Philip Pullman
TatuaŜ z motylem
(The Butterfly Tattoo)
PrzełoŜył Jacek Manicki
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Chris Marshall poznał dziewczynę, która przez niego miała potem zginąć, w pewien ciepły
wieczór na początku czerwca, na letnim balu wydawanym przez jeden z oksfordzkich
college’ów. Dyplomanci – niebawem juŜ bankierzy, prawnicy, doradcy finansowi – mieli swoją
zieloną noc. Za bilety na tego rodzaju imprezy gotowi byli płacić po sto, a nawet więcej
funtów, oczekując w zamian dobrej zabawy, komitety organizacyjne zaś wychodziły ze skóry,
Ŝeby tym oczekiwaniom sprostać: parkiety taneczne pod markizami, bufety z szampanem,
nowo powstałe, będące obecnie na fali zespoły muzyczne i słynne, obrosłe legendą stare kapele,
a takŜe kabarety alternatywne – krótko mówiąc, rozrywka na najwyŜszym moŜliwym poziomie.
Tereny tego konkretnego college’u rozciągały się nad jeziorem. W programie był pokaz
ogni sztucznych, występ kabaretu-cyrku pod markizą, do tańca zaś miała przygrywać, z
pływającej platformy, orkiestra w stylu lat dwudziestych; zapowiadało się spektakularne
wydarzenie mające dać dyplomantom przedsmak bogactwa i splendoru, czyli wspaniałości,
które – w tych czasach i w tym kraju – są im pisane.
Chris Marshall nie był dyplomantem. Miał siedemnaście lat, jeszcze jeden rok szkoły
średniej do zaliczenia, a ta fucha stanowiła coś w rodzaju wakacyjnej pracy, choć wakacje
dopiero miały się zacząć. Pracował dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu Rozrywki, firmie,
której właścicielem był niejaki Barry Miller. Barry wiedział, Ŝe Chris odkłada na markowy
rower, więc zatrudnił go na ten wieczór za dwadzieścia pięć funtów, choć w zasadzie nikogo do
pomocy nie potrzebował. Chris wziąłby tę chałturę nawet za darmo. W domu się dusił. Z matką
i jej nowym kochankiem nie mógł znaleźć wspólnego języka i w ogóle czuł się spychany na
margines. Atmosfera nigdy dotąd nie była tam aŜ tak zagęszczona.
I w ten sposób, w pewien ciepły czerwcowy wieczór Chris, zamiast dusić się w
zagęszczonej atmosferze rodzinnego domu, instalował w pocie czoła aparaturę oświetleniową
dla kabaretu-cyrku, rozwijając kable, mocując je taśmą izolacyjną do stojaków, biegając po
rusztowaniach i regulując kąty ustawienia reflektorów punktowych, podłączając kable do
pulpitu reŜyserskiego, wymieniając przepalone bezpieczniki, naprawiając obrotową tarczę
barwnych filtrów, która się zacięła, i przygotowując fleszownice do wytwarzania rozbłysków
zielonego ognia, podczas gdy Barry Miller tłumaczył coś usilnie dyrektorowi kabaretu.
Barry, dobroduszny, energiczny, szczupły blondyn po trzydziestce, był krótkowidzem i
miał niewinny odruch zaciskania co chwila powiek, a potem otwierania szeroko oczu. W końcu
stremowany, jak to przed występem, dyrektor poszedł za kulisy, a Barry odwrócił się, Ŝeby
sprawdzić, co tymczasem zwojował Chris.
– No jak? – spytał. – Podsypałeś prochu? OŜeŜ ty! Ileś go tu nawalił. W powietrze chcesz
nas wysadzić?
Chris odsypał łyŜeczką nadmiar prochu z fleszownic. Były to talerze z ogniotrwałej gliny.
Po ich dnie, między dwoma zaciskami, biegł drucik topikowy.
Na ten drucik sypało się trochę prochu – zielonego, czerwonego albo białego. Po włączeniu
prądu drucik się przepalał i eksplozja prochu dawała silny rozbłysk.
Chris nie miał jeszcze do czynienia z tym wynalazkiem i nie wiedział, ile prochu trzeba
podsypać.
– Mamy scenariusz? – zapytał.
– Nie. Szef powiedział, Ŝe będzie mi dawał znaki głową zza kulis. Ja na to, Ŝe moŜemy mu
zainstalować lampkę sygnalizacyjną. Podrapał się w głowę, bąknął, Ŝe się zastanowi, i
widocznie zapomniał. Ta hałastra to Ŝadni profesjonaliści, ja ci to mówię. Jedna wielka
prowizorka. Nie chce im się nawet wypróbować sygnalizacji świetlnej. Cholera, Ŝeby tak
wszystko olewać?!
Kabaret wchodził na scenę pół godziny po północy. Wcześniej pod markizą miał grać
zespół jazzowy, a potem produkował się komik, który miał kiedyś swój program w telewizji,
ale zdjęto mu go z anteny. Chris czegoś tu nie rozumiał.
– Myślałem, Ŝe na bal przychodzi się tańczyć – powiedział do Barry’ego. – A tu istne
wesołe miasteczko. Tylko elektrycznych samochodzików jeszcze brakuje.
– To jest myśl, Chris! Obsługiwałem juŜ dziesiątki takich imprez. Ta jest moŜe trochę za
ambitna, ale mnie się podoba. Słuchaj, do wpół do pierwszej nie będziesz mi potrzebny. Wiesz
co, idź się przejść. Wmieszaj się w tłum. Zobacz, jak się bawi przyszłość narodu.
– Nie jestem odpowiednio ubrany – mruknął Chris, ale poszedł za radą Barry’ego.
Snuł się bez celu, zafascynowany gromkimi głosami młodych męŜczyzn, gołymi
ramionami młodych kobiet w balowych kreacjach i niezaprzeczalnym pięknem terenów
college’u w letnim zmierzchu, oczarowany migotliwym blaskiem pochodni pozatykanych w
murawę, poświatą rozsiewaną przez zawieszone wśród drzew lampiony i pierwszymi taktami
muzyki napływającej znad wody.
Mieszkał od urodzenia w Oksfordzie, ale nie mógłby z ręką na sercu powiedzieć, Ŝe zna to
miasto na wylot. College’e były prywatne i na ich teren wpuszczano tylko zorganizowane
wycieczki, a jemu nie uśmiechało się mieszać z gromadami znudzonych małolatów z Włoch
czy dziwującymi się wszystkiemu dorosłymi Japończykami. Oksford Chrisa był brzydszy,
hałaśliwszy, brudniejszy od tych turystycznych atrakcji. Na ten znany mu Oksford składały się
Jericho Tavern, w której grywały dobre, nowe, niezaleŜne kapele rockowe, stadion piłkarski i
tor ŜuŜlowy, na którym Chris bywał do niedawna co tydzień, ale potem mu się znudziło i zajął
się na powaŜnie kolarstwem.
To właśnie, a nie ta zaczarowana kraina wyŜszej klasy, był jego Oksford. I teraz Chris
postanowił, Ŝe jeśli kiedykolwiek pójdzie na uniwersytet, to na pewno na Ŝaden w swoim
rodzinnym mieście. Przede wszystkim nie lubił, kiedy patrzono na niego z góry, a tutaj czuł na
sobie zaintrygowane spojrzenia – stare dŜinsy i T-shirt, widać od razu, Ŝe ani gość, ani kelner.
Prawdę mówiąc, to mogli go jeszcze brać za członka zespołu rockowego. Był dosyć
przystojny, dobrze zbudowany i miał długie ciemnoblond włosy. Wyglądał na starszego, niŜ
był, a jeśli twarz naprawdę zdradza charakter człowieka, to twarz Chrisa zdradzała
niezaleŜność, otwartość i odwagę. I moŜe jeszcze niewinność.
Kiedy się juŜ zupełnie ściemniło i bal trwał w najlepsze, Chris zszedł na brzeg jeziora. W
pewnym oddaleniu, pod wielkimi ciemnymi drzewami, majaczył niewielki hangar na łodzie i
Chris postanowił sprawdzić, czy nie stoi pusty. Odwróciwszy się plecami do obciachowo
odzianej orkiestry na pływającej platformie i jej wybrylantynowanego wokalisty z megafonem,
zanurzył się w zielony mrok pod drzewami.
W powietrzu unosiła się odurzająca kompozycja woni kwiatów z college’owego ogrodu i
dziewczęcych perfum, wyczuwało się w niej równieŜ ciepłą nutkę zapachu zgnilizny,
wydzielanego przez nadbrzeŜną roślinność. Chris zwalniał stopniowo kroku i w końcu
zatrzymał się przy naroŜniku hangaru. Nie bardzo wiedział, dlaczego się zatrzymał, wiedział
tylko, Ŝe coś go oczarowało.
Stał tak i patrzył ponad wodą na pary kołyszące się na parkiecie z desek w rytm Blue Moon
w wykonaniu orkiestry na pływającej platformie. Z tej odległości nie wyglądały tak nachalnie
wielkopańsko – po prostu małe figurki przystojnych męŜczyzn w czerni i bieli oraz pięknych
dziewcząt w kolorowych sukniach, jakby wyjęte ze staroświeckiego snu o elegancji i gracji.
Ciemności sprawiały, Ŝe postacie wyglądały jeszcze bardziej nierealnie, przywodziły na
myśl niedobitki ludzkości, ocalałe po śmierci wszechświata, istoty, które zdają sobie sprawę z
grozy sytuacji, ale mimo to tańczą dalej, bo są ludźmi, a najlepszym sposobem dodania sobie
odwagi jest w tej chwili taniec.
Nad wodą płynęły z oddali słowa, a Chris stał zauroczony tą nastrojową starą piosenką,
saksofon zawodził jak potępieniec, pary tańczyły. Wiedział, Ŝe zapamięta tę chwilę na całe
Ŝycie.
Kiedy odwracał się od hangaru, Ŝeby wrócić po własnych śladach, usłyszał zbliŜające się
szybkie kroki na ścieŜce i znieruchomiał. Ktoś nadbiegał. Między krzakami i w zaroślach
zalegały gęste ciemności, ale coś w nich jakby migotało i nagle wyrosła przed nim przeraŜona
dziewczyna w białej balowej sukni.
Oczy miała rozszerzone strachem, jej delikatne ramiona drŜały. Obejrzała się przez ramię i
Chris usłyszał tupot nóg i męski śmiech.
– Ktoś cię goni? – spytał cicho.
Kiwnęła głową. Krótkie ciemne włosy, nagie kształtne ramiona, te przeraŜone oczy i zarys
szyi w mdłej poświacie padającej od jeziora... zakochał się.
– Schowaj się za hangar – powiedział. – Spławię ich.
Przemknęła obok niego tak blisko, Ŝe poczuł zapach jej perfum. Znikła za węgłem.
Chris zajął pozycję pośrodku ścieŜki i spokojny, pewny siebie czekał na prześladowców.
Po paru sekundach nadbiegli i na jego widok zatrzymali się jak wryci: trzej młodzi
męŜczyźni w wieczorowych marynarkach i czarnych krawatach, jeden z butelką szampana w
ręku, drugi z cygarem, wszyscy trzej podpici.
– Patrz, Piers – powiedział jeden. – Zmieniła się w chłopaka.
– Mnie tam wszystko jedno – wybełkotał drugi i chciał ruszyć na Chrisa, ale trzeci go
przytrzymał. Był jasnowłosy, przystojny i Chris domyślił się, Ŝe to Piers.
– Coś ty, cholera, za jeden? – zapytał.
– Nieodpowiednio ubrany – zauwaŜył ten z cygarem.
– Do jeziora z nim! – krzyknął ten z butelką. – Ja to załatwię.
– Jestem oświetleniowcem – powiedział spokojnie Chris. – Sprawdzam reflektory.
– Tu nie ma Ŝadnych reflektorów.
– To się zaraz okaŜe.
Podpita trójka popatrzyła po sobie niepewnie.
– Tak czy inaczej... – zaczął i urwał ten z cygarem. – Tak czy inaczej, jeśli jesteś z ekipy
technicznej, to powinieneś schodzić ludziom z oczu. Nie po to płaci się sto funtów, Ŝeby
oglądać szwendających się po terenie roboli.
– Gdzie Jenny? – spytał znienacka ten przystojny. – Przebiegała tędy jakaś dziewczyna?
– Nie.
– ŁŜe jak pies – warknął ten z szampanem. – Na pewno przebiegała. Musiał ją widzieć.
– Nie ty mi będziesz mówił, co musiałem widzieć, a czego nie – powiedział Chris.
– Ja tu pracuję. Nie mam czasu z wami gadać. – Gotów był się z nimi bić, gdyby zaszła
taka potrzeba. Chyba to wyczuli, bo zaczęli się cofać.
– Widzieliście gnojka, jaki czupurny? – powiedział ten imieniem Piers, ten przystojny.
– Oj, zamknij się, Piers, bo przykro słuchać. Ty, oświetleniowiec, szukamy dziewczyny w
białej sukni...
Jeden z kolegów pociągnął go za rękaw i szepnął coś na ucho.
– Ona nie za dobrze się czuje – podjął. – Za duŜo wypiła. MoŜe sobie coś zrobić.
Na pewno jej nie widziałeś?
– Na pewno. Ale słyszałem.
– Mówiłeś...
– Mówiłem, Ŝe jej nie widziałem – wpadł mu w słowo Chris. – Ale słyszałem, jak ktoś tędy
przed chwilą przebiegał. Tą ścieŜką, tam pobiegł. – Wskazał kierunek wzdłuŜ brzegu jeziora. –
Jeśli to była ona, to nie odniosłem wraŜenia, Ŝe jest pijana... raczej przestraszona.
– Tak, bo widzisz, ona jest trochę nie tego... – Piers popukał się w czoło.
Jeden z jego kolegów parsknął stłumionym śmiechem.
Chris stał jak wrośnięty w ziemię. Trzej młodzi męŜczyźni wyminęli go i poszli dalej
ścieŜką.
– Cham zbuntowany. Trzeba go było wrzucić do jeziora.
– ZałoŜę się, Ŝe tu nie ma Ŝadnych reflektorów...
– Powinni albo schodzić ludziom z oczu, albo ubierać się jak słuŜba.
– Głupia dziwka. Jeśli nam ucieknie i... Resztę konwersacji pochłonęły zarośla i ciemność.
Chris, nabrawszy pewności, Ŝe juŜ nie wrócą, obszedł hangar od frontu. Był to mały, zbity z
desek barak na najwyŜej dwie płaskodenne łodzie, z wąskim drewnianym pomostem, który
obiegał go od wewnątrz. Chris zajrzał do środka. Było tam bardzo ciemno, ale pod tylną ścianą
bielała w mroku jej suknia. Chyba dziewczyna siedziała na pomoście.
– JuŜ w porządku, poszli sobie – rzucił cicho.
Nie odpowiedziała. Pomyślał, Ŝe nie dosłyszała, i ruszył w jej kierunku. Przypomniał sobie,
jak nazwał ją jeden z młodych męŜczyzn.
– Jenny? Tak masz na imię?
Bez odpowiedzi. Zatrzymał się w połowie bocznego odcinka pomostu i wytęŜył wzrok.
CzyŜby straciła przytomność? Tamci mówili, Ŝe nie czuje się za dobrze, Ŝe za duŜo wypiła.
Widział ją tylko przez parę sekund, ale nie wyglądała mu na wypitą, a kiedy obok niego
przebiegała, poczuł zapach perfum, nie alkoholu. Ale moŜe jest chora?
Ogarnął go niepokój.
– Jenny? Nic ci nie jest?
Kiedy skręcał na odcinek pomostu biegnący wzdłuŜ tylnej ściany hangaru, bielejąca postać
drgnęła i z cichym szelestem sukni zaczęła pochylać się powoli ku przodowi. To był horror.
Nie miała głowy. Omal nie krzyknął z przeraŜenia, w porę się jednak zorientował, Ŝe to nie ona,
Ŝe to tylko jej suknia. Właścicielki w niej nie było. Nie było jej teŜ w hangarze.
Stał roztrzęsiony, czekając, aŜ uspokoi się walące jak młotem serce, potem podniósł suknię
i przycisnął sztywny materiał do twarzy, wciągając w nozdrza zapamiętany zapach. Po chwili
odłoŜył ostroŜnie suknię i rozejrzał się.
Niepokój go nie opuszczał. No dobrze, nie zginęła makabryczną śmiercią, ale co się z nią
stało? Piers sugerował, Ŝe jest stuknięta. MoŜe zdjęła suknię, ześlizgnęła się do wody i utopiła?
W Ŝadnej z łodzi na pewno jej nie było. Drewniane dna prześwitywały spod cienkiej
warstwy wody, która się na nich zebrała. W wodzie teŜ jej nie widział, chyba Ŝe leŜała pod
łodziami, oplatana w wodorosty – wtedy by jej nie zauwaŜył.
Co robić? Wszcząć alarm?
Tak, oczywiście, i to natychmiast.
Zanim jednak zdąŜył przedsięwziąć jakiekolwiek kroki, dostrzegł coś, co wcześniej uszło
jego uwagi – drzwi w tylnej ścianie hangaru. A więc niekoniecznie musiała się utopić.
Krok, drugi i juŜ otwierał te drzwi. Zawiasy były naoliwione; ani on, ani trzej prześladowcy
nie usłyszeliby, jak dziewczyna je otwiera i wyślizguje się na zewnątrz. Stał niezdecydowany
przed hangarem pośród plątaniny zarośli i czuł się idiotycznie, jak podglądający ślepiec. Jeśli
nie utopiła się w mrocznym jeziorze, to kryła się teraz w tych ciemnych krzakach... bez sukni.
Ale czemu ją zdjęła? Bo widać ją było w ciemnościach i szeleściła. To by się zgadzało.
Nie wiedział, co robić. Wszczynając alarm, mógłby ją postawić w krępującej sytuacji.
– Dzięki – dobiegł z ciemności szept.
AŜ podskoczył, waląc łokciem w kant drzwi. Dał się słyszeć odcieleśniony chichot.
– Gdzie jesteś? – spytał.
– NiewaŜne. Poszli?
– Tak. Chyba. Ale mogą się tu gdzieś kręcić. Odprowadzić cię?
– Nie trzeba. Nie wracam tam.
– Nie...?
Głos miała niski, łagodny, a akcent z północy. Był to najbardziej ekspresyjny głos, jaki
kiedykolwiek słyszał.
– Czego od ciebie chcieli? – spytał ciemności.
– A jak myślisz?
– Chyba nie... Zaraz, gdzie ty jesteś? Nie potrafię tak rozmawiać.
– Nieźle ci idzie. Ale teraz będziesz musiał odejść.
– Mogę ci w czymś pomóc?
– JuŜ pomogłeś.
– Ale oni mogą wrócić!
Cisza.
– Jenny?
Cisza.
– Jenny, mam na imię Chris. Gdzie mieszkasz?
Bez odpowiedzi. Cisza, jakby jej tu nigdy nie było.
W oddali orkiestra grała kolejny kawałek, gdzieś w zielonych głębiach college’owych
terenów śpiewał słowik, ale Jenny nie było ani widać, ani słychać. CzyŜby wyśnił sobie jej
głos? Nie, bo przecieŜ nie wyśniłby sobie tego akcentu z Yorkshire, za to wyśnił odpowiedź.
Ona była realna. Z krwi i kości. I dochodziło – podniósł do oczu zegarek – dwadzieścia po
dwunastej.
– Muszę wracać do pracy – rzucił w przestrzeń. A potem, na wpół świadomie, ale z
poczuciem, Ŝe nie darowałby sobie, gdyby nie wypowiedział tych słów, dodał: – Jenny, jesteś
piękna. Mam nadzieję, Ŝe jeszcze się kiedyś spotkamy. A jeśli nie, to obiecuję, Ŝe nigdy cię nie
zapomnę.
Przedarł się po omacku przez gęste zarośla do ścieŜki i obejrzał. Nie zobaczył nic, prócz
bezkształtnych cieni, plam srebra, plam czerni. Mogła być wszędzie i nigdzie; na tyle blisko, by
mógł ją pocałować, i tak daleko, Ŝe nie dosłyszała tego, co powiedział.
Tancerze na swoim kwadratowym spłachetku światła klaskali. Orkiestra zaczęła grać
następny kawałek, wokalista podniósł mikrofon do ust i po nieruchomej wodzie popłynęły
słowa o księŜycu, kłopotach i miłości.
Rozdział drugi
Rodzice Chrisa byli przez rok w separacji, a miesiąc przed balem dla dyplomantów
college’u ostatecznie się rozwiedli. Chris przeŜył to bardziej, niŜby się spodziewał, wydawało
mu się, Ŝe bardziej niŜ koledzy postawieni przez rodziców w tej samej sytuacji; jeszcze gorsze
od poczucia zdrady były spokój i rzeczowość, z jakimi matka i ojciec teraz o tym rozmawiali,
zupełnie jakby dla Ŝadnego z nich rodzina nigdy nie znaczyła zbyt wiele.
Chris został z matką w ich duŜym, wygodnym domu w północnym Oksfordzie, ojciec
przeprowadził się do swojej kochanki Diane, byłej sekretarki z pracowni architektonicznej,
którą prowadził, mieszkającej w małym domku po drugiej stronie miasta. Chris był tam kilka
razy. Za pierwszym Diane była w domu i chociaŜ znał ją z firmy ojca, jakoś niezręcznie było
mu z nią rozmawiać, i widział, Ŝe ona teŜ jest skrępowana. Była ładna, duŜo młodsza od ojca i
Chris nie potrafił spojrzeć jej w oczy, mając świadomość, Ŝe z jego ojcem śpi, Ŝe uprawia z nim
seks. Spojrzeć w oczy ojcu teŜ nie potrafił. Za drugim razem Diane nie było. „Co u Diane?”,
spytał. „O, w porządku, dziękuję”, i gawędzili dalej jak dorośli, tak jakby nic się nie zdarzyło.
Ale przez jakiś czas rozmowy nie były łatwe. Łatwe były dawniej, kiedy stanowili jeszcze
rodzinę, wtedy rozmawianie nie było celem samym w sobie; było czymś naturalnym.
Co do matki to z początku była nie do Ŝycia. Zawsze miała tendencje do dramatyzowania,
do przesady i pozerstwa, ale na pewno nie było jej lekko, kiedy pomyślała, co robi jego ojciec.
Zamykała się na długie godziny w sypialni i gorzko płakała, wychodziła stamtąd sztucznie
wesoła i piła więcej wina niŜ dawniej. A przyjaciółki odwiedzały ją częściej i dłuŜej
przesiadywały.
Chris musiał się zmienić. Niemal z dnia na dzień musiał się przeistoczyć z kogoś, kto jest
za młody, by pić, palić, a nawet przeklinać, w kogoś w rodzaju współczującego brata, który w
skupieniu słucha i udziela mądrych rad; kogoś, kto bez skrępowania potrafi dyskutować o
seksie i kochankach obojga płci. Zupełnie jakby oczekiwano od niego, Ŝeby nie zaleŜało mu ani
na ojcu, ani na kochającej się, zgodnej rodzinie – Ŝeby w końcu z tego wyrósł.
Wkrótce matka zaczęła się spotykać z niejakim Mikiem Fairfaxem, wykładowcą
uniwersyteckim i radcą miejskim, zagorzałym liberałem, obrońcą środowiska naturalnego,
człowiekiem zatroskanym problemami Trzeciego Świata. Spiknęła się z jego znajomymi,
zaczęła chodzić na zebrania i nosić plakietki. Któregoś dnia Mike Fairfax został na noc i spał z
nią. Nazajutrz zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, ale po części widać było, Ŝe jest
zakłopotany. Ojciec Chrisa miał wiele wad, ale zakłopotanym nigdy się go nie widywało.
Krótko mówiąc, Chris nie czuł się w domu dobrze i kiedy zaczęły się letnie wakacje, starał
się jak najwięcej czasu spędzać poza nim. Pracował nadal dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu
Rozrywki Barry’ego Millera, ale przede wszystkim szukał Jenny.
Nie było dnia, Ŝeby o niej nie myślał. Śniła mu się co noc; kochał się z nią w wyobraźni,
zasypiał i budził się z jej imieniem na ustach. Była z nim bez przerwy, a on nie miał pojęcia, jak
ją odnaleźć, uparcie jednak szukał. A w wolnych chwilach pracował zarobkowo.
Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki miało dwa adresy. Pod jednym, niedaleko Cowley Street,
znajdował się magazyn, gdzie przechowywano i naprawiano większość sprzętu, pod drugim
sklep połoŜony bliŜej centrum miasta, gdzie moŜna było kupić bądź wypoŜyczyć mniejsze
rekwizyty i gdzie składało się zamówienia na wypoŜyczenie większych pozycji, takich jak
sceny, kurtyny albo baterie reflektorów. Chris był jednym z czworga zatrudnionych: Sandra
pracowała w sklepie, Dave i Tony w magazynie. Do obowiązków tych ostatnich naleŜało
równieŜ dostarczanie oraz odbiór furgonetką wypoŜyczonych materiałów. Chris pomagał w
jednym i drugim miejscu – w magazynie wymieniał przepalone Ŝarówki, ładował furgonetkę,
sprawdzał stan zwracanego sprzętu, w sklepie sprzedawał sztuczną krew, przybory do
charakteryzacji, peruki albo wypoŜyczał rekwizyty, takie jak rzymskie hełmy i pistolety
maszynowe.
Nie była to praca dorywcza w ścisłym tego słowa rozumieniu. Barry Miller chętnie
zatrudniłby Chrisa na stałe i Chris nie miałby nic przeciwko; podobało mu się tutaj, rozsądek
podpowiadał jednak, Ŝe praca u Barry’ego Millera nie zapewni mu Ŝadnych perspektyw, więc
traktował ją tylko jako tymczasową ucieczkę od realnego świata, co bynajmniej nie znaczyło,
Ŝe nie wywiązywał się sumiennie ze swoich obowiązków. Mimo wszystko dzięki niej spotkał
Jenny.
I dzięki niej znowu ją spotkał. Cały poranek pierwszej środy letnich wakacji spędził w
magazynie. Teraz miał godzinę przerwy na lunch, a po południu będzie pracował pod okiem
Sandry w sklepie. Jechał na rowerze Cowley Road, mijając kolektury bukmacherskie,
azjatyckie sklepiki, kioski z gazetami, siedziby związków zawodowych, i nagle dostrzegł kątem
oka Jenny wychodzącą z supermarketu.
O mało nie spadł z roweru. Przeszła kilka kroków drugą stroną ulicy i skręciła w pierwszą
boczną uliczkę, ale jego zmysły, nastrojone teraz na wypatrywanie szczupłych dziewcząt z
krótkimi ciemnymi włosami, zdąŜyły ją zarejestrować, i był pewien, Ŝe to ona.
Przepuścił nadjeŜdŜające z przeciwka samochody i skręcił w prawo, w biegnącą pod górę
uliczkę wzniesionych tarasowato budynków z murowanym kościółkiem na rogu, w której
znikła mu z oczu. Domniemana Jenny przechodziła właśnie przez furtkę; smukła postać z siatką
na zakupy, w zielonym T-shircie i czarnych szortach.
Chris zmienił przełoŜenie, nacisnął pedały i dojechał tam w momencie, kiedy wsuwała
klucz do zamka.
– Jenny!
Obejrzała się. Bezapelacyjnie! To była Jenny, i tak samo piękna w blasku dnia jak wtedy w
nocy.
– My się znamy? – spytała.
– Jestem Chris. Tamten wieczór... na balu. Pamiętasz? Przy hangarze na łodzie.
– A... ach tak. Rzeczywiście!
I uśmiechnęła się, a Chrisowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Była realna, stała tu
przed nim.
– Mieszkasz tutaj?
– Tak. Przejściowo. Na dziko.
– Aha, rozumiem – bąknął Chris, chociaŜ nie rozumiał.
Otworzyła drzwi.
– Wejdziesz?
– Co? – Nie ochłonął jeszcze. – A tak. Dzięki. Goła drewniana podłoga z desek, plakaty
poprzypinane pluskiewkami do ścian, swąd przypalonego tosta – zupełne przeciwieństwo
podbarwionego księŜycową poświatą, nadjeziornego romantyzmu. Chrisowi zrobiło się
niewyraźnie.
Wszedł za nią do małej, wąskiej kuchni. Przy stole siedzieli dwaj młodzi męŜczyźni i pili
kawę. Nie przypominali w niczym Piersa ani jego przyjaciół; włosy zwisały im sfilcowanymi
strąkami imitującymi dredy – imitującymi, bo obaj byli biali – i mieli na sobie brudne,
poplamione tłuszczem dŜinsy. Jeden był rozebrany do pasa, drugi tatuował go igłą maczaną w
kałamarzu z atramentem.
– To jest Chris – powiedziała Jenny. – A to Derek i Ollie. Chcesz kawy?
– Eee... owszem, dzięki.
Derek i Ollie sprawiali dosyć sympatyczne wraŜenie. Derek – ten tatuowany – wytarł sobie
ramię brudną chusteczką i przesunął się, robiąc mu miejsce.
– MoŜesz mi potrzymać lusterko? – zwrócił się do Chrisa, wręczając mu lusterko w
plastikowej oprawce; chciał sprawdzić, jak wychodzi tatuaŜ. A miała chyba z tego wyjść róŜa,
ale krwi i atramentu było tyle, Ŝe Chris głowy by nie dał.
– Przy tatuowaniu ostroŜności nigdy za wiele – wyjaśnił Derek. – Znałem gościa, który
miał wytatuowane na czole litery MOT. Chodzi o to, Ŝe Tom mu było na imię i wytatuował je
sobie własnoręcznie w lusterku. Dobra, Ol, jedziemy z tym koksem.
– Pewnie nie było mu do śmiechu, kiedy się zorientował – powiedział Chris, obserwując
Jenny zapalającą gaz pod czajnikiem.
– Mowa! Takie coś moŜe człowiekowi popsuć humor na cały poranek, nie? – przyznał
Derek. – Dostał małpy. Nie widziałem jeszcze, Ŝeby komuś tak nerwy puściły. Ale stało się.
Los go naznaczył. Z początku udawał, Ŝe nie słyszy, kiedy ludzie wołali na niego Mot, ale w
końcu zbastował, bo inaczej nie miałby do kogo gęby otworzyć. Przykra sprawa.
– Wszyscy tu mieszkacie? – spytał Chris.
– Tak. Przejściowo – odparł Derek.
Wyglądał na rozmowniejszego niŜ jego kolega. Być moŜe Olliemu na włączenie się do
konwersacji nie pozwalała koncentracja. Jenny płukała w zlewie kubki.
– Kto jest właścicielem tego domu?
– A diabli wiedzą.
– I nie płacicie czynszu? Jak tu trafiliście?
– Włamaliśmy się. Dom od miesięcy stał pusty. Tak, czynszu nie płacimy, ale sprzątamy
tutaj, dokonujemy drobnych napraw i w ogóle dbamy o posesję. Pewnie nas stąd w końcu
wykopią, ale takie juŜ jest Ŝycie, c’est la vie. Jesteśmy dobroczynnymi pasoŜytami. śyjemy w
symbiozie z naszym gospodarzem. Korzyść jest obopólna. Czysta ekologia.
– Tak, rozumiem – bąknął Chris. Miał chyba przed sobą autentycznych hipisów.
Spojrzał znowu na tatuaŜ. – To boli?
– Da się wytrzymać. Jest na to sposób; izoluje się ból w umyśle. Otacza się go szczelnym
płotem. Są ludzie, którzy przeprowadzają operacje na samych sobie. – No wiesz, koncentrujesz
się jak diabli, bierzesz valium i do dzieła. Czytałem gdzieś o facecie, który przez parę miesięcy
studiował, jak się operuje wątrobę: przekopał się przez podręczniki chirurgii, skompletował
cały sprzęt, wysterylizował skalpele i do roboty. Długie nacięcie w poprzek brzucha, podwiązać
wszystkie naczynia krwionośne, szło jak po maśle. Odsunął na bok Ŝołądek, Ŝeby nie
przeszkadzał, wkłada rękę...
– Przymknij się, Del – mruknął Ollie – bo pawia zaraz puszczę. I nie wierć się.
– I co było tej wątrobie? – spytał Chris.
– Nic, dopóki nie zaczął – powiedział Derek i roześmiał się.
Chris ani na chwilę nie tracił z pola widzenia Jenny: wiedział, w którą stronę patrzy, co
robi. Woda się zagotowała i Jenny zaparzyła kawę.
– MoŜe wyjdziemy do ogródka? – zaproponowała. Wstał bez zwłoki.
Mały ogródek na tyłach domu był zadbany, kwiaty na klombach wypielone i podlane,
trawnik przystrzyŜony. Jenny usiadła na stopniu drewnianej szopy. Usiadł obok niej i postawił
kubek z kawą na ziemi.
– I co się działo wtedy wieczorem po moim odejściu? – spytał.
– TeŜ się stamtąd wyniosłam. Przeskoczyłam przez ogrodzenie.
– Jak to... bez sukienki? Chyba Ŝe wróciłaś po nią do hangaru? I gdzie w ogóle się kryłaś?
Nic nie widziałem.
– Miałam na sobie ciemną koszulę i dŜinsy. W nich przekradłam się na teren. Bo nie
figurowałam na liście gości. Weszłam na gapę.
Opowiedziała mu, jak to zrobiła. Kilka dni wcześniej weszła na teren college’u jako
turystka, z balową suknią w torbie, którą schowała w zaroślach nieopodal hangaru na łodzie. W
dzień balu przelazła po zmroku w ciemnym ubraniu przez mur, odnalazła torbę, przebrała się w
hangarze i wmieszała między gości.
– Przelazłaś przez ten mur bez niczyjej pomocy? – Chris był pod wraŜeniem. – Poszłaś
sama?
– Z Derekiem ani z Olliem nie mogłam się tam raczej pokazać, nie uwaŜasz? Za bardzo się
wyróŜniają z tłumu. Zresztą lubię działać w pojedynkę. Poszłam tam, gdzie grała muzyka.
Faceci prosili mnie do tańca, było mnóstwo jedzenia i szampana... Kiedy mnie pytali, z kim
przyszłam, udawałam, Ŝe zgubiłam swojego chłopaka. Pech chciał, Ŝe nadziałam się na Piersa.
Nie wyjaśniła, skąd znała Piersa, a Chris nie pytał. Wychodziło jednak na to, Ŝe Piers
zorientował się z miejsca, Ŝe dostała się na bal na gapę, i postanowił wyegzekwować od niej
zapłatę w naturze.
– Od razu mi się nie spodobał – powiedział Chris. – Nie spodobali mi się wszyscy, jak
tylko ich usłyszałem.
– Byłeś niesamowity – stwierdziła. – Myślałam, Ŝe cię pobiją, ale ty fantastycznie się z
nimi rozprawiłeś.
Zarumienił się. Nie wiedział, co powiedzieć.
– E tam! – mruknął w końcu.
– Człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, Ŝe tacy ludzi jeszcze istnieją – podjęła. – Ale oni
istnieją. Bogaci i zepsuci... naprawdę wierzyć się nie chce; myślą, Ŝe wszystko im wolno. Ten
Piers to jakiś lord. Ludzie padają mu do nóg, kiedy się o tym dowiadują. Gdyby mnie dopadł,
nie miałabym Ŝadnych szans. A potem nikt by mi nie uwierzył.
Chris Ŝałował teraz, Ŝe nie ukatrupił Piersa i jego przydupasów tam i wtedy.
– Co robisz? Studiujesz?
– BoŜe, skąd ci to przyszło do głowy?! Jestem pasoŜytem. Jak ci dwaj, tam – pokazała
ruchem głowy na dom, w którym Ollie tatuował aktualnie Dereka.
– Nie przesadzaj...
– Naprawdę. Popracuję od czasu do czasu jako kelnerka. I to wszystko. Szczerze.
– I... i mieszkasz tu z...
Popatrzyła na niego kpiąco, wiedziała, o co mu chodzi.
– Tak, z Derekiem i Olliem – powiedziała.
– Czy... jakby tu... czy chodzisz z Derekiem?
– Czemu pytasz?
– Bo chciałem się z tobą umówić.
– Nie widzę przeszkód.
– Umówisz się ze mną?
– Tak. Nie ma sprawy. Kiedy?
– MoŜe w piątek?
– Dobrze.
– Bywasz w Jericho Tavern?
– Nie. To chyba po drugiej stronie miasta, prawda? Ja znam tylko tę stronę.
– Grają tam niezłe kapele.
Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Sączył kawę, patrzył spod oka na jej opalone na
brąz ramię, na smukłą dłoń, którą wybierała kamyczki ze ścieŜki obok swojej stopy, i znowu
opuszczała go odwaga.
– Na mnie juŜ pora – powiedział w końcu. – Muszę wracać do pracy. Do zobaczenia w
piątek. Wpadnę tu po ciebie o...
– Nie, lepiej nie. Spotkajmy się na mieście. Pod tym kościołem na skrzyŜowaniu w
centrum... jak ono się nazywa?
– Carfax.
– O właśnie. O ósmej.
– Dobrze. To do piątku. Dzięki za kawę.
– Pa, pa, Chris.
Poszło jak po maśle.
Reszta tygodnia upłynęła mu jak we śnie. W piątek był juŜ tak podniecony, Ŝe nawet matka
sama Ŝyjąca w mgiełce zauroczenia Mikiem Fairfaxem, coś zauwaŜyła.
– Na miłość boską, przyprowadź tę dziewczynę do domu – powiedziała.
– Jaką dziewczynę?
– No tę, z którą masz randkę. Nie stroiłbyś się tak dla Carla i Jacko. Matki nie oszukasz.
Miał nadzieję, Ŝe to nieprawda. Nie powiedział nikomu o Jenny, nawet Barry’emu
Millerowi, jedynemu człowiekowi, któremu byłby jeszcze skłonny się zwierzyć.
Był piękny, ciepły wieczór i nie poszli do Jericho Tavern, lecz do University Park, usiedli
tam nad rzeką i gawędzili.
Powiedziała mu, Ŝe uciekła z domu w Yorkshire (nie powiedziała dlaczego) i pojechała
najpierw do Londynu, gdzie nikogo nie znała. Nocowała na dworcach i w parkach, dopóki nie
spotkała dziewczyny imieniem Tansy, takiej jak ona uciekinierki, tyle Ŝe z dobrego domu.
Zaprzyjaźniły się. Przyjechała z Tansy do Oksfordu i przez nią poznała Piersa.
– To było na jakiejś zabawie, nie pamiętam juŜ gdzie... w którymś z college’ów.
Z początku mi się podobał. To był dla mnie inny świat. Pierwszy raz coś takiego
widziałam; wcześniej do głowy by mi nie przyszło, Ŝe ludzie naprawdę mogą tak Ŝyć.
Szampan, forsy jak lodu... nigdy bym nie uwierzyła. A Piers był do tego lordem. Pęczniałam z
dumy, Ŝe chodzę z lordem. Ale potem przekonałam się, jacy oni są naprawdę.
Jenny nie miała pojęcia, Ŝe Tansy zaopatruje Piersa w narkotyki. Kiedy Tansy aresztowano,
Jenny znowu znalazła się na ulicy i tułała po noclegowniach dla bezdomnych. Wolała to niŜ
łóŜko Piersa.
Po jakimś czasie poznała Dereka i Olliego i wprowadziła się do nich. Podkreśliła, Ŝe są jej
przyjaciółmi, nie kochankami; naprawdę.
Chris wiedział, Ŝe nie mówi mu całej prawdy. śe jej historia musi być bardziej złoŜona, a
ona sama wcale nie jest taka naiwna, na jaką próbuje pozować. Ale nie powiedział jej tego w
oczy; od prawdy waŜniejsze było, Ŝe w ogóle mu o sobie mówiła.
Nigdy jeszcze nie spotkał takiej dziewczyny. Niewinna twarz, zaniepokojona bezbronność,
którą widział w jej oczach tamtej nocy nad jeziorem, drobna budowa ciała, szczupłe ramiona,
smukłe dłonie, wszystko to wyzwalało w nim instynkt opiekuńczy. Przy niej miał świadomość
swojej postury, muskulatury, a takŜe swojej nieporadności.
A jednocześnie tembr jej głosu i sposób wysławiania zdawały się przeczyć niewinności.
Robiła na nim wraŜenie uświadomionej, ale nie do końca, znającej Ŝycie, ale niecynicznej,
zgryźliwej, ale mimo to sympatycznej. Krótko mówiąc, była o wiele bardziej dojrzała, niŜby się
mogło wydawać. Lecz przy całym swoim doświadczeniu Ŝyciowym miała ogromne luki w
wiedzy ogólnej. Zupełnie jakby nigdy nie chodziła do szkoły, jakby od urodzenia błąkała się
samopas i nie dała schwytać.
– Nie myślałaś o studiach? – spytał. – Program tych dwóch klas, których brakuje ci do
zaliczenia szkoły średniej, mogłabyś przerobić na zaocznych kursach i drogę na uniwersytet
miałabyś otwartą.
– Tak? A na co mi uniwersytet?
– Bo jesteś inteligentna. A mając dyplom, mogłabyś znaleźć sobie naprawdę dobrą pracę.
Poza tym poszerzanie horyzontów daje satysfakcję. Mogłabyś zostać członkiem parlamentu i
uchwalać prawa ustawiające do szeregu ludzi takich jak Piers.
– Piers to nie problem. I mogę ci wymienić sto powodów, dla których nie chciałabym
zasiadać w parlamencie. Ludzie tacy jak ty mają to do siebie, Ŝe nie potrafią wybaczyć ludziom
takim jak ja, Ŝe nie są tacy jak oni.
– Tacy jak ja?
– Ludzie z ładnych domów, na ciepłych posadkach, z dyplomami w kieszeni i tak dalej. To
nie mój świat, Chris, ja jestem inna. I rzecz nie w pochodzeniu społecznym, jeśli tak sobie
pomyślałeś.
– Nie pomyślałem!
– Ale myślałeś, Ŝe ja tak myślę.
– Słucham?
– Rozszyfruj to sobie.
Rozszyfrował i powiedział:
– Nie, wcale tak nie myślałem. Nie rozumiem, dlaczego to nie miałby być twój świat.
Skoro potrafisz układać takie słowne szarady, to jesteś w nim juŜ bardziej ode mnie. Ten świat
do nikogo nie naleŜy. A jeśli jesteś zdolna, to szkoda by było...
Nic nie odpowiedziała i poczuł się skarcony. Po chwili podjęli rozmowę, ale juŜ na
luźniejsze tematy, śmiejąc się i przekomarzając. Kiedy zaczęło się ściemniać, wstali i ruszyli
wąską alejką pod baldachimem ciemnych drzew ku bramie parku, Ŝeby zdąŜyć przed jej
zamknięciem.
Wyszli na ulicę St Giles, bardzo szeroką, z wysokimi, majestatycznymi domami i
wzniesionymi z kamienia budynkami college’u po obu stronach.
Pod drzewami, przed wielkimi klasycystycznymi gmachami Ashmolean Musem parkowała
mała, zapyziała furgonetka z kebabami. Chris kupił dwa pikantne kebaby, rozsiedli się na
schodach muzeum i jedli je salmonelli na pohybel; miłość jest odporna na zatrucia pokarmowe.
Co Jenny myślała o nim, Chris nie potrafił ocenić, podejrzewał, Ŝe po prostu go lubi, natomiast
on był zakochany, zauroczony, pijany miłością. Wszystko wokół wydawało mu się idealne,
tajemnicze, cudowne: od pięknego aromatu frezji, którymi pachniała, poprzez białą wstąŜkę,
którą miała przewiązane włosy, do brązowej skóry jej drobnych, bosych stóp. Jego zmysły
opływały miłością; oddałby za nią Ŝycie.
Co zaś do Jenny... to nie powiedziała mu, dlaczego uciekła z domu, bo się wstydziła. Nad
całym jej poprzednim Ŝyciem zalegał cień wstydu i poczucia winy, a przecieŜ nie było dnia,
Ŝeby nie wracała pamięcią do przeszłości i nie próbowała doszukiwać się w niej jaśniejszych
stron. Niestety bezowocnie.
Od urodzenia mieszkała z rodzicami w małym miasteczku w Yorkshire. Ojciec był
magazynierem, matka kucharką w szkole. Kiedy Jenny miała sześć lat, firmę ojca, jak wiele
innych na początku lat osiemdziesiątych, zlikwidowano, i nie mógł znaleźć innej pracy.
Niedługo potem lokalne władze oświatowe zmieniły system Ŝywienia w szkołach. Zamiast
zatrudniać własne kucharki, ogłosiły przetarg na tę usługę, zapraszając do niego zewnętrzne
firmy prywatne. Wiele kobiet, wśród nich matka Jenny, straciło pracę, i chociaŜ części z nich
udało się zatrudnić u prywatnego cateringowca, który zdobył kontrakt, to większość nie miała
tego szczęścia. Matka Jenny była wśród tych ostatnich.
W domu przez długi czas źle się działo. Po roku matka Jenny znalazła jednak pracę, tym
razem w szpitalu jako salowa, lecz ojciec nadal pozostawał na bezrobociu. Całymi dniami
przesiadywał w domu, palił i gapił się w telewizor.
PoniewaŜ matka wychodziła do pracy wcześnie rano, to ojciec budził Jenny i robił jej
śniadanie, i to właśnie wtedy zaczął ją molestować.
Z początku było to niewinne z pozoru dotykanie, a właściwie niby to przypadkowe
muskanie jej nagich ramion i nóŜek. Ale to się zmieniło. Muskanie przeszło z czasem w
głaskanie, a głaskanie w ściskanie, i Jenny, która miała juŜ wtedy osiem lat, krew uderzała do
głowy, kiedy do tego dochodziło, a potem czuła się brudna i bardzo nieszczęśliwa.
Później zrobiło się jeszcze gorzej: cuchnące tytoniem pocałunki, ręce w jej majteczkach. I
nie tylko. Matka, gdyby miała świadomość, co się święci, moŜe by ją obroniła, ale chodziła
wciąŜ zmęczona i rozdraŜniona, a zresztą Jenny nie wiedziała, jak jej to powiedzieć.
Powiedziałaby swojej wychowawczyni w szkole, lecz rotacja kadry nauczycielskiej była tak
duŜa, Ŝe Jenny nie miała czasu poznać Ŝadnej z nauczycielek na tyle, Ŝeby jej zaufać.
W piątym roku tej gehenny, zdesperowana, zabrała wieczorem nóŜ z kuchni i schowała go
pod poduszką. Nie bardzo wiedziała, co z nim zrobi, chociaŜ gotowa była nawet zabić ojca.
Kiedy przyszedł do niej nazajutrz, dźgnęła go tym noŜem w rękę. Rana nie była groźna, ale
krwi co niemiara. Na widok tej krwi zrobiło jej się słabo, on teŜ się przestraszył; kiedy jednak
ochłonął, uderzył ją. Od tamtej pory scenariusz się zmienił. W dalszym ciągu ją obmacywał, ale
teraz doszło do tego bicie – okrutne, bolesne razy w miejsca, gdzie się nie uwidocznią. Jenny
nie miała juŜ wtedy nadziei, Ŝe ktoś jej pomoŜe. Zrozumiała teŜ, Ŝe biorąc sprawy we własne
ręce, moŜe coś zmienić, ale niekoniecznie na korzyść. To była pouczająca lekcja.
Jakiś rok później ojciec znalazł w końcu pracę. Wychodził z domu wcześnie rano i nie miał
juŜ tylu okazji do zostawania z córką sam na sam. Przypadki molestowania stały się rzadsze,
ale dla Jenny, która zdecydowała, Ŝe po ukończeniu szesnastego roku Ŝycia odejdzie z domu,
nie miało to juŜ większego znaczenia. Zwlekała do tego czasu, bo chciała być zgodnie z
prawem zwolniona od obowiązku zamieszkiwania z rodzicami i chodzenia do szkoły.
I tak w dzień swoich szesnastych urodzin wstała wcześnie, kiedy reszta domowników
smacznie jeszcze spała, zjadła w małej kuchni swoje ostatnie śniadanie, potem umyła miskę i
łyŜkę, zarzuciła na ramiona plecak i wyszła.
Zostawiła na stole karteczkę: „Cześć, mamo, odezwę się”. Pomaszerowała prosto na
dworzec autobusowy, wsiadła do autobusu jadącego na południe i opuściła swoje rodzinne
miasteczko na zawsze.
Nic, co się od tamtej pory wydarzyło, nie zatarło wstydu, strachu ani nienawiści.
Spała z wieloma chłopcami, między innymi z Piersem, i chociaŜ niektórzy z nich byli
nawet zabawni, niektórzy sympatyczni, a niektórzy atrakcyjni, to ich oczyma patrzył na nią
ojciec, a kiedy zamykała swoje, to po to, Ŝeby się przed nim schować. MoŜe któregoś dnia
opowie komuś, co przeŜyła; moŜe opowie Chrisowi. Ale jeszcze nie teraz, nie w najbliŜszej
przyszłości.
Rozdział trzeci
W poniedziałek Barry Miller poprosił Chrisa, Ŝeby mu pomógł w pewnej ekstra-robocie.
Chris myślał, Ŝe chodzi o kolejny bal, ale okazało się, Ŝe to coś bardziej przyziemnego.
– Kupiłem sobie domek letniskowy – powiedział Barry, kiedy załadowawszy do furgonetki
rower Chrisa, jechali przez Oksford. – No, moŜe bardziej posiadłość.
Nad kanałem. Chcę go okablować i urządzić, a potem wykorzystywać jako warsztat czy
coś w tym stylu. MoŜe wstawię łóŜko, Ŝeby było przytulniej.
Najpierw pojechali do Barry’ego, do Kidlington, prawie trzy mile na północ od miasta,
Ŝeby zabrać z domu parę drobiazgów. Barry mieszkał w zgrabnym małym domku na
nowoczesnym osiedlu. Byli tam około czwartej i Ŝona Barry’ego, Sue, zaproponowała, Ŝe
zaparzy im herbatę.
Powiedziała Chrisowi, Ŝe pracuje jako sekretarka w szkole. Ich dziesięcioletni synek Sean
grał przed domem w piłkę i Barry zatrzymał się, podbił piłkę kilka razy nogą, a potem strzelił,
trafiając z hukiem w drzwi od garaŜu, które spełniały funkcję bramki. Sue przewróciła oczami.
Była ładną, cichą blondynką i roztaczała wokół siebie dziwną aurę czarującego rozsądku, na
który kładł się cień niepokoju, tak jakby ktoś z jej bliskich – moŜe syn – czuł się juŜ lepiej, ale
niedawno powaŜnie chorował i jeszcze całkiem nie wydobrzał. Chris od razu poczuł do niej
sympatię. Zastanawiało go tylko, dlaczego Barry w furgonetce, kiedy tu jechali, prosił go, Ŝeby
nie wspominał Sue o tym domku letniskowym; ale ona miała widocznie zaufanie do męŜa i nie
dociekała, jaką pracę mają do wykonania.
– Od dawna mieszkasz w Oksfordzie, Chris? – spytała, kiedy Barry pokazywał Seanowi,
jak omija się z piłką obrońcę.
– Od urodzenia. A państwo przenieśli się tu z Londynu?
– Tak. Trzy lata temu. Zamierzaliśmy wyjechać do Australii, ale moi rodzice się starzeją,
wiesz, jak to jest... Zresztą Barry nie narzeka. Skończyłeś juŜ szkołę?
Wyglądasz na starszego niŜ...
– Zostały mi jeszcze dwa lata. A potem uniwersytet. Sue, czy nie uwaŜasz, Ŝe jeśli ktoś jest
zdolny, to powinien iść na uniwersytet i rozwijać swój talent?
– Jeśli tylko ma taką moŜliwość, to oczywiście – odparła. – Sama robię teraz dyplom na
uniwersytecie otwartym. To coś cudownego, najbardziej podniecająca przygoda, jaką w Ŝyciu
przeŜyłam. Tylu rzeczy się dowiaduję... jestem na literaturze angielskiej. Barry mówi, Ŝe muszę
być naprawdę zdolna, ale ja mu powtarzam, Ŝe jest ode mnie zdolniejszy i teŜ powinien się
zapisać na studia. On jednak twierdzi, Ŝe nie ma na to czasu.
– Jest zabiegany – powiedział Chris. – Firma ma mnóstwo zleceń.
– Owszem – pokiwała głową, patrząc na zadbany trawnik i ich szczęśliwego syna.
– Prosperuje. Myślę, Ŝe dobrze zrobiliśmy, przyjeŜdŜając tutaj.
Chris z zachwytem obserwował, jak Barry i Sue na kaŜdym kroku okazują sobie
przywiązanie. Przekomarzali się i śmiali z siebie nawzajem, a jednocześnie sprawiała im
przyjemność fizyczna bliskość. Kiedy Barry wszedł, objął ją od razu, a ona mocno do niego
przywarła. Barry kochał takŜe syna i była to miłość odwzajemniona. Pijąc herbatę, Chris
zaobserwował przez okno taką sytuację: Barry dryblował, a Sean próbował odebrać mu piłkę i
ku zaskoczeniu obydwóch udało mu się to. Ale Barry zręcznie ją odzyskał i natychmiast strzelił
z półobrotu na bramkę. Był to mistrzowski strzał. Piłka z ogłuszającym hukiem uderzyła w
drzwi garaŜu. Lecz oddając go, Barry stracił równowagę i klapnął na tyłek. I właśnie reakcja
Seana na ten upadek zwróciła uwagę Chrisa: śmiech chłopca i rumieniec na buzi wyraŜały
jednocześnie podziw dla strzału ojca, rozbawienie komicznym upadkiem i niepokój, czy aby
czegoś sobie nie zrobił. Chris dostrzegł w tej reakcji wielką miłość, przykład, jak powinna
wyglądać rodzina. Z takiej miny syna moŜna było być dumnym.
W drodze do chaty nad kanałem Barry opowiadał Chrisowi o Seanie:
– Dla mnie on jest królem świata. Odziedziczył po matce wiele dobrych cech.
Bystrość i pojętność, ale niestety równieŜ dobre serce, wiesz, o co mi chodzi? Nie, nie jest
mięczakiem... to nie tak. Lecz jest bardzo ufny z natury... i Ŝyczliwie nastawiony do całego
świata, muchy by nie skrzywdził. Martwię się o niego czasami.
– Dlaczego? Wyglądał mi na szczęśliwego.
– Nie wiadomo, co go w Ŝyciu czeka. Znałem paru typków spod ciemnej gwiazdy...
widziałem, do czego są zdolni. Sam niejedno mam na sumieniu. Jak się dobrze zastanowić, to
człowiek nigdy nie powinien czuć się bezpieczny.
Chris nie bardzo rozumiał, co Barry ma na myśli. Zjechali z autostrady i mijając motel,
popędzili w kierunku wioski Wolvercote. Zaraz za przerzuconym nad kanałem mostem skręcili
w prawo, w wyboistą drogę gruntową biegnącą pod drzewami.
– Nie byłem w tym zakątku od lat – powiedział Chris. – Zupełnie o nim zapomniałem.
– I bardzo dobrze – mruknął Barry. – Im mniej osób o nim wie, tym lepiej.
– Czemu? Nielegalne kasyno gry chcesz tu otworzyć czy co?
Barry nic nie powiedział. Przejechali w milczeniu jakieś pół mili wzdłuŜ kanału i skręcili
na polankę przed skupiskiem zrujnowanych zabudowań gospodarczych.
– Nie – odezwał się Barry. – To ma być moja kryjówka. Ustronne miejsce, w którym będę
mógł się od czasu do czasu zaszyć.
– A co? – spytał Chris, wysiadając za nim z furgonetki. – Ktoś ci depcze po piętach?
Znaczy, wiesz, jeśli nie chcesz, to mi nie mów, ale...
Barry rozejrzał się. W Ŝółtej koszulce polo i jasnych bawełnianych spodniach wyglądał
młodo, pręŜnie, zawadiacko – jak aktor grający bohatera w thrillerze.
– Słuchaj, Chris – powiedział. – Zwierzę ci się z czegoś, dobrze? Z ciebie jest inteligentny
facet. Dave’owi ani Tony’emu nie mogę powiedzieć; oni mają pstro w głowach. Ale komuś
muszę. Sprawa ma się tak: parę lat temu zadarłem zjedna rodziną, rozumiesz. Trzej bracia.
Carson się nazywali. To było szemrane towarzystwo, typy spod ciemnej gwiazdy. Gorzej niŜ
szemrane. Mieli powiązania z terrorystami. Wiesz, z tymi irlandzkimi bojówkarzami...
Trzymali ze sobą sztamę na wzór mafii. Kodeks honorowy i takie tam. Tak czy owak
przyczyniłem się do wsadzenia dwóch z nich za kratki... Nic dodać, nic ująć. I muszę być teraz
ostroŜny. Sue ani Seana raczej nie tkną; to by nie było w ich stylu. Ale wiesz, wypadki chodzą
po ludziach. Dlatego kupiłem tę minkę. Nie powiesz jej?
– Słówkiem nie wspomnę.
– Tak będzie lepiej. Tylko by się zdenerwowała. A więc wystarczy chatkę okablować. śeby
się nadawała do zamieszkania. śadnych tam ekstrawagancji; ze dwie oprawy oświetleniowe,
parę gniazdek, przenośne grzejniki. Jakiś dzień solidnej pracy: Jak juŜ powiedziałem, Dave z
Tonym to plotkarze, jutro wszyscy by o tym miejscu wiedzieli... Porządne chłopaki, dobrzy
pracownicy, ale...
Trzymaj.
Podał Chrisowi zwój grubego kabla elektrycznego, który wyjął z furgonetki, sam zarzucił
sobie na ramię torbę z narzędziami, wziął pod pachę pudło z osprzętem i ruszył przodem w
stronę solidnie wyglądającego, tonącego w pokrzywach budyneczku. Wzniesiony był z
betonowych prefabrykatów, dach miał pokryły blachą falistą i na tle panującej tu wszędzie
atmosfery rujnacji robił naprawdę niezłe wraŜenie. Barry przekręcił klucz w zamku i wszedł.
Cementowa posadzka nie była spękana; nie czuło się wilgoci. Działała nawet jarzeniówka
przytwierdzona byle jak do belek podtrzymujących strop.
– Nieźle, co? Mury zdrowe, bez dwóch zdań. Ocieplę toto, uszczelnię watą szklaną dach,
wyłoŜę boazerią ściany i mucha nie siada. Woda doprowadzona, patrz... – Wskazał ruchem
głowy na metalowy zlew w kącie. – Przyszło mi teraz do głowy, Ŝe i kabinę natryskową moŜna
by zainstalować. Znasz się na hydraulice? Instalacja kibelka teŜ nie powinna nastręczyć
większych problemów, nie? To by dopiero było.
Tak, natrysk, kibelek, kuchenka... chałupka zyskałaby trochę na wartości, nie?
Mam pomysł. Domki letniskowe. Dobrze je zaprojektować, i bingo. Działki w Europie są
teraz tanie jak barszcz. Trzeba tylko szybko działać. Tak, to jest myśl...
Chrisowi podobała się przedsiębiorczość Barry’ego. Przed chwilą napomykał z
przygnębieniem o mafijnej zemście, teraz zbijał w wyobraźni fortunę na budowaniu domków
letniskowych w Europie.
ChociaŜ w jego projektach sporo było Ŝyczeniowego myślenia, to kiedy dochodziło do
konkretów, potrafił zdobyć się na rzeczowość. Wyrysował schemat okablowania, z którego
odczytaniem Chris nie miał Ŝadnych kłopotów, a wszystkie potrzebne kable, osprzęt
elektryczny i narzędzia leŜały juŜ na cementowej posadzce.
– To prywatne lokum i prawdę mówiąc, nie powinienem wpuszczać tego w koszta firmy.
Ale wpuszczę ze względu na podatek. Płacę sumiennie swoje podatki. Są goście, którzy nie
płacą, ale to stąpanie po kruchym lodzie. Mogą upłynąć lata, lecz prędzej czy później cię
dorwą. No, Chris. Poradzisz sobie?
Chris kiwnął głową.
– Mam tylko jedno pytanie w związku z tym schematem... Nie chcesz mieć kontaktu przy
samych drzwiach? Głównego wyłącznika światła?
– No tak, wiedziałem, Ŝe o czymś zapomniałem. Chcę tu zainstalować detektor
podczerwieni, Ŝeby światło w domu zapalało się automatycznie, kiedy ktoś się będzie zbliŜał. O
tu, przy drzwiach od zewnątrz, z regulowanym wyłącznikiem czasowym. Kiedy będziesz
blisko, światło zapali się automatycznie, powiedzmy na minutę, Ŝebyś zdąŜył otworzyć drzwi i
podejść do kontaktu przy liczniku prądu.
Po minucie wyłącznik czasowy odetnie prąd, ale jeśli wcześniej pstrykniesz główny,
nadrzędny kontakt, to światło pozostanie zapalone.
– I minuta wystarczy? A jak, dajmy na to, upuścisz klucze?
– MoŜesz nastawić taki czas zwłoki, jaki ci odpowiada... w przedziale od dziesięciu sekund
do dziesięciu minut.
Chrisowi wydało się to trochę przekombinowane. Gdyby detektor podczerwieni uległ
uszkodzeniu, trzeba by było szukać głównego kontaktu po omacku. Ale sama zasada była
zrozumiała.
– Gdzie ten detektor podczerwieni? – spytał, spoglądając na stojące na podłodze pudło z
osprzętem.
– To specjalne ustrojstwo. Musiałem je zamawiać. Jeszcze nie przysłali.
Potraktuj je jak normalny kontakt; doprowadź tam na razie kabel, tak jak masz na
schemacie, i zabezpiecz taśmą izolacyjną. Detektor zainstalujemy, jak mi go przyślą. Dobrze?
W razie czego trafisz tutaj sam, skoro juŜ wiesz, gdzie to jest?
Masz tu klucz. Ja mam drugi. Ale nie sądzę, Ŝeby ci to zajęło dłuŜej niŜ jeden dzień. Tyle
wystarczy?
– Chyba tak – mruknął Chris, szacując w myślach, Ŝe uwinie się z tą robotą w pół dnia. –
Bez problemu.
– To ja teraz wyładuję twój rower i zmykam. MoŜesz zacząć dzisiaj, moŜesz jutro... twoja
sprawa. Czekam na ciebie... Co dzisiaj mamy? Poniedziałek? To czekam w środę rano na
meldunek, Ŝe robota wykonana. Jakby co, to dzwoń.
Chris schował klucz do kieszeni i odprowadził wzrokiem furgonetkę kolebiącą się na
wyboistym trakcie pod drzewami. Wkrótce zapanowała cisza mącona jedynie przez śpiew
ptaków i monotonny szum odległej autostrady, tak stłumiony przez listowie, Ŝe ledwo
słyszalny. Małe skupisko zrujnowanych zabudowań tonęło w zieleni; bluszcz piął się po
ścianach, pokrzywy pieniły w progach, ścieŜki zarastała wybujała trawa. Chris poświęcił parę
minut na obchód budynków (kurnik, coś jakby obora i jakaś rozwalona buda o bliŜej
nieokreślonym przeznaczeniu), potem postanowił poszukać niewidocznego kanału. Wiedział,
Ŝe musi tu gdzieś być, nie dalej niŜ o rzut kamieniem. Rozbuchana zieleń – dŜungla listowia,
gałązek, gałęzi, trawy, chwastów – utrudniała orientację. W końcu jednak wypatrzył wąski
rozstęp w zaroślach i przecisnąwszy się tamtędy, stanął na flisackiej ścieŜce.
Kanał był cichy, wąski i brązowy. Po powierzchni ślizgała się niebieska waŜka.
Kawałek na prawo wystawał z wody na wpół zatopiony mały jacht kabinowy, toczony z
wolna przez zgniliznę; część jego molekuł bez wątpienia kwitła juŜ triumfalnie w porastających
brzegi trzcinach. Chris obserwował kiedyś ten kanał z mostu w Wolvercote. Dziennie
przepływało nim nie więcej niŜ pół tuzina łódek z opalającymi się wczasowiczami. Teraz w
zasięgu wzroku nie było Ŝywej duszy, nikogo prócz tej waŜki i zobojętniałej brązowej szkapy
skubiącej trawę na łące po drugiej stronie kanału.
Chris wrócił po własnych śladach do budynku... czy, jak go określił Barry, domku
letniskowego. Widział go juŜ oczyma wyobraźni po odszykowaniu: obłoŜony cedrem, z
czystymi szybami w oknach, na patio stolik pod parasolem, ze skrzynek na parapetach spływają
kaskadami kolorowe kwiaty; Barry, Sue i Sean – powiedzmy w kostiumach kąpielowych –
wokół grilla. Wypisz, wymaluj ilustracja z prospektu biura podróŜy.
Rzeczywistość nijak się miała do tej sielankowej scenki. Wnętrze budynku stanowiło na
razie białą plamę. Równie dobrze mogła się tu mieścić pracownia artysty, jak i tymczasowa
klasa w przepełnionej szkole albo sala tortur jakiejś bananowej środkowoamerykańskiej
republiki. Chris zaczął sortować narzędzia i kable i jak zawsze, kiedy był sam, szybko popuścił
wodze wyobraźni. Wkrótce mieszkał tu juŜ nie Barry, lecz on i Jenny. Jej drobna, ironiczna
obecność wypełniła polankę niczym duch.
Przedstawiona przez Barry’ego charakterystyka braci Carson była w zasadzie prawdziwa.
Tyle Ŝe nie mieli oni nic wspólnego z terroryzmem. Sam Barry teŜ nie zawsze nosił nazwisko
Miller.
Mieszkał kiedyś w południowym Londynie, nazywał się Barry Springer i był elektrykiem.
Swego czasu zadał się przypadkowo z braćmi Frankiem i Billym Carsonami, którzy uwaŜali się
za hersztów gangu, takich jak osławieni bliźniacy Kray. I podobnie jak światek braci Kray, tak i
ich światek sytuował się na obrzeŜach showbiznesu. Barry kochał niebezpieczeństwo i
splendor; szczególnie lubił obracać się w towarzystwie popularnych ludzi, takich jak gracze w
snookera czy aktorzy telewizyjni, stawiać im drinki w klubach, być przez nich rozpoznawanym
jako ktoś z gangu Carsonów.
W rzeczywistości bracia Carson byli niekompetentnymi bandytami. Dokonali kilkunastu
napadów na sklepy jubilerskie i nie dali się złapać, ale teŜ się nie wzbogacili. W końcu
postanowili obrabować opancerzoną furgonetkę firmy Securicor, przewoŜącą utarg ze sklepów
do banku, i z tymi pieniędzmi wejść na powaŜnie w biznes narkotykowy.
Ale Barry Springer brzydził się narkotykami. KradzieŜą teŜ się trochę brzydził, lecz
pieniądze z tego procederu były przynajmniej czyste. Postanowił sobie, Ŝe skok na furgonetkę
Securicoru będzie jego ostatnią robotą, Ŝe zainkasuje swoją działkę, zmieni klimat i rozkręci
gdzieś jakiś mały interes.
Skok się nie powiódł. Bracia Carson wzięli ze sobą broń, czego nigdy wcześniej nie robili,
a ochroniarze Securicoru okazali się o wiele czujniejsi, niŜ to zakładał plan napadu. Billy
Carson spanikował i strzelił do jednego; ochroniarz padł na miejscu trupem, a gang czmychnął
tylko z ułamkiem tych pieniędzy, na jakie się nastawiał.
Przez kilka następnych dni Carsonowie wprost szaleli, zupełnie jakby przeczuwali, Ŝe są
skończeni. Strzelili do kasjera towarzystwa budowlanego, raniąc go i uciekając z czterema
tysiącami funtów. Postrzelili śmiertelnie zastępcę naczelnika poczty i zrabowali trzysta, a
potem, przez czysty przypadek, trafili największy w swojej karierze łup. KrąŜyli bez Ŝadnego
określonego celu samochodem po mieście i w pewnej chwili zobaczyli inną pancerną
furgonetkę, tym razem odbierającą pieniądze z banku.
Gdyby wcześniej nie pili, nie rwali włosów z głów i gdyby nie zdawali sobie sprawy, Ŝe i
tak nie mają juŜ nic do stracenia, nigdy by się na to nie powaŜyli.
Teraz jednak Frank Carson bez namysłu zjechał do krawęŜnika, wyskoczyli z wozu i
dziewięćdziesiąt sekund później, zostawiwszy na chodniku dwa trapy, pędzili juŜ ulicami
południowego Londynu ze stu czterdziestoma tysiącami funtów na tylnym siedzeniu.
Ukryli samochód i pieniądze w wynajętym garaŜu za rzędem sklepów w Deptford.
Billy pognał do domu spakować się, a Frank do biura podróŜy po bilety lotnicze do
Hiszpanii. Do domu nie dane mu juŜ było wrócić. Wysiadał na swoim przystanku z autobusu z
poczuciem, Ŝe coś jest nie w porządku; a kiedy skręciwszy za róg, zobaczył policyjnych
snajperów przed swoją kamienicą, blokadę i megafony, zrozumiał natychmiast, Ŝe Billy’ego
albo wyprowadzą w kajdankach, albo zastrzelą.
Zawrócił na pięcie ku głównej ulicy i pojechał autobusem do wynajmowanego garaŜu.
Przyczai się gdzieś z pieniędzmi na jakiś czas, a potem kupi sobie nowy paszport, bo stary
został wraz z Billym w mieszkaniu.
Ale pieniędzy nie było. Jedyną, poza braćmi, osobą, która wiedziała o garaŜu, był Barry
Springer, który od czasu pierwszego napadu na furgonetkę Securicoru, kiedy to Billy połoŜył
trapem ochroniarza, nie chodził juŜ z nimi na Ŝadną robotę, i Frank od razu to sobie skojarzył.
Frank był trochę mniej w gorącej wodzie kąpany niŜ Billy, lecz nie za bardzo – nie na tyle,
Ŝeby nie wskoczyć do samochodu i nie popędzić na złamanie karku, z pianą na ustach, do domu
Barry’ego Springera.
Spóźnił się jednak. Springera juŜ tam nie było, nie było teŜ jego Ŝony ani małego synka.
JakieŜ było zdumienie Franka, kiedy staranowawszy ramieniem drzwi frontowe, wpadł jak
burza do środka i stanął oko w oko z uzbrojonymi policjantami, którzy się tam na niego
zasadzili. Został natychmiast obezwładniony i aresztowany.
Billy juŜ wtedy nie Ŝył. Zginął w strzelaninie, jaka się wywiązała, raniąc przedtem dwóch
policjantów; jeden z nich zmarł potem w szpitalu. Frank był sądzony za morderstwo i został
skazany na doŜywocie. Koronnym świadkiem oskarŜenia był Barry Springer. PoniewaŜ zgodził
się zeznawać, nie postawiono mu zarzutów i puszczono wolno. Zmienił nazwisko na Miller i
wyjechał z rodziną z Londynu; policja pomogła mu zatrzeć za sobą ślad.
Ale Frank i Billy Carsonowie mieli młodszego brata. Miał Edward na imię i zupełnie inny
charakter. Oni byli impulsywni, on wyrachowany; oni głupi, on inteligentny. Nie uczestniczył
w ich przestępczym procederze, ale bynajmniej nie dlatego, Ŝe nie pozwalały mu na to skrupuły
natury moralnej. UwaŜał po prostu, Ŝe przestępczość nie jest najefektywniejszym sposobem
zdobywania tego, co moŜna równieŜ zdobyć, a co waŜniejsze, zachować, wykorzystując do
tego szare komórki.
Wyuczył się na biegłego księgowego i pod tą przykrywką opracował metody prania
brudnych pieniędzy. Był juŜ bogatym człowiekiem.
Z pogardą odnosił się do krótkowzrocznej brutalności starszych braci, ale za jedno był im
dozgonnie wdzięczny: wspólnymi siłami i z oddaniem wychowywali go po śmierci rodziców, i
za to darzył obu jedyną w swoim Ŝyciu miłością.
Edward był dziwnym, okrutnym człowiekiem o filozoficznej naturze, zagorzałym
czytelnikiem, facetem nieprzejednanym i zimnym. Kiedy więc Billy zginął, a Frank trafił za
kratki na co najmniej dwadzieścia pięć lat, lodowaty intelekt Edwarda zwrócił się przeciwko
Barry’emu Springerowi. Springer wydał Billy’ego.
Springer, stojąc w boksie dla świadków, z miną niewiniątka przysięgał, Ŝe nie ma pojęcia,
gdzie podziały się pieniądze, a to oznaczało jeszcze surowszy wyrok dla Franka, bo sąd nie
uwierzył w jego zapewnienia, Ŝe to Springer musiał je podprowadzić.
Jedyną namiętnością, która moŜe wykiełkować z wiecznej zmarzliny natury Edwarda
Carsona, jest zemsta. Springer był wszystkiemu winien; Springer zapłaci. Carson postanowił
uzewnętrznić swój talent i zrobić uŜytek ze zgromadzonego bogactwa.
Zaczął szukać Barry’ego Springera.
Rozdział czwarty
Chris zaczął we wtorek rano i pięć godzin później robota była skończona.
Wymienił starą instalację elektryczną na nową, w której skład wchodziły: główny obwód
pętlowy, dwustronnie zasilany, z czterema podwójnymi gniazdkami, obwód jednostronnie
zasilany do kuchenki oraz obwód oświetleniowy z dwoma rozetkami sufitowymi. Ponadto
Chris wpadł na pomysł, Ŝeby oprócz detektora podczerwieni zainstalować nad drzwiami od
zewnątrz lampę, którą będzie moŜna równieŜ zapalać i gasić od wewnątrz, i poprowadził
stosowne okablowanie.
Następnie sprawdził, czy wszystko działa, czy Ŝaden kabel nie wystaje zza drewnianych
listew osłonowych, do których przytwierdzone zostaną później płyty gipsowe, zamiótł
zaścielające podłogę trociny, kawałki kabla i izolacji i o trzeciej po południu wszystko było
gotowe.
Zamknął dom na klucz i ruszył pieszo traktem, prowadząc rower. Za duŜo tu było
wykrotów jak na dobry miejski rower; na tej drodze przydałby się rower górski ale Chris
uwaŜał górale za niezgrabne i zbyt cięŜkie. W Oksfordzie rower górski nie był nikomu
potrzebny i kaŜdy, kto takim jeździł, był z definicji pozerem.
Dla Chrisa ideą kolarstwa była szybkość oraz wyzwania Tour de France; oszczędzał swój
jednoślad na szosy.
Wsiadł na rower dopiero w Wolvercote, pochylił się i naciskając mocno pedały, po
piętnastu minutach był juŜ pod domem Jenny przy Cowley Road. Nikogo jednak tam nie zastał.
Prawdę mówiąc, nie umawiał się z Jenny, ale mimo wszystko był zawiedziony.
KrąŜył przez kilka minut tam i z powrotem, w końcu popedałował w kierunku Rose Hill.
Była to dzielnica wąskich uliczek i bliźniaczych domów po południowej stronie miasta,
gdzie od sześciu miesięcy mieszkał ze swoją kochanką Diane jego ojciec.
Chris nie bardzo wiedział, po co tam jedzie, chyba po prostu nie chciało mu się wracać do
własnego domu.
Zdumiała go tabliczka z napisem „Na sprzedaŜ” przed domem, ale kiedy Diane otworzyła
mu drzwi, z miejsca o tym zapomniał. Diane była ładną, pulchną blondynką, dwudziestotrzy-
moŜe dwudziestoczteroletnią. Chris znał ją od czasu, kiedy przed dwoma laty zaczynała pracę
w firmie ojca.
– Chris! Cześć. Eee... wejdź. Twój tato jest w ogródku.
Był zły, Ŝe tak łatwo się rumieni. A winna temu była uroda Diane, jej krótka spódniczka,
nagie nogi i ciepłe, pachnące kwiatami popołudniowe powietrze, no i ten jej uśmiech, zupełnie
jakby darzyła go sympatią.
Przeciął wąski living room i wyszedł przez tarasowe drzwi do zalanego słońcem ogródka
na tyłach.
– Cześć, tato – powiedział.
Ojciec, w szortach, T-shircie i panamie na łysiejącej głowie, podniósł wzrok znad
papierów, które właśnie przeglądał.
– Witaj, chłopcze – ucieszył się. – Jacy diabli ci tym razem przynieśli, co?
Było to jego standardowe powitanie. Chris wiedział, Ŝ ojciec bardzo go lubi.
– Jak interesy?
– Kwitną, synu. Dlatego siedzę tu na słoneczku i zamiast się opalać, pracuję. Co u mamy?
– W porządku. Mike Fairfax mieszka teraz u... Chciał powiedzieć u nas, ale nie byłaby to
prawda.
Mike Fairfax nie tyle u nich mieszkał, co sypiał z jego matką. Ojciec oŜywił się.
– Naprawdę? Fairfax, ten filozof?
– Tak. Mama oszalała na punkcie polityki. Nosi plakietki, chodzi na zebrania i w ogóle.
Chris siedział na schodku i wyciągał rękę do czarno-białego kotka, który się tam bawił.
Zwierzak spojrzał podejrzliwie na jego dłoń i czmychnął pod osłonę krzewu lawendy.
– Znam tego typka – powiedział ojciec. – Fairfaxa, znaczy się. Nie podpowiadaj, to
laburzysta, tak? Na liberała mi nie wygląda. Musi być laburzysta. Zgadłem?
– Nawet gdybym zaprzeczył, powiedziałbyś, Ŝe nie mam racji.
– To widać na milę. Zalatuje od niego społeczną wraŜliwością. Ja jej nigdy nie miałem.
Twoja mama była wstrząśnięta, kiedy to odkryła. Pamiętam, jak zaraz po naszym ślubie ruszyła
wielka kampania ratowania tygrysa. Powiedziałem, Ŝe ratowanie tego cholernego tygrysa to
bardzo dobry pomysł... jak juŜ zostanie uratowany, wykorzysta się go do eksperymentów
medycznych, a będzie ich moŜna przeprowadzić na nim więcej niŜ na marnym szczurze.
Obraziła się na mnie.
Zasadnicza kobieta z tej twojej matki. Dobrali się z poczciwym Fairfaxem jak w korcu
maku. Dziękuję, Diane, Bóg zapłać.
Z domu wyszła Diane, niosąc tacę z herbatą i ciasteczkami domowego wypieku.
Ojciec wziął jedno.
– Tyjesz – zauwaŜył Chris.
– Tak? Co ty powiesz? Diane, czy ja według ciebie tyję?
– Owszem – odparła. – Zmieniasz się w spasionego starego grubasa.
Zsunęła mu kapelusz na czoło i wróciła do domu.
– Widzisz, jak ona mnie traktuje? – wymamrotał wniebowzięty ojciec z pełnymi ustami.
– Diane sama je piecze? – spytał Chris.
– Tak. Nie smakują ci?
– Bardzo dobre, naprawdę. Pracujesz teraz w domu, tato?
– Kiedy tylko się da. Po co mam chodzić do biura, skoro to samo mogę robić, siedząc tutaj.
Zresztą niewiele teraz zleceń. Aktualnie projektuję dobudówkę dla jednego bogatego starucha z
Charlbury. Namówiłem go do przebudowy całego domu.
Śpi na forsie i umyślił sobie, Ŝe przerobi go na styl klasycystyczny; taki, w jakim gustują
teraz wszystkie japiszony... frontony, kolumny i tak dalej. Mogę mu bez trudu sprokurować
taką podróbkę, ale nie cierpię tego robić, wierz mi. Wpadło mi do głowy, Ŝeby nawet garaŜ mu
przykryć czymś w rodzaju kopuły florentyńskiej, ale pewnie by się połapał, Ŝe jaja sobie z
niego robię.
– Nie powinieneś się tym zajmować, jeśli nie masz przekonania. To prostytucja.
Philip Pullman TatuaŜ z motylem (The Butterfly Tattoo) PrzełoŜył Jacek Manicki
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy Chris Marshall poznał dziewczynę, która przez niego miała potem zginąć, w pewien ciepły wieczór na początku czerwca, na letnim balu wydawanym przez jeden z oksfordzkich college’ów. Dyplomanci – niebawem juŜ bankierzy, prawnicy, doradcy finansowi – mieli swoją zieloną noc. Za bilety na tego rodzaju imprezy gotowi byli płacić po sto, a nawet więcej funtów, oczekując w zamian dobrej zabawy, komitety organizacyjne zaś wychodziły ze skóry, Ŝeby tym oczekiwaniom sprostać: parkiety taneczne pod markizami, bufety z szampanem, nowo powstałe, będące obecnie na fali zespoły muzyczne i słynne, obrosłe legendą stare kapele, a takŜe kabarety alternatywne – krótko mówiąc, rozrywka na najwyŜszym moŜliwym poziomie. Tereny tego konkretnego college’u rozciągały się nad jeziorem. W programie był pokaz ogni sztucznych, występ kabaretu-cyrku pod markizą, do tańca zaś miała przygrywać, z pływającej platformy, orkiestra w stylu lat dwudziestych; zapowiadało się spektakularne wydarzenie mające dać dyplomantom przedsmak bogactwa i splendoru, czyli wspaniałości, które – w tych czasach i w tym kraju – są im pisane. Chris Marshall nie był dyplomantem. Miał siedemnaście lat, jeszcze jeden rok szkoły średniej do zaliczenia, a ta fucha stanowiła coś w rodzaju wakacyjnej pracy, choć wakacje dopiero miały się zacząć. Pracował dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu Rozrywki, firmie, której właścicielem był niejaki Barry Miller. Barry wiedział, Ŝe Chris odkłada na markowy rower, więc zatrudnił go na ten wieczór za dwadzieścia pięć funtów, choć w zasadzie nikogo do pomocy nie potrzebował. Chris wziąłby tę chałturę nawet za darmo. W domu się dusił. Z matką i jej nowym kochankiem nie mógł znaleźć wspólnego języka i w ogóle czuł się spychany na margines. Atmosfera nigdy dotąd nie była tam aŜ tak zagęszczona. I w ten sposób, w pewien ciepły czerwcowy wieczór Chris, zamiast dusić się w zagęszczonej atmosferze rodzinnego domu, instalował w pocie czoła aparaturę oświetleniową dla kabaretu-cyrku, rozwijając kable, mocując je taśmą izolacyjną do stojaków, biegając po rusztowaniach i regulując kąty ustawienia reflektorów punktowych, podłączając kable do pulpitu reŜyserskiego, wymieniając przepalone bezpieczniki, naprawiając obrotową tarczę barwnych filtrów, która się zacięła, i przygotowując fleszownice do wytwarzania rozbłysków zielonego ognia, podczas gdy Barry Miller tłumaczył coś usilnie dyrektorowi kabaretu. Barry, dobroduszny, energiczny, szczupły blondyn po trzydziestce, był krótkowidzem i miał niewinny odruch zaciskania co chwila powiek, a potem otwierania szeroko oczu. W końcu stremowany, jak to przed występem, dyrektor poszedł za kulisy, a Barry odwrócił się, Ŝeby sprawdzić, co tymczasem zwojował Chris. – No jak? – spytał. – Podsypałeś prochu? OŜeŜ ty! Ileś go tu nawalił. W powietrze chcesz nas wysadzić? Chris odsypał łyŜeczką nadmiar prochu z fleszownic. Były to talerze z ogniotrwałej gliny. Po ich dnie, między dwoma zaciskami, biegł drucik topikowy. Na ten drucik sypało się trochę prochu – zielonego, czerwonego albo białego. Po włączeniu prądu drucik się przepalał i eksplozja prochu dawała silny rozbłysk.
Chris nie miał jeszcze do czynienia z tym wynalazkiem i nie wiedział, ile prochu trzeba podsypać. – Mamy scenariusz? – zapytał. – Nie. Szef powiedział, Ŝe będzie mi dawał znaki głową zza kulis. Ja na to, Ŝe moŜemy mu zainstalować lampkę sygnalizacyjną. Podrapał się w głowę, bąknął, Ŝe się zastanowi, i widocznie zapomniał. Ta hałastra to Ŝadni profesjonaliści, ja ci to mówię. Jedna wielka prowizorka. Nie chce im się nawet wypróbować sygnalizacji świetlnej. Cholera, Ŝeby tak wszystko olewać?! Kabaret wchodził na scenę pół godziny po północy. Wcześniej pod markizą miał grać zespół jazzowy, a potem produkował się komik, który miał kiedyś swój program w telewizji, ale zdjęto mu go z anteny. Chris czegoś tu nie rozumiał. – Myślałem, Ŝe na bal przychodzi się tańczyć – powiedział do Barry’ego. – A tu istne wesołe miasteczko. Tylko elektrycznych samochodzików jeszcze brakuje. – To jest myśl, Chris! Obsługiwałem juŜ dziesiątki takich imprez. Ta jest moŜe trochę za ambitna, ale mnie się podoba. Słuchaj, do wpół do pierwszej nie będziesz mi potrzebny. Wiesz co, idź się przejść. Wmieszaj się w tłum. Zobacz, jak się bawi przyszłość narodu. – Nie jestem odpowiednio ubrany – mruknął Chris, ale poszedł za radą Barry’ego. Snuł się bez celu, zafascynowany gromkimi głosami młodych męŜczyzn, gołymi ramionami młodych kobiet w balowych kreacjach i niezaprzeczalnym pięknem terenów college’u w letnim zmierzchu, oczarowany migotliwym blaskiem pochodni pozatykanych w murawę, poświatą rozsiewaną przez zawieszone wśród drzew lampiony i pierwszymi taktami muzyki napływającej znad wody. Mieszkał od urodzenia w Oksfordzie, ale nie mógłby z ręką na sercu powiedzieć, Ŝe zna to miasto na wylot. College’e były prywatne i na ich teren wpuszczano tylko zorganizowane wycieczki, a jemu nie uśmiechało się mieszać z gromadami znudzonych małolatów z Włoch czy dziwującymi się wszystkiemu dorosłymi Japończykami. Oksford Chrisa był brzydszy, hałaśliwszy, brudniejszy od tych turystycznych atrakcji. Na ten znany mu Oksford składały się Jericho Tavern, w której grywały dobre, nowe, niezaleŜne kapele rockowe, stadion piłkarski i tor ŜuŜlowy, na którym Chris bywał do niedawna co tydzień, ale potem mu się znudziło i zajął się na powaŜnie kolarstwem. To właśnie, a nie ta zaczarowana kraina wyŜszej klasy, był jego Oksford. I teraz Chris postanowił, Ŝe jeśli kiedykolwiek pójdzie na uniwersytet, to na pewno na Ŝaden w swoim rodzinnym mieście. Przede wszystkim nie lubił, kiedy patrzono na niego z góry, a tutaj czuł na sobie zaintrygowane spojrzenia – stare dŜinsy i T-shirt, widać od razu, Ŝe ani gość, ani kelner. Prawdę mówiąc, to mogli go jeszcze brać za członka zespołu rockowego. Był dosyć przystojny, dobrze zbudowany i miał długie ciemnoblond włosy. Wyglądał na starszego, niŜ był, a jeśli twarz naprawdę zdradza charakter człowieka, to twarz Chrisa zdradzała niezaleŜność, otwartość i odwagę. I moŜe jeszcze niewinność. Kiedy się juŜ zupełnie ściemniło i bal trwał w najlepsze, Chris zszedł na brzeg jeziora. W pewnym oddaleniu, pod wielkimi ciemnymi drzewami, majaczył niewielki hangar na łodzie i
Chris postanowił sprawdzić, czy nie stoi pusty. Odwróciwszy się plecami do obciachowo odzianej orkiestry na pływającej platformie i jej wybrylantynowanego wokalisty z megafonem, zanurzył się w zielony mrok pod drzewami. W powietrzu unosiła się odurzająca kompozycja woni kwiatów z college’owego ogrodu i dziewczęcych perfum, wyczuwało się w niej równieŜ ciepłą nutkę zapachu zgnilizny, wydzielanego przez nadbrzeŜną roślinność. Chris zwalniał stopniowo kroku i w końcu zatrzymał się przy naroŜniku hangaru. Nie bardzo wiedział, dlaczego się zatrzymał, wiedział tylko, Ŝe coś go oczarowało. Stał tak i patrzył ponad wodą na pary kołyszące się na parkiecie z desek w rytm Blue Moon w wykonaniu orkiestry na pływającej platformie. Z tej odległości nie wyglądały tak nachalnie wielkopańsko – po prostu małe figurki przystojnych męŜczyzn w czerni i bieli oraz pięknych dziewcząt w kolorowych sukniach, jakby wyjęte ze staroświeckiego snu o elegancji i gracji. Ciemności sprawiały, Ŝe postacie wyglądały jeszcze bardziej nierealnie, przywodziły na myśl niedobitki ludzkości, ocalałe po śmierci wszechświata, istoty, które zdają sobie sprawę z grozy sytuacji, ale mimo to tańczą dalej, bo są ludźmi, a najlepszym sposobem dodania sobie odwagi jest w tej chwili taniec. Nad wodą płynęły z oddali słowa, a Chris stał zauroczony tą nastrojową starą piosenką, saksofon zawodził jak potępieniec, pary tańczyły. Wiedział, Ŝe zapamięta tę chwilę na całe Ŝycie. Kiedy odwracał się od hangaru, Ŝeby wrócić po własnych śladach, usłyszał zbliŜające się szybkie kroki na ścieŜce i znieruchomiał. Ktoś nadbiegał. Między krzakami i w zaroślach zalegały gęste ciemności, ale coś w nich jakby migotało i nagle wyrosła przed nim przeraŜona dziewczyna w białej balowej sukni. Oczy miała rozszerzone strachem, jej delikatne ramiona drŜały. Obejrzała się przez ramię i Chris usłyszał tupot nóg i męski śmiech. – Ktoś cię goni? – spytał cicho. Kiwnęła głową. Krótkie ciemne włosy, nagie kształtne ramiona, te przeraŜone oczy i zarys szyi w mdłej poświacie padającej od jeziora... zakochał się. – Schowaj się za hangar – powiedział. – Spławię ich. Przemknęła obok niego tak blisko, Ŝe poczuł zapach jej perfum. Znikła za węgłem. Chris zajął pozycję pośrodku ścieŜki i spokojny, pewny siebie czekał na prześladowców. Po paru sekundach nadbiegli i na jego widok zatrzymali się jak wryci: trzej młodzi męŜczyźni w wieczorowych marynarkach i czarnych krawatach, jeden z butelką szampana w ręku, drugi z cygarem, wszyscy trzej podpici. – Patrz, Piers – powiedział jeden. – Zmieniła się w chłopaka. – Mnie tam wszystko jedno – wybełkotał drugi i chciał ruszyć na Chrisa, ale trzeci go przytrzymał. Był jasnowłosy, przystojny i Chris domyślił się, Ŝe to Piers. – Coś ty, cholera, za jeden? – zapytał. – Nieodpowiednio ubrany – zauwaŜył ten z cygarem. – Do jeziora z nim! – krzyknął ten z butelką. – Ja to załatwię. – Jestem oświetleniowcem – powiedział spokojnie Chris. – Sprawdzam reflektory.
– Tu nie ma Ŝadnych reflektorów. – To się zaraz okaŜe. Podpita trójka popatrzyła po sobie niepewnie. – Tak czy inaczej... – zaczął i urwał ten z cygarem. – Tak czy inaczej, jeśli jesteś z ekipy technicznej, to powinieneś schodzić ludziom z oczu. Nie po to płaci się sto funtów, Ŝeby oglądać szwendających się po terenie roboli. – Gdzie Jenny? – spytał znienacka ten przystojny. – Przebiegała tędy jakaś dziewczyna? – Nie. – ŁŜe jak pies – warknął ten z szampanem. – Na pewno przebiegała. Musiał ją widzieć. – Nie ty mi będziesz mówił, co musiałem widzieć, a czego nie – powiedział Chris. – Ja tu pracuję. Nie mam czasu z wami gadać. – Gotów był się z nimi bić, gdyby zaszła taka potrzeba. Chyba to wyczuli, bo zaczęli się cofać. – Widzieliście gnojka, jaki czupurny? – powiedział ten imieniem Piers, ten przystojny. – Oj, zamknij się, Piers, bo przykro słuchać. Ty, oświetleniowiec, szukamy dziewczyny w białej sukni... Jeden z kolegów pociągnął go za rękaw i szepnął coś na ucho. – Ona nie za dobrze się czuje – podjął. – Za duŜo wypiła. MoŜe sobie coś zrobić. Na pewno jej nie widziałeś? – Na pewno. Ale słyszałem. – Mówiłeś... – Mówiłem, Ŝe jej nie widziałem – wpadł mu w słowo Chris. – Ale słyszałem, jak ktoś tędy przed chwilą przebiegał. Tą ścieŜką, tam pobiegł. – Wskazał kierunek wzdłuŜ brzegu jeziora. – Jeśli to była ona, to nie odniosłem wraŜenia, Ŝe jest pijana... raczej przestraszona. – Tak, bo widzisz, ona jest trochę nie tego... – Piers popukał się w czoło. Jeden z jego kolegów parsknął stłumionym śmiechem. Chris stał jak wrośnięty w ziemię. Trzej młodzi męŜczyźni wyminęli go i poszli dalej ścieŜką. – Cham zbuntowany. Trzeba go było wrzucić do jeziora. – ZałoŜę się, Ŝe tu nie ma Ŝadnych reflektorów... – Powinni albo schodzić ludziom z oczu, albo ubierać się jak słuŜba. – Głupia dziwka. Jeśli nam ucieknie i... Resztę konwersacji pochłonęły zarośla i ciemność. Chris, nabrawszy pewności, Ŝe juŜ nie wrócą, obszedł hangar od frontu. Był to mały, zbity z desek barak na najwyŜej dwie płaskodenne łodzie, z wąskim drewnianym pomostem, który obiegał go od wewnątrz. Chris zajrzał do środka. Było tam bardzo ciemno, ale pod tylną ścianą bielała w mroku jej suknia. Chyba dziewczyna siedziała na pomoście. – JuŜ w porządku, poszli sobie – rzucił cicho. Nie odpowiedziała. Pomyślał, Ŝe nie dosłyszała, i ruszył w jej kierunku. Przypomniał sobie, jak nazwał ją jeden z młodych męŜczyzn. – Jenny? Tak masz na imię? Bez odpowiedzi. Zatrzymał się w połowie bocznego odcinka pomostu i wytęŜył wzrok.
CzyŜby straciła przytomność? Tamci mówili, Ŝe nie czuje się za dobrze, Ŝe za duŜo wypiła. Widział ją tylko przez parę sekund, ale nie wyglądała mu na wypitą, a kiedy obok niego przebiegała, poczuł zapach perfum, nie alkoholu. Ale moŜe jest chora? Ogarnął go niepokój. – Jenny? Nic ci nie jest? Kiedy skręcał na odcinek pomostu biegnący wzdłuŜ tylnej ściany hangaru, bielejąca postać drgnęła i z cichym szelestem sukni zaczęła pochylać się powoli ku przodowi. To był horror. Nie miała głowy. Omal nie krzyknął z przeraŜenia, w porę się jednak zorientował, Ŝe to nie ona, Ŝe to tylko jej suknia. Właścicielki w niej nie było. Nie było jej teŜ w hangarze. Stał roztrzęsiony, czekając, aŜ uspokoi się walące jak młotem serce, potem podniósł suknię i przycisnął sztywny materiał do twarzy, wciągając w nozdrza zapamiętany zapach. Po chwili odłoŜył ostroŜnie suknię i rozejrzał się. Niepokój go nie opuszczał. No dobrze, nie zginęła makabryczną śmiercią, ale co się z nią stało? Piers sugerował, Ŝe jest stuknięta. MoŜe zdjęła suknię, ześlizgnęła się do wody i utopiła? W Ŝadnej z łodzi na pewno jej nie było. Drewniane dna prześwitywały spod cienkiej warstwy wody, która się na nich zebrała. W wodzie teŜ jej nie widział, chyba Ŝe leŜała pod łodziami, oplatana w wodorosty – wtedy by jej nie zauwaŜył. Co robić? Wszcząć alarm? Tak, oczywiście, i to natychmiast. Zanim jednak zdąŜył przedsięwziąć jakiekolwiek kroki, dostrzegł coś, co wcześniej uszło jego uwagi – drzwi w tylnej ścianie hangaru. A więc niekoniecznie musiała się utopić. Krok, drugi i juŜ otwierał te drzwi. Zawiasy były naoliwione; ani on, ani trzej prześladowcy nie usłyszeliby, jak dziewczyna je otwiera i wyślizguje się na zewnątrz. Stał niezdecydowany przed hangarem pośród plątaniny zarośli i czuł się idiotycznie, jak podglądający ślepiec. Jeśli nie utopiła się w mrocznym jeziorze, to kryła się teraz w tych ciemnych krzakach... bez sukni. Ale czemu ją zdjęła? Bo widać ją było w ciemnościach i szeleściła. To by się zgadzało. Nie wiedział, co robić. Wszczynając alarm, mógłby ją postawić w krępującej sytuacji. – Dzięki – dobiegł z ciemności szept. AŜ podskoczył, waląc łokciem w kant drzwi. Dał się słyszeć odcieleśniony chichot. – Gdzie jesteś? – spytał. – NiewaŜne. Poszli? – Tak. Chyba. Ale mogą się tu gdzieś kręcić. Odprowadzić cię? – Nie trzeba. Nie wracam tam. – Nie...? Głos miała niski, łagodny, a akcent z północy. Był to najbardziej ekspresyjny głos, jaki kiedykolwiek słyszał. – Czego od ciebie chcieli? – spytał ciemności. – A jak myślisz? – Chyba nie... Zaraz, gdzie ty jesteś? Nie potrafię tak rozmawiać. – Nieźle ci idzie. Ale teraz będziesz musiał odejść. – Mogę ci w czymś pomóc?
– JuŜ pomogłeś. – Ale oni mogą wrócić! Cisza. – Jenny? Cisza. – Jenny, mam na imię Chris. Gdzie mieszkasz? Bez odpowiedzi. Cisza, jakby jej tu nigdy nie było. W oddali orkiestra grała kolejny kawałek, gdzieś w zielonych głębiach college’owych terenów śpiewał słowik, ale Jenny nie było ani widać, ani słychać. CzyŜby wyśnił sobie jej głos? Nie, bo przecieŜ nie wyśniłby sobie tego akcentu z Yorkshire, za to wyśnił odpowiedź. Ona była realna. Z krwi i kości. I dochodziło – podniósł do oczu zegarek – dwadzieścia po dwunastej. – Muszę wracać do pracy – rzucił w przestrzeń. A potem, na wpół świadomie, ale z poczuciem, Ŝe nie darowałby sobie, gdyby nie wypowiedział tych słów, dodał: – Jenny, jesteś piękna. Mam nadzieję, Ŝe jeszcze się kiedyś spotkamy. A jeśli nie, to obiecuję, Ŝe nigdy cię nie zapomnę. Przedarł się po omacku przez gęste zarośla do ścieŜki i obejrzał. Nie zobaczył nic, prócz bezkształtnych cieni, plam srebra, plam czerni. Mogła być wszędzie i nigdzie; na tyle blisko, by mógł ją pocałować, i tak daleko, Ŝe nie dosłyszała tego, co powiedział. Tancerze na swoim kwadratowym spłachetku światła klaskali. Orkiestra zaczęła grać następny kawałek, wokalista podniósł mikrofon do ust i po nieruchomej wodzie popłynęły słowa o księŜycu, kłopotach i miłości.
Rozdział drugi Rodzice Chrisa byli przez rok w separacji, a miesiąc przed balem dla dyplomantów college’u ostatecznie się rozwiedli. Chris przeŜył to bardziej, niŜby się spodziewał, wydawało mu się, Ŝe bardziej niŜ koledzy postawieni przez rodziców w tej samej sytuacji; jeszcze gorsze od poczucia zdrady były spokój i rzeczowość, z jakimi matka i ojciec teraz o tym rozmawiali, zupełnie jakby dla Ŝadnego z nich rodzina nigdy nie znaczyła zbyt wiele. Chris został z matką w ich duŜym, wygodnym domu w północnym Oksfordzie, ojciec przeprowadził się do swojej kochanki Diane, byłej sekretarki z pracowni architektonicznej, którą prowadził, mieszkającej w małym domku po drugiej stronie miasta. Chris był tam kilka razy. Za pierwszym Diane była w domu i chociaŜ znał ją z firmy ojca, jakoś niezręcznie było mu z nią rozmawiać, i widział, Ŝe ona teŜ jest skrępowana. Była ładna, duŜo młodsza od ojca i Chris nie potrafił spojrzeć jej w oczy, mając świadomość, Ŝe z jego ojcem śpi, Ŝe uprawia z nim seks. Spojrzeć w oczy ojcu teŜ nie potrafił. Za drugim razem Diane nie było. „Co u Diane?”, spytał. „O, w porządku, dziękuję”, i gawędzili dalej jak dorośli, tak jakby nic się nie zdarzyło. Ale przez jakiś czas rozmowy nie były łatwe. Łatwe były dawniej, kiedy stanowili jeszcze rodzinę, wtedy rozmawianie nie było celem samym w sobie; było czymś naturalnym. Co do matki to z początku była nie do Ŝycia. Zawsze miała tendencje do dramatyzowania, do przesady i pozerstwa, ale na pewno nie było jej lekko, kiedy pomyślała, co robi jego ojciec. Zamykała się na długie godziny w sypialni i gorzko płakała, wychodziła stamtąd sztucznie wesoła i piła więcej wina niŜ dawniej. A przyjaciółki odwiedzały ją częściej i dłuŜej przesiadywały. Chris musiał się zmienić. Niemal z dnia na dzień musiał się przeistoczyć z kogoś, kto jest za młody, by pić, palić, a nawet przeklinać, w kogoś w rodzaju współczującego brata, który w skupieniu słucha i udziela mądrych rad; kogoś, kto bez skrępowania potrafi dyskutować o seksie i kochankach obojga płci. Zupełnie jakby oczekiwano od niego, Ŝeby nie zaleŜało mu ani na ojcu, ani na kochającej się, zgodnej rodzinie – Ŝeby w końcu z tego wyrósł. Wkrótce matka zaczęła się spotykać z niejakim Mikiem Fairfaxem, wykładowcą uniwersyteckim i radcą miejskim, zagorzałym liberałem, obrońcą środowiska naturalnego, człowiekiem zatroskanym problemami Trzeciego Świata. Spiknęła się z jego znajomymi, zaczęła chodzić na zebrania i nosić plakietki. Któregoś dnia Mike Fairfax został na noc i spał z nią. Nazajutrz zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, ale po części widać było, Ŝe jest zakłopotany. Ojciec Chrisa miał wiele wad, ale zakłopotanym nigdy się go nie widywało. Krótko mówiąc, Chris nie czuł się w domu dobrze i kiedy zaczęły się letnie wakacje, starał się jak najwięcej czasu spędzać poza nim. Pracował nadal dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu Rozrywki Barry’ego Millera, ale przede wszystkim szukał Jenny. Nie było dnia, Ŝeby o niej nie myślał. Śniła mu się co noc; kochał się z nią w wyobraźni, zasypiał i budził się z jej imieniem na ustach. Była z nim bez przerwy, a on nie miał pojęcia, jak ją odnaleźć, uparcie jednak szukał. A w wolnych chwilach pracował zarobkowo.
Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki miało dwa adresy. Pod jednym, niedaleko Cowley Street, znajdował się magazyn, gdzie przechowywano i naprawiano większość sprzętu, pod drugim sklep połoŜony bliŜej centrum miasta, gdzie moŜna było kupić bądź wypoŜyczyć mniejsze rekwizyty i gdzie składało się zamówienia na wypoŜyczenie większych pozycji, takich jak sceny, kurtyny albo baterie reflektorów. Chris był jednym z czworga zatrudnionych: Sandra pracowała w sklepie, Dave i Tony w magazynie. Do obowiązków tych ostatnich naleŜało równieŜ dostarczanie oraz odbiór furgonetką wypoŜyczonych materiałów. Chris pomagał w jednym i drugim miejscu – w magazynie wymieniał przepalone Ŝarówki, ładował furgonetkę, sprawdzał stan zwracanego sprzętu, w sklepie sprzedawał sztuczną krew, przybory do charakteryzacji, peruki albo wypoŜyczał rekwizyty, takie jak rzymskie hełmy i pistolety maszynowe. Nie była to praca dorywcza w ścisłym tego słowa rozumieniu. Barry Miller chętnie zatrudniłby Chrisa na stałe i Chris nie miałby nic przeciwko; podobało mu się tutaj, rozsądek podpowiadał jednak, Ŝe praca u Barry’ego Millera nie zapewni mu Ŝadnych perspektyw, więc traktował ją tylko jako tymczasową ucieczkę od realnego świata, co bynajmniej nie znaczyło, Ŝe nie wywiązywał się sumiennie ze swoich obowiązków. Mimo wszystko dzięki niej spotkał Jenny. I dzięki niej znowu ją spotkał. Cały poranek pierwszej środy letnich wakacji spędził w magazynie. Teraz miał godzinę przerwy na lunch, a po południu będzie pracował pod okiem Sandry w sklepie. Jechał na rowerze Cowley Road, mijając kolektury bukmacherskie, azjatyckie sklepiki, kioski z gazetami, siedziby związków zawodowych, i nagle dostrzegł kątem oka Jenny wychodzącą z supermarketu. O mało nie spadł z roweru. Przeszła kilka kroków drugą stroną ulicy i skręciła w pierwszą boczną uliczkę, ale jego zmysły, nastrojone teraz na wypatrywanie szczupłych dziewcząt z krótkimi ciemnymi włosami, zdąŜyły ją zarejestrować, i był pewien, Ŝe to ona. Przepuścił nadjeŜdŜające z przeciwka samochody i skręcił w prawo, w biegnącą pod górę uliczkę wzniesionych tarasowato budynków z murowanym kościółkiem na rogu, w której znikła mu z oczu. Domniemana Jenny przechodziła właśnie przez furtkę; smukła postać z siatką na zakupy, w zielonym T-shircie i czarnych szortach. Chris zmienił przełoŜenie, nacisnął pedały i dojechał tam w momencie, kiedy wsuwała klucz do zamka. – Jenny! Obejrzała się. Bezapelacyjnie! To była Jenny, i tak samo piękna w blasku dnia jak wtedy w nocy. – My się znamy? – spytała. – Jestem Chris. Tamten wieczór... na balu. Pamiętasz? Przy hangarze na łodzie. – A... ach tak. Rzeczywiście! I uśmiechnęła się, a Chrisowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Była realna, stała tu przed nim. – Mieszkasz tutaj?
– Tak. Przejściowo. Na dziko. – Aha, rozumiem – bąknął Chris, chociaŜ nie rozumiał. Otworzyła drzwi. – Wejdziesz? – Co? – Nie ochłonął jeszcze. – A tak. Dzięki. Goła drewniana podłoga z desek, plakaty poprzypinane pluskiewkami do ścian, swąd przypalonego tosta – zupełne przeciwieństwo podbarwionego księŜycową poświatą, nadjeziornego romantyzmu. Chrisowi zrobiło się niewyraźnie. Wszedł za nią do małej, wąskiej kuchni. Przy stole siedzieli dwaj młodzi męŜczyźni i pili kawę. Nie przypominali w niczym Piersa ani jego przyjaciół; włosy zwisały im sfilcowanymi strąkami imitującymi dredy – imitującymi, bo obaj byli biali – i mieli na sobie brudne, poplamione tłuszczem dŜinsy. Jeden był rozebrany do pasa, drugi tatuował go igłą maczaną w kałamarzu z atramentem. – To jest Chris – powiedziała Jenny. – A to Derek i Ollie. Chcesz kawy? – Eee... owszem, dzięki. Derek i Ollie sprawiali dosyć sympatyczne wraŜenie. Derek – ten tatuowany – wytarł sobie ramię brudną chusteczką i przesunął się, robiąc mu miejsce. – MoŜesz mi potrzymać lusterko? – zwrócił się do Chrisa, wręczając mu lusterko w plastikowej oprawce; chciał sprawdzić, jak wychodzi tatuaŜ. A miała chyba z tego wyjść róŜa, ale krwi i atramentu było tyle, Ŝe Chris głowy by nie dał. – Przy tatuowaniu ostroŜności nigdy za wiele – wyjaśnił Derek. – Znałem gościa, który miał wytatuowane na czole litery MOT. Chodzi o to, Ŝe Tom mu było na imię i wytatuował je sobie własnoręcznie w lusterku. Dobra, Ol, jedziemy z tym koksem. – Pewnie nie było mu do śmiechu, kiedy się zorientował – powiedział Chris, obserwując Jenny zapalającą gaz pod czajnikiem. – Mowa! Takie coś moŜe człowiekowi popsuć humor na cały poranek, nie? – przyznał Derek. – Dostał małpy. Nie widziałem jeszcze, Ŝeby komuś tak nerwy puściły. Ale stało się. Los go naznaczył. Z początku udawał, Ŝe nie słyszy, kiedy ludzie wołali na niego Mot, ale w końcu zbastował, bo inaczej nie miałby do kogo gęby otworzyć. Przykra sprawa. – Wszyscy tu mieszkacie? – spytał Chris. – Tak. Przejściowo – odparł Derek. Wyglądał na rozmowniejszego niŜ jego kolega. Być moŜe Olliemu na włączenie się do konwersacji nie pozwalała koncentracja. Jenny płukała w zlewie kubki. – Kto jest właścicielem tego domu? – A diabli wiedzą. – I nie płacicie czynszu? Jak tu trafiliście? – Włamaliśmy się. Dom od miesięcy stał pusty. Tak, czynszu nie płacimy, ale sprzątamy tutaj, dokonujemy drobnych napraw i w ogóle dbamy o posesję. Pewnie nas stąd w końcu wykopią, ale takie juŜ jest Ŝycie, c’est la vie. Jesteśmy dobroczynnymi pasoŜytami. śyjemy w symbiozie z naszym gospodarzem. Korzyść jest obopólna. Czysta ekologia. – Tak, rozumiem – bąknął Chris. Miał chyba przed sobą autentycznych hipisów.
Spojrzał znowu na tatuaŜ. – To boli? – Da się wytrzymać. Jest na to sposób; izoluje się ból w umyśle. Otacza się go szczelnym płotem. Są ludzie, którzy przeprowadzają operacje na samych sobie. – No wiesz, koncentrujesz się jak diabli, bierzesz valium i do dzieła. Czytałem gdzieś o facecie, który przez parę miesięcy studiował, jak się operuje wątrobę: przekopał się przez podręczniki chirurgii, skompletował cały sprzęt, wysterylizował skalpele i do roboty. Długie nacięcie w poprzek brzucha, podwiązać wszystkie naczynia krwionośne, szło jak po maśle. Odsunął na bok Ŝołądek, Ŝeby nie przeszkadzał, wkłada rękę... – Przymknij się, Del – mruknął Ollie – bo pawia zaraz puszczę. I nie wierć się. – I co było tej wątrobie? – spytał Chris. – Nic, dopóki nie zaczął – powiedział Derek i roześmiał się. Chris ani na chwilę nie tracił z pola widzenia Jenny: wiedział, w którą stronę patrzy, co robi. Woda się zagotowała i Jenny zaparzyła kawę. – MoŜe wyjdziemy do ogródka? – zaproponowała. Wstał bez zwłoki. Mały ogródek na tyłach domu był zadbany, kwiaty na klombach wypielone i podlane, trawnik przystrzyŜony. Jenny usiadła na stopniu drewnianej szopy. Usiadł obok niej i postawił kubek z kawą na ziemi. – I co się działo wtedy wieczorem po moim odejściu? – spytał. – TeŜ się stamtąd wyniosłam. Przeskoczyłam przez ogrodzenie. – Jak to... bez sukienki? Chyba Ŝe wróciłaś po nią do hangaru? I gdzie w ogóle się kryłaś? Nic nie widziałem. – Miałam na sobie ciemną koszulę i dŜinsy. W nich przekradłam się na teren. Bo nie figurowałam na liście gości. Weszłam na gapę. Opowiedziała mu, jak to zrobiła. Kilka dni wcześniej weszła na teren college’u jako turystka, z balową suknią w torbie, którą schowała w zaroślach nieopodal hangaru na łodzie. W dzień balu przelazła po zmroku w ciemnym ubraniu przez mur, odnalazła torbę, przebrała się w hangarze i wmieszała między gości. – Przelazłaś przez ten mur bez niczyjej pomocy? – Chris był pod wraŜeniem. – Poszłaś sama? – Z Derekiem ani z Olliem nie mogłam się tam raczej pokazać, nie uwaŜasz? Za bardzo się wyróŜniają z tłumu. Zresztą lubię działać w pojedynkę. Poszłam tam, gdzie grała muzyka. Faceci prosili mnie do tańca, było mnóstwo jedzenia i szampana... Kiedy mnie pytali, z kim przyszłam, udawałam, Ŝe zgubiłam swojego chłopaka. Pech chciał, Ŝe nadziałam się na Piersa. Nie wyjaśniła, skąd znała Piersa, a Chris nie pytał. Wychodziło jednak na to, Ŝe Piers zorientował się z miejsca, Ŝe dostała się na bal na gapę, i postanowił wyegzekwować od niej zapłatę w naturze. – Od razu mi się nie spodobał – powiedział Chris. – Nie spodobali mi się wszyscy, jak tylko ich usłyszałem. – Byłeś niesamowity – stwierdziła. – Myślałam, Ŝe cię pobiją, ale ty fantastycznie się z nimi rozprawiłeś. Zarumienił się. Nie wiedział, co powiedzieć.
– E tam! – mruknął w końcu. – Człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, Ŝe tacy ludzi jeszcze istnieją – podjęła. – Ale oni istnieją. Bogaci i zepsuci... naprawdę wierzyć się nie chce; myślą, Ŝe wszystko im wolno. Ten Piers to jakiś lord. Ludzie padają mu do nóg, kiedy się o tym dowiadują. Gdyby mnie dopadł, nie miałabym Ŝadnych szans. A potem nikt by mi nie uwierzył. Chris Ŝałował teraz, Ŝe nie ukatrupił Piersa i jego przydupasów tam i wtedy. – Co robisz? Studiujesz? – BoŜe, skąd ci to przyszło do głowy?! Jestem pasoŜytem. Jak ci dwaj, tam – pokazała ruchem głowy na dom, w którym Ollie tatuował aktualnie Dereka. – Nie przesadzaj... – Naprawdę. Popracuję od czasu do czasu jako kelnerka. I to wszystko. Szczerze. – I... i mieszkasz tu z... Popatrzyła na niego kpiąco, wiedziała, o co mu chodzi. – Tak, z Derekiem i Olliem – powiedziała. – Czy... jakby tu... czy chodzisz z Derekiem? – Czemu pytasz? – Bo chciałem się z tobą umówić. – Nie widzę przeszkód. – Umówisz się ze mną? – Tak. Nie ma sprawy. Kiedy? – MoŜe w piątek? – Dobrze. – Bywasz w Jericho Tavern? – Nie. To chyba po drugiej stronie miasta, prawda? Ja znam tylko tę stronę. – Grają tam niezłe kapele. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Sączył kawę, patrzył spod oka na jej opalone na brąz ramię, na smukłą dłoń, którą wybierała kamyczki ze ścieŜki obok swojej stopy, i znowu opuszczała go odwaga. – Na mnie juŜ pora – powiedział w końcu. – Muszę wracać do pracy. Do zobaczenia w piątek. Wpadnę tu po ciebie o... – Nie, lepiej nie. Spotkajmy się na mieście. Pod tym kościołem na skrzyŜowaniu w centrum... jak ono się nazywa? – Carfax. – O właśnie. O ósmej. – Dobrze. To do piątku. Dzięki za kawę. – Pa, pa, Chris. Poszło jak po maśle. Reszta tygodnia upłynęła mu jak we śnie. W piątek był juŜ tak podniecony, Ŝe nawet matka sama Ŝyjąca w mgiełce zauroczenia Mikiem Fairfaxem, coś zauwaŜyła. – Na miłość boską, przyprowadź tę dziewczynę do domu – powiedziała.
– Jaką dziewczynę? – No tę, z którą masz randkę. Nie stroiłbyś się tak dla Carla i Jacko. Matki nie oszukasz. Miał nadzieję, Ŝe to nieprawda. Nie powiedział nikomu o Jenny, nawet Barry’emu Millerowi, jedynemu człowiekowi, któremu byłby jeszcze skłonny się zwierzyć. Był piękny, ciepły wieczór i nie poszli do Jericho Tavern, lecz do University Park, usiedli tam nad rzeką i gawędzili. Powiedziała mu, Ŝe uciekła z domu w Yorkshire (nie powiedziała dlaczego) i pojechała najpierw do Londynu, gdzie nikogo nie znała. Nocowała na dworcach i w parkach, dopóki nie spotkała dziewczyny imieniem Tansy, takiej jak ona uciekinierki, tyle Ŝe z dobrego domu. Zaprzyjaźniły się. Przyjechała z Tansy do Oksfordu i przez nią poznała Piersa. – To było na jakiejś zabawie, nie pamiętam juŜ gdzie... w którymś z college’ów. Z początku mi się podobał. To był dla mnie inny świat. Pierwszy raz coś takiego widziałam; wcześniej do głowy by mi nie przyszło, Ŝe ludzie naprawdę mogą tak Ŝyć. Szampan, forsy jak lodu... nigdy bym nie uwierzyła. A Piers był do tego lordem. Pęczniałam z dumy, Ŝe chodzę z lordem. Ale potem przekonałam się, jacy oni są naprawdę. Jenny nie miała pojęcia, Ŝe Tansy zaopatruje Piersa w narkotyki. Kiedy Tansy aresztowano, Jenny znowu znalazła się na ulicy i tułała po noclegowniach dla bezdomnych. Wolała to niŜ łóŜko Piersa. Po jakimś czasie poznała Dereka i Olliego i wprowadziła się do nich. Podkreśliła, Ŝe są jej przyjaciółmi, nie kochankami; naprawdę. Chris wiedział, Ŝe nie mówi mu całej prawdy. śe jej historia musi być bardziej złoŜona, a ona sama wcale nie jest taka naiwna, na jaką próbuje pozować. Ale nie powiedział jej tego w oczy; od prawdy waŜniejsze było, Ŝe w ogóle mu o sobie mówiła. Nigdy jeszcze nie spotkał takiej dziewczyny. Niewinna twarz, zaniepokojona bezbronność, którą widział w jej oczach tamtej nocy nad jeziorem, drobna budowa ciała, szczupłe ramiona, smukłe dłonie, wszystko to wyzwalało w nim instynkt opiekuńczy. Przy niej miał świadomość swojej postury, muskulatury, a takŜe swojej nieporadności. A jednocześnie tembr jej głosu i sposób wysławiania zdawały się przeczyć niewinności. Robiła na nim wraŜenie uświadomionej, ale nie do końca, znającej Ŝycie, ale niecynicznej, zgryźliwej, ale mimo to sympatycznej. Krótko mówiąc, była o wiele bardziej dojrzała, niŜby się mogło wydawać. Lecz przy całym swoim doświadczeniu Ŝyciowym miała ogromne luki w wiedzy ogólnej. Zupełnie jakby nigdy nie chodziła do szkoły, jakby od urodzenia błąkała się samopas i nie dała schwytać. – Nie myślałaś o studiach? – spytał. – Program tych dwóch klas, których brakuje ci do zaliczenia szkoły średniej, mogłabyś przerobić na zaocznych kursach i drogę na uniwersytet miałabyś otwartą. – Tak? A na co mi uniwersytet? – Bo jesteś inteligentna. A mając dyplom, mogłabyś znaleźć sobie naprawdę dobrą pracę. Poza tym poszerzanie horyzontów daje satysfakcję. Mogłabyś zostać członkiem parlamentu i uchwalać prawa ustawiające do szeregu ludzi takich jak Piers.
– Piers to nie problem. I mogę ci wymienić sto powodów, dla których nie chciałabym zasiadać w parlamencie. Ludzie tacy jak ty mają to do siebie, Ŝe nie potrafią wybaczyć ludziom takim jak ja, Ŝe nie są tacy jak oni. – Tacy jak ja? – Ludzie z ładnych domów, na ciepłych posadkach, z dyplomami w kieszeni i tak dalej. To nie mój świat, Chris, ja jestem inna. I rzecz nie w pochodzeniu społecznym, jeśli tak sobie pomyślałeś. – Nie pomyślałem! – Ale myślałeś, Ŝe ja tak myślę. – Słucham? – Rozszyfruj to sobie. Rozszyfrował i powiedział: – Nie, wcale tak nie myślałem. Nie rozumiem, dlaczego to nie miałby być twój świat. Skoro potrafisz układać takie słowne szarady, to jesteś w nim juŜ bardziej ode mnie. Ten świat do nikogo nie naleŜy. A jeśli jesteś zdolna, to szkoda by było... Nic nie odpowiedziała i poczuł się skarcony. Po chwili podjęli rozmowę, ale juŜ na luźniejsze tematy, śmiejąc się i przekomarzając. Kiedy zaczęło się ściemniać, wstali i ruszyli wąską alejką pod baldachimem ciemnych drzew ku bramie parku, Ŝeby zdąŜyć przed jej zamknięciem. Wyszli na ulicę St Giles, bardzo szeroką, z wysokimi, majestatycznymi domami i wzniesionymi z kamienia budynkami college’u po obu stronach. Pod drzewami, przed wielkimi klasycystycznymi gmachami Ashmolean Musem parkowała mała, zapyziała furgonetka z kebabami. Chris kupił dwa pikantne kebaby, rozsiedli się na schodach muzeum i jedli je salmonelli na pohybel; miłość jest odporna na zatrucia pokarmowe. Co Jenny myślała o nim, Chris nie potrafił ocenić, podejrzewał, Ŝe po prostu go lubi, natomiast on był zakochany, zauroczony, pijany miłością. Wszystko wokół wydawało mu się idealne, tajemnicze, cudowne: od pięknego aromatu frezji, którymi pachniała, poprzez białą wstąŜkę, którą miała przewiązane włosy, do brązowej skóry jej drobnych, bosych stóp. Jego zmysły opływały miłością; oddałby za nią Ŝycie. Co zaś do Jenny... to nie powiedziała mu, dlaczego uciekła z domu, bo się wstydziła. Nad całym jej poprzednim Ŝyciem zalegał cień wstydu i poczucia winy, a przecieŜ nie było dnia, Ŝeby nie wracała pamięcią do przeszłości i nie próbowała doszukiwać się w niej jaśniejszych stron. Niestety bezowocnie. Od urodzenia mieszkała z rodzicami w małym miasteczku w Yorkshire. Ojciec był magazynierem, matka kucharką w szkole. Kiedy Jenny miała sześć lat, firmę ojca, jak wiele innych na początku lat osiemdziesiątych, zlikwidowano, i nie mógł znaleźć innej pracy. Niedługo potem lokalne władze oświatowe zmieniły system Ŝywienia w szkołach. Zamiast zatrudniać własne kucharki, ogłosiły przetarg na tę usługę, zapraszając do niego zewnętrzne firmy prywatne. Wiele kobiet, wśród nich matka Jenny, straciło pracę, i chociaŜ części z nich udało się zatrudnić u prywatnego cateringowca, który zdobył kontrakt, to większość nie miała tego szczęścia. Matka Jenny była wśród tych ostatnich.
W domu przez długi czas źle się działo. Po roku matka Jenny znalazła jednak pracę, tym razem w szpitalu jako salowa, lecz ojciec nadal pozostawał na bezrobociu. Całymi dniami przesiadywał w domu, palił i gapił się w telewizor. PoniewaŜ matka wychodziła do pracy wcześnie rano, to ojciec budził Jenny i robił jej śniadanie, i to właśnie wtedy zaczął ją molestować. Z początku było to niewinne z pozoru dotykanie, a właściwie niby to przypadkowe muskanie jej nagich ramion i nóŜek. Ale to się zmieniło. Muskanie przeszło z czasem w głaskanie, a głaskanie w ściskanie, i Jenny, która miała juŜ wtedy osiem lat, krew uderzała do głowy, kiedy do tego dochodziło, a potem czuła się brudna i bardzo nieszczęśliwa. Później zrobiło się jeszcze gorzej: cuchnące tytoniem pocałunki, ręce w jej majteczkach. I nie tylko. Matka, gdyby miała świadomość, co się święci, moŜe by ją obroniła, ale chodziła wciąŜ zmęczona i rozdraŜniona, a zresztą Jenny nie wiedziała, jak jej to powiedzieć. Powiedziałaby swojej wychowawczyni w szkole, lecz rotacja kadry nauczycielskiej była tak duŜa, Ŝe Jenny nie miała czasu poznać Ŝadnej z nauczycielek na tyle, Ŝeby jej zaufać. W piątym roku tej gehenny, zdesperowana, zabrała wieczorem nóŜ z kuchni i schowała go pod poduszką. Nie bardzo wiedziała, co z nim zrobi, chociaŜ gotowa była nawet zabić ojca. Kiedy przyszedł do niej nazajutrz, dźgnęła go tym noŜem w rękę. Rana nie była groźna, ale krwi co niemiara. Na widok tej krwi zrobiło jej się słabo, on teŜ się przestraszył; kiedy jednak ochłonął, uderzył ją. Od tamtej pory scenariusz się zmienił. W dalszym ciągu ją obmacywał, ale teraz doszło do tego bicie – okrutne, bolesne razy w miejsca, gdzie się nie uwidocznią. Jenny nie miała juŜ wtedy nadziei, Ŝe ktoś jej pomoŜe. Zrozumiała teŜ, Ŝe biorąc sprawy we własne ręce, moŜe coś zmienić, ale niekoniecznie na korzyść. To była pouczająca lekcja. Jakiś rok później ojciec znalazł w końcu pracę. Wychodził z domu wcześnie rano i nie miał juŜ tylu okazji do zostawania z córką sam na sam. Przypadki molestowania stały się rzadsze, ale dla Jenny, która zdecydowała, Ŝe po ukończeniu szesnastego roku Ŝycia odejdzie z domu, nie miało to juŜ większego znaczenia. Zwlekała do tego czasu, bo chciała być zgodnie z prawem zwolniona od obowiązku zamieszkiwania z rodzicami i chodzenia do szkoły. I tak w dzień swoich szesnastych urodzin wstała wcześnie, kiedy reszta domowników smacznie jeszcze spała, zjadła w małej kuchni swoje ostatnie śniadanie, potem umyła miskę i łyŜkę, zarzuciła na ramiona plecak i wyszła. Zostawiła na stole karteczkę: „Cześć, mamo, odezwę się”. Pomaszerowała prosto na dworzec autobusowy, wsiadła do autobusu jadącego na południe i opuściła swoje rodzinne miasteczko na zawsze. Nic, co się od tamtej pory wydarzyło, nie zatarło wstydu, strachu ani nienawiści. Spała z wieloma chłopcami, między innymi z Piersem, i chociaŜ niektórzy z nich byli nawet zabawni, niektórzy sympatyczni, a niektórzy atrakcyjni, to ich oczyma patrzył na nią ojciec, a kiedy zamykała swoje, to po to, Ŝeby się przed nim schować. MoŜe któregoś dnia opowie komuś, co przeŜyła; moŜe opowie Chrisowi. Ale jeszcze nie teraz, nie w najbliŜszej przyszłości.
Rozdział trzeci W poniedziałek Barry Miller poprosił Chrisa, Ŝeby mu pomógł w pewnej ekstra-robocie. Chris myślał, Ŝe chodzi o kolejny bal, ale okazało się, Ŝe to coś bardziej przyziemnego. – Kupiłem sobie domek letniskowy – powiedział Barry, kiedy załadowawszy do furgonetki rower Chrisa, jechali przez Oksford. – No, moŜe bardziej posiadłość. Nad kanałem. Chcę go okablować i urządzić, a potem wykorzystywać jako warsztat czy coś w tym stylu. MoŜe wstawię łóŜko, Ŝeby było przytulniej. Najpierw pojechali do Barry’ego, do Kidlington, prawie trzy mile na północ od miasta, Ŝeby zabrać z domu parę drobiazgów. Barry mieszkał w zgrabnym małym domku na nowoczesnym osiedlu. Byli tam około czwartej i Ŝona Barry’ego, Sue, zaproponowała, Ŝe zaparzy im herbatę. Powiedziała Chrisowi, Ŝe pracuje jako sekretarka w szkole. Ich dziesięcioletni synek Sean grał przed domem w piłkę i Barry zatrzymał się, podbił piłkę kilka razy nogą, a potem strzelił, trafiając z hukiem w drzwi od garaŜu, które spełniały funkcję bramki. Sue przewróciła oczami. Była ładną, cichą blondynką i roztaczała wokół siebie dziwną aurę czarującego rozsądku, na który kładł się cień niepokoju, tak jakby ktoś z jej bliskich – moŜe syn – czuł się juŜ lepiej, ale niedawno powaŜnie chorował i jeszcze całkiem nie wydobrzał. Chris od razu poczuł do niej sympatię. Zastanawiało go tylko, dlaczego Barry w furgonetce, kiedy tu jechali, prosił go, Ŝeby nie wspominał Sue o tym domku letniskowym; ale ona miała widocznie zaufanie do męŜa i nie dociekała, jaką pracę mają do wykonania. – Od dawna mieszkasz w Oksfordzie, Chris? – spytała, kiedy Barry pokazywał Seanowi, jak omija się z piłką obrońcę. – Od urodzenia. A państwo przenieśli się tu z Londynu? – Tak. Trzy lata temu. Zamierzaliśmy wyjechać do Australii, ale moi rodzice się starzeją, wiesz, jak to jest... Zresztą Barry nie narzeka. Skończyłeś juŜ szkołę? Wyglądasz na starszego niŜ... – Zostały mi jeszcze dwa lata. A potem uniwersytet. Sue, czy nie uwaŜasz, Ŝe jeśli ktoś jest zdolny, to powinien iść na uniwersytet i rozwijać swój talent? – Jeśli tylko ma taką moŜliwość, to oczywiście – odparła. – Sama robię teraz dyplom na uniwersytecie otwartym. To coś cudownego, najbardziej podniecająca przygoda, jaką w Ŝyciu przeŜyłam. Tylu rzeczy się dowiaduję... jestem na literaturze angielskiej. Barry mówi, Ŝe muszę być naprawdę zdolna, ale ja mu powtarzam, Ŝe jest ode mnie zdolniejszy i teŜ powinien się zapisać na studia. On jednak twierdzi, Ŝe nie ma na to czasu. – Jest zabiegany – powiedział Chris. – Firma ma mnóstwo zleceń. – Owszem – pokiwała głową, patrząc na zadbany trawnik i ich szczęśliwego syna. – Prosperuje. Myślę, Ŝe dobrze zrobiliśmy, przyjeŜdŜając tutaj. Chris z zachwytem obserwował, jak Barry i Sue na kaŜdym kroku okazują sobie przywiązanie. Przekomarzali się i śmiali z siebie nawzajem, a jednocześnie sprawiała im przyjemność fizyczna bliskość. Kiedy Barry wszedł, objął ją od razu, a ona mocno do niego
przywarła. Barry kochał takŜe syna i była to miłość odwzajemniona. Pijąc herbatę, Chris zaobserwował przez okno taką sytuację: Barry dryblował, a Sean próbował odebrać mu piłkę i ku zaskoczeniu obydwóch udało mu się to. Ale Barry zręcznie ją odzyskał i natychmiast strzelił z półobrotu na bramkę. Był to mistrzowski strzał. Piłka z ogłuszającym hukiem uderzyła w drzwi garaŜu. Lecz oddając go, Barry stracił równowagę i klapnął na tyłek. I właśnie reakcja Seana na ten upadek zwróciła uwagę Chrisa: śmiech chłopca i rumieniec na buzi wyraŜały jednocześnie podziw dla strzału ojca, rozbawienie komicznym upadkiem i niepokój, czy aby czegoś sobie nie zrobił. Chris dostrzegł w tej reakcji wielką miłość, przykład, jak powinna wyglądać rodzina. Z takiej miny syna moŜna było być dumnym. W drodze do chaty nad kanałem Barry opowiadał Chrisowi o Seanie: – Dla mnie on jest królem świata. Odziedziczył po matce wiele dobrych cech. Bystrość i pojętność, ale niestety równieŜ dobre serce, wiesz, o co mi chodzi? Nie, nie jest mięczakiem... to nie tak. Lecz jest bardzo ufny z natury... i Ŝyczliwie nastawiony do całego świata, muchy by nie skrzywdził. Martwię się o niego czasami. – Dlaczego? Wyglądał mi na szczęśliwego. – Nie wiadomo, co go w Ŝyciu czeka. Znałem paru typków spod ciemnej gwiazdy... widziałem, do czego są zdolni. Sam niejedno mam na sumieniu. Jak się dobrze zastanowić, to człowiek nigdy nie powinien czuć się bezpieczny. Chris nie bardzo rozumiał, co Barry ma na myśli. Zjechali z autostrady i mijając motel, popędzili w kierunku wioski Wolvercote. Zaraz za przerzuconym nad kanałem mostem skręcili w prawo, w wyboistą drogę gruntową biegnącą pod drzewami. – Nie byłem w tym zakątku od lat – powiedział Chris. – Zupełnie o nim zapomniałem. – I bardzo dobrze – mruknął Barry. – Im mniej osób o nim wie, tym lepiej. – Czemu? Nielegalne kasyno gry chcesz tu otworzyć czy co? Barry nic nie powiedział. Przejechali w milczeniu jakieś pół mili wzdłuŜ kanału i skręcili na polankę przed skupiskiem zrujnowanych zabudowań gospodarczych. – Nie – odezwał się Barry. – To ma być moja kryjówka. Ustronne miejsce, w którym będę mógł się od czasu do czasu zaszyć. – A co? – spytał Chris, wysiadając za nim z furgonetki. – Ktoś ci depcze po piętach? Znaczy, wiesz, jeśli nie chcesz, to mi nie mów, ale... Barry rozejrzał się. W Ŝółtej koszulce polo i jasnych bawełnianych spodniach wyglądał młodo, pręŜnie, zawadiacko – jak aktor grający bohatera w thrillerze. – Słuchaj, Chris – powiedział. – Zwierzę ci się z czegoś, dobrze? Z ciebie jest inteligentny facet. Dave’owi ani Tony’emu nie mogę powiedzieć; oni mają pstro w głowach. Ale komuś muszę. Sprawa ma się tak: parę lat temu zadarłem zjedna rodziną, rozumiesz. Trzej bracia. Carson się nazywali. To było szemrane towarzystwo, typy spod ciemnej gwiazdy. Gorzej niŜ szemrane. Mieli powiązania z terrorystami. Wiesz, z tymi irlandzkimi bojówkarzami... Trzymali ze sobą sztamę na wzór mafii. Kodeks honorowy i takie tam. Tak czy owak przyczyniłem się do wsadzenia dwóch z nich za kratki... Nic dodać, nic ująć. I muszę być teraz ostroŜny. Sue ani Seana raczej nie tkną; to by nie było w ich stylu. Ale wiesz, wypadki chodzą po ludziach. Dlatego kupiłem tę minkę. Nie powiesz jej?
– Słówkiem nie wspomnę. – Tak będzie lepiej. Tylko by się zdenerwowała. A więc wystarczy chatkę okablować. śeby się nadawała do zamieszkania. śadnych tam ekstrawagancji; ze dwie oprawy oświetleniowe, parę gniazdek, przenośne grzejniki. Jakiś dzień solidnej pracy: Jak juŜ powiedziałem, Dave z Tonym to plotkarze, jutro wszyscy by o tym miejscu wiedzieli... Porządne chłopaki, dobrzy pracownicy, ale... Trzymaj. Podał Chrisowi zwój grubego kabla elektrycznego, który wyjął z furgonetki, sam zarzucił sobie na ramię torbę z narzędziami, wziął pod pachę pudło z osprzętem i ruszył przodem w stronę solidnie wyglądającego, tonącego w pokrzywach budyneczku. Wzniesiony był z betonowych prefabrykatów, dach miał pokryły blachą falistą i na tle panującej tu wszędzie atmosfery rujnacji robił naprawdę niezłe wraŜenie. Barry przekręcił klucz w zamku i wszedł. Cementowa posadzka nie była spękana; nie czuło się wilgoci. Działała nawet jarzeniówka przytwierdzona byle jak do belek podtrzymujących strop. – Nieźle, co? Mury zdrowe, bez dwóch zdań. Ocieplę toto, uszczelnię watą szklaną dach, wyłoŜę boazerią ściany i mucha nie siada. Woda doprowadzona, patrz... – Wskazał ruchem głowy na metalowy zlew w kącie. – Przyszło mi teraz do głowy, Ŝe i kabinę natryskową moŜna by zainstalować. Znasz się na hydraulice? Instalacja kibelka teŜ nie powinna nastręczyć większych problemów, nie? To by dopiero było. Tak, natrysk, kibelek, kuchenka... chałupka zyskałaby trochę na wartości, nie? Mam pomysł. Domki letniskowe. Dobrze je zaprojektować, i bingo. Działki w Europie są teraz tanie jak barszcz. Trzeba tylko szybko działać. Tak, to jest myśl... Chrisowi podobała się przedsiębiorczość Barry’ego. Przed chwilą napomykał z przygnębieniem o mafijnej zemście, teraz zbijał w wyobraźni fortunę na budowaniu domków letniskowych w Europie. ChociaŜ w jego projektach sporo było Ŝyczeniowego myślenia, to kiedy dochodziło do konkretów, potrafił zdobyć się na rzeczowość. Wyrysował schemat okablowania, z którego odczytaniem Chris nie miał Ŝadnych kłopotów, a wszystkie potrzebne kable, osprzęt elektryczny i narzędzia leŜały juŜ na cementowej posadzce. – To prywatne lokum i prawdę mówiąc, nie powinienem wpuszczać tego w koszta firmy. Ale wpuszczę ze względu na podatek. Płacę sumiennie swoje podatki. Są goście, którzy nie płacą, ale to stąpanie po kruchym lodzie. Mogą upłynąć lata, lecz prędzej czy później cię dorwą. No, Chris. Poradzisz sobie? Chris kiwnął głową. – Mam tylko jedno pytanie w związku z tym schematem... Nie chcesz mieć kontaktu przy samych drzwiach? Głównego wyłącznika światła? – No tak, wiedziałem, Ŝe o czymś zapomniałem. Chcę tu zainstalować detektor podczerwieni, Ŝeby światło w domu zapalało się automatycznie, kiedy ktoś się będzie zbliŜał. O tu, przy drzwiach od zewnątrz, z regulowanym wyłącznikiem czasowym. Kiedy będziesz blisko, światło zapali się automatycznie, powiedzmy na minutę, Ŝebyś zdąŜył otworzyć drzwi i podejść do kontaktu przy liczniku prądu.
Po minucie wyłącznik czasowy odetnie prąd, ale jeśli wcześniej pstrykniesz główny, nadrzędny kontakt, to światło pozostanie zapalone. – I minuta wystarczy? A jak, dajmy na to, upuścisz klucze? – MoŜesz nastawić taki czas zwłoki, jaki ci odpowiada... w przedziale od dziesięciu sekund do dziesięciu minut. Chrisowi wydało się to trochę przekombinowane. Gdyby detektor podczerwieni uległ uszkodzeniu, trzeba by było szukać głównego kontaktu po omacku. Ale sama zasada była zrozumiała. – Gdzie ten detektor podczerwieni? – spytał, spoglądając na stojące na podłodze pudło z osprzętem. – To specjalne ustrojstwo. Musiałem je zamawiać. Jeszcze nie przysłali. Potraktuj je jak normalny kontakt; doprowadź tam na razie kabel, tak jak masz na schemacie, i zabezpiecz taśmą izolacyjną. Detektor zainstalujemy, jak mi go przyślą. Dobrze? W razie czego trafisz tutaj sam, skoro juŜ wiesz, gdzie to jest? Masz tu klucz. Ja mam drugi. Ale nie sądzę, Ŝeby ci to zajęło dłuŜej niŜ jeden dzień. Tyle wystarczy? – Chyba tak – mruknął Chris, szacując w myślach, Ŝe uwinie się z tą robotą w pół dnia. – Bez problemu. – To ja teraz wyładuję twój rower i zmykam. MoŜesz zacząć dzisiaj, moŜesz jutro... twoja sprawa. Czekam na ciebie... Co dzisiaj mamy? Poniedziałek? To czekam w środę rano na meldunek, Ŝe robota wykonana. Jakby co, to dzwoń. Chris schował klucz do kieszeni i odprowadził wzrokiem furgonetkę kolebiącą się na wyboistym trakcie pod drzewami. Wkrótce zapanowała cisza mącona jedynie przez śpiew ptaków i monotonny szum odległej autostrady, tak stłumiony przez listowie, Ŝe ledwo słyszalny. Małe skupisko zrujnowanych zabudowań tonęło w zieleni; bluszcz piął się po ścianach, pokrzywy pieniły w progach, ścieŜki zarastała wybujała trawa. Chris poświęcił parę minut na obchód budynków (kurnik, coś jakby obora i jakaś rozwalona buda o bliŜej nieokreślonym przeznaczeniu), potem postanowił poszukać niewidocznego kanału. Wiedział, Ŝe musi tu gdzieś być, nie dalej niŜ o rzut kamieniem. Rozbuchana zieleń – dŜungla listowia, gałązek, gałęzi, trawy, chwastów – utrudniała orientację. W końcu jednak wypatrzył wąski rozstęp w zaroślach i przecisnąwszy się tamtędy, stanął na flisackiej ścieŜce. Kanał był cichy, wąski i brązowy. Po powierzchni ślizgała się niebieska waŜka. Kawałek na prawo wystawał z wody na wpół zatopiony mały jacht kabinowy, toczony z wolna przez zgniliznę; część jego molekuł bez wątpienia kwitła juŜ triumfalnie w porastających brzegi trzcinach. Chris obserwował kiedyś ten kanał z mostu w Wolvercote. Dziennie przepływało nim nie więcej niŜ pół tuzina łódek z opalającymi się wczasowiczami. Teraz w zasięgu wzroku nie było Ŝywej duszy, nikogo prócz tej waŜki i zobojętniałej brązowej szkapy skubiącej trawę na łące po drugiej stronie kanału. Chris wrócił po własnych śladach do budynku... czy, jak go określił Barry, domku letniskowego. Widział go juŜ oczyma wyobraźni po odszykowaniu: obłoŜony cedrem, z czystymi szybami w oknach, na patio stolik pod parasolem, ze skrzynek na parapetach spływają
kaskadami kolorowe kwiaty; Barry, Sue i Sean – powiedzmy w kostiumach kąpielowych – wokół grilla. Wypisz, wymaluj ilustracja z prospektu biura podróŜy. Rzeczywistość nijak się miała do tej sielankowej scenki. Wnętrze budynku stanowiło na razie białą plamę. Równie dobrze mogła się tu mieścić pracownia artysty, jak i tymczasowa klasa w przepełnionej szkole albo sala tortur jakiejś bananowej środkowoamerykańskiej republiki. Chris zaczął sortować narzędzia i kable i jak zawsze, kiedy był sam, szybko popuścił wodze wyobraźni. Wkrótce mieszkał tu juŜ nie Barry, lecz on i Jenny. Jej drobna, ironiczna obecność wypełniła polankę niczym duch. Przedstawiona przez Barry’ego charakterystyka braci Carson była w zasadzie prawdziwa. Tyle Ŝe nie mieli oni nic wspólnego z terroryzmem. Sam Barry teŜ nie zawsze nosił nazwisko Miller. Mieszkał kiedyś w południowym Londynie, nazywał się Barry Springer i był elektrykiem. Swego czasu zadał się przypadkowo z braćmi Frankiem i Billym Carsonami, którzy uwaŜali się za hersztów gangu, takich jak osławieni bliźniacy Kray. I podobnie jak światek braci Kray, tak i ich światek sytuował się na obrzeŜach showbiznesu. Barry kochał niebezpieczeństwo i splendor; szczególnie lubił obracać się w towarzystwie popularnych ludzi, takich jak gracze w snookera czy aktorzy telewizyjni, stawiać im drinki w klubach, być przez nich rozpoznawanym jako ktoś z gangu Carsonów. W rzeczywistości bracia Carson byli niekompetentnymi bandytami. Dokonali kilkunastu napadów na sklepy jubilerskie i nie dali się złapać, ale teŜ się nie wzbogacili. W końcu postanowili obrabować opancerzoną furgonetkę firmy Securicor, przewoŜącą utarg ze sklepów do banku, i z tymi pieniędzmi wejść na powaŜnie w biznes narkotykowy. Ale Barry Springer brzydził się narkotykami. KradzieŜą teŜ się trochę brzydził, lecz pieniądze z tego procederu były przynajmniej czyste. Postanowił sobie, Ŝe skok na furgonetkę Securicoru będzie jego ostatnią robotą, Ŝe zainkasuje swoją działkę, zmieni klimat i rozkręci gdzieś jakiś mały interes. Skok się nie powiódł. Bracia Carson wzięli ze sobą broń, czego nigdy wcześniej nie robili, a ochroniarze Securicoru okazali się o wiele czujniejsi, niŜ to zakładał plan napadu. Billy Carson spanikował i strzelił do jednego; ochroniarz padł na miejscu trupem, a gang czmychnął tylko z ułamkiem tych pieniędzy, na jakie się nastawiał. Przez kilka następnych dni Carsonowie wprost szaleli, zupełnie jakby przeczuwali, Ŝe są skończeni. Strzelili do kasjera towarzystwa budowlanego, raniąc go i uciekając z czterema tysiącami funtów. Postrzelili śmiertelnie zastępcę naczelnika poczty i zrabowali trzysta, a potem, przez czysty przypadek, trafili największy w swojej karierze łup. KrąŜyli bez Ŝadnego określonego celu samochodem po mieście i w pewnej chwili zobaczyli inną pancerną furgonetkę, tym razem odbierającą pieniądze z banku. Gdyby wcześniej nie pili, nie rwali włosów z głów i gdyby nie zdawali sobie sprawy, Ŝe i tak nie mają juŜ nic do stracenia, nigdy by się na to nie powaŜyli. Teraz jednak Frank Carson bez namysłu zjechał do krawęŜnika, wyskoczyli z wozu i dziewięćdziesiąt sekund później, zostawiwszy na chodniku dwa trapy, pędzili juŜ ulicami południowego Londynu ze stu czterdziestoma tysiącami funtów na tylnym siedzeniu.
Ukryli samochód i pieniądze w wynajętym garaŜu za rzędem sklepów w Deptford. Billy pognał do domu spakować się, a Frank do biura podróŜy po bilety lotnicze do Hiszpanii. Do domu nie dane mu juŜ było wrócić. Wysiadał na swoim przystanku z autobusu z poczuciem, Ŝe coś jest nie w porządku; a kiedy skręciwszy za róg, zobaczył policyjnych snajperów przed swoją kamienicą, blokadę i megafony, zrozumiał natychmiast, Ŝe Billy’ego albo wyprowadzą w kajdankach, albo zastrzelą. Zawrócił na pięcie ku głównej ulicy i pojechał autobusem do wynajmowanego garaŜu. Przyczai się gdzieś z pieniędzmi na jakiś czas, a potem kupi sobie nowy paszport, bo stary został wraz z Billym w mieszkaniu. Ale pieniędzy nie było. Jedyną, poza braćmi, osobą, która wiedziała o garaŜu, był Barry Springer, który od czasu pierwszego napadu na furgonetkę Securicoru, kiedy to Billy połoŜył trapem ochroniarza, nie chodził juŜ z nimi na Ŝadną robotę, i Frank od razu to sobie skojarzył. Frank był trochę mniej w gorącej wodzie kąpany niŜ Billy, lecz nie za bardzo – nie na tyle, Ŝeby nie wskoczyć do samochodu i nie popędzić na złamanie karku, z pianą na ustach, do domu Barry’ego Springera. Spóźnił się jednak. Springera juŜ tam nie było, nie było teŜ jego Ŝony ani małego synka. JakieŜ było zdumienie Franka, kiedy staranowawszy ramieniem drzwi frontowe, wpadł jak burza do środka i stanął oko w oko z uzbrojonymi policjantami, którzy się tam na niego zasadzili. Został natychmiast obezwładniony i aresztowany. Billy juŜ wtedy nie Ŝył. Zginął w strzelaninie, jaka się wywiązała, raniąc przedtem dwóch policjantów; jeden z nich zmarł potem w szpitalu. Frank był sądzony za morderstwo i został skazany na doŜywocie. Koronnym świadkiem oskarŜenia był Barry Springer. PoniewaŜ zgodził się zeznawać, nie postawiono mu zarzutów i puszczono wolno. Zmienił nazwisko na Miller i wyjechał z rodziną z Londynu; policja pomogła mu zatrzeć za sobą ślad. Ale Frank i Billy Carsonowie mieli młodszego brata. Miał Edward na imię i zupełnie inny charakter. Oni byli impulsywni, on wyrachowany; oni głupi, on inteligentny. Nie uczestniczył w ich przestępczym procederze, ale bynajmniej nie dlatego, Ŝe nie pozwalały mu na to skrupuły natury moralnej. UwaŜał po prostu, Ŝe przestępczość nie jest najefektywniejszym sposobem zdobywania tego, co moŜna równieŜ zdobyć, a co waŜniejsze, zachować, wykorzystując do tego szare komórki. Wyuczył się na biegłego księgowego i pod tą przykrywką opracował metody prania brudnych pieniędzy. Był juŜ bogatym człowiekiem. Z pogardą odnosił się do krótkowzrocznej brutalności starszych braci, ale za jedno był im dozgonnie wdzięczny: wspólnymi siłami i z oddaniem wychowywali go po śmierci rodziców, i za to darzył obu jedyną w swoim Ŝyciu miłością. Edward był dziwnym, okrutnym człowiekiem o filozoficznej naturze, zagorzałym czytelnikiem, facetem nieprzejednanym i zimnym. Kiedy więc Billy zginął, a Frank trafił za kratki na co najmniej dwadzieścia pięć lat, lodowaty intelekt Edwarda zwrócił się przeciwko Barry’emu Springerowi. Springer wydał Billy’ego.
Springer, stojąc w boksie dla świadków, z miną niewiniątka przysięgał, Ŝe nie ma pojęcia, gdzie podziały się pieniądze, a to oznaczało jeszcze surowszy wyrok dla Franka, bo sąd nie uwierzył w jego zapewnienia, Ŝe to Springer musiał je podprowadzić. Jedyną namiętnością, która moŜe wykiełkować z wiecznej zmarzliny natury Edwarda Carsona, jest zemsta. Springer był wszystkiemu winien; Springer zapłaci. Carson postanowił uzewnętrznić swój talent i zrobić uŜytek ze zgromadzonego bogactwa. Zaczął szukać Barry’ego Springera.
Rozdział czwarty Chris zaczął we wtorek rano i pięć godzin później robota była skończona. Wymienił starą instalację elektryczną na nową, w której skład wchodziły: główny obwód pętlowy, dwustronnie zasilany, z czterema podwójnymi gniazdkami, obwód jednostronnie zasilany do kuchenki oraz obwód oświetleniowy z dwoma rozetkami sufitowymi. Ponadto Chris wpadł na pomysł, Ŝeby oprócz detektora podczerwieni zainstalować nad drzwiami od zewnątrz lampę, którą będzie moŜna równieŜ zapalać i gasić od wewnątrz, i poprowadził stosowne okablowanie. Następnie sprawdził, czy wszystko działa, czy Ŝaden kabel nie wystaje zza drewnianych listew osłonowych, do których przytwierdzone zostaną później płyty gipsowe, zamiótł zaścielające podłogę trociny, kawałki kabla i izolacji i o trzeciej po południu wszystko było gotowe. Zamknął dom na klucz i ruszył pieszo traktem, prowadząc rower. Za duŜo tu było wykrotów jak na dobry miejski rower; na tej drodze przydałby się rower górski ale Chris uwaŜał górale za niezgrabne i zbyt cięŜkie. W Oksfordzie rower górski nie był nikomu potrzebny i kaŜdy, kto takim jeździł, był z definicji pozerem. Dla Chrisa ideą kolarstwa była szybkość oraz wyzwania Tour de France; oszczędzał swój jednoślad na szosy. Wsiadł na rower dopiero w Wolvercote, pochylił się i naciskając mocno pedały, po piętnastu minutach był juŜ pod domem Jenny przy Cowley Road. Nikogo jednak tam nie zastał. Prawdę mówiąc, nie umawiał się z Jenny, ale mimo wszystko był zawiedziony. KrąŜył przez kilka minut tam i z powrotem, w końcu popedałował w kierunku Rose Hill. Była to dzielnica wąskich uliczek i bliźniaczych domów po południowej stronie miasta, gdzie od sześciu miesięcy mieszkał ze swoją kochanką Diane jego ojciec. Chris nie bardzo wiedział, po co tam jedzie, chyba po prostu nie chciało mu się wracać do własnego domu. Zdumiała go tabliczka z napisem „Na sprzedaŜ” przed domem, ale kiedy Diane otworzyła mu drzwi, z miejsca o tym zapomniał. Diane była ładną, pulchną blondynką, dwudziestotrzy- moŜe dwudziestoczteroletnią. Chris znał ją od czasu, kiedy przed dwoma laty zaczynała pracę w firmie ojca. – Chris! Cześć. Eee... wejdź. Twój tato jest w ogródku. Był zły, Ŝe tak łatwo się rumieni. A winna temu była uroda Diane, jej krótka spódniczka, nagie nogi i ciepłe, pachnące kwiatami popołudniowe powietrze, no i ten jej uśmiech, zupełnie jakby darzyła go sympatią. Przeciął wąski living room i wyszedł przez tarasowe drzwi do zalanego słońcem ogródka na tyłach. – Cześć, tato – powiedział. Ojciec, w szortach, T-shircie i panamie na łysiejącej głowie, podniósł wzrok znad papierów, które właśnie przeglądał.
– Witaj, chłopcze – ucieszył się. – Jacy diabli ci tym razem przynieśli, co? Było to jego standardowe powitanie. Chris wiedział, Ŝ ojciec bardzo go lubi. – Jak interesy? – Kwitną, synu. Dlatego siedzę tu na słoneczku i zamiast się opalać, pracuję. Co u mamy? – W porządku. Mike Fairfax mieszka teraz u... Chciał powiedzieć u nas, ale nie byłaby to prawda. Mike Fairfax nie tyle u nich mieszkał, co sypiał z jego matką. Ojciec oŜywił się. – Naprawdę? Fairfax, ten filozof? – Tak. Mama oszalała na punkcie polityki. Nosi plakietki, chodzi na zebrania i w ogóle. Chris siedział na schodku i wyciągał rękę do czarno-białego kotka, który się tam bawił. Zwierzak spojrzał podejrzliwie na jego dłoń i czmychnął pod osłonę krzewu lawendy. – Znam tego typka – powiedział ojciec. – Fairfaxa, znaczy się. Nie podpowiadaj, to laburzysta, tak? Na liberała mi nie wygląda. Musi być laburzysta. Zgadłem? – Nawet gdybym zaprzeczył, powiedziałbyś, Ŝe nie mam racji. – To widać na milę. Zalatuje od niego społeczną wraŜliwością. Ja jej nigdy nie miałem. Twoja mama była wstrząśnięta, kiedy to odkryła. Pamiętam, jak zaraz po naszym ślubie ruszyła wielka kampania ratowania tygrysa. Powiedziałem, Ŝe ratowanie tego cholernego tygrysa to bardzo dobry pomysł... jak juŜ zostanie uratowany, wykorzysta się go do eksperymentów medycznych, a będzie ich moŜna przeprowadzić na nim więcej niŜ na marnym szczurze. Obraziła się na mnie. Zasadnicza kobieta z tej twojej matki. Dobrali się z poczciwym Fairfaxem jak w korcu maku. Dziękuję, Diane, Bóg zapłać. Z domu wyszła Diane, niosąc tacę z herbatą i ciasteczkami domowego wypieku. Ojciec wziął jedno. – Tyjesz – zauwaŜył Chris. – Tak? Co ty powiesz? Diane, czy ja według ciebie tyję? – Owszem – odparła. – Zmieniasz się w spasionego starego grubasa. Zsunęła mu kapelusz na czoło i wróciła do domu. – Widzisz, jak ona mnie traktuje? – wymamrotał wniebowzięty ojciec z pełnymi ustami. – Diane sama je piecze? – spytał Chris. – Tak. Nie smakują ci? – Bardzo dobre, naprawdę. Pracujesz teraz w domu, tato? – Kiedy tylko się da. Po co mam chodzić do biura, skoro to samo mogę robić, siedząc tutaj. Zresztą niewiele teraz zleceń. Aktualnie projektuję dobudówkę dla jednego bogatego starucha z Charlbury. Namówiłem go do przebudowy całego domu. Śpi na forsie i umyślił sobie, Ŝe przerobi go na styl klasycystyczny; taki, w jakim gustują teraz wszystkie japiszony... frontony, kolumny i tak dalej. Mogę mu bez trudu sprokurować taką podróbkę, ale nie cierpię tego robić, wierz mi. Wpadło mi do głowy, Ŝeby nawet garaŜ mu przykryć czymś w rodzaju kopuły florentyńskiej, ale pewnie by się połapał, Ŝe jaja sobie z niego robię. – Nie powinieneś się tym zajmować, jeśli nie masz przekonania. To prostytucja.