dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony699 367
  • Obserwuję399
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań344 096

Purcell Deirdre Rozmowy z Ambrożym

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Purcell Deirdre Rozmowy z Ambrożym.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 12 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

Deirdre Purcell Rozmowy z Ambrożym (EnterstandingAmbrose) PrzełożyłaBogumiłaNawrot

Rozdział 1 Nazywam się May Lanigan. Dziś, 20 kwietnia 2000 roku, są moje czterdzieste czwarte urodziny i powoli odchodzę od zmysłów. Wszystko zaczęło się dokładnie siedem miesięcy temu, co do dnia. W sobotę, 20 września 1999 roku, o wpół do siódmej rano. Od głośnego, natarczywego pukania. Ledwo przytomna z niewyspania zwlokłam się z łóżka. Na litość boską, cicho, bo obudzi się Johnny! Chociaż doskonale wiedziałam, że musiało się stać coś złego, przede wszystkim pragnęłam, aby się nie obudził Johnny. Zaspana pobiegłam do drzwi frontowych, chcąc je otworzyć, nim ustąpią przed szturmem, jaki do nich przypuszczono. Miałam przez Johnny'ego ciężką noc. Cola zawsze wpływa na niego niezwykle pobudzająco, a ktoś musiał dać mu się napić, przypuszczalnie Esme. Potem się rozdokazywał i nie sposób było go uspokoić – spróbujcie zapanować nad dziewiętnastolatkiem, mającym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Było po trzeciej nad ranem, nim udało mi się go utulić do snu i sama położyłam się do łóżka. Tak więc możecie sobie wyobrazić, jak się czułam, kiedy niespełna trzy i pół godziny później obudziło mnie dobijanie się do drzwi. Oceniając to z perspektywy czasu, uważam, że zachowywali się dość grzecznie. Było ich dwóch, trzeci siedział w nieoznakowanym samochodzie, zaparkowanym przed domem. Silnik w aucie nie był wyłączony, ten szczegół mocno zapadł mi w pamięć. Samochód bardzo głośno warczał w ciszy, panującej na ulicy, gdzie jedyną żywą istotą był pracownik służb komunalnych, wybierający z rynsztoka papierki, aby wrzucić je do śmieciarki. – Dzień dobry – mówi pierwszy typ, z wąsami, ledwo spełniający wymagania dotyczące wzrostu, żeby dostać się do centrum szkoleniowego Templemore. Znam go z widzenia, bo kręci się w tych okolicach. Jest stąd, widziałam go, jak wchodził do Bridewell i stamtąd wychodził. – Czy mąż jest w domu? – pyta dość uprzejmie. – Czy coś się stało? – Staram się zachować spokój, przynajmniej nie dać im tej satysfakcji i nie okazać paniki. – Chcemy jedynie zadać kilka pytań pani mężowi – wyjaśnia drugi. –

Możemy wejść? Jest wyższy od swego kolegi. Mutt i Jeff? Mały i Duży? Flip i Flap? Zdumiewające, jakie myśli przebiegają człowiekowi przez głowę w takich chwilach. Decyduję się na Ziga i Zaga, zdejmuję łańcuch i szerzej otwieram drzwi. Nasz hol jest wąski i muszą się ścieśnić, by razem przejść obok siebie, przez co wydają się bardziej zwaliści. Wciąż nie kontaktuję, zaspana albo pod wpływem doznanego wstrząsu, albo przez jedno i drugie. Nim zamknę drzwi, dostrzegam jeszcze jeden szczegół: pies sąsiadów sika na oponę nieoznakowanego samochodu policyjnego, stojącego przy krawężniku. Czy od tego parcieje guma? – Co teraz? – pytam. Wymieniają szybkie spojrzenia. – Czy mogłaby pani obudzić męża? – odzywa się ten, którego znam z widzenia, Zig, patrząc na mnie przypuszczalnie ze współczuciem. Podskakuję, jakbym była winna. – Och, tak, naturalnie – mówię. Clem śpi jak niemowlę w naszym wielkim łożu małżeńskim. Potrząsam nim mocno. – Obudź się, Clem! Obudź się! Obudź się! Przez całe życie mój mąż się przechwalał, że nigdy żadne zmartwienia nie spędzą mu snu z powiek. Cóż, teraz ma powód do zmartwienia. Potrząsam nim mocniej. – Obudź się! – Co... – W końcu otwiera oczy. Tak jak się tego obawiałam, hałas obudził Johnny'ego. Słyszę, jak krzyczy. Wzięliśmy go do domu na weekend z zakładu świętego Antoniego; czasem zabieramy go w piątek. Po przebudzeniu nigdy nie wie, gdzie jest. – Chwileczkę, Johnny! – odkrzykuję. – To ja, mama. Jesteś w domu. Zaraz do ciebie przyjdę. Do tego czasu Clem już zdążył usiąść, ma niezbyt zadowoloną minę. – Co się dzieje? Mówię mu i natychmiast przytomnieje. Wyskakuje z łóżka tak zgrabnie, że wiem, iż to nie żadna pomyłka. Ci panowie na dole mieli powód, by przyjść. Odkrycie to stanowi dla mnie wstrząs, nagle czuję, jak krew ścina mi się w żyłach, ręce i policzki robią się lodowate.

– Coś ty narozrabiał? – Nic – mruczy. – Te dupki nie mają nic lepszego do roboty, tylko niepokoić ludzi po nocy. Patrzę na niego i wiem, że kłamie. Żyję z nim od dwudziestu siedmiu lat, urodziłam mu sześciu synów, prowadzę dom, gotuję i regularnie z nim się kocham. Nie ma mowy, żeby Clem Lanigan mnie oszukał. Albo tak przynajmniej mi się wydawało do tamtego ranka. (I nawet przez jakiś czas później, Bóg mi świadkiem). Ale w tej chwili wszystkie moje myśli zaprzątają dwaj mężczyźni stojący w holu. – Coś ty narozrabiał? – pytam go znów. Patrzy nad moim ramieniem, więc też się oglądam. Dwaj policjanci nie czekają już w holu: cisną się na progu sypialni. Clem nie stawia oporu. Pozwalają mu się ubrać, ale obserwują każdy jego ruch. Ja tylko się gapię. Nie odzywam się. Odebrało mi mowę. Kiedy go wyprowadzają z sypialni, Clem odwraca głowę i wpatruje się we mnie dziwnym wzrokiem. – Usłyszysz różne rzeczy, May – mówi – ale zapamiętaj, jacy byliśmy. Zadzwoń do Tony'ego. Będzie wiedział, co robić. – Tony Malone jest najlepszym przyjacielem Clema, a także wspólnikiem w interesach i sądzę, że jego żonę, Joan, mogę nazwać swoją najlepszą przyjaciółką. – Poinformujemy panią, gdzie jest mąż, pani Lanigan – odzywa się policjant, którego znam z widzenia, ten z wąsami. Dziesięć sekund później słyszę, jak drzwi frontowe zatrzaskują się za całą trójką. Nie wiem, dlaczego patrzę na budzik, który jak zwykle tyka głośno i nierówno. Jest dokładnie wpół do siódmej. Wszystko trwało niespełna pięć minut. Słońce zagląda przez szparę w zasłonach. Johnny krzyczy coraz głośniej. Siedzę na łóżku. Chociaż właściwie to niezbyt ścisłe. Prawdę mówiąc, kolana się pode mną ugięły ze strachu, że upadnę; znów znalazłam się w łóżku. Pościel jest jeszcze ciepła i pachnie Clemem. * * * Od tamtej chwili powoli zaczęły mi spadać łuski z oczu. Dopiero teraz, siedem miesięcy później, widzę, jak starannie zamknęłam się w kokonie i

odgrodziłam od świata, by nie dopuszczać do siebie prawdy. Skąd Clem brał pieniądze – nasze pieniądze? Chyba powinnam je teraz nazwać nieuczciwie zdobytymi dochodami. Nadal jest to dla mnie zagadka. Możecie wierzyć lub nie (wielu ludzi najwyraźniej w to powątpiewa), ale nie wiem, ile mamy pieniędzy i gdzie one są. Nigdy się tą kwestią nie interesowałam. A Clem zawsze był zdania, że nie należy afiszować się bogactwem, a szastanie pieniędzmi prowadzi jedynie do tego, iż ludzie stają się wobec nas podejrzliwi i zazdrośni. Chwaląc się pieniędzmi, tracisz przyjaciół. Wiedziałam jedynie, że zawsze dobrze dawał sobie radę, i z całą pewnością ostatnimi laty powodziło nam się niezgorzej. Weźmy na przykład ten dom, wystarczający jak na nasze potrzeby, a nawet, jeśli mam być szczera, trochę za duży. Clem, wierny swemu przekonaniu, że ostentacja jest w złym guście, jakieś osiem łat temu złożył obu sąsiadom propozycję nie do odrzucenia, po czym powiększył dom. Ale tak, że patrząc z ulicy, nikt by się niczego nie domyślił. Na zewnątrz wszystko pozostało po staremu: troje drzwi frontowych, chociaż korzystamy tylko ze środkowych, prowadziło do nowego, nienaturalnie małego holu między kuchnią a salonem, trzy osobne ogródki, trzy płoty i furtki. Zatrudniliśmy architekta, żeby zrobił plany, a kilku budowlańców, kolegów Cierna, spisało się na medal. Naprawdę dobrze to wyszło. Agenci obrotu nieruchomościami nazywają takie domy „pełnymi charakteru", mamy tu mnóstwo przestrzeni. W ostatnim, pod numerem dwadzieścia dwa, są cztery sypialnie i łazienka; kuchnia, hol i salon mieszczą się pod numerem dwadzieścia jeden, a pod numerem dwudziestym urządziliśmy jeszcze dwie sypialnie, obydwie z łazienkami: jedną dla Clema i dla mnie, a drugą, mniejszą, dla Johnny'ego. Teraz to wszystko się marnuje, bo poza Esme mieszka ze mną tylko Martin – no i na weekendy oczywiście przywozimy Johnny'ego. W jednej chwili dom jest pełen ludzi – trójka dorosłych, sześciu chłopaków, w następnej zaś tyle sypialni stoi pustych – może się przydadzą, jeśli kiedykolwiek doczekam się wnuków. Ale to wielki znak zapytania: dzisiaj młodym się nie śpieszy. Oceniając wszystko z perspektywy czasu, myślę nieraz, że gdybym nie ograniczała się do pilnowania spraw domowych, być może nie dopuściłabym do tego, co się stało. Może należało przeszkodzić Clemowi?

Być może nie powinnam mieć klapek na oczach i tkwić w stanie błogiego zadowolenia? Zadawać więcej pytań? Domagać się odpowiedzi? Być może. Na swoją obronę mam to, że w stu procentach pochłaniały mnie inne sprawy. W całym moim życiu mężatki zawsze byli inni ludzie, potrzebujący mojej uwagi i wsparcia, ich życie zawsze było ważniejsze od mojego, a problemy bardziej palące. Na dodatek wychowano mnie tak, żebym nie była samolubna. Ale być może... Być może. Co komu po tych słowach? Fakty pozostają faktami, May, i nie ma się co oszukiwać. Artykuł, który szczególnie mnie poruszył, nie był nawet konkretnie o nas, lecz jego autor wykorzystał naszą historię, aby mieć punkt wyjścia do rozpisania się o takich właśnie rodzinach, co wyraźnie stanowi jego obsesję. Według niego z powodu bliskich związków z przestępcą jesteśmy równie winni jak osoba sądzona i skazana. Istota tego, co napisał, sprowadzała się do żądania: „Dobierzcie się do żon i dzieci". Jakie prawo sądzenia mnie mają ci, którzy nas nawet nie znają? „Ja jestem sędzią, powiedział Pan". Nie stanęłam przed sądem, o nic mnie nie oskarżono. No bo co by było, gdyby się okazało, że naprawdę nie znałam źródła zarobków Clema? Już widzę minę tego faceta. Phi! Jak mogła nie wiedzieć? Cóż, ja też mogę mu zadać pytanie. Czy wiedziałby o romansie swojej żony? A przecież żyje z nią pod jednym dachem, codziennie z nią rozmawia, śpią razem w jednym łóżku. Jak mógłby nie wiedzieć? Ale czy większość współmałżonków nie dowiaduje się o zdradzie ostatnia? Nie mam nic więcej do dodania. Więc nie przejmując się tym, czy mi ludzie wierzą, czy nie, chciałabym oświadczyć możliwie najdobitniej, że nie wiedziałam o tym, iż mój mąż jest oszustem. Do czasu, aż uciekł i zostawił mnie na lodzie, nie interesowałam się finansami. Nie miałam książeczki czekowej i nigdy nie odczuwałam potrzeby jej posiadania, ponieważ Clem dał mi kartę Pass i nauczył mnie, jak korzystać z bankomatu, w razie gdybym potrzebowała gotówki, a jego akurat nie było w domu. On zajmował się interesami, ja zajmowałam się domem. Tak podzieliliśmy się obowiązkami. Czy nigdy nie pytałam mojego męża, w jaki sposób zarabia na życie?

Naturalnie, że tak – na początku naszej znajomości, kiedy wszystko, co dotyczy drugiej osoby, wydaje się takie fascynujące. Posadził mnie i wyjaśnił, że on i Tony Malone, z którym przyjaźni się od zawsze, zarabiają pieniądze na pośrednictwie. Kupują na wolnym rynku nadwyżki towarów w Anglii, Holandii, Irlandii Północnej czy jeszcze gdzieś i sprzedają je z zyskiem ulicznym sprzedawcom lub sklepom, oferującym te rzeczy po obniżonych cenach, lub każdemu innemu nabywcy, jakiego znajdą. Tony ma własną firmę spedycyjną, towar rozwożą jego ciężarówki i furgonetki. Cieszyłam się, kiedy Clem od czasu do czasu przynosił do domu na przykład karton adidasów albo sportowych ubrań dla chłopców, kuchenkę mikrofalową, toster czy też najnowszy model telewizora czy magnetowidu. Wszystko to wydawało mi się jak najbardziej legalne, dlaczego więc miałabym cokolwiek podejrzewać? Nigdy nie przychodziła do nas policja aż do tamtego ranka, który opisałam. Nikt z nas nie miał żadnych zatargów z prawem z wyjątkiem naszego najstarszego syna, CJ. I aż do tamtego strasznego ranka uważałam, że tylko CJ jest czarną owcą w naszej rodzinie. Widzę teraz, że pod wieloma względami Clem zastąpił mi ojca, troszcząc się o mnie i oszczędzając mi tego wszystkiego, co składa się na bardziej prozaiczne strony codziennego życia. Kiedy byłam mała, jeśli czegoś potrzebowałam do szkoły, wystarczyło, żebym poprosiła tatę. Podobnie po ślubie z Clemem: jeśli było coś potrzebne do domu lub dla dzieciaków, prosiłam i dostawałam to zaraz. Zresztą nigdy nie miałam dużych wymagań. Owszem, lubię ładne rzeczy, ale bez przesady. Nie jestem zachłanna ani chciwa, obojętne mi, czy obrazy na ścianach to tanie reprodukcje czy oryginalne dzieła van Gogha. Liczy się dla mnie tylko to, czy mi się coś podoba ewentualnie czy ma jakąś wartość sentymentalną. Tak się składa, że na ścianach naszego domu wiszą głównie rodzinne fotografie, ponieważ zawsze najważniejsze dla mnie było zdrowie i dobro moich najbliższych. Dorastając bez matki i będąc jedynaczką, marzyłam o licznej rodzinie i z całą pewnością czułam się zadowolona, nawet szczęśliwa, że kręci się wokół mnie tyle dzieci. Uważam, że jestem – czy byłam – urodzoną żoną i matką. Może jeśli zaakceptujecie fakt, że pojawienie się policji tamtego ranka było dla mnie całkowitym zaskoczeniem, będziecie mieli jakie takie pojęcie,

jak się czuję od tamtej pory. I mam nadzieję, że te wspomnienia pozwolą chłopcom wszystko zrozumieć. Bez względu na to, co przeczytali w gazetach, chcę, żeby wiedzieli, gdyby cokolwiek mi się przytrafiło, że ich ojciec, nawet jeśli był przestępcą, troszczył się o nich – i o mnie – przynajmniej do tej pory i nawet jeśli znajdował się daleko, nigdy nie powinni wątpić w jego ojcowską miłość. Jeżeli mnie i Cierna czeka w Hiszpanii trzęsienie ziemi, nie przekreśli to minionych dwudziestu siedmiu lat. Tak uważam teraz. Ale kto wie, co będę czuła za dwa tygodnie? Przez tych siedem miesięcy nieobecności mojego męża przestrzegałam warunków naszej umowy. Tak jak mi kazał, czekałam, aż się ze mną skontaktuje, i nie próbowałam do niego dzwonić z obawy, że ktoś mógłby nas podsłuchać. Dlatego rzadko rozmawialiśmy, a teraz, kiedy stanęłam przed nowym problemem, jestem zmuszona przyznać, że ostatnio robiliśmy to jeszcze rzadziej. Prawdę mówiąc, ostatni raz kontaktowałam się z mężem ponad cztery tygodnie temu. Chociaż właściwie trudno to nazwać rozmową. Jedynie szybkie: „Cześć, jak się masz, jak chłopcy, tutaj wszystko w porządku, a jak u was...". Ale teraz, biorąc pod uwagę to, co mi powiedziała Esme, nie mam innego wyjścia, tylko rzucić mu wyzwanie. Wyjeżdżam jutro. Już bym to zrobiła, gdyby dziś nie były moje urodziny. W naszej rodzinie zawsze przywiązywaliśmy dużą wagę do urodzin i nie chcę pozbawiać innych przyjemności uczestnictwa w okolicznościowym przyjęciu. Obecnie moją główną troską, źródłem stresów i obsesją nie jest to, jakie przestępstwo czy przestępstwa popełnił Clem, ale gdzie on się znajduje, co robi i z kim. Jestem wściekła od czasu tamtej rozmowy z Esme i jeśli to, co powiedziała, okaże się prawdą, zabiję go. A może powinnam sama się zabić i skończyć z tym wszystkim? Nie mówię tego serio. Bardzo poważnie traktuję grzech śmiertelny, a i grzech desperacji jest naprawdę bardzo ciężki. Mogłam wykonywać normalne, codzienne czynności tylko dzięki płonącemu we mnie zimnemu ogniowi – jeśli to nie sprzeczność sama w sobie. Nie myśl o tym, May, skup się na teraźniejszości. Na tym, co nastąpi za chwilę. Rzadko mi się to udaje. Nie ma sensu udawanie, że w tej sprawie jestem zdolna zachować się racjonalnie. Rzucam się wściekle w klatce najpierw

gniewu, potem niedowierzania, przerażenia i znów gniewu. Jak Esme śmie twierdzić coś takiego? Clem zdradził mnie po tylu latach? Clem? Wykluczone. Nie on! Potem jednak ogarnia mnie przerażenie i widzę swojego męża obejmującego inną kobietę. Widzę, jak ją całuje, a potem muska ustami jej szyję, jak we dwójkę piją butelkę wina, chichoczą w łóżku. Wpadam w szał. Muszę być sprawiedliwa. Esme może się mylić, ale nie mogę zlekceważyć tego, co powiedziała, prawda? Esme to ostatnia z żyjących ciotek Cierna. W życiu każdego człowieka zdarzają się deszczowe dni. Uważałam za niezwykłe, że kobieta taka jak ona, która w porównaniu ze mną wiodła nadzwyczaj urozmaicone życie, na koniec trafiła do nas, chociaż niewiele rzeczy w ludziach czy ich zachowaniu potrafi mnie teraz zdziwić. Jest wysoka, chuda i gibka jak trzcina – w pierwszej chwili można ją wziąć za zaprzysięgłą starą pannę w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Esme trzy razy wychodziła za mąż i trzy razy owdowiała. Nie ma jednak dzieci i może dlatego nikt nigdy jej nie kojarzy z szamotaniną zwyczajnego życia małżeńskiego. Wszyscy jej mężowie byli Francuzami – pierwszy, młody porucznik marynarki, zabrał ją z Dublina do swego portu macierzystego, Marsylii – i to wszystko, co wiemy. Próbowałam nakłonić ją do rozmowy o sobie, o śmierci jej mężów czy nawet o Francji i Francuzach: z mojej strony była to zarówno ciekawość, jak i próba zrozumienia, dlaczego Esme zachowuje się tak dziwacznie, ona jednak milczy jak grób. Wiemy tylko, że po śmierci trzeciego męża okazało się, że została bez grosza, chociaż żyli jak arystokraci. Dom, chateau, z pewnością pamiętający lepsze czasy, trzeba było sprzedać, żeby spłacić wszystkie długi i podatki. Esme liczyła sobie wtedy ponad siedemdziesiąt lat i nie miała dokąd pójść, więc Clem ją przyjął pod nasz dach. Przyjechała do nas z jedną walizką – czternaście długich lat temu. Tak czy owak, siedzi tu któregoś dnia – zaledwie dziesięć dni temu, chociaż mnie się wydaje, że upłynęło od tamtej pory dziesięć lat – w wielkim fotelu z regulowanym oparciem, który dla niej kupiliśmy, i czyta jakąś francuską książkę, trzymając nogi na podnóżku. Królowa Alder Cottages. Sprzątam podłogę w salonie, a ona, oczywiście, nawet się nie poruszy, żeby mi pomóc, nawet nie podniesie nóg. Skończyłam odkurzać, wyłączam elektroluks i zabieram się do wycierania kurzu na kominku. Odnoszę wrażenie, że Esme mi się przygląda.

Kiedy się odwracam, rzeczywiście wpatruje się we mnie. Patrzy na mnie znad okularów. – Pozwól tu, May – mówi. – Jest coś, o czym chciałabym cię powiadomić. Długi pobyt Esme we Francji sprawił, że wyraża się przesadnie poprawnie. Prawdopodobnie nie powinnam zwracać uwagi na nią tamtego popołudnia: jest złośliwa, mściwa jak wiele starych kobiet, i widzę, że cokolwiek chce mi powiedzieć, sprawi to przyjemność jej, nie mnie. Tamtego ranka naskoczyłam na nią, że traktuje ten dom jak hotel, i teraz mam przeczucie, że przygotowała coś, żeby się zemścić. No cóż, jestem masochistką, więc odkładam ściereczkę do kurzu. – Dobrze – odzywam się – o co chodzi? Wtedy mi mówi. Clem Lanigan ma kochanicę. Ogłasza to tak zwyczajnie. – Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć – dodaje, znów biorąc książkę. Gapię się na nią. Przypominam rybę, wpatrującą się w rybaka, który właśnie wyciągnął ją z wody. Jeśli to zemsta za mój wybuch tamtego ranka, z pewnością się udała. Oczywiście gdy tylko odzyskałam mowę, zaczynam się z nią spierać. Jakie ma dowody? – Wiem i tyle. – Odwraca oczy. – Esme, proszę... – Próbuję się przymilać. Podnosi w górę rękę o długich palcach ruchem tak wdzięcznym, jak baletnica. – Nie nalegaj, May. Nie mówię ci tego ze względu na siebie. Co zrobisz z tą informacją, to twoja sprawa. Wciąż się na nią gapię i tama pęka. Zaczynam wrzeszczeć. Nie jest moją krewną – nie muszę jej tu trzymać, jest tylko niewdzięcznym, starym babskiem. Mogę ją wyrzucić – i zrobię to za chwilę. Co wtedy? Jak zniesie życie w schronisku Morning Star razem z plebsem? A może będzie musiała spać pod drzwiami? Wszystko na próżno. Esme wróciła do swojej książki. Dobrze mnie zna, doskonale wie, że nigdy jej nie wyrzucę, bo nie ma dokąd pójść. A nawet jeśli któregoś dnia moja cierpliwość by się wyczerpała i gdybym to zrobiła, wie, że godzinę później przeczesywałabym miasto, szukając jej, że nie

zaznałabym chwili spokoju, wyobrażając ją sobie w jakimś biednym przytułku w nędznej pościeli. Jestem skazana na jej towarzystwo – obie jesteśmy skazane na siebie. Dziwnym trafem, którego nie można nazwać zbiegiem okoliczności, ponieważ w Dublinie wciąż coś takiego się zdarza, znała mojego ojca i moją matkę, ale słabo. Przed wyjazdem do Francji pracowała jako sekretarka w związku zawodowym, z którym kontaktował się tata, i odnosili się do siebie życzliwie. Dopiero po moim ślubie to sobie skojarzyłyśmy. Esme i życzliwość. Chciałabym to zobaczyć – ale właśnie takiego określenia zawsze używał ojciec w stosunku do niej. Nie daję jej spokoju, próbując ją nakłonić do wyjaśnienia, skąd jej to przyszło do głowy, i w końcu, lekko wzdychając – Esme zawsze zachowuje się jak dama – z trzaskiem zamyka cholerną książkę. Siadam naprzeciwko niej. – A więc? – Ostrzegam cię, to nic przyjemnego... – Esme, daj spokój. Zwyczajnie powiedz mi, co wiesz, na litość boską. Okazuje się, że mniej więcej tydzień przed tym, nim policja wdarła się do naszego domu o świcie, Esme o jakiejś nieludzko wczesnej godzinie rzekomo widziała mojego męża z inną kobietą w jego humberze. Clem zawsze jeździł tradycyjnymi samochodami z uwagi na niższe składki ubezpieczeniowe. Esme podobno wyglądała przez okno swej sypialni i wypatrzyła auto, stojące przed nowo otwartym sklepem Spar po drugiej stronie ulicy. – Clem wyszedł ze sklepu – relacjonuje swym dystyngowanym głosem – wrócił do samochodu, wsiadł i razem z tą kobietą odjechali Church Street. Równie dobrze mogłaby mi mówić o jakiejś wystawie sztuki. Dociera do mnie, że zacisnęłam dłonie w pięści. Ostrożnie prostuję palce i kładę ręce na kolanach. – Jak mogłaś ich zobaczyć o takiej porze, Esme? Masz w zwyczaju chodzić po ulicach o trzeciej nad ranem? Esme wpatruje się w kominek. – Jestem już stara, nie śpię zbyt dobrze, a kiedy już usnę, dręczą mnie koszmary. Więc zamiast leżeć w łóżku bez powodu, wstaję. Siedzę w oknie, obserwując, jak mijają godziny nocy. – Było ciemno, mogłaś wziąć kogoś innego za Cierna.

– Widziałam ich wyraźnie, May – mówi cicho. – I to był na pewno jego samochód. – No dobrze – zaczynam chwytać się wszelkich sposobów – przypuśćmy, że masz rację i to był on. Zgadzam się, że to on. Ale mógł zwyczajnie gdzieś podwozić jakąś znajomą. Oczami przypominającymi stare marmurowe kulki patrzy gdzieś za mnie, jakby była zmęczona rozmową albo zainteresowała się już czymś nowym. Ma taki zwyczaj. – Esme, na rany Chrystusa... – Ze zdenerwowania skrzeczę jak sroka. Ściszam więc głos i mówię tak wolno i spokojnie, jak tylko umiem: – Słuchaj, Esme, jesteś pewna? A może widziałaś to w telewizji? Tak jak ja, ostatnio Esme ogląda za dużo seriali w telewizji. Kręci głową. – A może ci się to przyśniło? Esme, proszę, całowali się czy co? Znów wzdycha i opuszcza niebiesko żyłkowane powieki z łagodną wyrozumiałością. – Nie. Nie całowali się, ale wyraźnie coś ich łączyło. Można się zorientować... – Skoro się nie całowali, skąd możesz wiedzieć, patrząc przez okno sypialni po drugiej stronie ulicy, że on i ta kobieta... – Dziewczyna – przerywa mi Esme. – Dziewczyna. – Dziewczyna? Skąd wiesz, w jakim była wieku? Jak wyglądała? I dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Czemu w ogóle mi o tym mówisz? Patrzy na mnie bacznie, z bolesną miną, jakby była przedszkolanką, a ja jedną z jej podopiecznych, która już dawno powinna leżakować. – Proszę, May, nic więcej nie wiem. Chcę teraz poczytać. Bierze książkę i od tej pory, bez względu na to, jak ją męczę, nie chce powiedzieć ani jednego słowa. Patrzę na brzydki, przysadzisty odkurzacz i długi wąż. Przemienił się w coś złego. Wszystko teraz w tym pokoju jest skalane, niedobre. Muszę pobyć sama. Kiedy jednak idę do drzwi, coś mnie zmusza do odwrócenia się i spojrzenia na Esme. Przyłapuję ją, jak patrzy na mnie, i nasze spojrzenia się spotykają. Ku memu zaskoczeniu nie potrafię określić wyrazu jej twarzy. Natychmiast spuszcza wzrok i znów wtyka nos w książkę. Czy sobie to wyobraziłam, czy też przypadkiem zobaczyłam współczucie w tych starych oczach? Czy Esme przez chwilę przypominała ludzką istotę?

Obraz, jaki przywołała, toczy mój umysł jak kornik i nie mogę się go pozbyć. Kochanica! Słowo to przybiera monstrualne wymiary i przesłania wszystko. Przez kilka pierwszych minut po tym, gdy usłyszałam rewelacje Esme, wydaje mi się, że już nigdy nie będę mogła myśleć o niczym innym. Nigdy nie uważałam się za kobietę zazdrosną ani pozbawioną poczucia bezpieczeństwa, ale wcześniej nie miałam powodu, prawda? A może miałam? Czy byłam kompletnie ślepą idiotką? Spokojnie, May, nie wszystko naraz, mówię do siebie, nie wszystko naraz. Dobrze. Gdyby sobie to wymyśliła tylko dlatego, żeby mnie zdenerwować, z pewnością jej opowieść byłaby barwniejsza. Czyżby się nie obejmowali? Czyżby się nie spletli w uścisku? Zresztą dlaczego miałaby kłamać? Nigdy tego nie robiła. Wprost przeciwnie, zawsze mówiła wszystko prosto w oczy, co czasem graniczyło z brakiem taktu. A jednak wciąż biję się z myślami. Clem i kochanica. Niedorzeczne! Nie. Takie rzeczy zdarzają się ciągle, stale się o nich czyta. Tak, byłam ślepa. Ślepa i zadowolona z życia. A później odkrywam, że najgorsze jest to, że nie wiem, na ile to poważne. Może to tylko przelotna przygoda? Zgoda, że to coś złego, ale to jeszcze nie koniec świata. Nawet dwa czy trzy skoki w bok świadczyłyby, że Cłem jest skończonym łajdakiem, nie jedynym na tym niedoskonałym świecie, a dopóki o niczym nie wiedziałam, nie cierpiałam z tego powodu. Przypuszczam, że boję się czegoś bardziej złowrogiego. Ze przelotna przygoda przemieni się w coś trwalszego. Że Clem ma kogoś. Dziewczyna. Powiedziała: „dziewczyna". Co za banał. Nowszy model. Nagle czuję się stara i niepotrzebna jak zużyty zmywak. Tak czy owak, już niedługo przekonam się raz a dobrze. Takie sprawy trzeba wyjaśnić osobiście. Muszę go przyłapać na gorącym uczynku.

Rozdział 2 Cała rodzina schodzi się tutaj co tydzień na tradycyjny, niedzielny obiad. Czekam, aż po posiłku wszyscy rozsiądą się w salonie, by im powiedzieć, że wyjeżdżam do Hiszpanii, żeby zobaczyć się z Clemem. Jestem spięta, spodziewam się konsternacji, a nawet sprzeciwów. Tymczasem kiedy już zebrałam się na odwagę, moje oświadczenie staje się czymś w rodzaju niewypału. Brawo, wszyscy zdają się popierać decyzję o wyjeździe i wracają do oglądania w telewizji „Z archiwum X", zostawiając mnie na środku pokoju z przygotowaną wielką przemową, zamierającą mi na ustach. Nikt nawet nie zapytał, dlaczego jadę. Kiedy się zastanowić, nie ma w tym nic dziwnego – uważają za coś naturalnego, że po tylu miesiącach chcę zobaczyć się z mężem. Przygotowałam się na przedstawienie swoich argumentów, zamierzałam być stanowcza, ale uczciwa. „Słuchajcie – miałam powiedzieć – zrobiłam wszystko, co mogłam, wysprzątałam dom od piwnic po strych, zamrażarka jest pełna, Johnny zostanie u Świętego Antoniego na weekend, więc nie musicie się o niego martwić". Nie dano mi okazji, żebym wygłosiła chociaż jedno słowo. To nauczka. Może nie jestem taka ważna dla mojej rodziny, jak mi się wydaje. Jak głupia patrzyłam na nich, całkowicie pochłoniętych światem Muldera i Scully, z wyjątkiem oczywiście biednego Johnny'ego, walącego drewnianymi łyżkami w naczynia kuchenne, ale on i tak nie zrozumiałby tego, co chciałam powiedzieć. Johnny, jak już mogliście się domyślić, jest dzieckiem specjalnej troski – podczas porodu doznał uszkodzenia mózgu, a poza tym ma masę innych problemów zdrowotnych. I chociaż z radością opiekowałabym się nim przez cały czas, lepiej dla niego, że przebywa w specjalnym zakładzie, ponieważ lubi towarzystwo. Mieliśmy szczęście, że udało nam się załatwić dla niego miejsce. Wiem jednak, że nadal pozostanę niepoprawną kwoką. Przynajmniej mamy nowoczesną kuchenkę mikrofalową, którą każdy potrafi obsługiwać – nawet Esme, chociaż zawsze kręci swoim arystokratycznym nosem, kiedy jej o tym wspomnieć. Esme nie chce słyszeć o niczym, co nie wymaga długiego duszenia na wolnym ogniu, drobnego krojenia i dodatku aromatycznych ziół.

Kiedy to nagrywam, znów się wybrała na jeden ze swych rajdów z wózkiem. Zmuszam się, aby nie zwracać na nią uwagi, ponieważ w tej chwili ona i jej wyprawy są najmniejszym z moich zmartwień. Powinnam jednak zapoznać was z tym bliżej, chociaż to mało budujące. Wyobraźcie sobie Esme, elegancką, wysoką i prostą jak tyczka, stojącą na krawężniku z pustym wózkiem na zakupy z Tesco. Słodka jak miód starsza pani, zajęta swoimi sprawami. A teraz proszę sobie wyobrazić, jak ta starsza pani z wózkiem wchodzi na jezdnię tuż przed pędzącymi samochodami – jakby była jednym z pikadorów podczas walki byków, którzy przed pojawieniem się matadora atakują zwierzę, rzucając w nie małymi włóczniami, by je rozdrażnić. Już mówiłam, że jest stuknięta. Nic jej nie będzie, z każdej opresji zawsze wychodzi cało. Użyłam słowa „nagrywam", ponieważ dyktuję to wszystko na mały magnetofon, który dostałam od Eddiego, mojego drugiego syna. Ponieważ połowa Irlandii zdaje się pisać wspomnienia, dlaczego miałabym być gorsza? Zresztą i tak rozważałam napisanie czegoś znaczącego, a w mojej obecnej sytuacji może nawet dzięki temu nie zwariuję. Niestety pióro i atrament, a nawet maszyna do pisania, byłyby za wolne, jeśli uwzględnić mój obecny stan ducha. Czytałam gdzieś, że pisarka Edna O'Brien ubóstwia wolny, zmysłowy sposób, w jaki atrament spływa czarnym strumieniem z pióra na papier. Założę się jednak, że kiedy pisze, świat nie wali jej się na głowę, a palce nie tańczą gigy. Zawsze wiedziałam, że kiedyś coś napiszę, chociażby dlatego, by wykorzystać część z mnóstwa słów, które sobie przyswoiłam w ciągu czterdziestu kilku lat życia. Czytanie to jeden z lepszych nawyków, jakie wyniosłam z domu. Nasz dom był wypełniony książkami i czasopismami wszelkiego rodzaju; walczyły o uwagę i krzyczały z każdego kąta: „Przeczytaj mnie! Przeczytaj mnie!". Ponieważ w przeciwieństwie do moich dzieci nie miałam z kim grać w gry planszowe ani w karty, nie było też telewizora, czytałam tyle, że mało nie oślepłam. W szkole wszyscy, nawet nauczyciele, mówili, że jestem bardzo dobra z angielskiego. A także ze wszystkiego, co miało cokolwiek wspólnego z angielskim i literaturą – nawet na zajęciach w kółku teatralnym. Kiedyś zagrałam Hamleta w skróconej wersji dramatu Szekspira i bardzo mi się to spodobało. Odtwarzałam też postać Malwolia, Makbeta i świętego Patryka. Poza uczeniem się na pamięć tekstów sztuk i przygotowaniem ról moją

ulubioną pracą domową było pisanie wypracowań, chociaż nauczyciele ganili mnie za styl. Różnił się on znacznie w każdym tygodniu, więc całoroczna twórczość przypominała patchworkową kołdrę, składającą się z rękopisów w stylu P. G. Wodehouse'a, F. Scotta Fitzgeralda, Annie P. Smithson, Catherine Cookson, Thomasa Hardy'ego, Arthura Conan Doyle'a, Agathy Christie plus tych, których ostatnio czytałam. Oglądając się wstecz, przypuszczam, że chłonęłam wszystko jak gąbka. Podobnie dzisiaj powiedziałabym, że pozostaję pod dużym wpływem oglądanej godzinami telewizji. Tak uważa Emily, prowadząca warsztaty literackie (odbywają się tylko raz w tygodniu, ale ubóstwiam je), i krytykuje mnie czasem za pisanie raz w stylu porucznika Colombo, a kiedy indziej Hiacynty Bukiet. Z drugiej strony jednak, zawsze powtarza nam, abyśmy nie próbowali od razu stworzyć arcydzieła literatury. Ostrzega, żeby nie poprawiać w nieskończoność tego, co napiszemy. Daje dobre rady. Namawia, żeby przyłożyć się do wstępu i zakończenia, a będziemy zdumieni, jak reszta sama nam wyjdzie. A więc zaczynam. Przystępuję od razu do pracy. Urodziłam się w dzielnicy Kimmage, przy Larkfield Park, w jednym z domów Guinnessa, ale pomijając śmierć mojej matki, której nie pamiętam, ponieważ miałam wtedy zaledwie trzy latka, moje wczesne dzieciństwo było zupełnie zwyczajne: jeździłam na rowerze do szkoły, odrabiałam lekcje przy stole kuchennym, bawiłam się z rówieśnikami, odbywałam nudne, niedzielne spacery z ojcem po Poddle Park, jeździłam autobusem do ogrodu zoologicznego albo do Muzeum Przyrody, by oglądać szkielety jeleni olbrzymich i wieloryba oraz mnóstwo pokrytych kurzem, wypchanych okazów zwierząt. May to moje prawdziwe imię, tak widnieje w metryce chrztu, nie żaden skrót od Mary czy jakiegoś innego. Otrzymałam imię od nazwy miesiąca. Mój ojciec, przez całe życie pracownik Guinnessa, był wprawdzie katolikiem, lecz skrycie żywił sympatię do komunistów i chociaż przez wzgląd na lojalność wobec firmy, która płaciła mu pensję, nie chciał, żeby o tym wiedziano, poświęcał dużo czasu, pracując społecznie na rzecz Związku Robotników Irlandii – na przykład pomagał pisać ulotki. Kiedy się urodziłam, skorzystał z okazji, by unieśmiertelnić swoje zaangażowanie – I Maja i tak dalej. Był bardzo dogmatyczny w kwestii swych przekonań, a moja biedna matka prawdopodobnie miała mało do powiedzenia w tych

sprawach. W ocenie taty nie byliśmy gorsi od innych, a nawet lepsi od większości dublińczyków, nie mówiąc już o mieszkańcach reszty Irlandii, chociaż należeliśmy do klasy robotniczej. Przypuszczam, że owa postawa udzieliła mi się do takiego stopnia, że gdyby sam papież pojawił się na Church Street, ucięłabym sobie z nim pogawędkę jak równy z równym. Według mojego taty w życiu najbardziej się liczy rozum i możliwie najlepsze wykształcenie, a nie pochodzenie społeczne i przywileje. To działa w obie strony: zgodnie z koncepcją ojca nie powinno się oceniać ludzi zajmujących wysoką pozycję społeczną według ich bogactwa, języka czy sportowych samochodów, oni zaś nie powinni oceniać nas na podstawie akcentu czy znoszonych butów. Bogaci mają prawo być wysłuchani i są tak samo uczciwi i godni szacunku, jak wszyscy, póki nie dowiodą, że jest inaczej. Nie wiem za dużo o matce, a teraz już za późno, by się czegoś dowiedzieć, ponieważ nie żyje nikt ze starszego pokolenia moich krewnych. Nie, żebym tych krewnych miała tak dużo. Mój ojciec był jedynakiem i nigdy nie utrzymywał bliskich stosunków ze swymi kuzynami, z których wszyscy pozostali w hrabstwie Cork. Tylko on jeden przeniósł się do Dublina. Oczywiście pytałam o matkę, ale dawał odpowiedzi nietypowo dla niego lakoniczne. Zawsze odnosiłam wrażenie, że rozmowa o niej sprawiała mu dużą przykrość, więc nie nalegałam. Zresztą kiedy jest się młodym, akceptuje się karty, które się otrzymało, a ja nie byłam melancholiczką. Dziwiło mnie tylko, że jedynym zdjęciem matki, jakie miał tata, była ich fotografia ślubna z czasów wojny, stanowiąca jedną z moich najcenniejszych pamiątek. Ignorował moje zapytania w tej sprawie. Nie mieli pieniędzy, żeby je marnować na takie głupstwa, jak aparat fotograficzny, tłumaczył. Im staję się starsza, tym bardziej jestem spragniona wszelkich szczegółów o mamie. Nawet takich drobiazgów, jakich mogłabym się dowiedzieć od Esme podczas rozmowy kobiety z kobietą – na przykład jak się ubierała i jak czesała: na ślubnej fotografii jej włosy są ukryte pod kapeluszem, a ma na sobie prosty tweedowy kostium. Studiując jej twarz na tym zdjęciu doszłam do wniosku, że była obdarzona dźwięcznym śmiechem – Esme, irytująca starucha, mówi, że nie pamięta, jak moja matka się śmiała. „Nie przypominam sobie, żeby się śmiała", powiedziała mi.

Oczywiście nie życzę Esme, żeby spadł jej włos z głowy, skądże znowu. Stać mnie nawet na tyle obiektywizmu, by przyznać, że potrafi być niezwykle wytworna, nawet fascynująca – w stosunku do innych. I gdyby ktoś inny musiał się nią opiekować i trzymać ją we własnym domu, jestem pewna, że patrzyłabym na nią z niekłamanym podziwem. Mogłabym nawet uznać jej dziwactwa za zabawne. Muszę jednak na co dzień znosić w domu obecność Esme i jej obojętność na wszystko nie tylko mnie denerwuje, odbieram takie zachowanie jako swego rodzaju wyniosłość, a czasem nawet coś demonicznego. Czuję, jak patrzy przeze mnie, jakby po drugiej stronie było coś o wiele bardziej interesującego, i dostaję gęsiej skórki. Ciężko z tym żyć. A propos osób w moim życiu – jest coś, co muszę wam zdradzić, zanim ruszymy dalej. Możecie w to wierzyć albo nie, daję wam wolną rękę. Weź głęboki oddech, May. Przedstaw Ambrożego. Ambrożego? Ambrożego. Specjalnie zwlekałam tak długo, nim opowiem wam o Ambrożym. To z obawy, abyście nie pomyśleli, że jestem tak samo stuknięta jak Esme. Ambroży pojawił się późnym popołudniem tamtego dnia, kiedy aresztowano Clema. Jak możecie sobie wyobrazić, uwzględniając dramatyczne wydarzenia poranka, w porze podwieczorku byłam kompletnie załamana i ledwo funkcjonowałam. Godzina za godziną wpadały w jakąś emocjonalną czarną dziurę i gdybyście nawet łamali mnie kołem, żebym wyznała, co się stało tamtego dnia po aresztowaniu Clema, umarłabym, a niczego bym nie powiedziała. Pamiętam, że zadzwoniłam do Eddiego, Cona, Franka i Martina, chociaż prawdopodobnie nie w takiej kolejności. Wiem, że wbrew poleceniu Clema zadzwoniłam do nich, zanim skontaktowałam się z Tonym Malone'em. Musiałam z nimi porozmawiać przed wysłuchaniem wyjaśnień Tony'ego, dlaczego aresztowano mojego męża. Musiałam mieć ich przy sobie, zanim znów postawiłam nogę w owym przerażającym świecie – jak powiedziałam, do tamtego ranka myślałam, że tylko nasz najstarszy, CJ, był jedynym Laniganem, który miał coś wspólnego z tym szczególnym światkiem. Pamiętam, że Tony, kiedy w końcu się z nim skontaktowaliśmy, rzeczywiście wiedział, co robić.

Pamiętam, że do obiadu Clema zwolniono z aresztu za kaucją. Gdyby mnie teraz ktoś zapytał o wysokość kaucji, kto ją wpłacił albo z kim jeszcze rozmawialiśmy, musiałabym powiedzieć, że nie mam zielonego pojęcia. Wiem jedynie, że Tony najwyraźniej nie miał specjalnych kłopotów z wystaraniem się o pieniądze i o wszystko, co było potrzebne. I że gdy nie zajmowałam się Johnnym, to chyba większość dnia spędziłam przy telefonie. A Esme, zdaje się, litościwie nie wchodziła mi w drogę. Pamiętam też, że Clem, po zwolnieniu z aresztu, nie wrócił do domu, tylko poszedł do Tony'ego. Wciąż tam był, kiedy pojawił się u mnie Ambroży. W sytuacjach podbramkowych w pierwszym odruchu nie płaczę, tylko zabieram się do porządków, więc gdzieś tak koło piątej czyszczę nasze nieliczne srebra, starając się nie myśleć o kłopotach i oglądając jednym okiem program Ricki Lake. Tytuł dzisiejszego talkshow brzmiał: „Kobiety, które chcą powtórnie poślubić swoich pierwszych mężów" (bez względu na to, czy rzeczeni małżonkowie nie urządzili się wygodnie z kimś innym). Jedna z kobiet – tak potężna, że wylewa się z fotela, w którym siedzi – peroruje akurat w najlepsze, kiedy słyszę, jak bije dzwon w kościele po drugiej stronie ulicy. Znam to przeciągłe dzwonienie. Widocznie przywieziono trumnę z jakimś nieborakiem. Przerywam więc czyszczenie sreber i ściszam telewizor, by zmówić krótką modlitwę za spokój duszy zmarłego. Potem czuję mrowienie na karku, jak wtedy, kiedy Esme rzuca mi jedno z tych swoich diabolicznych spojrzeń. Ktoś mnie obserwuje z tyłu. Odwracam się gwałtownie, żeby stanąć z nią twarzą w twarz. – Esme, na litość boską, mogłabyś się tak nie zakradać jak... Słowa zamierają mi na ustach. Rzeczywiście jestem obserwowana. Przez kogoś bardzo, bardzo wysokiego, głową sięgającego prawie sufitu. Ma na sobie długą szatę, bardzo obszerną, uszytą z materiału przypominającego grubo tkane płótno, które mieni się różnymi kolorami jak bańki mydlane, puszczane przez dzieci. (Ambroży powiedział mi później, że to szata bez szwów – przykład jego specyficznego poczucia humoru). Teraz jednak panuje absolutna cisza, gapimy się na siebie. Widzę jego gołe stopy, kręcone włosy sięgające do kołnierza – ciemne, z fioletowawym połyskiem oraz jasnoniebieskie oczy w takim odcieniu niebieskiego, jak szaty posągów przedstawiających Matkę Boską.

Czy serce zaczyna mi walić? Nie. Czy się boję? O dziwo, nie. Czy natychmiast wiem, że to anioł? Tak. Jeśli to nie anioł, kwalifikuję się do operacji mózgu albo przynajmniej kilku długich sesji u psychiatry. W mojej głowie zaczyna rodzić się pytanie – dlaczego, jak, gdzie, czy to tylko złudzenie? – Istnieję naprawdę – oznajmia zjawa. – Nie jestem wytworem twojej wyobraźni. I mówi to, chociaż nie zadałam żadnego pytania. – Mogę usiąść? – pyta grzecznie. Głos ma dźwięczny, harmonizujący z brzmieniem dzwonu, który nadal bije w kościele po drugiej stronie ulicy. – Ależ naturalnie. Zanim się obejrzałam, siedzi w fotelu Cierna. Nie widziałam, żeby się poruszył. W jednej chwili stoi, w następnej siedzi dwa metry dalej i nie wiem, w jaki sposób umknęło mi to, co się działo między jednym a drugim. Poważnie teraz wytrącona z równowagi, odstawiam na kominek do połowy wyczyszczony świecznik i zaczynam ściągać gumowe rękawiczki. – Przepraszam, że zastałeś mnie w takiej chwili. – Zataczam krąg ręką, obejmując tym gestem ogólny bałagan w pokoju, mój postrzępiony fartuch i gałganki do czyszczenia sreber. – Proszę nie przepraszaj – macha jedną ręką – jesteś u siebie. Oczywiście nie spodziewałaś się mnie. Uśmiecha się, pokazując dwa rzędy idealnie równych zębów, przypominających perły. Naturalnie. Nawet w takim stanie, w jakim jestem, dociera do mnie, że nie ma sensu proponować aniołowi filiżanki herbaty czy kawy, więc nie wiem, co teraz robić. Zaczynam zbierać środki czyszczące, porozstawiane na podłodze. Wychodzi słońce, przez koronkowe firanki w oknie wpada światło, oświetlając kąt pokoju, ale po raz pierwszy dociera do mnie, że jest chłodniej, niż było przez cały tydzień. Nawet zimno. Powinnam się czegoś napić. – Napij się, jeśli masz ochotę. Otwieram usta, ręce mam pełne ściereczek do kurzu i pojemników z pastami polerującymi. Serce zaczyna mi walić. Znów się uśmiecha. – Proszę, nie bój się. Traktuj to jak zwykłą zabawę towarzyską. – Wcale... wcale się nie boję – mówię słabo. – Ale napiję się, jeśli

pozwolisz. Bicie dzwonu po drugiej stronie ulicy ustaje, pośpiesznie doprowadzam pokój do jakiego takiego ładu, rzucam wszystkie ścierki do kominka, w sam jego kąt, gdzie, mam nadzieję, będą niewidoczne. Słyszę, jak dwie kobiety pozdrawiają się na ulicy. Potem przejeżdża ciężarówka, zagłuszając słowa powitania. Szybko nalewam sobie dużą porcję brandy z butelki, którą zawsze trzymamy w kredensie. Pociągam duży łyk, a potem ściskając mocno w dłoni koniakówkę, jakby to było koło ratunkowe, siadam ostrożnie na skraju kanapy naprzeciwko niezwykłego gościa. Co teraz? Chociaż Johnny akurat zapadł w drzemkę i nie powinien się obudzić przynajmniej jeszcze przez pół godziny, nie mogę zagwarantować, że wkrótce nie zacznie się wydzierać, a nawet nie przyczłapie tutaj. I co będzie, jeśli Esme wróci ze swojej wyprawy? – Nikt nam nie przeszkodzi – zapewnia anioł. – Jak tam Esme? Niemal spadam z kanapy. To jest straszne. Jak mam się kontrolować, żeby nie pomyśleć czegoś okropnego i się nie wygłupić? Czy mogę jakoś zamaskować myśli? A potem robię coś jeszcze gorszego. – Czy pojawiłeś się tu z jej powodu? – pytam go. – Czy już pora, żeby Esme odeszła? – Tak tylko zapytałem – mówi delikatnie, tak delikatnie, że mało nie spaliłam się ze wstydu. Albo nie zaklęłam. Wie, że bardzo bym chciała, żeby przyszła już pora, by Esme pożegnała się z tym światem. A potem – widocznie brandy zaczęła działać – zażenowanie przemienia się w złość. Ostatecznie to mój dom, a ta osoba, ta istota, kimkolwiek jest, przyszła bez zaproszenia. – Słuchaj – odzywam się zdecydowanym tonem – jeśli znasz wszystkie moje myśli, jaki jest sens rozmawiania o czymkolwiek? – No właśnie – odpowiada. – A więc będziemy tylko siedzieli? – Jestem wojowniczo usposobiona, wcale nie chciałam, ale wszystko to wydarzyło się tak nagle. – Jeśli chcesz – mówi. A potem dodaje: – Miałaś ciężki dzień, May, ale wiedz, że nigdy nie jesteś sama. Gapimy się na siebie, on łagodnie, a ja staram się to wszystko ogarnąć rozumem. Uderza mnie jedna myśl, tak przerażająca, a zarazem tak cudowna, że aż zapiera mi dech. Czyżby to moja matka wróciła do mnie? Wstrzymuję oddech, wpatrując się w anioła, starając się tak sformułować

pytanie, żeby nie zabrzmiało zbyt głupio. Niepotrzebnie się trudzę. Oczy mojego gościa na chwilę robią się wielkie. Wciąż przyglądamy się sobie, czekam z nadzieją. Potem lekko kręci głową z miną pełną współczucia. Doznaję głębokiego rozczarowania. – No dobrze, nie jesteś moją matką – jesteś moim aniołem stróżem, tak? – Jeśli w to wierzysz, tak. Pociągam kolejny łyk brandy. – Jeśli w to wierzę? Jesteś moim aniołem stróżem czy nie? Od tamtej pory wiele razy przekonałam się, że Ambrożemu nie warto zadawać bezpośrednich pytań, ponieważ ignoruje je z największym czarem i uśmiechem, który wprawiłby w ruch stojący zegar. Robi to teraz i widzę, że nie ma sensu dalej go wypytywać. Więc raczej żeby przerwać milczenie, zaczynam mu opowiadać co nieco o sobie i swojej rodzinie, ale już po minucie czy dwóch widzę, że chociaż sprawia wrażenie, jakby mnie słuchał, robi to tylko przez grzeczność, bo nie mówię mu niczego, czego już by nie wiedział. Więc milknę. Dopijam brandy, stawiam kieliszek na stoliku przed kanapą i pytam go bez ogródek: – Domyślam się, że nie ma sensu pytać, dlaczego tu jesteś? – Jestem, bo jestem. Czy ci przeszkadzam? – Właściwie nie. – Kręcę głową. Czy to sprawił alkohol czy co innego, dostrzegam, że powiedziałam prawdę. Nic a nic mi nie przeszkadza. Właściwie jestem spokojna. O wiele bardziej spokojna niż przed jego pojawieniem się. I tak jakbym już zaakceptowała to dziwaczne wydarzenie. Nie przeszkadzają mi nawet odgłosy dobiegające teraz z korytarza. Johnny się obudził i mnie woła. Normalnie zerwałabym się jak oparzona i pobiegła do niego, zamiast tego wstaję wolno, niemal od niechcenia, nie śpiesząc się. – Przepraszam, ale muszę iść – mówię do anioła. – Naturalnie. – Pochyla głowę. – Jeszcze porozmawiamy. I zanim się obejrzałam, też wstał. Zupełnie, jakbym miała przed sobą dwa osobne zdjęcia: siedzący anioł, stojący anioł. Chociaż jestem spokojna i w ogóle się nie boję, to wszystko jest dla mnie jeszcze bardzo nowe i odkrywam, że wciąż staram się kontrolować swoje myśli, pozwalam im tak wolno dojrzewać, żebym mogła natychmiast

przepędzić każdą, jeśli nie chcę, żeby ją poznał. Kilka razy głośno przełykam ślinę. – A więc jeszcze przyjdziesz? Kiedy? Nie odpowiada, tylko się uśmiecha. Słyszę, jak Johnny wali w boki łóżka. Nie lubimy ich zakładać, ale to dla jego bezpieczeństwa. Zdenerwowana, nie chcąc być jednak niegrzeczna, zerkam na drzwi. – Naprawdę muszę już iść. Kiedy znów patrzę tam, gdzie przed chwilą stał, widzę tylko fotel i dywan. Anioł zniknął. W pokoju znów jakby zrobiło się cieplej.

Rozdział 3 Nie ma żadnych skrzydeł. Raz nawet pozwolił mi się dotknąć, ale nie wyczułam najmniejszego wybrzuszenia wskazującego, skąd mogłyby one wyrastać. Mówi, że są mu niepotrzebne, by się przenosić z miejsca na miejsce. „Skrzydłami obdarzyli nas malarze – powiedział mi kiedyś – którzy nie wierzą, że ludzie mają wystarczającą wyobraźnię albo intuicję". Niewiele cech jego wyglądu zewnętrznego nie ulega zmianom. Na przykład często ma różny wzrost. Kiedy siedzi w fotelu, jak wtedy pierwszego dnia, jest przeciętnego wzrostu. Jego głos też podlega modulacjom: czasem przypomina dźwięk dzwonów, kiedy indziej zaś – śpiew ptaka albo bulgotanie wody, albo szum wiatru czy deszczu, harmonijkę ustną albo cichą muzykę organów kościelnych. Nie żeby często mówił, podczas jego wizyt dużo milczymy. Ma jeden istotny brak: nie potrafi się śmiać. Czy możecie w to uwierzyć? Pewnego popołudnia siedział w kuchni, kiedy parzyłam herbatę. Chichotałam, słuchając audycji satyrycznej, nadawanej akurat przez radio, gdy jednak spojrzałam na niego, żeby sprawdzić, czy też go rozbawiła – wiecie, jak zaraźliwy potrafi być śmiech – zobaczyłam, że ma minę, którą mogę jedynie określić jako żałosną. – O co chodzi, Ambroży? – spytałam go. – Nie śmieszy cię to? Uśmiechnął się delikatnie. – Uważam, że to bardzo śmieszne, May, tylko że śmiech to dar zastrzeżony wyłącznie dla ludzi. Możemy się uśmiechać, nie umiemy jednak się śmiać. Znam wszystko, co stworzono, ale nie znam śmiechu. Cóż, jak można na to zareagować? Wyłączam radio. Trudno się śmiać samemu. Chociaż Ambrożego z całą pewnością można rozbawić. Ubóstwia zarówno słuchać dowcipów, jak i je opowiadać. To cecha aniołów, o której na pewno nigdy nie słyszałam, zanim go spotkałam. Niestety mamy odmienne poczucie humoru. Na przykład, chociaż nadal ogarnia mnie zawstydzenie, kiedy o tym słyszę, stale mi przypomina, jakie to było zabawne, gdy podczas naszego pierwszego spotkania odruchowo założyłam, że przyszedł po Esme. Nawet nie jestem pewna, czy „Ambroży" to jego prawdziwe imię.

Prawdopodobnie nazywa się jakoś bardziej wymyślnie, na przykład Lochinvar czy Iker czy Kserkses. Ale pewnego popołudnia – pamiętam, że padał deszcz – byliśmy w kuchni, przyrządzałam potrawkę z mięsa mielonego. Siedział na jednym z krzeseł obok starego kominka, Ronan Collins paplał wesoło w radiu i panowała atmosfera odprężenia. Nagle spojrzałam na niego: – A propos, jak ci na imię? Uśmiechnął się łagodnie. – Zgadnij, May. – Ambroży? – wyrwało mi się ni stąd, ni zowąd. Do dziś nie wiem, czy zasugerował to czy nie. Jedynym Ambrożym, którego znałam, był pedantyczny, cierpiący na reumatyzm górnik, jeszcze z dawnych czasów, kiedy mieszkałam w Kimmage. – Dobra robota. – Kiwnął głową i uśmiechnął się z uznaniem. Biorąc pod uwagę to, jak go tu przedstawiam, nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, że unikam jednoznacznej odpowiedzi albo jestem zblazowana – jestem jak najdalsza od tego – ale kiedy minął pierwszy szok, wywołany jego pojawieniem się, chyba przywykłam do jego obecności. Można się przyzwyczaić do wszystkiego, szczególnie kiedy się ma inne sprawy na głowie. Nie sposób wiecznie się dziwić, prawda? Właściwie teraz traktuję go niemal jak członka rodziny. Przypominam, że ukrywam jego istnienie, i tak już zostanie, ponieważ doskonale wiem, co powiedzieliby o Ambrożym i o mnie pozostali członkowie naszej rodziny, gdybym o nim wspomniała. Dlatego nigdy im nie powiedziałam o jego wizytach. Dziwne, ale wcale mi nie sprawiło trudności zachowanie jego istnienia tylko dla siebie, szczególnie że pojawia się wtedy, kiedy jestem sama w jakimś pomieszczeniu domu. Źle się czuję, nie wiedząc, kiedy go zobaczę. Ambroży pojawia się i znika, kiedy chce. Nie ma cienia wątpliwości, kto z nas jest ważniejszy. Potrafi być humorzasty, choć również zdumiewająco dobry. Tego dnia, kiedy Esme ujawniła mi swoje rewelacje, przez kilka minut byłam bardzo wzburzona, próbując sobie wyobrazić, jak wygląda ta cizia – tak musiałam o niej myśleć, żeby ukoić nieco ból. Siedziałam zgarbiona w wielkim fotelu Clema w sypialni, gapiąc się na narzutę, i wydawało mi się, że upłynęło wiele godzin. Ambroży nagle pojawił się tuż przede mną. – Wstań, May – powiedział delikatnie.