z

mieszkania. Nie pobiegł za nią, mając świadomość, że bezpowrotnie ją stracił. Nigdy już nie odebrała od niego telefonu ani nie uległa prośbom o spotkanie. Zresztą co mógłby jej powiedzieć? Że nadal tylko ją kocha? Jak mógł ją kochać i zrobić coś takiego? Młode serce nie potrafi tak łatwo wybaczać. Dopiero życie uczy je sztuki kompromisów. Po tamtym wydarzeniu długo dochodziła do siebie. Całe wakacje, aż do października, spędziła w domu, czytając, paląc ich wspólne fotografie i płacząc w poduszkę lub babcine ramię. Maria robiła wszystko, aby wyciągnąć wnuczkę z tej rozpaczy i marazmu, ale przez dość długi czas przynosiło to raczej mierne efekty. Jednak babcia się nie poddawała i po wielu godzinach rozmów – tak szczerych, jak chyba nigdy wcześniej – podczas których Zuzanna mogła z siebie wyrzucić nawet najintymniejsze szczegóły jej rozbitego związku, wnuczka powoli zaczęła odzyskiwać chęć do życia. Tak jakby wylanie z siebie całego żalu, dobrych i złych wspomnień, miało oczyszczającą moc. W każdym razie idąc pierwszego października na inaugurację roku akademickiego, Zuzanna była już pełna entuzjazmu i nadziei na zbudowanie swojego życia od początku, bez Piotra. Może właśnie to wydarzenie, które kazało jej w jednej chwili wyzbyć się pensjonarskich mrzonek o miłości i dorosnąć, spowodowało, że mogła czasy „przed” i „po” oddzielić grubą kreską. Liceum powoli stawało się rozmywającym się wspomnieniem, silnie przez nią wypieranym, a studia dawały jej nową siłę, wiarę. Niemniej ta konfrontacja z rzeczywistością i udzielona jej przez Piotra lekcja sprawiły, że dziewczyna nie potrafiła zaangażować się w żaden związek. Dzięki swojej aparycji, ale także interesującej osobowości nie cierpiała na brak zainteresowania ze strony kolegów, ale teraz to ona rozdawała karty. Na jej kierunku studiów było wielu interesujących młodych ludzi i Zuzanna nie zamierzała się izolować – nie unikała więc spotkań z przyjaciółmi, ale też nie pozwalała nikomu za bardzo się zbliżyć. Jeszcze chwilę stała przed lustrem, nie widząc swojego odbicia, zła, że pozwoliła sobie na ten niepotrzebny sentymentalizm. Od tak dawna nie wracała do przeszłości, nie rozdrapywała bolesnych ran. Co ją dzisiaj naszło? Machinalnie rozczesała mokre włosy i włożyła gruby szlafrok.

Przeszła do małego salonu, który służył jej także jako gabinet. Usiadła przed komputerem, którego nigdy nie wyłączała na wypadek, gdyby trzeba było nagle zapisać jakąś uciekającą myśl. Popijając kefir z butelki, zaczęła codzienny rytuał przeglądania stron informacyjnych w poszukiwaniu inspiracji do kolejnego artykułu, który mógłby zainteresować niezbyt wymagającego czytelnika. Światło w jej mieszkaniu zgasło dopiero wtedy, gdy nad Warszawą od wielu już godzin unosiła się poświata ulicznych latarni.

Poniedziałek 15 września 2008 Odkąd Zuzanna zaczęła pracować, nie znosiła wakacji. Ukrop lejący się z nieba w połączeniu z rozpalonymi murami Warszawy zniechęcał do wszelkiej aktywności i sprawiał, że opanowywało ją niepohamowane lenistwo. Drażniący był nie tylko zastygły między budynkami kwaśny zapach potu zabieganych mieszkańców oraz lepki warszawski brud, ale i zawodzenie tramwajów, które o tej porze roku docierało także do jej kamienicy, w innych miesiącach roku odciętej od miejskiego szumu. I choć uwielbiała spać przy otwartym oknie, zwłaszcza zimą, to latem zamykała szczelnie okna, chroniąc się w chłodzie starych ścian. Dopiero pierwsze powiewy nadchodzącej jesieni budziły w niej chęć do działania. Wsiadała wtedy na rower, by dotrzeć do redakcji. Przejażdżka zajmowała tylko dziesięć minut i nie trzeba się było przejmować brakiem miejsc parkingowych pod biurowcem. Do tego, chociaż Zuzanna nie przejmowała się zbytnio wyglądem, jazda na rowerze korzystnie wpływała na figurę. Wystarczały jej lekki makijaż i upięcie włosów, ale wielu mężczyzn uważało ją za atrakcyjną kobietę. Niektóre zazdrosne koleżanki twierdziły, że nawet w jutowym worku wyglądałaby dobrze. Zresztą wskutek tej naturalnej i subtelnej urody nie zaskarbiała sobie sympatii kobiet, które miały ją za głupią gąskę. Bo czy piękna dziewczyna może być inteligentna? Z tego zastępu zazdrosnych jędz wyłamywało się zaledwie kilka pracownic redakcji, a jedną z nich była Blanka. Od trzech lat pracowały razem biurko w biurko, i nawet mocno napięta atmosfera, często towarzysząca ich dziennikarskiej pracy, nie była w stanie doprowadzić do zgrzytu w ich wzajemnych stosunkach. Zaprzyjaźniły się błyskawicznie, choć dzieliło je niemal wszystko. Miały zupełnie inne podejście do sprawy związków z mężczyznami. Zuzanna bardzo się starała nie angażować zbyt mocno, Blanka natomiast od czasu studiów związana była tylko z jednym mężczyzną, z którym na dodatek, ku rozpaczy kilku redakcyjnych kolegów, w rok po obronie dyplomu wzięła ślub. Zuzanna, pragmatyczka, prowadziła niehigieniczny tryb życia, a przy tym nie

lubiła dzieci – nie rozumiała ich, czuła przed nimi wręcz irracjonalny lęk. Blanka zaś miała dwójkę słodkich pociech, poza którymi świata nie widziała, była wegetarianką i głęboko wierzyła w uzdrawiającą moc jogi i medytacji. Zajmowała się działem horoskopów oraz zjawisk nadprzyrodzonych. Świetnie potrafiła wróżyć z kart, dlatego cała redakcja po cichu nazywała ją czarownicą. Zuzanna pisała głównie do działu plotkarskiego, a kiedy zdarzało się jej zajmować bardziej poważnymi tematami, posługiwała się panieńskim nazwiskiem babci. I chociaż czasem po cichu marzyła o przygodzie z bardziej prestiżową prasą, to obecna praca całkowicie ją pochłaniała. Niewiele rozmyślała też o nagrodach dla tuzów dziennikarskiego fachu, które w najbliższym czasie znowu miały jej przejść koło nosa. Nie z braku aspiracji, ale raczej ze zwykłego wygodnictwa. Było jej dobrze w redakcji, wśród znajomych, przyjaciół i wrogów, bo – jak sama zwykła mawiać, parafrazując tekst z pewnego filmu – lubiła piosenki, które już kiedyś słyszała. Stąd też odkładała poszukiwanie ambitniejszych wyzwań na bliżej nieokreślone „jutro”. Kiedy dotarła do redakcji, Blanka siedziała już przy komputerze. – Jak tam weekend? Coś nie za dobrze wyglądasz. Czyżby Marcin tak cię wyeksploatował? – Blanka nie przepadała za przyjacielem Zuzanny. – Och, daj spokój. Sobotni wieczór spędziłam z tymi jego wspólnikami i diabli wiedzą kim jeszcze. Na szczęście mam nowy temat, który oczywiście przypłaciłam niemiłosiernym kacem. – Przy takim trybie życia nie sądzę, żebyś dożyła czterdziestki. – Żyj szybko, umrzyj młodo, kochana, a nie tam te twoje jogi i kotlety z soi. Obie kobiety się roześmiały. – Śmiej się, śmiej. Ja w wieku czterdziestu lat będę wyglądała na trzydzieści, a ty na pięćdziesiąt. – Jak sama stwierdziłaś, pewnie tylu lat nie dożyję – mruknęła z przekąsem. – Kontynuując temat niezdrowych rzeczy, chcesz kawy? Wstała i podeszła do drzwi. – Już idę, mam górę poczty do ściągnięcia. Poczekaj na mnie w kuchni.

Redakcyjna „kuchnia” wcale nie służyła do gotowania, lecz raczej do picia, bo szafki kryły w sobie wyłącznie sprzęt do parzenia kawy i herbaty oraz ogromną liczbę najróżniejszych filiżanek i kubków. Pomieszczenie, w którym stało kilka niewielkich stolików i krzeseł, było swoistym sercem, a może bardziej „uchem”, redakcji – miejscem spotkań towarzyskich, wymiany informacji, zawierania przyjaźni i nawiązywania romansów, ale również, jako jedno z niewielu nieprzeszklonych miejsc na tym piętrze, było schronieniem przed czujnym okiem naczelnego. Codzienna wizyta w kuchni była zatem obowiązkiem każdego szanującego się pracownika, jeśli chciał mieć dostęp do najnowszych redakcyjnych plotek. Zuzanna niespiesznie mieszała kawę, rozmawiając ze Śliskim Kazimierzem – osobą przeciętnej urody i podłego usposobienia – gdy do kuchni weszła Blanka. – Co tak długo? – W głosie Zuzanny słychać było wyrzut, co było zrozumiałe, zważywszy na towarzystwo, w jakim przyszło jej celebrować picie porannej kawy. – Wyobraź sobie, że odwalałam za ciebie kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. – Blanka stanęła przy ekspresie. – Wśród moich mejli był jeden do ciebie. – To znaczy? – To znaczy, że ktoś pomylił adres. – Kawa popłynęła przy akompaniamencie buczenia, a powietrze wypełnił ostry aromat espresso. – Myślę, że zainteresujesz się tą sprawą, bo chyba chodzi o coś związanego z tym twoim artykułem o emigrantach w Londynie. Nie czytałam dokładnie, przekierowałam do ciebie. Obecność Śliskiego nie sprzyjała osobistym rozmowom, bo jak głosiła plotka, był głównym donosicielem naczelnego, dlatego szybko wróciły do siebie. Chwilę potem udały się na kolegium redakcyjne, które na wiele godzin zaprzątnęło czas i myśli Zuzanny, kiedy więc znowu przypomniała sobie o wspomnianym przez Blankę mejlu, za oknami zapadał zmierzch. Redakcja już opustoszała, a Zuzanna jak zwykle była jedną z niewielu osób, które nadal ślęczały nad komputerem. Lepiej jej się pisało, kiedy gwar na korytarzach cichł, a rozmowy z Blanką nie

zakłócały myśli. Zajrzała do poczty. Artykuł o Londynie był właśnie jednym z jej ambitniejszych tekstów. Od jego wydrukowania minął miesiąc i do redakcji nie wpłynęła żadna petycja od zachwyconych czytelników z prośbą o przeniesienie Zuzanny do działu społecznego. Dlatego tak bardzo się zdziwiła, kiedy usłyszała, że ktoś napisał do niej w tej sprawie. Pod redakcyjnym adresem mejlowym Blanki widniała przypadkowa zbitka liter „yzegup”, pod którą prawdopodobnie krył się nadawca. W miejscu przeznaczonym na temat korespondencji autor wpisał – pewnie po to, by odbiorca od razu nie umieścił wiadomości w koszu – tylko jedno słowo: WAŻNE! Piszący ani słowem się nie zająknął, że tekst mu się podobał, ale może to i lepiej, bo autorce raczej zależało na uznaniu trochę innego typu odbiorcy. Polszczyzna, jaką nadawca się posługiwał, była dość specyficzna. Podobnie jak cała treść. Pani, zdaje się, jest autorką artykułu o Polakach w Londynie. Nie to, żebym tego pani szmatławca czytał, ale obiło mnie się o uszy. „Jakiś troglodyta” – pomyślała. Jest sprawa, co by panią mogła zainteresować. Mówią w pubach, że jeden z naszych, znaczy Polak, maczał palce w morderstwie jakiegoś angielskiego szlachciury. Szczegółów nie znam, a i Scotland Yard na razie sprawy nie nagłaśnia, bo starucha zaciukano jakoś nieapetycznie, a do Polski informacje pewnie nie dotarły, bo nikt tu tego wydarzenia na razie z Polakami nie wiąże. Angol ten to chyba szycha była, jakiś wysoko postawiony wojskowy czy jakoś tak. Dokładnie nie wiem. Sprawa jednak wydała mi się ciekawa, bo gdyby to jednak Polak był, toby starego okradł. Dom miał w Notting Hill, a tam biedni nie mieszkają i pewnie byłoby mu co z domu wynieść. Ponoć jednak nic nie zginęło, tylko ciało zbezczeszczono. Tak czy siak, może to panią redaktorkę zainteresuje, bo w mojej opinii jak dojdą, kto za morderstwem stoi, to niezła chryja w tych międzynarodowych stosunkach zaistnieje. Tyle że ja to wolę anonimowy zostać i jak pani czegoś się więcej zechce dowiedzieć, to już na własną rękę. No a tak nawiasem mówiąc, to panią wybrałem, bo pani to się chyba w takich niesmacznych sprawach lubuje, co? Pozdrowienia z

Londynu. „Też mi wiarygodne źródło informacji” – pomyślała z przekąsem. Słownictwo wskazywało, że autor ma już swoje lata, a w Anglii raczej nie pracuje umysłowo. Doprawdy wstrząsająca wiadomość… Nawet jeśli miałaby to być bomba, to facet się przeliczył, jeśli chodzi o odbiorcę. Ani Zuzanna nie była dziennikarką śledczą – no chyba że chodziło o majtki czy inną część garderoby jakiejś gwiazdeczki – ani jej gazeta nie była odpowiednim miejscem na publikowanie tych rzekomych rewelacji. Stwierdziła, że najwyższy czas zbierać się wreszcie do domu. Na dworze zapadł już zmierzch. Było ciepło, tylko od czasu do czasu zrywał się lekki wiaterek. Zuzanna szła bez pośpiechu, prowadząc rower. Zirytował ją ten mejl. Niby nic nie znaczył, ale znów zaczęła roztrząsać, czy nie powinna czegoś zmienić w tym swoim jałowym życiu. Od czasu śmierci babci lęk przed tym, że po przebudzeniu nie będzie miała do kogo otworzyć ust, był głównym motorem jej działań. Tak, bardzo bała się samotności, a równocześnie unikała silniejszego zaangażowania emocjonalnego, oznaczałoby to bowiem, że może również więcej stracić, a ona miała tego typu doznań w swoim niedługim życiu w nadmiarze. Być może właśnie dlatego Marcin okazał się dla niej idealnym partnerem. Z jednej strony chciała z nim być, bo miała z kim spędzać wolny czas. Z drugiej był to ten rodzaj bliskości, który dawał jej poczucie wolności, gdyż Marcin nigdy nie próbował zajrzeć do wnętrza skorupy, w której schowała się poraniona i wrażliwa część osobowości Zuzanny. Oboje chcieli niezależności. Nie musieli z siebie wiele dawać i niewiele oczekiwali w zamian – taki układ wydawał się dla obu stron idealny. Ich związek zaczął się banalnie – poznała Marcina dwa lata temu na imprezie zorganizowanej z okazji premiery pewnego polskiego filmu. Pod koniec tego nudnego wydarzenia wymienili się numerami telefonów. Już następnego dnia zaprosił ją na kolację, która przeciągnęła się aż do śniadania, i od tamtego czasu zaczęli regularnie się spotykać. Wprawdzie wyraźnie określili swoje oczekiwania wobec tego związku – i bynajmniej nie było tu mowy o wielkiej miłości – zachowali jednak

zasadę wyłączności. Przede wszystkim miało być miło – i od dwóch lat to im się udawało. Czasami Zuzanna zastanawiała się, co Maria powiedziałaby na to, jak ona żyje, i zdawała sobie sprawę, że babcia nie byłaby zadowolona. Dziewczyna nie miała czasu, żeby przygotować się na jej odejście. Wszystko stało się tak nagle… W czerwcu, kilka dni po obronie pracy magisterskiej, wracała do domu z rozmowy kwalifikacyjnej, kiedy zauważyła pod bramą kamienicy karetkę. Pogrzeb, stypę i wszystko to, co działo się przez kilka następnych dni, pamiętała jak przez mgłę. Nie mogła zrozumieć, jak zupełnie zdrowa osoba może umrzeć nagle na zawał serca. Zuzanna została sama w pustym mieszkaniu. Wkrótce zaczęły napływać pierwsze propozycje pracy: mogła wybierać między kiepsko opłacanym stażem w poczytnym dzienniku i etatem w mającym nie najlepszą renomę tygodniku. Wybrała redagowanie stałej rubryki w dziale plotkarskim oraz zadowalającą pensję. Odgrodziła się wysokim murem od przeszłości i tego wszystkiego, co mogłoby ją zranić. Dwa miesiące po pogrzebie rozpoczęła nowy etap życia. Etap, który miał być tylko przejściowy, a trwał już z górą sześć lat. Zuzanna skręciła w wąską uliczkę, przy której stała jej kamienica. Było już naprawdę późno i czuła się trochę nieswojo. Może z powodu dziwnie migoczącej lampy, a może na skutek odgłosu czyichś kroków, które podświadomie odnotowała już jakiś czas temu. O ile na głównej, choć opustoszałej, ulicy dźwięk nie wydawał się jej groźny – ot, zwykły przechodzeń zmierzający w tę samą co ona stronę – o tyle teraz, gdy znalazła się w tym małym zaułku, ogarnął ją dziwny lęk. Trzymając kurczowo kierownicę roweru, przystanęła i powoli się odwróciła w kierunku, z którego przed chwilą dochodziły niepokojące odgłosy. Była pewna, czuła, że ktoś za nią szedł, ale jej oczom ukazała się tylko pusta ulica.

Wtorek 16 września 2008 Nad Warszawą nadal wisiała poranna mgła, gdy Zuzannę wyrwał ze snu głośny dźwięk budzika. Niechętnie wstała z łóżka i wciąż z wpółprzymkniętymi oczami powlokła się do łazienki. Nienawidziła porannego wstawania i zwykle dość długo nie mogła całkowicie się rozbudzić. Dopiero chłodna woda przywracała ją do życia. Nie cierpiała tych zimnych porannych pryszniców, ale był to jedyny sposób, by zaczęła normalnie funkcjonować. Ubrała się i zaczęła parzyć kawę. Lubiła zacząć od niej dzień, a jeśli wieczorem nie zapomniała zrobić zakupów i lodówka nie świeciła pustkami, jadła także śniadanie. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Zdziwiła się, zwykle nikt jej nie odwiedzał o tak wczesnej porze. Czasami wpadała w jakiejś sprawie sąsiadka, pani Jadwiga, ale ona zawsze delikatnie pukała, żeby nie wyrwać jej ze snu. Tajemniczym gościem okazał się listonosz. – Polecony do pani. Z zagranicy. Powiedział to tak konspiracyjnym tonem, że Zuzannę to rozbawiło. – Do mnie? – Zrobiła chyba bardzo zdziwioną minę, bo listonosz popatrzył przez chwilę na trzymaną w ręku kopertę, po czym znowu przeniósł wzrok na Zuzannę. – Adres się zgadza. Pani Zuzanna Pilchowska? – Tak, to ja. – No to w takim razie do pani. Z Anglii. Proszę pokwitować. „Z Anglii? Przecież ja nikogo nie znam w Anglii” – pomyślała, zamykając drzwi za listonoszem. Chyba że to wiadomość od autora wczorajszego mejla. Koperta nie potwierdzała jednak tych domysłów. Była bardzo elegancka. Dane adresata wydrukowano piękną ozdobną czcionką, a na odwrocie widniała pieczęć z nic niemówiącą Zuzannie nazwą: Blackwood&Co. Nalała sobie kawy i otworzyła kopertę. W środku był napisany odręcznie na ładnym papierze firmowym dokument. Jego treść była dla Zuzanny zaskakująca.

Szanowna Pani, Z przykrością zawiadamiamy, że dwa tygodnie temu w wyniku napadu śmierć poniósł nasz klient Jonathan Murray. Pragniemy Panią poinformować, że została Pani mianowana w ostatniej woli zmarłego spadkobierczynią zarówno nieruchomości, jak i dokumentów, które posiada nasza kancelaria i do przekazania których zostaliśmy zobowiązani. W celu uzyskania dodatkowych informacji i odebrania spadku prosimy o kontakt z naszym przedstawicielem w Polsce. Z wyrazami szacunku… Dalej wymieniono kilka numerów telefonów w Polsce i Londynie, a także angielski adres kancelarii. Zuzanna przeczytała pismo jeszcze kilka razy. Wciąż nie mogła zrozumieć, co to za spadek i kim jest ten Murray. Pierwszy raz słyszała to nazwisko. Znowu rzuciła okiem na kopertę. Jej dane się zgadzały. Nie było więc mowy o pomyłce. Na chwilę wróciła myślami do wczorajszej wiadomości. Przecież ten zamordowany Anglik z mejla mógł być tym tajemniczym ofiarodawcą! Wszystko się zgadzało. „W wyniku napadu…”. W tamtej informacji również była mowa o napadzie. I że zabity był bogaty – a ten Murray chyba też, jeśli stać go na rozdawanie majątku obcym osobom. Może to jednak zwykły zbieg okoliczności? Postanowiła spotkać się z tym prawnikiem i dowiedzieć, o co dokładnie chodzi. Wyjęła więc z torebki telefon i wystukała pierwszy z trzech polskich numerów podanych w liście. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że jest przecież bardzo wcześnie i może powinna była poczekać z tym telefonem, ale już po pierwszym sygnale usłyszała głos, tak jakby ktoś na tę rozmowę czekał. – Aleksander Zybertowicz, słucham. „Ten Aleksander ma wyjątkowo miły głos jak na prawnika – pomyślała. – Bardziej pasowałby do radia niż do sądu”. – Dzień dobry. Moje nazwisko Pilchowska. Dzwonię… – Dzień dobry, pani Zuzanno. Tak, wiem, w jakiej sprawie pani dzwoni. – W głosie mężczyzny usłyszała nieskrywaną radość. –

Czekałem na pani telefon. – Więc ten list, który przed chwilą otrzymałam to nie pomyłka? – Ależ skąd. – Odniosła wrażenie, że jej zaskoczenie odrobinę prawnika bawi. – Jak rozumiem, nie spodziewała się pani takiej przesyłki? Wiem, że nie znała pani pana Murraya, ale proszę mi wierzyć, nie ma mowy o żadnej pomyłce. Chętnie wszystko wyjaśnię osobiście. Myślę nawet, że jest to bardzo wskazane. – Naturalnie, tylko kiedy i gdzie? – Nawet dziś. Termin i miejsce pozostawiam do pani decyzji. Oczywiście zapraszam do mojej kancelarii. – Hm, w takim razie może spotkajmy się dziś około szesnastej. Spróbuję wyrwać się wcześniej z pracy. Gdzie mieści się pana kancelaria? – Niedaleko pani redakcji, Krucza 29, pierwsze piętro. Zuzanna udała, że fakt, iż prawnik zna miejsce jej pracy, nie zrobił na niej wrażenia. Ale jeśli wie, gdzie Zuzanna mieszka, to zapewne wie także, gdzie pracuje. – Będę na panią czekał. Proszę się nie spieszyć. „Łatwo powiedzieć: proszę się nie spieszyć – pomyślała, rozłączając się. – I tak cały dzień mam z głowy, bo już na niczym innym się nie skupię”. Postanowiła przejść się do pracy na piechotę, bo nie wiedziała, co miałaby zrobić z rowerem podczas wizyty u prawnika, a głupio byłoby wtaszczyć go do kancelarii. „Kurczę – przeleciało jej przez myśl, gdy wychodziła z podwórka na ulicę – a może naprawdę zostałam milionerką?”. Jej wcześniejsze dociekania, czy ów Murray jest tamtym zamordowanym z wczorajszej wiadomości, nagle przestały mieć znaczenie, gdy uświadomiła sobie, jakie potencjalne skarby podaruje jej dzisiaj los. Za bramą na chwilę przystanęła. Wciąż miała w pamięci wczorajszy wieczorny incydent. Teraz jednak na ulicy było jasno i gwarno, więc Zuzanna szybko odepchnęła od siebie tę niechcianą myśl. „Jestem po prostu przemęczona i dlatego najpierw śnią mi się koszmary, a potem słyszę za sobą jakieś kroki”. Ruszyła żwawo w kierunku redakcji.

W drzwiach biurowca wyrwał ją z zamyślenia telefon. Dzwonił Marcin. – Może spotkamy się dzisiaj wieczorem? – zapytał miękkim głosem. – Nie. Ta krótka, stanowcza odpowiedź najwyraźniej zbiła go z tropu, gdyż przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała cisza. – Jak to nie? – Nie tracił rezonu. – Ostatnio miałaś mi za złe, że zbyt rzadko się widujemy, a teraz mówisz „nie”? – Nic nie rozumiesz. – Przerwała na chwilę, aby to, co zaraz powie, zrobiło na nim jeszcze większe wrażenie. – Dostałam spadek. Po południu idę do prawnika. Po drugiej stronie zapadła dłuższa cisza. – Dostałaś spadek? – Teraz już się nie śmiał, a w jego głosie słychać było nieskrywaną ciekawość. – Od kogo? – No właśnie nie wiem. Nie znam, to znaczy nie znałam, tego człowieka. To jakiś Anglik, o którym usłyszałam dziś rano pierwszy raz w życiu. – No cóż, pozostaje mi tylko ci pogratulować. Zuzannie wydawało się, że słyszy w jego głosie niezadowolenie. Czyżby zazdrość? Marcin nigdy nie ukrywał, że bardzo lubi pieniądze. – Nie cieszysz się – stwierdziła z wyrzutem. – Cieszę się, cieszę, nawet nie wiesz, jak bardzo, tylko żałuję, że się dziś nie zobaczymy. Zabrzmiało to jakoś fałszywie. – Jeśli tylko dlatego jesteś zły, to ci wybaczam. Słuchaj, kochanie, muszę już kończyć, bo wchodzę do redakcji. – Dobrze. Tylko, Zuzanno, zadzwoń wieczorem i opowiedz, jak było. – Oczywiście. Buziaczki, pa. – Rozłączyła się i wbiegła na schody. Pokonując po kilka stopni naraz, szybko stanęła przed drzwiami redakcji. Mocno zdyszana, udała się prosto do swojego pokoju, mając nadzieję, że zastanie tam Blankę. Jednak przyjaciółka jak zwykle postanowiła się spóźnić, więc dopiero pół godziny później Zuzanna mogła jej opowiedzieć o dzisiejszych porannych wydarzeniach.

Wreszcie, gdy już omówiły szczegółowo całą sprawę, stawiając przy tym kilka różnych hipotez co do ofiarodawcy i wielkości spadku, Zuzanna trochę ochłonęła i mogła zabrać się do codziennych obowiązków. Po południu musiała uprosić naczelnego o zgodę na wcześniejsze wyjście – oczywiście nałgała, że ma pilną wizytę u dentysty – i ze zbolałą miną – z powodu zęba naturalnie – za piętnaście trzecia opuściła biuro. W drodze do kancelarii postanowiła zadzwonić do Ola, swojego najbliższego przyjaciela. Pora nie była może najszczęśliwsza, bo zwykle w tych godzinach pisał teksty do wydania na następny dzień, ale zdecydowała się spróbować. Przywykła, że może się do niego zwrócić w każdej sprawie. Znali się jeszcze z czasów szkoły średniej. Był starszy od niej o dwa lata i przez krótki czas spotykał się z siostrą Piotra. Początkowo się nie znosili. Ona wydawała mu się głupiutką trzpiotką, on jej okropnym nudziarzem. Ich drogi się rozeszły aż do czasu, gdy wylądowali na jednym wydziale. Zaczęli się spotykać na tych samych imprezach, na uczelnianych korytarzach, wśród wspólnych znajomych, i od słowa do słowa okazało się, że odbierają na tych samych falach. W grę wchodziło oczywiście jedynie porozumienie dusz, więc Zuzanna nie traktowała Olgierda jak potencjalnego wroga, który ją rozkocha i porzuci. Poza tym, choć oboje atrakcyjni, jakoś nigdy nie byli dla siebie pociągający fizycznie. Olgierd potrafił zaakceptować niezależność Zuzanny. Nie próbował jej się przypodobać ani ją obłaskawić, nie starał się wyciągnąć na siłę z jej skorupy. Był zarazem jedyną osobą w nowym środowisku, która wiedziała, czemu ta atrakcyjna dziewczyna traktuje mężczyzn tak przedmiotowo. Zuzanna zmieniała chłopaków jak rękawiczki, Olgierd zaś poszukiwał tej jednej jedynej, delikatnej i subtelnej kobiety, w której mógłby się zakochać. Choć nie pochwalali swoich życiowych wyborów, to jednak znakomicie się uzupełniali. Traktowali się jak rodzeństwo, trwając przy sobie na wszystkich życiowych zakrętach. Nikt z ich wspólnych znajomych nie rozumiał, czemu wciąż nie są parą, wszyscy śmiali się, że prędzej czy później ta dwójka skończy w jednym łóżku.

Nikt jednak nie wiedział, że oni już mają to za sobą. Zuzanna studiowała wtedy na drugim roku. W sporym gronie wyjechali na narty. Tamtego dnia nie czuła się najlepiej, bo była trochę podziębiona. Nie ruszyła na stok z resztą znajomych, a on postanowił, że dotrzyma jej towarzystwa. Pili grzane wino i ich rozmowa z każdym kolejnym kubkiem stawała się jakaś dziwna i nieskładna. Zaczynały się w nią wdzierać fałszywe nuty. Zuzanna szybko uznała, być może również pod wpływem wina, że jeśli teraz nie sprawdzą, czy ich ciała pasują do siebie tak samo jak dusze, to ta sprawa może powoli, jak drążąca latami skałę woda, wdzierać się między nich i psuć to, co już zbudowali. To był – wbrew temu, czego się spodziewała po romantycznym Olgierdzie – szybki i niezbyt udany seks, który utwierdził oboje w przekonaniu, że nigdy nie powinni stać się parą. Na szczęście nie czuli niesmaku, który czasem towarzyszy podobnie niezręcznym sytuacjom, i zdali sobie sprawę, że teraz nie ma już między nimi żadnych tajemnic oraz niepotrzebnych niedomówień. Oczyszczenie atmosfery wpłynęło wręcz budująco na ich relacje, i choć nigdy więcej nie wspominali tego zimowego popołudnia, oboje wiedzieli, że było im ono potrzebne. Olo, bo tak Zuzanna zwykła go nazywać, skończył studia jako pierwszy i rozpoczął pracę w ogólnopolskim dzienniku. Ona była przekonana, że zaraz po dyplomie dołączy do niego, stało się jednak inaczej i teraz mieli dla siebie bardzo mało czasu. Oczywiście nadal się spotykali, ale Olgierd i Marcin nie przepadali za sobą. Już miała anulować połączenie, gdy usłyszała jego spokojny głos. – Cześć, Zuzanno. – Wiem, wiem i z góry przepraszam. Przerwałam ci, prawda? – powiedziała najbardziej kokieteryjnie, jak potrafiła. – Już się tak nie wdzięcz. – Roześmiał się. – Właśnie skończyłem. – To dobrze, bo nie mogłam wytrzymać, żeby ci o tym nie powiedzieć… – I jednym tchem zrelacjonowała mu wydarzenia poranka, dodając, że właśnie jest w drodze do prawnika. – I co, zamierzasz się z nim spotkać? – W jego głosie nie wyczuła entuzjazmu. – No pewnie. A uważasz, że nie powinnam?