Prolog
Cha do dhuin doras nach d'fhosgail doras.
Kiedy jedne drzwi się zamykają, zawsze otwierają się
inne.
Zycie, które znała, dobiegło końca. Stało się to ran
kiem 12 września 1820 roku - a ona ani przez chwilę nie
podejrzewała, co ją czeka.
Lady Eleanor Wycliffe, dziedziczka księstwa West-
over, ni mniej, ni więcej, tylko najbardziej znakomitego
księstwa w całej Anglii, została wychowana podobnie jak
bardzo wiele innych szlachetnie urodzonych, młodych
angielskich dam. Dni jej wypełniała beztroska i luksusy,
a nie spodziewano się po niej niczego ponad to, że bę
dzie pięknie haftowała i że będzie umiała się zachować
w sposób uprzejmy i miły.
Jeszcze zanim przestąpiła próg Wykwintnej Akademii
dla Dam Szlachetnie Urodzonych panny Effington, na
uczono ją, że aspiracje młodej panny powinny ograniczać
się do tego, by dobrze wyjść za mąż, z gracją przyjmować
gości i dołożyć wszelkich starań, by dostarczyć swemu do
tychczas nieznanemu przyszłemu mężowi dotychczas nie
narodzonego, ale nader ważnego potomka płci męskiej.
Proszę się trzymać prosto, panno Eleanor.
Powinnaś płynąć, moja droga, nie kroczyć.
Proszę dokładnie w taki sposób układać palce, kiedy
nalewa pani herbatę.
Niezastąpione rady, które naszeptywały jej do ucha
starsze kobiety, słowa, których jedynym zamierzonym
celem było wywołanie u każdej damy w wieku od dwu
nastu do dwudziestu dwóch lat stanu skrajnego przera
żenia, że któraś z nich mogłaby skończyć samotnie, jak
siostra panny Takiej-czy-owakiej albo bratanica lady Jak-
-jej-tam, skończyć jako towarzyski parias, nazywany...
...starą panną.
Straszne.
Jednak tu Eleanor miała znaczną przewagę.
W przeciwieństwie do tych nieszczęsnych młodych pa
nien, które wydawano za mąż, niekiedy nie zapoznając
nawet narzeczonych ze sobą (jak na przykład w przypad
ku jej najlepszej szkolnej koleżanki, lady Amelii Barring-
ton, która przed dwoma laty związała się na zawsze z ulu
bionym partnerem do wista swojego ojca), Eleanor - od
kiedy skończyła cztery lata - nieodmiennie słyszała, że bę
dzie mogła wybrać sobie dozgonnego towarzysza życia.
Swoją powinność spełniła podczas pierwszego sezonu,
kiedy pokazała się w towarzystwie; rozejrzała się, a następ
nie znalazła mężczyznę, z którym miała wspólne zaintere
sowania, który traktował ją życzliwie i który mógł zapew
nić jej dom i takie wygody, do jakich była przyzwyczajona.
Richard Hartley, trzeci hrabia Herrick, był przystoj
ny, uprzejmy i w najlepszym nawet towarzystwie dobrze
się o nim wyrażano. Lubił czytać i został obdarzony do
brym słuchem, podobnie jak ona. Nie poprawiał jej
z rozmysłem, jeśli wymawiała jakieś słowo odmiennie
niż on, i słuchał, naprawdę interesowało go to, co miała
do powiedzenia. Dobrze się będą ze sobą zgadzali, a co
najważniejsze, wiejski dom Richarda, Herrick Manor,
oddalony był zaledwie o dwie mile od książęcego mająt
ku Westover w Wiltshire. Ten ostatni fakt dowodził -
Eleanor była o tym przekonana - że wybór jej jest jak
najbardziej sensowny.
Życie jest zabawne, pamiętała, że tak pomyślała sobie,
kiedy los pozwolił im się spotkać dopiero w Londynie,
chociaż ich rodziny od pokoleń sąsiadowały ze sobą. Ele-
anor po prostu przyjęła to jako jeszcze jeden powód, dla
którego powinni spędzić życie razem.
Ale Christian wydawał się nie pojmować tej logiki.
Christian Wycliffe, markiz Knighton, starszy brat Ele-
anor i patriarcha rodziny od czasu, kiedy przed dwudzie
stoma laty umarł ich ojciec, od samego początku okazy
wał niechęć tym planom małżeńskim. Ale jego niechęć,
tak ją zapewniał, miała po prostu swoje źródło w lęku,
że siostra zdecydowała się za szybko, że dokonała zbyt
pospiesznego wyboru, jako że był to dopiero pierwszy
sezon, kiedy mogła „pokazać się" w towarzystwie.
- Daj sobie trochę czasu, Neli - powiedział, kiedy po
raz pierwszy napomknęła mu o Richardzie jako poten
cjalnym szwagrze. - Nie ma potrzeby podejmować decy
zji w takim pośpiechu, na łeb, na szyję.
Ale podejmowanie decyzji na łeb, na szyję, było cechą,
w której Eleanor zdawała się celować, jak na przykład wte
dy, kiedy matka i Christian wybierali się na bal, a ona do
szła do wniosku, że woli nie zostawać w domu z niańką.
Tak więc z całą głupiutką brawurą siedmiolatki wcisnęła
się w ciasną przestrzeń za siedzeniami powozu Knighto-
nów, przekonana, że jak już przyjadą na miejsce, matka
nie będzie miała wyboru i pozwoli jej pójść na bal. Wci
skając się do środka, nie wzięła jednak pod uwagę tego, że
kiedy wytrzęsie ją w czasie jazdy, może mieć pewne kło
poty, by się wydostać na zewnątrz. Końcowy rezultat był
taki, że zamiast wziąć udział w uroczystościach, lady Fran-
ces spędziła cały wieczór, stojąc przy powozie i niespokoj
nie mnąc w dłoniach chusteczkę, a Christian, stangret
Knightonów, i kilka innych osób musiało niemalże roze
brać powóz na części, by Eleanor z niego wydobyć.
Niemniej jednak, pomimo braku entuzjazmu Christia-
na, Eleanor pozostała niezachwiana w swoim wyborze.
Przecież niemal wszystkie znajome powychodziły już za
mąż, a ten młody człowiek, Richard, całkiem jej odpowia
dał. Spędzili razem dobre kilka miesięcy, tańcząc i space
rując po parku (oczywiście zawsze pod czujnym okiem
matki), i cała sytuacja zmierzała nieuchronnie ku temu, że
Richard poprosi o jej rękę. Matrony z towarzystwa z apro
batą kiwały swymi strojnymi w turbany głowami, Eleanor
czekała cierpliwie, a sprawy toczyły się swoim torem, do
kładnie tak, jak to jej przepowiadano od dzieciństwa...
... aż do 12 września 1820 roku, kiedy Christian ujaw
nił przed Eleanor, dlaczego właściwie to małżeństwo ni
gdy, przenigdy nie może dojść do skutku.
Dzień, który miał przynieść szok porównywalny
z trzęsieniem ziemi, zaczął się od zwodniczo spokojnego
poranka.
Eleanor składała wizytę w Skynegal, położonym
w północno-zachodnim masywie górskim Szkocji starym
zamku, w którym jej brat zamieszkał wraz ze swoją żo
ną, Grace. Poranek był chłodny, taki lodowaty wstęp do
zbliżającej się jesieni.
. Obudziła się wcześnie, jak tylko pierwsze promienie
słońca wyjrzały zza wzgórz na wschodzie i zamigotały
tęczowo na szronie, który obsypał okryte wrzosami zbo
cza pod murami dostojnej budowli. Wszystko wydawa
ło się takie wspaniałe.
Spożyła śniadanie sama w sypialni i otuliwszy się grubą,
białą, wełnianą kołdrą, rozkoszowała się spokojną chwilą
w cieple płonącego na kominku torfu, czytając, a nawet tro
chę szyjąc. Zamierzała spędzić cały dzień przy podobnie
spokojnych zajęciach i trwała w tym zamiarze aż do chwi
li, kiedy na krótko przed południem przyszedł do niej list
z charakterystyczną pieczęcią herbową hrabiego Herricka.
Richard pisał z rodzinnego majątku w Yorkshire
i oświadczał się w swoim liście, co Eleanor od dawna już
uważała za przesądzone, oraz podawał informację o lon
dyńskim prawniku, panu Jeremiahu Swire, który, jeżeli
Eleanor oświadczyny przyjmie, dopilnuje spisywania
małżeńskiej umowy i innych prawniczych szczegółów.
Chociaż nie były to takie romantyczne oświadczyny
na klęczkach przy świetle księżyca, o jakich obydwie
z Amelią B. szeptały sobie jako młode dziewczęta, Ele
anor aż kipiała z podniecenia i natychmiast ruszyła na
poszukiwania Christiana.
Znalazła go samego w gabinecie.
Przeczytawszy list Richarda - dwa razy - Christian sie
dział w milczeniu za biurkiem i przysłuchiwał się, jak Ele
anor konsekwentnie zbija wszelkie zastrzeżenia, jakie jej
zdaniem brat mógłby wysunąć, a nawet kilka takich, któ
re mu nie przyszły do głowy. Przypomniała bratu o jego
własnym małżeństwie, zawartym wcześniej tego samego
roku, i dodała jeszcze, że małżeństwo ich rodziców zosta
ło zaaranżowane przez dziadka, księcia Westover. Utrzy
mywała, że jej małżeństwo będzie miało dużo trwalsze
podstawy, ponieważ ona i Richard spędzili sporo czasu
w swoim towarzystwie i sami dokonali wyboru.
Eleanor pewna była swojej pozycji i odpierała każdy
argument, który Christian wysuwał przeciw temu związ
kowi, znajdując coś, co za nim przemawiało, a kiedy brat
w końcu zamilkł, pomyślała, że chyba wygrała.
Nie mogła się bardziej pomylić.
- Przykro mi, Neli. Małżeństwo z Herrickiem jest po
prostu niemożliwe. Nie ma co więcej o tym o mówić.
Christian, na którego w tym akurat momencie patrzy
ła, wydał jej się nagle niepodobny do ukochanego, znane
go jej od zawsze brata. Miał te same kasztanowe włosy,
o ton czy dwa ciemniejsze niż ona, i zwracające uwagę,
bladoniebieskie oczy matki, ale czoło nad nimi poprzeci
nały głębokie zmarszczki, a jego dobrze znany uśmiech
należał do przeszłości.
I dopiero w tym momencie Eleanor zaczęła się na
prawdę martwić.
- Dlaczego, Christianie? Proszę, powiedz mi, dlaczego
tak zdecydowanie występujesz przeciw lordowi Herric-
kowi? Czy sądzisz może, że jest on człowiekiem bez czci
i wiary? Czy dowiedziałeś się o nim czegoś, o czym po
winnam zostać powiadomiona?
- Nie - odpowiedział brat, a jego twarz wykrzywił
gorzki grymas. - Sądząc po wszystkim, co widziałem
i słyszałem, Herrick jest takim właśnie dżentelmenem,
jak się nam przedstawia.
- Richard powiedział mi, że jako chłopcy nie czuliście
do siebie sympatii. Myślał, że może właśnie dlatego wi
dzisz go w niekorzystnym świetle, ale sądziłabym, że...
Christian potrząsnął głową.
- Nie ma to nic wspólnego z utarczkami na boisku
szkolnym, Neli.
- No więc dlaczego, Christianie? Jeżeli mówię ci, że to
lord Herrick jest mężczyzną, którego chcę poślubić, dla
czego nie możesz udzielić nam swego błogosławieństwa?
Czy to nie ty powtarzałeś zawsze, że będę mogła sama wy-
-bierać? Czy mi tego nie przyrzekłeś? Ja zrobiłam, co do
mnie należy. Dokonałam wyboru i wybrałam Richarda.
Christian nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią tyl
ko, nieruchomy i nieporuszony.
Sfrustrowana uporem, z jakim brat stawał na drodze
do jej przyszłego szczęścia, Eleanor rzuciła mu wyzwa
nie, a czegoś takiego nigdy wcześniej nie robiła. Wypro
stowała się w fotelu, zaciskając mocno dłonie na jego po
ręczach, i oznajmiła:
- Nie zostawiasz mi wyboru, Christianie. Ponieważ
potrafisz myśleć wyłącznie o własnych uczuciach, a nie
jesteś w stanie okazać zrozumienia dla moich, muszę ci
powiedzieć, że gotowa jestem spotkać się z Richardem
w Gretna Green, jeżeli się to okaże konieczne.
-Nie!
Po raz pierwszy od dwudziestu lat, o ile Eleanor do
brze pamiętała, Christian podniósł na nią głos. Nawet
kiedy zniszczyła mu bezpowrotnie ukochaną parę butów
do jazdy konnej, łażąc w deszczu po żywopłotowym la
biryncie, nie skarcił jej ostrym tonem. Christian zawsze
bezwstydnie jej pobłażał, dając praktycznie wszystko,
o co tylko poprosiła; kiedy miała pięć lat, podwędził na
wet dla niej z kuchni trzy ulubione cytrynowe ciastka,
chociaż zepsuło jej to apetyt na kolację.
Ten nagły wybuch gniewu wzbudził w niej niepokój.
A słowa, które następnie brat wypowiedział, na odmianę
bardzo spokojnie, kompletnie ją oszołomiły.
- Powody, dla których nie możesz poślubić Herricka, nie
mają żadnego związku z tym, co ja osobiście o nim sądzę,
Neli. W żaden sposób nie mogłabyś tego zrozumieć. Boże,
przecież ciebie nawet jeszcze na świecie nie było, kiedy...
Przez następne pół godziny Eleanor tkwiła nierucho
mo jak skamieniała, a Christian wylewał z siebie ponurą
opowieść, zaczynającą się od tego, że ich ojciec, Christo-
pher Wycliffe, wcale nie umarł na żadną chorobę, jak jej
wmawiano, od kiedy urosła na tyle, by o to pytać. Nie by
ło żadnej gorączki, żadnego z trudem chwytanego ostat
niego oddechu w tamtą zimną noc, dawno, dawno temu,
kiedy ona sama tkwiła jeszcze bezpiecznie w łonie matki.
Prawda natomiast była taka, ciągnął Christian, że ich
ojciec zginął, pojedynkując się o honor matki z człowie
kiem, z którym miała ona pozamalżeński romans, tym
samym człowiekiem, który - co możliwe, a nawet praw
dopodobne - był rodzonym ojcem Eleanor...
...z poprzednim hrabią Herrickiem, Williamem Har-
tleyem.
Z ojcem Richarda.
Eleanor wciąż jeszcze pamiętała tę krańcową bezrad
ność i uczucie, że ściany zaczynają się zamykać wokół
niej. Gardło miała ściśnięte, gdyby nawet chciała coś od
powiedzieć, nie była w stanie słowa wydusić, oczy piekły
ją od napływających łez. Potrząsała głową, chcąc oddalić
straszliwe insynuacje brata, jak gdyby przez ten gest mo
gła je jakoś unicestwić.
- To nieprawda, Christianie - łkała. - Richard powie
dział mi, że jego ojciec umarł, bo spadł ze skały, wybraw
szy się pewnego ranka na przejażdżkę konną. Nikt tego
nie widział, koń sam wrócił do stajni. Ciała nigdy nie od
naleziono. Dlaczego to robisz, Christianie? Dlaczego coś
takiego wymyśliłeś?
Christian przymknął oczy i głęboko zaczerpnął powie
trza, walcząc z od dawna już tłumionymi emocjami.
- Niczego nie wymyśliłem, Neli. Boże, jakże bym
chciał, by tak było. Przecież niemal przez całe życie usiło
wałem nie dopuścić do tego, byś kiedykolwiek usłyszała
te słowa. - Spojrzał na nią, wyraźnie rozdarty. - Byłem tam
owej nocy razem z księciem. (Christian nigdy o swoim
dziadku nie mówił inaczej, jak „książę".) Widziałem, jak
lord Herrick strzelił do naszego ojca. Widziałem, jak oj
ciec upadł. Klęczałem obok niego, kiedy umierał. Jego pi
stolet leżał obok, na trawie, wciąż odbezpieczony. Podnio
słem go. Sam nie wiedziałem, co robię. Widziałem tylko,
jak lord Herrick się oddala. Wycelowałem w niego. Ja...
Przerwał, potrząsając głową, nie byl stanie zdobyć się
na to, by wypowiedzieć następne słowa.
Nie musiał.
- Ty... ty go zabiłeś?
- Przysięgam ci, że nie pamiętam, żebym strzelał. Zo
baczyłem tylko, jak pada na trawę, a potem wszystko za
mazało mi się przed oczami. Następne dwa tygodnie to
był jeden koszmar. Księciu udało się jakoś zatuszować ca
łą prawdę o tamtej nocy, pozbył się ciała lorda Herricka,
przekupił lekarza, by ten zaświadczył, że ojciec umarł na
jakąś chorobę. Chciał również wygnać naszą matkę, roz-
głosić, że jest cudzołożnicą, ale ubłagałem go, by tego nie
robił. Obiecałem mu, że jeżeli oszczędzi ją i to dziecko,
które nosiła w łonie, jeżeli odłoży ad acta kwestię, kto
jest twoim ojcem, i będzie nadal postępował tak, jak daw
niej, to zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda. Złożę
swoje życie w jego ręce, by mógł kierować mną jako swo
im dziedzicem. I dotrzymałem słowa.
Eleanor wpatrywała się w brata i z trudem, raz za ra
zem, wciągała powietrze w płuca. "W głowie jej szumiało.
Dłonie drżały.
W chwilę później jakby przejrzała na oczy i uświado
miła sobie jedną rzecz.
- A więc to dlatego zgodziłeś się poślubić Grace, cho
ciaż jej wcześniej nawet nie widziałeś? Przez te wszystkie
lata zastanawiałam się, dlaczego tak nieugięcie obstawałeś
przy tym, że mnie należy pozwolić wybierać, skoro cie
bie samego wydawało się mało obchodzić, kogo weźmiesz
za żonę. Od samego początku postępowałeś tak, bo świa
domie poświęciłeś własne życie, by chronić naszą matkę
i nie dopuścić, żeby ktokolwiek, łącznie ze mną, dowie
dział się, że tak naprawdę jestem tylko bękartem?
Christian, milcząc, wpatrywał się w siostrę, twarz mu
zakrzepła w wyrazie żalu. Ale czy żałował, że musiał jej
zrobić przykrość? Czy może żałował, że musiał jej teraz
wyznać prawdę, skoro ukrywał ją przez te wszystkie lata?
Gdyby Eleanor nigdy nie natknęła się na Richarda, gdy
by jej nigdy nie przyszło na myśl, by zostać jego żoną,
pewnie do końca życia nie poznałaby prawdy i nigdy nie
dowiedziałaby się, że wcale nie jest lady Eleanor Wycliffe,
córką jednej z najznamienitszych rodzin w Anglii. Nigdy
nie dowiedziałaby się, że w rzeczywistości jest bękartem
z cudzołożnego związku i że pokłosiem związanego z tym
skandalu było zamordowanie dwóch mężczyzn, z których
jeden był najpewniej jej ojcem, a drugi ojcem na papierze.
Cała jej wiedza o własnym życiu była jednym potwor
nym oszustwem. Dorastała w przekonaniu, że rodzice
przeżywali razem bajkowy okres, zanim ojca zabrała nie
sprawiedliwa śmierć. Wierzyła w to, bo przecież mówili
jej tak ludzie, którym najbardziej powinna była móc ufać.
Przypomniała sobie, jak zastanawiała się nad cytatem
Eurypidesa ze zbioru „Tragików greckich fragmenty", że
„rodziców winy na ich dzieciach karze bóg". Teraz zada
wała sobie pytanie, czy bogowie karzą podwójnie te dzie
ci, których i matki, i ojcowie pogwałcili prawo. Jeżeli tak,
to z pewnością ona zostanie potępiona na całą wieczność,
bo czyż można bezkarnie przez całe życie wcielać się
w rolę kogoś, kto nigdy nie istniał?
Kiedy wszyscy już zasnęli, Eleanor odeszła, wykradła
się z zamku pod osłoną bezksiężycowej, szkockiej nocy.
Nie pomyślała o tym, by kogokolwiek powiadomić, do
kąd się udaje. Tak naprawdę sama tego nie wiedziała.
Zabrała pięćdziesiąt funtów, które znalazła w gabinecie
Christiana, i wykorzystała je, by dostać się na drugi ko
niec Szkocji; pojechała na południe, aż do maleńkiej nad
morskiej miejscowości Oban. I to właśnie tam teraz sie
działa, popijając jeżynową herbatkę w ciasnym saloniku
na tyłach krytej strzechą gospody, stojącej przy głównej,
wychodzącej na port ulicy. Czuła się wyczerpana, cisnęły
ją pantofelki, w których chodziła całymi dniami, wydała
już niemal wszystkie pieniądze. Mimo woli pomyślała, że
to zabawne, ale kiedy wyrówna rachunki z karczmarzem,
zostanie jej dokładnie tyle, by wykupić miejsce na statku
pocztowym, który zabierze ją z powrotem prosto do Sky-
negal. Z powrotem do kłamstw. Z powrotem do zdrady.
Może to omen. Może powinna była dalej żyć tak, jak
żyła dotychczas, w błogiej nieświadomości, układając
przy nalewaniu herbaty palce dokładnie tak, jak ją na
uczono, i udawać, że nie zna straszliwej prawdy o włas
nej przeszłości. Może właśnie taką osobą pisane jej było
zostać, udającym dziecko z prawego loża bękartem, roz
kosznie naiwną, fałszywą dziedziczką Westover.
Eleanor już miała poprosić żonę karczmarza, by ta
skierowała ją do płynącego na północ statku pocztowe
go, kiedy przypadkiem zauważyła wiszącą krzywo na
ścianie kartkę.
POTRZEBNA GUWERNANTKA DO SZLACHET
NIE URODZONEJ, OŚMIOLETNIEJ DZIEWCZYN
KI. WIADOMOŚĆ W DUNEVIN, WYSPA TRELAY.
Przeczytała ogłoszenie jeszcze raz. A potem po raz
trzeci.
Była to jedna z tych okazji, które się człowiekowi przy
trafiają raz, a może dwa razy w życiu. Ktoś nazwał ją roz
drożem, ktoś inny decydującym momentem. Obojętne,
jak ją nazwiemy, Eleanor zrozumiała nagle, że ma wybór.
Może wsiąść na płynący na północ statek i wrócić tam,
skąd przybyła. Wiedziała, co ją czeka, jeżeli wróci. Spędzi
całe życie na kłamstwach, próbując codziennie ukrywać
fakt, że pochodzi z nieprawego loża, i codziennie stawiać
czoło litości w oczach tych, którzy wiedzieli.
Albo może pójść tą drugą ścieżką, niewypróbowaną,
niepewną, niewykluczone, że niebezpieczną, ale jeżeli nią
pójdzie, będzie miała szansę znaleźć drogę do prawdy...
... do prawdy, kim w istocie jest lady Eleanor Wycliffe.
1
Is minig a bha 'n Donas ddicheil.
Książę ciemności jest szlachcicem.
William Szekspir {Król Lear, akt III, scena IV, tłum.
J. Paszkowskiego)
Wyspa Trelay w Szkockich Hebrydach
Słyszał niezdarne człapanie łowczego przez pełną mi
nutę, zanim stary się pojawił; szedł, sapiąc i dysząc, pod
górę po stromym zboczu, a musiał wcześniej pokonać
niemal ćwierć mili, żeby się tu dostać.
- Wielmożny panie, gość. - Stary przerwał i zgiął się
wpół, żeby złapać oddech. - Gość przybył do zamku, że
by się z wielmożnym panem zobaczyć.
Gabriel MacFeagh, wicehrabia Dunevin, zobaczywszy
łowczego, ledwo uniósł głowę. Klęczał nadal przed
czymś, co kiedyś musiało być pulchną pawicą, z której
został jedynie kłębek piór i krwawych resztek, częścio
wo ukryty pod warstwą gęstego wrzosu.
- Zbliża się zima - powiedział bardziej do siebie niż
do stojącego obok człowieka. - Zwierzęta na wyspie ru
szyły na polowanie, żeby uzupełnić zapasy jedzenia, któ
re muszą zgromadzić, by przetrwać nadchodzące lodo
wate miesiące.
Niewielkie ślady po ukąszeniach i unosząca się wciąż
w powietrzu woń piżma ujawniały, że drapieżnikiem mu-
siał być tchórz, przypominający łasicę drapieżnik, wyróż
niający się ciemną maską złodzieja na porastającym pysz
czek futrze. Nie mogli sobie pozwolić na zlekceważenie
plagi tchórzy, ponieważ wiadomo było, że nawet małe ja
gnięta i inne ssaki padały ofiarą tych nocnych bandytów.
Sądząc po wyglądzie pawicy, a raczej tego, co z niej zo
stało, można się było spodziewać, że ten akurat tchórz
ma zamiar niedługo tu powrócić.
Gabriel wyprostował się na całą swoją wysokość sze
ściu i pół stopy, i potrząsając ciemną głową, wrzucił pad
linę do torby, którą zabrał ze sobą, żeby zapach resztek
nie przywabiał innych drapieżników w pobliże zamku.
- Wygląda na to, że ten tchórz znowu zeszłej nocy za
brał się za pawie, Fergusie. To drugi, jakiego straciliśmy
w tym tygodniu. Lepiej powiedz MacNeillowi, że trzeba
będzie zastawić pułapki.
Fergus Maclan, tak przysadzisty, jak jego chlebodaw
ca był szczupły i wysoki, pełnił obowiązki osobistego słu
żącego wicehrabiego, od kiedy ten został panem Trelay
gdzieś przed dziesięciu laty. Wcześniej służył zarówno
bratu Gabriela, jak i ich ojcu, jako że mieszkał na tej sa
motnej wyspie przez niemal całe swoje życie. Wyróżniał
się z otoczenia przez swoją kurtkę i spodnie z tartanu.
Stojąc obok Gabriela, podrapał się po siwiejącej głowie
pod beretem z Kilmarnock i przytaknął.
- Ano, powinniśmy to zrobić, nim przejdzie wiele cza
su, panie. Ostatnim razem ta bestia porwała cztery piskla
ki, a ciągle nie udało nam się jej złapać, paskuda jedna.
Gabriel odwrócił się, skrajem szkockiego kiltu muskał
niemal głęboki po kolana koc wrzosów, janowca i turzy
cy, porastający zacienione zbocze wzgórza. Zagwizdał na
Cudu, wielkiego, czarnego ogara, który wtykał swój dłu
gi pysk w zagłębienia i piach u stóp pagórka, i szukał tam
królika, żeby go pogonić.
- Thig a-nall an seo - zawołał do niego Gabriel po ga-
elicku, ponieważ na ten język bestia najlepiej reagowała.
Przyglądał się, jak pies w odpowiedzi unosi smukły pysk
i zaczyna spokojnie wspinać się pod górę, by się przyłą
czyć do pana.
Wysoko na niebie Gabriel dostrzegł mewę arktyczną,
która szybowała wdzięcznie nad powierzchnią ciemnych
wód kipiącego Atlantyku na zachodzie. Wąskie, szare
skrzydła ptaka rysowały się malowniczo na tle płonące
go słońca, które o tej porze roku dawało popołudniem
niewiele światła, a jeszcze mniej ciepła.
W pewnej odległości od brzegu kilka łódek, które wy
prawiły się na śledzie, ruszało właśnie przed nocą w dro
gę powrotną. Jeszcze dalej na południowym zachodzie
Gabriel dostrzegał z trudem mgliste zarysy irlandzkich
wzgórz Donegal, które wznosiły się na widnokręgu jak
odległe wysepki.
Trelay była domem MacFeaghów od blisko czterystu
lat, ale klan ten zapuścił korzenie na wyspach dużo, du
żo dawniej; jednak wieść o tym, skąd się wzięli na He-
brydach na samym początku, zaginęła w dryfujących
mgłach czasu.
Starodawna legenda utrzymywała, że to na Trelay,
„Wyspie Wypędzonych", jak ją nazywano, i na sąsiadu
jących z nią wyspach Colonsay oraz Oronsay, wylądo
wał na początku święty Kolumba, po tym jak wygnano
go z jego rodzinnej Irlandii. Święty myślał o tym, by się
tam osiedlić, by kontynuować zbożne dzieło Pana, ale
kiedy wspiął się na jeden z pagórków - może nawet na
ten sam, na którym stał obecnie Gabriel - i zobaczył swo
ją ukochaną ojczyznę, rysującą się we mgłach, wyruszył
na leżącą dalej na północ Ionę, przysiągłszy, że nigdy nie
zamieszka w miejscu, z którego będzie mógł dojrzeć oj
czystą ziemię. Zanim jednak odjechał, założył tu opac
two; na zachodnim brzegu tej nieszczęsnej wyspy wciąż
jeszcze widać było kamienne ruiny starodawnej budów-
li, będące ostatnią pozostałością po czasach, które odzna
czały się większą pobożnością.
- Kim jest ten czekający na mnie gość, Fergusie? - za
pytał w końcu Gabriel i kiedy Cudu podbiegi i przysta
nął przy nim, podrapał go po sztywnej sierści na łbie. Na
wet stojąc na czworakach, bestia głową sięgała Fergusowi
do polowy piersi. - Nie może to chyba być Clyne, mój
rządca, który przyjechał wcześniej pobierać czynsze? Bra
kuje jeszcze ponad dwóch tygodni do świętego Michała.
Fergus potrząsnął głową, przeorując wrzos obutą w cięż
ki trzewik stopą.
- Och, nie, panie. To jakieś dziewczę pragnie z panem
rozmawiać.
- Dziewczę? - Gabriel przystanął. - Jakaś wariatka?
Cudu zaskomlał na tę sugestię.
Fergus tylko się szeroko uśmiechnął pod krzaczastą,
siwą brodą.
- Nie, wielmożny panie, wygląda, jakby była całkiem
zdrowa na umyśle. Powiada, że przyjechała z Oban w od
powiedzi na pana ogłoszenie o guwernantce dla panien
ki Juliany.
Guwernantka. Gabriel niemalże zdążył już zapomnieć
o ogłoszeniach, które porozwieszał na stałym lądzie bli
sko rok temu, kiedy ostatnia guwernantka, panna Bates,
zrezygnowała, niestety, z pracy u niego. Była tylko jed
ną z całego szeregu takich pań, chociaż udało jej się wy
trzymać sześć miesięcy, a to dłużej niż zwykle.
Wydarzenia związane z pobytem guwernantek na Tre-
lay szybko zaczęły się powtarzać. Jeżeli nawet udało mu
się w końcu znaleźć kogoś, kto wyraził chęć, by pojechać
na daleką wyspę Trelay, która leżała tam, gdzie w Szko
cji diabeł mówi dobranoc, nie mijało kilka miesięcy,
a czasem nawet tygodni od przybycia takiej niewiasty,
a już przychodziła do niego ze smętną opowieścią o cho
robie ciotki albo bezradnej starej babce, która nagle za-
czcla potrzebować jej opieki, tak że musi wyjechać, i to
natychmiast.
Na samym początku Gabriel nawet im wierzył, praw
dę mówiąc, opłacił jednej z nich przejazd z powrotem do
Edynburga. Ale szybko zorientował się, że każda guwer
nantka, wyjeżdżając, ma taki sam wyraz oczu.
Zanim przed rokiem wyjechała panna Bates, Gabriel
rozpoznawał go już: była to trwoga.
Po pannie Bates, chociaż Gabriel zasięgał języka aż
w Londynie i nawet we Francji, jego starania, by zapew
nić córce nową guwernantkę, nie zaowocowały ani jed
nym zgłoszeniem. Pogłoski o nieczystej historii wyspy
musiały chyba przekroczyć międzynarodowe granice. Już
się niemal poddał, z rezygnacją godząc się z faktem, że
jego córka może nigdy nie poznać żadnego innego świa
ta poza tą złowróżbną, smutną wyspą, kiedy niespodzie
wanie, jakby prosto z mgieł, wychynęła ta nieznana
dziewczyna, dając mu na nowo cień nadziei.
Gabrielowi właśnie przemknęła przez głowę ta po
godna myśl, kiedy przypadkiem spojrzał na swoje popla
mione krwią padłej pawicy dłonie. Przypomniał sobie
przerażone miny, z jakimi opuszczały go kolejne guwer
nantki. Odwrócił się, by spojrzeć na Fergusa, który
wciąż tkwił obok niego.
- Poproś Mairi, żeby przygotowała dla naszego gościa
herbatę, a ja się tymczasem doprowadzę się do porządku.
Nie byłoby dobrze, gdyby ta dama spotkała Diabła z Zam
ku Dunevin, jeszcze zanim zdąży rozpakować bagaże.
Osaczyły ją ze wszystkich stron.
Eleanor czuła na sobie ich zastygłe spojrzenia; siedzia
ła w cichym gabinecie, ręce miała złożone na podołku,
okryte rękawiczkami palce mocno splecione, a one jej się
przyglądały. Wszystko jedno, gdzie skierowała swój
wzrok, obojętnie, jak bardzo starała się unikać ich spój-
rżeń, były wszędzie. Kiedy zamknęła oczy, niemal słysza
ła, jak ich cichutkie głosy szepczą w podmuchach wieją
cego na wyspie wiatru:
... uciekaj...
... wydostań się stąd...
... zanim będzie za późno...
Eleanor gwałtownie uniosła powieki.
Spojrzenie jej napotkało wielką rozmaitość jeleni, żbików
i kun, wypchanych i zamocowanych na szarych, kamien
nych ścianach, nieotynkowanych i wznoszących na dobre
dwadzieścia stóp nad jej głowę. Tuż obok niej wisiał obo
sieczny miecz, kojarzący się z okrucieństwem. Jego poryso
wane, ospowate ostrze bez wątpienia musiało uporać się
w przeszłości z większą liczbą obcinanych głów, niż prze
ciętnie przypadała na jeden miecz; obok zobaczyła sztylet,
którym chyba z łatwością można by wypatroszyć wołu.
Dobry Boże, pomyślała sobie. Co ja zrobiłam?
Siedziała sama, plecy miała proste jakby kij połknęła, ko
lana mocno przyciśnięte jedno do drugiego. Zastanawiała
się nie po raz pierwszy, co ją opętało, żeby tu przyjechać.
Może powinna była posłuchać ostrzeżeń pani Maclver,
żony karczmarza w Oban, która przestrzegała ją, żeby nie
porzucała bezpiecznego, szkockiego lądu i nie jechała na
daleką i wiecznie spowitą mgłami wyspę Trelay.
To miejsce nawiedzane przez dusze potępione, to dom
Czarnego Wicehrabiego, lorda Dunevina, albo, jak go na
zywała pani Maclver, Diabła z Zamku Dunevin.
- Jest ostatnim z rodu MacFeagh i oby ten ród sczezł
razem z nim - powiedziała do Eleanor przyciszonym i ta
jemniczym głosem, jak gdyby naprawdę obawiała się, że
wicehrabia jakimś cudem usłyszy, co mówi się w tak wiel
kiej odległości od niego, na lądzie stałym. - To klan z po
kolenia na pokolenie znaczony tajemniczymi zgonami.
Ludzie są przekonani, i to wcale nie bez podstaw, że
członkowie tego rodu czczą jakieś piekielne istoty i wła-
dają tajemną mocą. Są potomkami kobiety-foki, napraw
dę. Nawet ich przezwisko, MacFeagh, ma swoje korze
nie w gaelickim MacDhuibh-shith, „syn czarnej wróżki".
Kiedy Eleanor po raz pierwszy ujrzała tę samotną wy
spę, wokół małej łodzi o jednym żaglu, która ją tam wio
zła, podniosła się na gęsta, biała mgła, jakby chciała do
dać wiarygodności posępnym przestrogom karczmarki.
Eleanor przyszła nagle na myśl mityczna łódź Charona,
zbliżająca się do bram Hadesu; wcale nie poczułaby się
zdziwiona na widok psa Cerbera o trzech straszliwych
głowach i wężowym ogonie, stojącego na straży posęp
nego, skalistego wybrzeża.
Nawet przewoźnik, którego za ostatnie pieniądze wy
najęła, by przewiózł ją przez wzburzone wody zatoki
Lorne, potrząsał głową, kiedy schodziła z jego łupinki,
i pochylał przy tym smętnie czoło, jakby naprawdę prze
konany był, że kiedy Eleanor raz postawi stopę na wy
spie, wszelki słuch po niej zaginie.
- Niech no pani tu na siebie uważa, dziewczyno - rzekł,
dając jej wzrokiem do zrozumienia, że chodzi mu o coś
więcej niż tylko o bezpieczne przejście z łódki na ląd.
Ale przecież wiadomo, jacy Szkoci są przesądni; Ele
anor Wycliffe przesądna nie była.
Teraz też, siedząc w starym stołbie, gdzie wiało i tro
chę pachniało stęchlizną, przekonywała samą siebie, że
pokój w niczym nie przypomina jaskini szatana. Nigdzie
nie widziała żadnych wideł, nie dawał się też zauważyć
najmniejszy nawet obłoczek piekielnego dymu. Na wyso
ko piętrzących się półkach poustawiane były ciasno
i schludnie książki, kamienną podłogę pokrywał wytarty
dywan, a w kącie stało szerokie, podniszczone biurko, na
którym porządnie ułożono w jednym rogu stos papierów.
Za jej plecami w obramowanym kamieniem kominku
wesoło płonął ogień. W powietrzu nie dawało się wyczuć
woni siarki, pachniało tylko solą, stęchlizną i starością
oraz ziemistym aromatem torfu, który miejscowi już te
raz suszyli na wrzosowisku, przygotowując się do nadcho
dzącej zimy. Wiatr wcale nie wył groźnie, jakby przyby
wał z piekielnej otchłani, tylko pogwizdywał w blankach
na szczycie centralnej wieży zamku i wsuwał się w wąskie,
otwarte okienko tuż obok Eleanor, by żartobliwie potrzą
snąć kraciastymi zasłonami.
Miejsce, w którym się znalazła, wyglądało dokładnie
na to, czym było: bardzo stara forteca-stołb stojąca na
bardzo samotnej hebrydzkiej wyspie u zachodnich wy
brzeży Szkocji. A gdyby zignorować rozliczne opowieści
o właścicielu zamku, którymi ją uraczono, mogłaby na
wet uwierzyć, że właściwie nie ma się czego bać.
Jednak na dobiegający zza drzwi odgłos zbliżających
się kroków wyprostowała się gwałtownie na fotelu.
Już idzie.
Jej brawura raptownie wyparowała. Eleanor ścisnęła
mocno palcami rzeźbione poręcze fotela. Co powie, kiedy
wicehrabia się pojawi? Dzień dobry, milordzie, tak, chcia
łabym ubiegać się o posadę guwernantki pana diabelskie
go nasienia... proszę mi wybaczyć... dziecka. I jeśli pan tak
łaskaw, bardzo bym prosiła, żeby nie złożył mnie pan
w ofierze mocom piekielnym, kiedy już tu zamieszkam...
A co będzie, jeżeli on naprawdę okaże się tak przera
żający, jak wszyscy ją ostrzegali? Pani Maclver powie
działa, że dziecko nie potrafi mówić, że głos odebrał ma
lutkiej jej własny ojciec, by nie mogła ujawnić prawdy
o jego niegodziwych uczynkach. I co, dokładnie rzecz
biorąc, stało się z poprzednią guwernantką?
Odwróciła pospiesznie wzrok od sztyletu na ścianie
i popatrzyła w stronę okna, zastanawiając się, jak daleko
z niego do ziemi - gdyby musiała uciekać.
- Przyniósł żem panience herbatę.
Eleanor podskoczyła na dźwięk głosu, który rozległ się
nagle za jej plecami. Odwróciła się i głęboko odetchnęła,
żeby się uspokoić, bo zobaczyła nie diabła-wicehrabiego,
którego się spodziewała, tylko tego pomarszczonego, sta
rego dziwaka, który otworzył jej drzwi do zamku, kiedy
tu przybyła. Nie słyszała, jak wchodził do pokoju.
Jeśli wziąć pod uwagę jego wygląd, mógł z powodzeniem
zstąpić bezpośrednio ze stronic jakiejś historycznej powie
ści: miał na sobie kolorowe, tartanowe spodnie, jego głowę
okrywał niebieski beret z piórami, cały dół twarzy porasta
ła gęsta, szpakowata broda. Był niższy od niej i z tymi przy
mrużonymi jak na ostrym wietrze oczyma wyglądał tak,
jakby ciągle się na kogoś złościł. Przypominał jej oglądane
kiedyś sztychy, przedstawiające walczących szkockich wo
jowników, tylko że zamiast ściskać w dłoniach obosieczny
miecz, trzymał w nich srebrną tacę z herbatą.
- Wielmożny pan prosił, żebym przekazał pannie sło
wa przeprosin. Będzie jeszcze przez drobną chwilę zajęty.
Nie zawracając sobie głowy czekaniem na reakcję Ele-
anor, bez żadnych ceregieli postawił tacę z herbatą na
stoliku obok niej i wyszedł równie nagle, jak się pojawił.
Damy z Akademii panny Effington byłyby przerażone.
Eleanor odczekała, aż stary zamknie za sobą drzwi,
a potem jeszcze troszkę, i dopiero wtedy podniosła po
krywkę z porcelanowego dzbanka z herbatą i zajrzała
ostrożnie do środka. Niewątpliwie wygląda to na herba
tę, pomyślała, a potem powąchała wonny napar. Czyta
ła kiedyś, że podobno arszenik ma charakterystyczny,
migdałowy zapach. Popatrzyła na stojący obok dzbanka
talerzyk z ciasteczkami, z głębokim namysłem przyglą
dając się posypce z cynamonu i cukru.
W pierwszej chwili nie zamierzała oczywiście nawet
dotykać tacy, ale potem żołądek pomógł jej zmienić zda
nie, wydając się z siebie zdecydowane burczenie. Podróż
ze stałego lądu na wyspę trwała kilka godzin; nadchodził
zmierzch, a ona jednego kęsa nie miała w ustach od śnia
dania. Może kilka łyków herbaty i odrobina herbatnika
pomoże uśmierzyć niepokój, jaki odczuwała. Poza tym,
jeżeli miała tu służyć jako guwernantka, raczej nie uda
jej się unikać jadania posiłków w domu.
Eleanor w końcu machnęła ręką na przesadną ostroż
ność, wzięła herbatnik i zatopiła w nim zęby.
Oczywiście był pyszny, o ile herbatniki w ogóle mogą
być pyszne, i nim minął kwadrans, skończyła pierwszy
i zjadła jeszcze drugi. Trzeci herbatnik zostawiła na tale
rzyku i dopiwszy herbatę, wstała z fotela, by rozejrzeć się
po pokoju w nadziei, że złagodzi tym trapiącą ją obawę.
Przystawała to tu, to tam, by przyjrzeć się ustawio
nym w pokoju przedmiotom - był tam globus, na któ
rym zobaczyła konstelacje gwiezdne, i grawerowany
w delfiny zegar latarniowy z jedną wskazówką - i stara
ła się czegoś, czegokolwiek dowiedzieć o tym, jakim czło
wiekiem może być wicehrabia.
Zerkała z namysłem na tytuły tomów, stojących w sze
regach na półkach, księgozbiór wywarł na niej głębokie
wrażenie. Czyżby wicehrabia był człowiekiem oczyta
nym, o szerokich zainteresowaniach? A może po prostu
te liczne tomy zgromadziły tu całe pokolenia? Kiedy zo
baczyła stojącą w rogu wędkę i parę porządnie znoszo
nych, nieprzemakalnych, wysokich butów, przyszło jej na
myśl, że pan zamku lubi chyba zajęcia odpowiadające
człowiekowi obdarzonemu cierpliwością. Rozmiar butów
wskazywał, że musi być to mężczyzna potężnej postury.
Eleanor podeszła do okna. Przystanęła na moment; wi
dok, który miała przed sobą, zaskoczył ją i zachwycił.
W przeciwieństwie do posępnego, skalistego wybrzeża,
wnętrze wyspy okazało się zdumiewająco bujne i barw
ne nawet o tak później porze roku, a plamy kolorów
w przeróżnych odcieniach przechodziły jedna w drugą
niczym akwarelowe obrazki w kalejdoskopie.
Najczarniejsze bydło, jakie w życiu widziała, pasło się le
niwie na płaskich polach, z których rozciągał się widok na
prymitywne, kamienne molo, służące wyspie za port; nie
całą godzinę temu sama tam wylądowała. Dalej falujące
zbocza pagórków upstrzone były kudłatymi owcami o czar
nych pyskach, a daleko, nad brzegiem, wypatrzyła kilka nie
wielkich chat zagrodników, takie różnokolorowe budowle,
wyglądające jak krzywe stosy kamieni i skał, zwieńczone
dachami zrobionymi ze strzechy albo z zielonego torfu.
Gdzieś w dole zaszczekał nagle głębokim barytonem
pies. Eleanor odwróciła się, ale zauważyła nie psa, tylko
jakąś samotną postać siedzącą na głazie, z którego moż
na było patrzeć na morze. Coś w tej postaci, takiej samot
nej na wietrznym występie skalnym, przykuło uwagę Ele
anor. W pobliżu, na stoliku, stał mały mosiężny teleskop.
Zaciekawiona pochyliła na moment głowę do okularu, by
się lepiej przyjrzeć.
Powoli w soczewce wyostrzyła się postać dziecka,
dziewczynki. Podmuchy wiatru unosiły jej włosy koloru
kruczego skrzydła i rozwiewały je energicznie wokół bu
zi i oczu niczym splątaną pajęczynę, ale dziecko zdawało
się tego nie zauważać. Wydawało się też, że nie zauważa
jagnięcia, które stało obok niej i pożywiało się szarfą od
sukienki. Dziewczynka po prostu siedziała nieruchoma
jak głaz, a wrażenie otaczającego ją osamotnienia było tak
silne, tak przytłaczające, że stawało się niemal widzialne
niczym mgła, która czepiała się brzegów wyspy.
Bez dwóch zdań musiała to być córka wicehrabiego,
potencjalna podopieczna Eleanor.
- Przepraszam, że kazałem pani tak długo czekać.
Eleanor odskoczyła od okularu jak oparzona, niemal
wywracając przy tym instrument. Tak się skupiła na ob
serwowaniu dziecka, że nie usłyszała, jak wicehrabia
wchodził. Tym razem jednak nie miała wątpliwości, kim
jest nowo przybyły.
Rzeczywiście, mały to on nie był; mężczyzny o tak im
ponującej posturze Eleanor chyba jeszcze nigdy nie spo-
tkała. Wzrostem wicehrabia przewyższał nawet jej brata,
w barach był szeroki, wystarczyło, że się pojawił, a po
kój wydał się bez porównanie mniejszy. Przyglądała mu
się, kiedy kierował się do biurka. Zwróciła uwagę nie tyl
ko na jego imponujący wzrost, ale i na kruczoczarne,
opadające nieco poniżej kołnierzyka surduta włosy.
Przepasany był szerokim kraciastym szalem w odcie
niach stłumionej czerwieni, bieli i zieleni; kawałek mate
riału zarzucił niedbałe na ramię, na wełniany surdut. Koł
nierzyk koszuli był otwarty, a na twarzy ciemniał zarost,
jakby wicehrabia się od kilku dni nie golił. Tartanowe
pończochy i buty z klamrami pochlapane były błotem,
a włosy nad czołem zmierzwione od wiatru. Oczy miał
tak ciemne, że nie potrafiła określić ich koloru, a na
ustach nie błąkał się choćby cień uśmiechu. Widząc, jaki
jest potężny i jak silną wydaje się mieć osobowość, Ele-
anor mimo woli pomyślała sobie, że tytuł Dunevińskie-
go Diabła jak najbardziej do niego pasuje.
A potem zauważyła, że serce tłucze się jej w piersi.
- Nazywam się Dunevin - odezwał się. - Jestem pa
nem tego zamku i tej wyspy. To ja wywiesiłem ogłosze
nie, które widziała pani w Oban. Czy zechce pani usiąść?
Przemawiał jak ktoś, kto nauki pobierał na południu,
z leciuteńkim tylko gardłowym akcentem. Jego głos, ni
ski, głęboki i spokojny, przykuwał uwagę jak daleki huk
grzmotu przed burzą. Był to ten rodzaj głosu, od które
go młode dziewczęta dostają gęsiej skórki.
Eleanor okazała się takim właśnie dziewczęciem.
Dunevin wskazał jej fotel, który uprzednio zajmowa
ła, i przeszedł od razu do rzeczy.
- Fergus nie mówił mi, że jest pani taka młoda.
Eleanor, która wciąż pozostawała pod wrażeniem wy
glądu, głosu i osobowości wicehrabiego, potrzebowała
chwili, żeby zareagować.
- Przepraszam pana?
- Ile panienka ma lat, cale osiemnaście?
Ten bezpośredni, niemal bezceremonialny sposób mó
wienia wyrwał Eleanor z zamroczenia; odpowiedziała
mu, wpierw odchrząknąwszy.
- Mam dwadzieścia jeden lat, milordzie.
Dunevin uniósł w górę brwi.
- Czy aby? Dwadzieścia jeden?
- No, prawie. - Poruszyła się lekko pod jego niezwru-
szonym spojrzeniem. - Ale w każdym razie mogę pana
zapewnić, że jestem w stanie całkiem dobrze sobie pora
dzić z obowiązkami.
Wicehrabia przyglądał się jej i oceniał ją w myśli, to
wiedziała. Zastanawiał się, co robi szlachetnie urodzona -
jak się zdawało - panienka sama na tak odległej wyspie.
Jego milczenie zaczynało być denerwujące.
- Obawiam się, że Fergus nie podał mi pani nazwiska,
panno...?
- Hartę - odpowiedziała bez zastanowienia, podając
pierwsze, które jej przyszło na myśl. - Panna Neli Hartę.
To nazwisko było pewnie równie dobre jak każde in
ne; nie mogła mu przecież podać swojego prawdziwego
nazwiska, bo Wycliffe i Westover były równie dobrze
znane w całym królestwie jak Hanover.
- No, dobrze, panno Neli Hartę - odezwał się, powta
rzając podane przez nią fikcyjne nazwisko w taki sposób,
że zaczęła zastanawiać się, czy aby z niej nie kpi - skąd
pani pochodzi?
- Z Surrey - skłamała.
- Z Surrey? - powtórzył.
-Tak.
- Siedziba rodziny mojej żony znajduje się bardzo bli
sko małej parafii o nazwie Abinger. Czy zna ją pani?
Eleanor przełknęła; nie mogła się zdecydować, czy po
winna brnąć dalej w kłamstwo i powiedzieć, że tak, zna
ją, czy może przyznać się, że nie zna, i niewykluczone, że
Dziewczyna z mgieł Reding Jaclyn
Prolog Cha do dhuin doras nach d'fhosgail doras. Kiedy jedne drzwi się zamykają, zawsze otwierają się inne. Zycie, które znała, dobiegło końca. Stało się to ran kiem 12 września 1820 roku - a ona ani przez chwilę nie podejrzewała, co ją czeka. Lady Eleanor Wycliffe, dziedziczka księstwa West- over, ni mniej, ni więcej, tylko najbardziej znakomitego księstwa w całej Anglii, została wychowana podobnie jak bardzo wiele innych szlachetnie urodzonych, młodych angielskich dam. Dni jej wypełniała beztroska i luksusy, a nie spodziewano się po niej niczego ponad to, że bę dzie pięknie haftowała i że będzie umiała się zachować w sposób uprzejmy i miły. Jeszcze zanim przestąpiła próg Wykwintnej Akademii dla Dam Szlachetnie Urodzonych panny Effington, na uczono ją, że aspiracje młodej panny powinny ograniczać się do tego, by dobrze wyjść za mąż, z gracją przyjmować gości i dołożyć wszelkich starań, by dostarczyć swemu do tychczas nieznanemu przyszłemu mężowi dotychczas nie narodzonego, ale nader ważnego potomka płci męskiej. Proszę się trzymać prosto, panno Eleanor. Powinnaś płynąć, moja droga, nie kroczyć. Proszę dokładnie w taki sposób układać palce, kiedy nalewa pani herbatę.
Niezastąpione rady, które naszeptywały jej do ucha starsze kobiety, słowa, których jedynym zamierzonym celem było wywołanie u każdej damy w wieku od dwu nastu do dwudziestu dwóch lat stanu skrajnego przera żenia, że któraś z nich mogłaby skończyć samotnie, jak siostra panny Takiej-czy-owakiej albo bratanica lady Jak- -jej-tam, skończyć jako towarzyski parias, nazywany... ...starą panną. Straszne. Jednak tu Eleanor miała znaczną przewagę. W przeciwieństwie do tych nieszczęsnych młodych pa nien, które wydawano za mąż, niekiedy nie zapoznając nawet narzeczonych ze sobą (jak na przykład w przypad ku jej najlepszej szkolnej koleżanki, lady Amelii Barring- ton, która przed dwoma laty związała się na zawsze z ulu bionym partnerem do wista swojego ojca), Eleanor - od kiedy skończyła cztery lata - nieodmiennie słyszała, że bę dzie mogła wybrać sobie dozgonnego towarzysza życia. Swoją powinność spełniła podczas pierwszego sezonu, kiedy pokazała się w towarzystwie; rozejrzała się, a następ nie znalazła mężczyznę, z którym miała wspólne zaintere sowania, który traktował ją życzliwie i który mógł zapew nić jej dom i takie wygody, do jakich była przyzwyczajona. Richard Hartley, trzeci hrabia Herrick, był przystoj ny, uprzejmy i w najlepszym nawet towarzystwie dobrze się o nim wyrażano. Lubił czytać i został obdarzony do brym słuchem, podobnie jak ona. Nie poprawiał jej z rozmysłem, jeśli wymawiała jakieś słowo odmiennie niż on, i słuchał, naprawdę interesowało go to, co miała do powiedzenia. Dobrze się będą ze sobą zgadzali, a co najważniejsze, wiejski dom Richarda, Herrick Manor, oddalony był zaledwie o dwie mile od książęcego mająt ku Westover w Wiltshire. Ten ostatni fakt dowodził - Eleanor była o tym przekonana - że wybór jej jest jak najbardziej sensowny.
Życie jest zabawne, pamiętała, że tak pomyślała sobie, kiedy los pozwolił im się spotkać dopiero w Londynie, chociaż ich rodziny od pokoleń sąsiadowały ze sobą. Ele- anor po prostu przyjęła to jako jeszcze jeden powód, dla którego powinni spędzić życie razem. Ale Christian wydawał się nie pojmować tej logiki. Christian Wycliffe, markiz Knighton, starszy brat Ele- anor i patriarcha rodziny od czasu, kiedy przed dwudzie stoma laty umarł ich ojciec, od samego początku okazy wał niechęć tym planom małżeńskim. Ale jego niechęć, tak ją zapewniał, miała po prostu swoje źródło w lęku, że siostra zdecydowała się za szybko, że dokonała zbyt pospiesznego wyboru, jako że był to dopiero pierwszy sezon, kiedy mogła „pokazać się" w towarzystwie. - Daj sobie trochę czasu, Neli - powiedział, kiedy po raz pierwszy napomknęła mu o Richardzie jako poten cjalnym szwagrze. - Nie ma potrzeby podejmować decy zji w takim pośpiechu, na łeb, na szyję. Ale podejmowanie decyzji na łeb, na szyję, było cechą, w której Eleanor zdawała się celować, jak na przykład wte dy, kiedy matka i Christian wybierali się na bal, a ona do szła do wniosku, że woli nie zostawać w domu z niańką. Tak więc z całą głupiutką brawurą siedmiolatki wcisnęła się w ciasną przestrzeń za siedzeniami powozu Knighto- nów, przekonana, że jak już przyjadą na miejsce, matka nie będzie miała wyboru i pozwoli jej pójść na bal. Wci skając się do środka, nie wzięła jednak pod uwagę tego, że kiedy wytrzęsie ją w czasie jazdy, może mieć pewne kło poty, by się wydostać na zewnątrz. Końcowy rezultat był taki, że zamiast wziąć udział w uroczystościach, lady Fran- ces spędziła cały wieczór, stojąc przy powozie i niespokoj nie mnąc w dłoniach chusteczkę, a Christian, stangret Knightonów, i kilka innych osób musiało niemalże roze brać powóz na części, by Eleanor z niego wydobyć. Niemniej jednak, pomimo braku entuzjazmu Christia-
na, Eleanor pozostała niezachwiana w swoim wyborze. Przecież niemal wszystkie znajome powychodziły już za mąż, a ten młody człowiek, Richard, całkiem jej odpowia dał. Spędzili razem dobre kilka miesięcy, tańcząc i space rując po parku (oczywiście zawsze pod czujnym okiem matki), i cała sytuacja zmierzała nieuchronnie ku temu, że Richard poprosi o jej rękę. Matrony z towarzystwa z apro batą kiwały swymi strojnymi w turbany głowami, Eleanor czekała cierpliwie, a sprawy toczyły się swoim torem, do kładnie tak, jak to jej przepowiadano od dzieciństwa... ... aż do 12 września 1820 roku, kiedy Christian ujaw nił przed Eleanor, dlaczego właściwie to małżeństwo ni gdy, przenigdy nie może dojść do skutku. Dzień, który miał przynieść szok porównywalny z trzęsieniem ziemi, zaczął się od zwodniczo spokojnego poranka. Eleanor składała wizytę w Skynegal, położonym w północno-zachodnim masywie górskim Szkocji starym zamku, w którym jej brat zamieszkał wraz ze swoją żo ną, Grace. Poranek był chłodny, taki lodowaty wstęp do zbliżającej się jesieni. . Obudziła się wcześnie, jak tylko pierwsze promienie słońca wyjrzały zza wzgórz na wschodzie i zamigotały tęczowo na szronie, który obsypał okryte wrzosami zbo cza pod murami dostojnej budowli. Wszystko wydawa ło się takie wspaniałe. Spożyła śniadanie sama w sypialni i otuliwszy się grubą, białą, wełnianą kołdrą, rozkoszowała się spokojną chwilą w cieple płonącego na kominku torfu, czytając, a nawet tro chę szyjąc. Zamierzała spędzić cały dzień przy podobnie spokojnych zajęciach i trwała w tym zamiarze aż do chwi li, kiedy na krótko przed południem przyszedł do niej list z charakterystyczną pieczęcią herbową hrabiego Herricka. Richard pisał z rodzinnego majątku w Yorkshire i oświadczał się w swoim liście, co Eleanor od dawna już
uważała za przesądzone, oraz podawał informację o lon dyńskim prawniku, panu Jeremiahu Swire, który, jeżeli Eleanor oświadczyny przyjmie, dopilnuje spisywania małżeńskiej umowy i innych prawniczych szczegółów. Chociaż nie były to takie romantyczne oświadczyny na klęczkach przy świetle księżyca, o jakich obydwie z Amelią B. szeptały sobie jako młode dziewczęta, Ele anor aż kipiała z podniecenia i natychmiast ruszyła na poszukiwania Christiana. Znalazła go samego w gabinecie. Przeczytawszy list Richarda - dwa razy - Christian sie dział w milczeniu za biurkiem i przysłuchiwał się, jak Ele anor konsekwentnie zbija wszelkie zastrzeżenia, jakie jej zdaniem brat mógłby wysunąć, a nawet kilka takich, któ re mu nie przyszły do głowy. Przypomniała bratu o jego własnym małżeństwie, zawartym wcześniej tego samego roku, i dodała jeszcze, że małżeństwo ich rodziców zosta ło zaaranżowane przez dziadka, księcia Westover. Utrzy mywała, że jej małżeństwo będzie miało dużo trwalsze podstawy, ponieważ ona i Richard spędzili sporo czasu w swoim towarzystwie i sami dokonali wyboru. Eleanor pewna była swojej pozycji i odpierała każdy argument, który Christian wysuwał przeciw temu związ kowi, znajdując coś, co za nim przemawiało, a kiedy brat w końcu zamilkł, pomyślała, że chyba wygrała. Nie mogła się bardziej pomylić. - Przykro mi, Neli. Małżeństwo z Herrickiem jest po prostu niemożliwe. Nie ma co więcej o tym o mówić. Christian, na którego w tym akurat momencie patrzy ła, wydał jej się nagle niepodobny do ukochanego, znane go jej od zawsze brata. Miał te same kasztanowe włosy, o ton czy dwa ciemniejsze niż ona, i zwracające uwagę, bladoniebieskie oczy matki, ale czoło nad nimi poprzeci nały głębokie zmarszczki, a jego dobrze znany uśmiech należał do przeszłości.
I dopiero w tym momencie Eleanor zaczęła się na prawdę martwić. - Dlaczego, Christianie? Proszę, powiedz mi, dlaczego tak zdecydowanie występujesz przeciw lordowi Herric- kowi? Czy sądzisz może, że jest on człowiekiem bez czci i wiary? Czy dowiedziałeś się o nim czegoś, o czym po winnam zostać powiadomiona? - Nie - odpowiedział brat, a jego twarz wykrzywił gorzki grymas. - Sądząc po wszystkim, co widziałem i słyszałem, Herrick jest takim właśnie dżentelmenem, jak się nam przedstawia. - Richard powiedział mi, że jako chłopcy nie czuliście do siebie sympatii. Myślał, że może właśnie dlatego wi dzisz go w niekorzystnym świetle, ale sądziłabym, że... Christian potrząsnął głową. - Nie ma to nic wspólnego z utarczkami na boisku szkolnym, Neli. - No więc dlaczego, Christianie? Jeżeli mówię ci, że to lord Herrick jest mężczyzną, którego chcę poślubić, dla czego nie możesz udzielić nam swego błogosławieństwa? Czy to nie ty powtarzałeś zawsze, że będę mogła sama wy- -bierać? Czy mi tego nie przyrzekłeś? Ja zrobiłam, co do mnie należy. Dokonałam wyboru i wybrałam Richarda. Christian nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią tyl ko, nieruchomy i nieporuszony. Sfrustrowana uporem, z jakim brat stawał na drodze do jej przyszłego szczęścia, Eleanor rzuciła mu wyzwa nie, a czegoś takiego nigdy wcześniej nie robiła. Wypro stowała się w fotelu, zaciskając mocno dłonie na jego po ręczach, i oznajmiła: - Nie zostawiasz mi wyboru, Christianie. Ponieważ potrafisz myśleć wyłącznie o własnych uczuciach, a nie jesteś w stanie okazać zrozumienia dla moich, muszę ci powiedzieć, że gotowa jestem spotkać się z Richardem w Gretna Green, jeżeli się to okaże konieczne.
-Nie! Po raz pierwszy od dwudziestu lat, o ile Eleanor do brze pamiętała, Christian podniósł na nią głos. Nawet kiedy zniszczyła mu bezpowrotnie ukochaną parę butów do jazdy konnej, łażąc w deszczu po żywopłotowym la biryncie, nie skarcił jej ostrym tonem. Christian zawsze bezwstydnie jej pobłażał, dając praktycznie wszystko, o co tylko poprosiła; kiedy miała pięć lat, podwędził na wet dla niej z kuchni trzy ulubione cytrynowe ciastka, chociaż zepsuło jej to apetyt na kolację. Ten nagły wybuch gniewu wzbudził w niej niepokój. A słowa, które następnie brat wypowiedział, na odmianę bardzo spokojnie, kompletnie ją oszołomiły. - Powody, dla których nie możesz poślubić Herricka, nie mają żadnego związku z tym, co ja osobiście o nim sądzę, Neli. W żaden sposób nie mogłabyś tego zrozumieć. Boże, przecież ciebie nawet jeszcze na świecie nie było, kiedy... Przez następne pół godziny Eleanor tkwiła nierucho mo jak skamieniała, a Christian wylewał z siebie ponurą opowieść, zaczynającą się od tego, że ich ojciec, Christo- pher Wycliffe, wcale nie umarł na żadną chorobę, jak jej wmawiano, od kiedy urosła na tyle, by o to pytać. Nie by ło żadnej gorączki, żadnego z trudem chwytanego ostat niego oddechu w tamtą zimną noc, dawno, dawno temu, kiedy ona sama tkwiła jeszcze bezpiecznie w łonie matki. Prawda natomiast była taka, ciągnął Christian, że ich ojciec zginął, pojedynkując się o honor matki z człowie kiem, z którym miała ona pozamalżeński romans, tym samym człowiekiem, który - co możliwe, a nawet praw dopodobne - był rodzonym ojcem Eleanor... ...z poprzednim hrabią Herrickiem, Williamem Har- tleyem. Z ojcem Richarda. Eleanor wciąż jeszcze pamiętała tę krańcową bezrad ność i uczucie, że ściany zaczynają się zamykać wokół
niej. Gardło miała ściśnięte, gdyby nawet chciała coś od powiedzieć, nie była w stanie słowa wydusić, oczy piekły ją od napływających łez. Potrząsała głową, chcąc oddalić straszliwe insynuacje brata, jak gdyby przez ten gest mo gła je jakoś unicestwić. - To nieprawda, Christianie - łkała. - Richard powie dział mi, że jego ojciec umarł, bo spadł ze skały, wybraw szy się pewnego ranka na przejażdżkę konną. Nikt tego nie widział, koń sam wrócił do stajni. Ciała nigdy nie od naleziono. Dlaczego to robisz, Christianie? Dlaczego coś takiego wymyśliłeś? Christian przymknął oczy i głęboko zaczerpnął powie trza, walcząc z od dawna już tłumionymi emocjami. - Niczego nie wymyśliłem, Neli. Boże, jakże bym chciał, by tak było. Przecież niemal przez całe życie usiło wałem nie dopuścić do tego, byś kiedykolwiek usłyszała te słowa. - Spojrzał na nią, wyraźnie rozdarty. - Byłem tam owej nocy razem z księciem. (Christian nigdy o swoim dziadku nie mówił inaczej, jak „książę".) Widziałem, jak lord Herrick strzelił do naszego ojca. Widziałem, jak oj ciec upadł. Klęczałem obok niego, kiedy umierał. Jego pi stolet leżał obok, na trawie, wciąż odbezpieczony. Podnio słem go. Sam nie wiedziałem, co robię. Widziałem tylko, jak lord Herrick się oddala. Wycelowałem w niego. Ja... Przerwał, potrząsając głową, nie byl stanie zdobyć się na to, by wypowiedzieć następne słowa. Nie musiał. - Ty... ty go zabiłeś? - Przysięgam ci, że nie pamiętam, żebym strzelał. Zo baczyłem tylko, jak pada na trawę, a potem wszystko za mazało mi się przed oczami. Następne dwa tygodnie to był jeden koszmar. Księciu udało się jakoś zatuszować ca łą prawdę o tamtej nocy, pozbył się ciała lorda Herricka, przekupił lekarza, by ten zaświadczył, że ojciec umarł na jakąś chorobę. Chciał również wygnać naszą matkę, roz-
głosić, że jest cudzołożnicą, ale ubłagałem go, by tego nie robił. Obiecałem mu, że jeżeli oszczędzi ją i to dziecko, które nosiła w łonie, jeżeli odłoży ad acta kwestię, kto jest twoim ojcem, i będzie nadal postępował tak, jak daw niej, to zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda. Złożę swoje życie w jego ręce, by mógł kierować mną jako swo im dziedzicem. I dotrzymałem słowa. Eleanor wpatrywała się w brata i z trudem, raz za ra zem, wciągała powietrze w płuca. "W głowie jej szumiało. Dłonie drżały. W chwilę później jakby przejrzała na oczy i uświado miła sobie jedną rzecz. - A więc to dlatego zgodziłeś się poślubić Grace, cho ciaż jej wcześniej nawet nie widziałeś? Przez te wszystkie lata zastanawiałam się, dlaczego tak nieugięcie obstawałeś przy tym, że mnie należy pozwolić wybierać, skoro cie bie samego wydawało się mało obchodzić, kogo weźmiesz za żonę. Od samego początku postępowałeś tak, bo świa domie poświęciłeś własne życie, by chronić naszą matkę i nie dopuścić, żeby ktokolwiek, łącznie ze mną, dowie dział się, że tak naprawdę jestem tylko bękartem? Christian, milcząc, wpatrywał się w siostrę, twarz mu zakrzepła w wyrazie żalu. Ale czy żałował, że musiał jej zrobić przykrość? Czy może żałował, że musiał jej teraz wyznać prawdę, skoro ukrywał ją przez te wszystkie lata? Gdyby Eleanor nigdy nie natknęła się na Richarda, gdy by jej nigdy nie przyszło na myśl, by zostać jego żoną, pewnie do końca życia nie poznałaby prawdy i nigdy nie dowiedziałaby się, że wcale nie jest lady Eleanor Wycliffe, córką jednej z najznamienitszych rodzin w Anglii. Nigdy nie dowiedziałaby się, że w rzeczywistości jest bękartem z cudzołożnego związku i że pokłosiem związanego z tym skandalu było zamordowanie dwóch mężczyzn, z których jeden był najpewniej jej ojcem, a drugi ojcem na papierze.
Cała jej wiedza o własnym życiu była jednym potwor nym oszustwem. Dorastała w przekonaniu, że rodzice przeżywali razem bajkowy okres, zanim ojca zabrała nie sprawiedliwa śmierć. Wierzyła w to, bo przecież mówili jej tak ludzie, którym najbardziej powinna była móc ufać. Przypomniała sobie, jak zastanawiała się nad cytatem Eurypidesa ze zbioru „Tragików greckich fragmenty", że „rodziców winy na ich dzieciach karze bóg". Teraz zada wała sobie pytanie, czy bogowie karzą podwójnie te dzie ci, których i matki, i ojcowie pogwałcili prawo. Jeżeli tak, to z pewnością ona zostanie potępiona na całą wieczność, bo czyż można bezkarnie przez całe życie wcielać się w rolę kogoś, kto nigdy nie istniał? Kiedy wszyscy już zasnęli, Eleanor odeszła, wykradła się z zamku pod osłoną bezksiężycowej, szkockiej nocy. Nie pomyślała o tym, by kogokolwiek powiadomić, do kąd się udaje. Tak naprawdę sama tego nie wiedziała. Zabrała pięćdziesiąt funtów, które znalazła w gabinecie Christiana, i wykorzystała je, by dostać się na drugi ko niec Szkocji; pojechała na południe, aż do maleńkiej nad morskiej miejscowości Oban. I to właśnie tam teraz sie działa, popijając jeżynową herbatkę w ciasnym saloniku na tyłach krytej strzechą gospody, stojącej przy głównej, wychodzącej na port ulicy. Czuła się wyczerpana, cisnęły ją pantofelki, w których chodziła całymi dniami, wydała już niemal wszystkie pieniądze. Mimo woli pomyślała, że to zabawne, ale kiedy wyrówna rachunki z karczmarzem, zostanie jej dokładnie tyle, by wykupić miejsce na statku pocztowym, który zabierze ją z powrotem prosto do Sky- negal. Z powrotem do kłamstw. Z powrotem do zdrady. Może to omen. Może powinna była dalej żyć tak, jak żyła dotychczas, w błogiej nieświadomości, układając przy nalewaniu herbaty palce dokładnie tak, jak ją na uczono, i udawać, że nie zna straszliwej prawdy o włas nej przeszłości. Może właśnie taką osobą pisane jej było
zostać, udającym dziecko z prawego loża bękartem, roz kosznie naiwną, fałszywą dziedziczką Westover. Eleanor już miała poprosić żonę karczmarza, by ta skierowała ją do płynącego na północ statku pocztowe go, kiedy przypadkiem zauważyła wiszącą krzywo na ścianie kartkę. POTRZEBNA GUWERNANTKA DO SZLACHET NIE URODZONEJ, OŚMIOLETNIEJ DZIEWCZYN KI. WIADOMOŚĆ W DUNEVIN, WYSPA TRELAY. Przeczytała ogłoszenie jeszcze raz. A potem po raz trzeci. Była to jedna z tych okazji, które się człowiekowi przy trafiają raz, a może dwa razy w życiu. Ktoś nazwał ją roz drożem, ktoś inny decydującym momentem. Obojętne, jak ją nazwiemy, Eleanor zrozumiała nagle, że ma wybór. Może wsiąść na płynący na północ statek i wrócić tam, skąd przybyła. Wiedziała, co ją czeka, jeżeli wróci. Spędzi całe życie na kłamstwach, próbując codziennie ukrywać fakt, że pochodzi z nieprawego loża, i codziennie stawiać czoło litości w oczach tych, którzy wiedzieli. Albo może pójść tą drugą ścieżką, niewypróbowaną, niepewną, niewykluczone, że niebezpieczną, ale jeżeli nią pójdzie, będzie miała szansę znaleźć drogę do prawdy... ... do prawdy, kim w istocie jest lady Eleanor Wycliffe.
1 Is minig a bha 'n Donas ddicheil. Książę ciemności jest szlachcicem. William Szekspir {Król Lear, akt III, scena IV, tłum. J. Paszkowskiego) Wyspa Trelay w Szkockich Hebrydach Słyszał niezdarne człapanie łowczego przez pełną mi nutę, zanim stary się pojawił; szedł, sapiąc i dysząc, pod górę po stromym zboczu, a musiał wcześniej pokonać niemal ćwierć mili, żeby się tu dostać. - Wielmożny panie, gość. - Stary przerwał i zgiął się wpół, żeby złapać oddech. - Gość przybył do zamku, że by się z wielmożnym panem zobaczyć. Gabriel MacFeagh, wicehrabia Dunevin, zobaczywszy łowczego, ledwo uniósł głowę. Klęczał nadal przed czymś, co kiedyś musiało być pulchną pawicą, z której został jedynie kłębek piór i krwawych resztek, częścio wo ukryty pod warstwą gęstego wrzosu. - Zbliża się zima - powiedział bardziej do siebie niż do stojącego obok człowieka. - Zwierzęta na wyspie ru szyły na polowanie, żeby uzupełnić zapasy jedzenia, któ re muszą zgromadzić, by przetrwać nadchodzące lodo wate miesiące. Niewielkie ślady po ukąszeniach i unosząca się wciąż w powietrzu woń piżma ujawniały, że drapieżnikiem mu-
siał być tchórz, przypominający łasicę drapieżnik, wyróż niający się ciemną maską złodzieja na porastającym pysz czek futrze. Nie mogli sobie pozwolić na zlekceważenie plagi tchórzy, ponieważ wiadomo było, że nawet małe ja gnięta i inne ssaki padały ofiarą tych nocnych bandytów. Sądząc po wyglądzie pawicy, a raczej tego, co z niej zo stało, można się było spodziewać, że ten akurat tchórz ma zamiar niedługo tu powrócić. Gabriel wyprostował się na całą swoją wysokość sze ściu i pół stopy, i potrząsając ciemną głową, wrzucił pad linę do torby, którą zabrał ze sobą, żeby zapach resztek nie przywabiał innych drapieżników w pobliże zamku. - Wygląda na to, że ten tchórz znowu zeszłej nocy za brał się za pawie, Fergusie. To drugi, jakiego straciliśmy w tym tygodniu. Lepiej powiedz MacNeillowi, że trzeba będzie zastawić pułapki. Fergus Maclan, tak przysadzisty, jak jego chlebodaw ca był szczupły i wysoki, pełnił obowiązki osobistego słu żącego wicehrabiego, od kiedy ten został panem Trelay gdzieś przed dziesięciu laty. Wcześniej służył zarówno bratu Gabriela, jak i ich ojcu, jako że mieszkał na tej sa motnej wyspie przez niemal całe swoje życie. Wyróżniał się z otoczenia przez swoją kurtkę i spodnie z tartanu. Stojąc obok Gabriela, podrapał się po siwiejącej głowie pod beretem z Kilmarnock i przytaknął. - Ano, powinniśmy to zrobić, nim przejdzie wiele cza su, panie. Ostatnim razem ta bestia porwała cztery piskla ki, a ciągle nie udało nam się jej złapać, paskuda jedna. Gabriel odwrócił się, skrajem szkockiego kiltu muskał niemal głęboki po kolana koc wrzosów, janowca i turzy cy, porastający zacienione zbocze wzgórza. Zagwizdał na Cudu, wielkiego, czarnego ogara, który wtykał swój dłu gi pysk w zagłębienia i piach u stóp pagórka, i szukał tam królika, żeby go pogonić. - Thig a-nall an seo - zawołał do niego Gabriel po ga-
elicku, ponieważ na ten język bestia najlepiej reagowała. Przyglądał się, jak pies w odpowiedzi unosi smukły pysk i zaczyna spokojnie wspinać się pod górę, by się przyłą czyć do pana. Wysoko na niebie Gabriel dostrzegł mewę arktyczną, która szybowała wdzięcznie nad powierzchnią ciemnych wód kipiącego Atlantyku na zachodzie. Wąskie, szare skrzydła ptaka rysowały się malowniczo na tle płonące go słońca, które o tej porze roku dawało popołudniem niewiele światła, a jeszcze mniej ciepła. W pewnej odległości od brzegu kilka łódek, które wy prawiły się na śledzie, ruszało właśnie przed nocą w dro gę powrotną. Jeszcze dalej na południowym zachodzie Gabriel dostrzegał z trudem mgliste zarysy irlandzkich wzgórz Donegal, które wznosiły się na widnokręgu jak odległe wysepki. Trelay była domem MacFeaghów od blisko czterystu lat, ale klan ten zapuścił korzenie na wyspach dużo, du żo dawniej; jednak wieść o tym, skąd się wzięli na He- brydach na samym początku, zaginęła w dryfujących mgłach czasu. Starodawna legenda utrzymywała, że to na Trelay, „Wyspie Wypędzonych", jak ją nazywano, i na sąsiadu jących z nią wyspach Colonsay oraz Oronsay, wylądo wał na początku święty Kolumba, po tym jak wygnano go z jego rodzinnej Irlandii. Święty myślał o tym, by się tam osiedlić, by kontynuować zbożne dzieło Pana, ale kiedy wspiął się na jeden z pagórków - może nawet na ten sam, na którym stał obecnie Gabriel - i zobaczył swo ją ukochaną ojczyznę, rysującą się we mgłach, wyruszył na leżącą dalej na północ Ionę, przysiągłszy, że nigdy nie zamieszka w miejscu, z którego będzie mógł dojrzeć oj czystą ziemię. Zanim jednak odjechał, założył tu opac two; na zachodnim brzegu tej nieszczęsnej wyspy wciąż jeszcze widać było kamienne ruiny starodawnej budów-
li, będące ostatnią pozostałością po czasach, które odzna czały się większą pobożnością. - Kim jest ten czekający na mnie gość, Fergusie? - za pytał w końcu Gabriel i kiedy Cudu podbiegi i przysta nął przy nim, podrapał go po sztywnej sierści na łbie. Na wet stojąc na czworakach, bestia głową sięgała Fergusowi do polowy piersi. - Nie może to chyba być Clyne, mój rządca, który przyjechał wcześniej pobierać czynsze? Bra kuje jeszcze ponad dwóch tygodni do świętego Michała. Fergus potrząsnął głową, przeorując wrzos obutą w cięż ki trzewik stopą. - Och, nie, panie. To jakieś dziewczę pragnie z panem rozmawiać. - Dziewczę? - Gabriel przystanął. - Jakaś wariatka? Cudu zaskomlał na tę sugestię. Fergus tylko się szeroko uśmiechnął pod krzaczastą, siwą brodą. - Nie, wielmożny panie, wygląda, jakby była całkiem zdrowa na umyśle. Powiada, że przyjechała z Oban w od powiedzi na pana ogłoszenie o guwernantce dla panien ki Juliany. Guwernantka. Gabriel niemalże zdążył już zapomnieć o ogłoszeniach, które porozwieszał na stałym lądzie bli sko rok temu, kiedy ostatnia guwernantka, panna Bates, zrezygnowała, niestety, z pracy u niego. Była tylko jed ną z całego szeregu takich pań, chociaż udało jej się wy trzymać sześć miesięcy, a to dłużej niż zwykle. Wydarzenia związane z pobytem guwernantek na Tre- lay szybko zaczęły się powtarzać. Jeżeli nawet udało mu się w końcu znaleźć kogoś, kto wyraził chęć, by pojechać na daleką wyspę Trelay, która leżała tam, gdzie w Szko cji diabeł mówi dobranoc, nie mijało kilka miesięcy, a czasem nawet tygodni od przybycia takiej niewiasty, a już przychodziła do niego ze smętną opowieścią o cho robie ciotki albo bezradnej starej babce, która nagle za-
czcla potrzebować jej opieki, tak że musi wyjechać, i to natychmiast. Na samym początku Gabriel nawet im wierzył, praw dę mówiąc, opłacił jednej z nich przejazd z powrotem do Edynburga. Ale szybko zorientował się, że każda guwer nantka, wyjeżdżając, ma taki sam wyraz oczu. Zanim przed rokiem wyjechała panna Bates, Gabriel rozpoznawał go już: była to trwoga. Po pannie Bates, chociaż Gabriel zasięgał języka aż w Londynie i nawet we Francji, jego starania, by zapew nić córce nową guwernantkę, nie zaowocowały ani jed nym zgłoszeniem. Pogłoski o nieczystej historii wyspy musiały chyba przekroczyć międzynarodowe granice. Już się niemal poddał, z rezygnacją godząc się z faktem, że jego córka może nigdy nie poznać żadnego innego świa ta poza tą złowróżbną, smutną wyspą, kiedy niespodzie wanie, jakby prosto z mgieł, wychynęła ta nieznana dziewczyna, dając mu na nowo cień nadziei. Gabrielowi właśnie przemknęła przez głowę ta po godna myśl, kiedy przypadkiem spojrzał na swoje popla mione krwią padłej pawicy dłonie. Przypomniał sobie przerażone miny, z jakimi opuszczały go kolejne guwer nantki. Odwrócił się, by spojrzeć na Fergusa, który wciąż tkwił obok niego. - Poproś Mairi, żeby przygotowała dla naszego gościa herbatę, a ja się tymczasem doprowadzę się do porządku. Nie byłoby dobrze, gdyby ta dama spotkała Diabła z Zam ku Dunevin, jeszcze zanim zdąży rozpakować bagaże. Osaczyły ją ze wszystkich stron. Eleanor czuła na sobie ich zastygłe spojrzenia; siedzia ła w cichym gabinecie, ręce miała złożone na podołku, okryte rękawiczkami palce mocno splecione, a one jej się przyglądały. Wszystko jedno, gdzie skierowała swój wzrok, obojętnie, jak bardzo starała się unikać ich spój-
rżeń, były wszędzie. Kiedy zamknęła oczy, niemal słysza ła, jak ich cichutkie głosy szepczą w podmuchach wieją cego na wyspie wiatru: ... uciekaj... ... wydostań się stąd... ... zanim będzie za późno... Eleanor gwałtownie uniosła powieki. Spojrzenie jej napotkało wielką rozmaitość jeleni, żbików i kun, wypchanych i zamocowanych na szarych, kamien nych ścianach, nieotynkowanych i wznoszących na dobre dwadzieścia stóp nad jej głowę. Tuż obok niej wisiał obo sieczny miecz, kojarzący się z okrucieństwem. Jego poryso wane, ospowate ostrze bez wątpienia musiało uporać się w przeszłości z większą liczbą obcinanych głów, niż prze ciętnie przypadała na jeden miecz; obok zobaczyła sztylet, którym chyba z łatwością można by wypatroszyć wołu. Dobry Boże, pomyślała sobie. Co ja zrobiłam? Siedziała sama, plecy miała proste jakby kij połknęła, ko lana mocno przyciśnięte jedno do drugiego. Zastanawiała się nie po raz pierwszy, co ją opętało, żeby tu przyjechać. Może powinna była posłuchać ostrzeżeń pani Maclver, żony karczmarza w Oban, która przestrzegała ją, żeby nie porzucała bezpiecznego, szkockiego lądu i nie jechała na daleką i wiecznie spowitą mgłami wyspę Trelay. To miejsce nawiedzane przez dusze potępione, to dom Czarnego Wicehrabiego, lorda Dunevina, albo, jak go na zywała pani Maclver, Diabła z Zamku Dunevin. - Jest ostatnim z rodu MacFeagh i oby ten ród sczezł razem z nim - powiedziała do Eleanor przyciszonym i ta jemniczym głosem, jak gdyby naprawdę obawiała się, że wicehrabia jakimś cudem usłyszy, co mówi się w tak wiel kiej odległości od niego, na lądzie stałym. - To klan z po kolenia na pokolenie znaczony tajemniczymi zgonami. Ludzie są przekonani, i to wcale nie bez podstaw, że członkowie tego rodu czczą jakieś piekielne istoty i wła-
dają tajemną mocą. Są potomkami kobiety-foki, napraw dę. Nawet ich przezwisko, MacFeagh, ma swoje korze nie w gaelickim MacDhuibh-shith, „syn czarnej wróżki". Kiedy Eleanor po raz pierwszy ujrzała tę samotną wy spę, wokół małej łodzi o jednym żaglu, która ją tam wio zła, podniosła się na gęsta, biała mgła, jakby chciała do dać wiarygodności posępnym przestrogom karczmarki. Eleanor przyszła nagle na myśl mityczna łódź Charona, zbliżająca się do bram Hadesu; wcale nie poczułaby się zdziwiona na widok psa Cerbera o trzech straszliwych głowach i wężowym ogonie, stojącego na straży posęp nego, skalistego wybrzeża. Nawet przewoźnik, którego za ostatnie pieniądze wy najęła, by przewiózł ją przez wzburzone wody zatoki Lorne, potrząsał głową, kiedy schodziła z jego łupinki, i pochylał przy tym smętnie czoło, jakby naprawdę prze konany był, że kiedy Eleanor raz postawi stopę na wy spie, wszelki słuch po niej zaginie. - Niech no pani tu na siebie uważa, dziewczyno - rzekł, dając jej wzrokiem do zrozumienia, że chodzi mu o coś więcej niż tylko o bezpieczne przejście z łódki na ląd. Ale przecież wiadomo, jacy Szkoci są przesądni; Ele anor Wycliffe przesądna nie była. Teraz też, siedząc w starym stołbie, gdzie wiało i tro chę pachniało stęchlizną, przekonywała samą siebie, że pokój w niczym nie przypomina jaskini szatana. Nigdzie nie widziała żadnych wideł, nie dawał się też zauważyć najmniejszy nawet obłoczek piekielnego dymu. Na wyso ko piętrzących się półkach poustawiane były ciasno i schludnie książki, kamienną podłogę pokrywał wytarty dywan, a w kącie stało szerokie, podniszczone biurko, na którym porządnie ułożono w jednym rogu stos papierów. Za jej plecami w obramowanym kamieniem kominku wesoło płonął ogień. W powietrzu nie dawało się wyczuć woni siarki, pachniało tylko solą, stęchlizną i starością
oraz ziemistym aromatem torfu, który miejscowi już te raz suszyli na wrzosowisku, przygotowując się do nadcho dzącej zimy. Wiatr wcale nie wył groźnie, jakby przyby wał z piekielnej otchłani, tylko pogwizdywał w blankach na szczycie centralnej wieży zamku i wsuwał się w wąskie, otwarte okienko tuż obok Eleanor, by żartobliwie potrzą snąć kraciastymi zasłonami. Miejsce, w którym się znalazła, wyglądało dokładnie na to, czym było: bardzo stara forteca-stołb stojąca na bardzo samotnej hebrydzkiej wyspie u zachodnich wy brzeży Szkocji. A gdyby zignorować rozliczne opowieści o właścicielu zamku, którymi ją uraczono, mogłaby na wet uwierzyć, że właściwie nie ma się czego bać. Jednak na dobiegający zza drzwi odgłos zbliżających się kroków wyprostowała się gwałtownie na fotelu. Już idzie. Jej brawura raptownie wyparowała. Eleanor ścisnęła mocno palcami rzeźbione poręcze fotela. Co powie, kiedy wicehrabia się pojawi? Dzień dobry, milordzie, tak, chcia łabym ubiegać się o posadę guwernantki pana diabelskie go nasienia... proszę mi wybaczyć... dziecka. I jeśli pan tak łaskaw, bardzo bym prosiła, żeby nie złożył mnie pan w ofierze mocom piekielnym, kiedy już tu zamieszkam... A co będzie, jeżeli on naprawdę okaże się tak przera żający, jak wszyscy ją ostrzegali? Pani Maclver powie działa, że dziecko nie potrafi mówić, że głos odebrał ma lutkiej jej własny ojciec, by nie mogła ujawnić prawdy o jego niegodziwych uczynkach. I co, dokładnie rzecz biorąc, stało się z poprzednią guwernantką? Odwróciła pospiesznie wzrok od sztyletu na ścianie i popatrzyła w stronę okna, zastanawiając się, jak daleko z niego do ziemi - gdyby musiała uciekać. - Przyniósł żem panience herbatę. Eleanor podskoczyła na dźwięk głosu, który rozległ się nagle za jej plecami. Odwróciła się i głęboko odetchnęła,
żeby się uspokoić, bo zobaczyła nie diabła-wicehrabiego, którego się spodziewała, tylko tego pomarszczonego, sta rego dziwaka, który otworzył jej drzwi do zamku, kiedy tu przybyła. Nie słyszała, jak wchodził do pokoju. Jeśli wziąć pod uwagę jego wygląd, mógł z powodzeniem zstąpić bezpośrednio ze stronic jakiejś historycznej powie ści: miał na sobie kolorowe, tartanowe spodnie, jego głowę okrywał niebieski beret z piórami, cały dół twarzy porasta ła gęsta, szpakowata broda. Był niższy od niej i z tymi przy mrużonymi jak na ostrym wietrze oczyma wyglądał tak, jakby ciągle się na kogoś złościł. Przypominał jej oglądane kiedyś sztychy, przedstawiające walczących szkockich wo jowników, tylko że zamiast ściskać w dłoniach obosieczny miecz, trzymał w nich srebrną tacę z herbatą. - Wielmożny pan prosił, żebym przekazał pannie sło wa przeprosin. Będzie jeszcze przez drobną chwilę zajęty. Nie zawracając sobie głowy czekaniem na reakcję Ele- anor, bez żadnych ceregieli postawił tacę z herbatą na stoliku obok niej i wyszedł równie nagle, jak się pojawił. Damy z Akademii panny Effington byłyby przerażone. Eleanor odczekała, aż stary zamknie za sobą drzwi, a potem jeszcze troszkę, i dopiero wtedy podniosła po krywkę z porcelanowego dzbanka z herbatą i zajrzała ostrożnie do środka. Niewątpliwie wygląda to na herba tę, pomyślała, a potem powąchała wonny napar. Czyta ła kiedyś, że podobno arszenik ma charakterystyczny, migdałowy zapach. Popatrzyła na stojący obok dzbanka talerzyk z ciasteczkami, z głębokim namysłem przyglą dając się posypce z cynamonu i cukru. W pierwszej chwili nie zamierzała oczywiście nawet dotykać tacy, ale potem żołądek pomógł jej zmienić zda nie, wydając się z siebie zdecydowane burczenie. Podróż ze stałego lądu na wyspę trwała kilka godzin; nadchodził zmierzch, a ona jednego kęsa nie miała w ustach od śnia dania. Może kilka łyków herbaty i odrobina herbatnika
pomoże uśmierzyć niepokój, jaki odczuwała. Poza tym, jeżeli miała tu służyć jako guwernantka, raczej nie uda jej się unikać jadania posiłków w domu. Eleanor w końcu machnęła ręką na przesadną ostroż ność, wzięła herbatnik i zatopiła w nim zęby. Oczywiście był pyszny, o ile herbatniki w ogóle mogą być pyszne, i nim minął kwadrans, skończyła pierwszy i zjadła jeszcze drugi. Trzeci herbatnik zostawiła na tale rzyku i dopiwszy herbatę, wstała z fotela, by rozejrzeć się po pokoju w nadziei, że złagodzi tym trapiącą ją obawę. Przystawała to tu, to tam, by przyjrzeć się ustawio nym w pokoju przedmiotom - był tam globus, na któ rym zobaczyła konstelacje gwiezdne, i grawerowany w delfiny zegar latarniowy z jedną wskazówką - i stara ła się czegoś, czegokolwiek dowiedzieć o tym, jakim czło wiekiem może być wicehrabia. Zerkała z namysłem na tytuły tomów, stojących w sze regach na półkach, księgozbiór wywarł na niej głębokie wrażenie. Czyżby wicehrabia był człowiekiem oczyta nym, o szerokich zainteresowaniach? A może po prostu te liczne tomy zgromadziły tu całe pokolenia? Kiedy zo baczyła stojącą w rogu wędkę i parę porządnie znoszo nych, nieprzemakalnych, wysokich butów, przyszło jej na myśl, że pan zamku lubi chyba zajęcia odpowiadające człowiekowi obdarzonemu cierpliwością. Rozmiar butów wskazywał, że musi być to mężczyzna potężnej postury. Eleanor podeszła do okna. Przystanęła na moment; wi dok, który miała przed sobą, zaskoczył ją i zachwycił. W przeciwieństwie do posępnego, skalistego wybrzeża, wnętrze wyspy okazało się zdumiewająco bujne i barw ne nawet o tak później porze roku, a plamy kolorów w przeróżnych odcieniach przechodziły jedna w drugą niczym akwarelowe obrazki w kalejdoskopie. Najczarniejsze bydło, jakie w życiu widziała, pasło się le niwie na płaskich polach, z których rozciągał się widok na
prymitywne, kamienne molo, służące wyspie za port; nie całą godzinę temu sama tam wylądowała. Dalej falujące zbocza pagórków upstrzone były kudłatymi owcami o czar nych pyskach, a daleko, nad brzegiem, wypatrzyła kilka nie wielkich chat zagrodników, takie różnokolorowe budowle, wyglądające jak krzywe stosy kamieni i skał, zwieńczone dachami zrobionymi ze strzechy albo z zielonego torfu. Gdzieś w dole zaszczekał nagle głębokim barytonem pies. Eleanor odwróciła się, ale zauważyła nie psa, tylko jakąś samotną postać siedzącą na głazie, z którego moż na było patrzeć na morze. Coś w tej postaci, takiej samot nej na wietrznym występie skalnym, przykuło uwagę Ele anor. W pobliżu, na stoliku, stał mały mosiężny teleskop. Zaciekawiona pochyliła na moment głowę do okularu, by się lepiej przyjrzeć. Powoli w soczewce wyostrzyła się postać dziecka, dziewczynki. Podmuchy wiatru unosiły jej włosy koloru kruczego skrzydła i rozwiewały je energicznie wokół bu zi i oczu niczym splątaną pajęczynę, ale dziecko zdawało się tego nie zauważać. Wydawało się też, że nie zauważa jagnięcia, które stało obok niej i pożywiało się szarfą od sukienki. Dziewczynka po prostu siedziała nieruchoma jak głaz, a wrażenie otaczającego ją osamotnienia było tak silne, tak przytłaczające, że stawało się niemal widzialne niczym mgła, która czepiała się brzegów wyspy. Bez dwóch zdań musiała to być córka wicehrabiego, potencjalna podopieczna Eleanor. - Przepraszam, że kazałem pani tak długo czekać. Eleanor odskoczyła od okularu jak oparzona, niemal wywracając przy tym instrument. Tak się skupiła na ob serwowaniu dziecka, że nie usłyszała, jak wicehrabia wchodził. Tym razem jednak nie miała wątpliwości, kim jest nowo przybyły. Rzeczywiście, mały to on nie był; mężczyzny o tak im ponującej posturze Eleanor chyba jeszcze nigdy nie spo-
tkała. Wzrostem wicehrabia przewyższał nawet jej brata, w barach był szeroki, wystarczyło, że się pojawił, a po kój wydał się bez porównanie mniejszy. Przyglądała mu się, kiedy kierował się do biurka. Zwróciła uwagę nie tyl ko na jego imponujący wzrost, ale i na kruczoczarne, opadające nieco poniżej kołnierzyka surduta włosy. Przepasany był szerokim kraciastym szalem w odcie niach stłumionej czerwieni, bieli i zieleni; kawałek mate riału zarzucił niedbałe na ramię, na wełniany surdut. Koł nierzyk koszuli był otwarty, a na twarzy ciemniał zarost, jakby wicehrabia się od kilku dni nie golił. Tartanowe pończochy i buty z klamrami pochlapane były błotem, a włosy nad czołem zmierzwione od wiatru. Oczy miał tak ciemne, że nie potrafiła określić ich koloru, a na ustach nie błąkał się choćby cień uśmiechu. Widząc, jaki jest potężny i jak silną wydaje się mieć osobowość, Ele- anor mimo woli pomyślała sobie, że tytuł Dunevińskie- go Diabła jak najbardziej do niego pasuje. A potem zauważyła, że serce tłucze się jej w piersi. - Nazywam się Dunevin - odezwał się. - Jestem pa nem tego zamku i tej wyspy. To ja wywiesiłem ogłosze nie, które widziała pani w Oban. Czy zechce pani usiąść? Przemawiał jak ktoś, kto nauki pobierał na południu, z leciuteńkim tylko gardłowym akcentem. Jego głos, ni ski, głęboki i spokojny, przykuwał uwagę jak daleki huk grzmotu przed burzą. Był to ten rodzaj głosu, od które go młode dziewczęta dostają gęsiej skórki. Eleanor okazała się takim właśnie dziewczęciem. Dunevin wskazał jej fotel, który uprzednio zajmowa ła, i przeszedł od razu do rzeczy. - Fergus nie mówił mi, że jest pani taka młoda. Eleanor, która wciąż pozostawała pod wrażeniem wy glądu, głosu i osobowości wicehrabiego, potrzebowała chwili, żeby zareagować. - Przepraszam pana?
- Ile panienka ma lat, cale osiemnaście? Ten bezpośredni, niemal bezceremonialny sposób mó wienia wyrwał Eleanor z zamroczenia; odpowiedziała mu, wpierw odchrząknąwszy. - Mam dwadzieścia jeden lat, milordzie. Dunevin uniósł w górę brwi. - Czy aby? Dwadzieścia jeden? - No, prawie. - Poruszyła się lekko pod jego niezwru- szonym spojrzeniem. - Ale w każdym razie mogę pana zapewnić, że jestem w stanie całkiem dobrze sobie pora dzić z obowiązkami. Wicehrabia przyglądał się jej i oceniał ją w myśli, to wiedziała. Zastanawiał się, co robi szlachetnie urodzona - jak się zdawało - panienka sama na tak odległej wyspie. Jego milczenie zaczynało być denerwujące. - Obawiam się, że Fergus nie podał mi pani nazwiska, panno...? - Hartę - odpowiedziała bez zastanowienia, podając pierwsze, które jej przyszło na myśl. - Panna Neli Hartę. To nazwisko było pewnie równie dobre jak każde in ne; nie mogła mu przecież podać swojego prawdziwego nazwiska, bo Wycliffe i Westover były równie dobrze znane w całym królestwie jak Hanover. - No, dobrze, panno Neli Hartę - odezwał się, powta rzając podane przez nią fikcyjne nazwisko w taki sposób, że zaczęła zastanawiać się, czy aby z niej nie kpi - skąd pani pochodzi? - Z Surrey - skłamała. - Z Surrey? - powtórzył. -Tak. - Siedziba rodziny mojej żony znajduje się bardzo bli sko małej parafii o nazwie Abinger. Czy zna ją pani? Eleanor przełknęła; nie mogła się zdecydować, czy po winna brnąć dalej w kłamstwo i powiedzieć, że tak, zna ją, czy może przyznać się, że nie zna, i niewykluczone, że