dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Redlum - Rupiewicz Katarzyna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Redlum - Rupiewicz Katarzyna.pdf

dareks_ EBooki Sci-fi, Fantasy Rupiewicz Katarzyna
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

Spis treści Prolog TAM, GDZIE ZACZYNAJĄ SIĘ BAŚNIE... Bajka o kopciuszku Za murami, za lasami... Zabawa w Prometeusza Pewnego razu żył sobie... Kupić kotka w worku Rozgrywka matki natury ...I TAM, GDZIE SIĘ KOŃCZĄ Lekcja wielkich słów Grubymi nićmi szyte Interludium Gdy zapłonie krew Mury owiane legendą Koniec słodkich kłamstw

Redlum Copyright © Katarzyna Rupiewicz Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak Copyright © for the cover art by Paweł Dobkowski Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2016 r. druk ISBN: 978-83-7995-054-6 epub ISBN: 978-83-7995-055-3 mobi ISBN: 978-83-7995-056-0 Redakcja: Dawid Wiktorski Korekta: dr Marta Kładź-Kocot Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski Projekt i skład okładki: Paweł Dobkowski Skład i typografia: Studio Grafpa Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. MORGANA Katarzyna Wolszczak ul. Podmiejska 13 box 27 85-453 Bydgoszcz sekretariat@geniuscreations.pl www.geniuscreations.pl Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl i www.eBook.MadBooks.pl

Prolog Edward i jego przyjaciele wypili dostatecznie dużo wina, by wsadzić głowy w paszczę lwa. Na wypadek gdyby sam alkohol nie wystarczył, jechali we trójkę, tak żeby każdy musiał zgrywać chojraka przed pozostałymi. Byli młodzi, dobrze urodzeni i spragnieni szaleństw. A czy istniało coś bardziej szalonego niż spędzenie nocy w Redlum? Edward nerwowo przełknął ślinę na widok murów, których wyblakła czerwień przedzierała się przez ścianę lasu. W czasach gdy jeszcze był dzieckiem, niańka opowiadała mu legendy o tym miejscu. Podobno umocnienia przewyższały największe drzewa, a na otwartym terenie ciągnęły się aż po horyzont. Dziś nie robiły już tak dużego wrażenia, a młodzieniec potrafił sobie wyobrazić, jak wyglądały ponad tysiąc lat wcześniej. Ponaglił konia, by towarzysze nie pomyśleli, że obleciał go strach. W końcu Olivier powiedział mu, że miasto żyło z turystów, a opowieści, które o nim krążyły, miały przyciągać żądnych wrażeń ryzykantów. Nikt nie przyjeżdżałby do Redlum, gdyby rzeczywiście miał marne szanse na powrót… Edward rozejrzał się – nawet pijany nie mógł nie zauważyć, że są sami. – Co z tobą, mały, tchórzysz? – krzyknął Olivier. – Masz nadzieję, że będziesz mógł zawrócić? – odciął się Edward. – Mam nadzieję, że mają karczmę i burdel – powiedział tamten ze śmiechem. Zbyt głośnym, by zabrzmiał naturalnie. Niemal równocześnie ściągnęli wodze i stępa podjechali do bramy. Na spotkanie wyszedł im dość cherlawy strażnik. – Witamy w Redlum – powiedział, kłaniając się. – Czy mają panowie świadomość tego, gdzie przybyli? – Pewnie, że mamy! – wrzasnął Olivier. – Redlum, piekło i niebo jednocześnie! Gówno macie, a nie świadomość – ocenił mężczyzna i nawet nie zadał sobie trudu odczytania ich myśli. – Proszę pamiętać, że wjeżdżają panowie na własną odpowiedzialność. Życzę miłego pobytu – powiedział żołnierz, ponownie się kłaniając. Młodzieńcy w odpowiedzi tylko wybuchnęli śmiechem. Wartownik nie posiadał daru jasnowidzenia, ale mimo to czuł, że więcej ich nie zobaczy. – Nawet nie zapytał, po co przyjechaliśmy – zauważył Olivier, trącając łokciem milczącego Gabriela. – Szanują tu przyjezdnych. Edward chciał zażartować, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy tylko wjechali do miasta. Budowle sąsiadujące bezpośrednio z bramą stanowiły dziwną zbieraninę. Po jednej stronie stał dwór większy niż siedziba jego ojca. Trudno mu było także odmówić przepychu, nawet jeśli ociekające złotem ornamenty budziły raczej niesmak niż podziw. Naprzeciw niego mieściło się coś, co Edward nazwałby zamkiem – dawną warowną twierdzą, jakich nie budowano już od setek lat. Im dalej wjeżdżali w Redlum, tym bardziej jednolita stawała się zabudowa. Po obu stronach

szerokiej drogi stały wielkie drewniane budynki. W dzisiejszych czasach mało kto budował jeszcze z drewna, a domów tej wielkości ludzie nie stawiali chyba nigdy. No… może ci starożytni, którzy wznosili miasta z szarego kamienia. Domy różniły się barwą, kształtem okien i zdobieniami, lecz nie szerokością ani wysokością. Przylegały do siebie tak ciasno, że Edward czuł się, jakby sławne mury Redlum otaczały go z każdej strony. Niezupełnie tak to sobie wyobrażał. Nigdzie nie widział straganików z amuletami ani stoisk z drogimi zegarkami wytwarzanymi przez gobliny. Nie wiedział, gdzie szukać sukubów, których uroda i brak zahamowań były słynne w świecie. Jak mógł znaleźć potężnych magów czy jasnowidzów albo chociaż ujrzeć cudaczne fauny? Na nieskazitelnie czystych ulicach nie dostrzegał żywej duszy. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek tu mieszkał. Coraz mniej pewni siebie, powoli jechali główną drogą, która zaprowadziła ich prosto do karczmy z ogromnymi i zapewne kosztownymi frontowymi oknami. Właściwie tylko dzięki nim zgadli, że to właśnie jest gospoda, bo nigdzie nie było żadnego szyldu. Budynek sprawiał też wrażenie starszego od pozostałych, może z powodu ciemnej barwy drewna. Zsiedli z koni i przywiązali wodze do pachołków przy korycie z wodą. – Co za dziura – mruknął Gabriel. – Nie mają nawet stajni. Edward znowu się rozejrzał. Cisza i pustka – żadnych dziwek, żadnych atrakcji, żadnych mieszkańców. Nic, dla czego warto było ryzykować życie. Powinni zawrócić i pojechać do normalnej karczmy, z normalnymi dziewczynkami, gdzie wspólnie wymyśliliby mrożącą krew w żyłach opowieść dla przyjaciół. Za późno. Olivier otwierał już drzwi karczmy, a Gabriel podążał za przyjacielem jak cień. W środku młodzieńcy zastali tylko staruszka i karczmarza krzątającego się między stołami. Dlaczego w tak dużym mieście nie ma w gospodzie gości? – zastanawiał się Edward. O tej porze powinni być tu przecież jacyś kupcy, turyści albo chociaż miejscowi. – Witamy panów w Redlum – powiedział karczmarz, kłaniając się. – Czym mogę służyć? – Piwa! – rzucił Olivier. – Tylko porządnego, nie żadnych szczyn. I trzy pokoje, najlepsze, jakie macie! – Służę uprzejmie – odparł gorliwie oberżysta. Mężczyźni rozsiedli się wygodnie na ławach. Staruszek w kącie drzemał nad glinianym kubkiem. Edward nigdy nie widział tak przestronnej karczmy. Stoły były rozstawione możliwie jak najdalej jeden od drugiego, choć w normalnej gospodzie zmieściłoby ich się tutaj dwa razy tyle. Wrażenie przestronności potęgował nienaturalnie wysoki sufit, przywodzący na myśl salę balową. Uśmiechnięty karczmarz przyniósł im dzbany z piwem i kufle. Olivier skosztował napoju z zabawnym wyrazem skupienia na twarzy. Można by pomyśleć, że ocenia pierwszą butelkę wina z tegorocznego zbioru. – No, masz szczęście – mruknął. – Byle następne dzbany nie były gorsze. – Oczywiście, proszę pana – powiedział oberżysta z uśmiechem. – Widzicie, jak nas traktują? Pewnie rzadko miewają tak dostojnych gości – szepnął Olivier.

– Chciałeś powiedzieć: tak nadzianych – mruknął Gabriel. Karczmarz nie zareagował. On również nie pasował Edwardowi do utartego obrazu właściciela gospody, bo chociaż zwracał się do nich grzecznie, to jego spojrzenie było śmiałe, jakby rozmawiał z równymi sobie. Z wyglądu przypominał młodzieńcowi drwali, których ten widywał czasem w rodzinnych lasach – silny mężczyzna o skórze spalonej słońcem i włosach potarganych przez wiatr. Tylko jego twarz wydawała się gładsza, a ubranie schludniejsze i znacznie droższe. Gdy karczmarz upewnił się, że nie potrzebują niczego więcej, poszedł do kuchni. Po chwili wyłoniła się stamtąd dziewczyna, która niosła w rękach stos czystej pościeli i pochylała głowę tak nisko, że jej jasne włosy opadały na zarumienione policzki. – A jednak mają tu jakieś atrakcje. – Olivier klepnął ją w tyłek, gdy mijała ich stolik. Dziewczyna odwróciła się błyskawicznie i, nim pościel upadła na podłogę, wbiła szpony w jego przedramię. Usta, znacznie szersze niż u człowieka, skrywały zwierzęce kły. Gdy z jej gardła wydobył się złowrogi warkot, Edward niemal rzucił się do ucieczki. Olivier zerwał się na równe nogi i w panice odepchnął dziewczynę od siebie. Edward był pewny, że to może ją co najwyżej zdenerwować, lecz służąca upadła na podłogę. Zdążył jeszcze zauważyć, jak jej złociste oczy wypełniają się łzami. Potem odwróciła twarz, podniosła się i kilkoma susami podbiegła do wiodących na górę schodów. – Trzeba to opatrzyć – powiedział cicho karczmarz, wyciągając zza szynkwasu bandaże. Od kiedy oberżyści mają pod ręką opatrunki?! – pomyślał przytomnie Edward. Jasna koszula Oliviera nasiąkała krwią w miejscach, gdzie szpony przebiły skórę. – Przeklęta maszkara! Co to, do cholery, było?! – krzyknął zraniony mężczyzna. – Radzę uważać – mruknął oberżysta. – W Redlum nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia. – Co ty pieprzysz?! Po co komuś taki potwór?! To się powinno trzymać na łańcuchu! – wydzierał się spanikowany Olivier. – Kiedy mój pies mnie pogryzł, ojciec kazał go zabić – powiedział Gabriel. – Żądam batów! – krzyknął Olivier, wychylając kufel do dna. – Za podniesienie ręki na szlachcica. Edward nie rozumiał zuchwałego zachowania towarzyszy. Miał ochotę spieprzać i to jak najdalej stąd, ale słyszał, że włóczenie się tu po ciemku jest bardzo złym pomysłem, a właśnie zapadał zmrok. Kątem oka zauważył, jak karczmarz chowa opatrunki z powrotem i cała ta sytuacja wydała się młodzieńcowi podejrzana. – Czy pan wie, w jakim mieście się znajduje? – spytał cicho karczmarz. – A czy ty wiesz, kim ja jestem?! – wrzasnął zacietrzewiony Olivier i spojrzał na przyjaciół. – Pilnujcie go, sam pójdę po tę maszkarę. Nim jednak którykolwiek z nich zdążył się ruszyć, drzwi wejściowe skrzypnęły cicho, a do środka weszła czwórka młodych ludzi: trzech mężczyzn i kobieta, której rude loki przyciągały uwagę równie skutecznie, co męski strój. Ubrani byli zgodnie z powszechną w dużych miastach modą w elegancko skrojone zamszowe kaftaniki, wysokie buty z cholewami i skórzane spodnie. Jak na komendę wszyscy spojrzeli na poplamiony krwią rękaw Oliviera.

– Nie wiedziałem, Słodki, że tak brutalnie obchodzisz się z gośćmi – powiedział jeden z przybyłych. Edward ledwie zapanował nad chęcią ucieczki, gdy zauważył, że kły przybysza były wyraźnie dłuższe niż pozostałe zęby. – Panowie w Redlum po raz pierwszy, czy może po raz ostatni? – spytał drugi z mężczyzn. Pozostała trójka się roześmiała, a dziewczyna nerwowo oblizała wargi. Pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu, po przeczytaniu pewnej powieści dla dorastających chłopców, młodzieniec marzył o spotkaniu z wampirzycą. Przyglądający im się uważnie Edward nie miał już złudzeń: wszyscy mieli cholerne, nieludzkie kły! – To nie są moi goście – wyjąkał karczmarz. Wampir spojrzał pytająco na oberżystę. – Proszę się częstować – dodał już nieco pewniejszym głosem. Edward pomyślał, że to sen, że nic takiego nie mogłoby się wydarzyć w normalnym świecie. Pobiegł w głąb budynku, licząc na cud albo chociaż na tylne wyjście. Nie usłyszał ani kroków za sobą, ani przyśpieszonego oddechu. Ktoś nagle złapał go za ramię, a gdy Edward próbował się wyrwać, wykręcił mu ręce do tyłu. Młody człowiek szarpał się ze wszystkich sił. Na darmo. Usiłował kopnąć napastnika albo upaść na kolana i jakoś się wyślizgnąć. Wierzył, że jeszcze coś wymyśli, lecz oszalałe bicie serca nie pozwalało się skupić, wypełniając echem czaszkę. Przecież to nie mogło się tak skończyć! Miał rodzinę, miał plany na przyszłość, nie mógł umrzeć gdzieś na końcu świata. Wampir objął go mocniej, a chłopak poczuł ukłucie, jakby ktoś wbił mu w szyję sopel lodu. Chciał się wyrwać, ale ciało odmawiało mu już posłuszeństwa. Opadł bezwładnie, podtrzymywany przez mężczyznę. Edward wciąż wierzył, że to nie koniec. Wierzył aż do ostatniego tchu. *** Karczmarz podszedł do staruszka. – Jeszcze raz to samo? – spytał. Starzec uniósł powieki, ukazując pozbawione źrenic białka. – Nie, mdli mnie już od samego dźwięku. – Hessander wskazał na stolik, wcześniej zajmowany przez trzech młodzieńców, na którym teraz oni sami stawali się kolacją. Słodki lubił wampiry, bo niewiele było w Redlum równie kulturalnych i inteligentnych istot. – Mieszkasz tu tyle lat i jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? – uśmiechnął się. – Muszę powiedzieć Nanie, że już nie trzeba szykować łóżek. – Jutro też pojawią się goście, którzy poproszą o trzy najlepsze pokoje – oznajmił starzec. – Będzie wśród nich… – Nie mów, wolę mieć niespodziankę. Chcę tylko wiedzieć, czy zostaną na noc? – Tak – powiedział jasnowidz. – W porządku. I odwróć oczy, lubię, gdy rozmówca patrzy w teraźniejszość. Starzec zamknął powieki, by po chwili spojrzeć na karczmarza bladoniebieskimi źrenicami.

– Mieszkasz tu tyle lat i jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? – zadrwił Hessander. Słodki nie lubił jasnowidzów, tak samo jak nie lubił przyszłości i przeszłości. Drzwi karczmy otworzyły się na oścież. Zapadła noc, a Redlum budziło się do życia.

TAM, GDZIE ZACZYNAJĄ SIĘ BAŚNIE... Bajka o kopciuszku Co noc męczyłem się z cholernymi drzwiami biblioteki. Pod pachą trzymałem miotłę, w dłoni świecę, a masywnych wrót nie dawało się otworzyć i zamknąć jedną ręką. W każdym razie nie bezgłośnie. Co prawda nie musiałem koniecznie nieść tych rzeczy, ale jak bym się wytłumaczył, gdyby ktoś znalazł mnie siedzącego w ciemności? W ten sposób mogłem chociaż udawać, że chciałem posprzątać. Miałem siedem lat, gdy trafiłem do szkoły magii. Nie potrafiłem przywołać ani jednego wspomnienia sprzed tamtego dnia. Podobno ktoś magicznie wymazał mi pamięć, zanim przybyłem do Redlum. Nikt z profesorów nie wiedział, jakim zaklęciem tego dokonano ani czy ten proces można byłoby odwrócić. Ja w każdym razie nie nalegałem, by zmieniać ten stan rzeczy. Gdybym wychował się w domu wypełnionym miłością, to nikt nie zadałby sobie trudu, by pozbawić mnie wspomnień. Podejrzewałem więc, że miałem koszmarne dzieciństwo i ktoś życzliwy po prostu pozwolił mi o nim zapomnieć. Nie wiedziałem nic o swoich rodzicach, ale dzięki temu mogłem sobie wyobrażać, że mnie kochali i nadal żyją. Oczywiście, przynajmniej jedno z tych założeń musiało być fałszywe, skoro wylądowałem jako podrzutek w Redlum. Nauczyciele nazwali mnie Dig, bo uważali, że to dobre imię dla posługacza: krótkie i łatwe do zapamiętania. Przyznaję, że go nie lubiłem. Wiele osób sądzi, że nienawidziłem również nauczycieli, ale to przesada. Sprzątanie szkoły nie było wcale takie straszne, a co najwyżej strasznie nudne, zwłaszcza odkąd przestałem sypiać. Minąłem kilka rzędów jednakowych pulpitów. W końcu o kant jednego ze stolików oparłem miotłę, a na blacie postawiłem świecę. Stanąłem na palcach i z trudem ściągnąłem z półki opasłe tomiszcze. Porywająca lektura, jaką były Kataklizmy nienaturalne, nie obfitowała w dobrze zarysowanych bohaterów ani ciekawe zwroty akcji. Na szczęście z powodu głupiej bezsenności nie zasypiałem nawet nad równie wciągającymi dziełami, a który domorosły mag nie marzył o władaniu piorunami albo tworzeniu tornad, choćby malutkich. Rozłożyłem księgę na pulpicie i zatopiłem się w rozdziale o powodziach. Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim usłyszałem kroki na korytarzu. Nie zastanawiałem się nawet, czy powinienem był je słyszeć z tej odległości. Rozległo się skrzypnięcie drzwi, otwieranych centymetr po centymetrze. Szybko odłożyłem książkę i złapałem miotłę. Zawsze zastanawiałem się, czy ktokolwiek uwierzy w moje zapewnienia o nocnym sprzątaniu biblioteki. Cóż, teraz przynajmniej będę miał okazję się przekonać. Najpierw zobaczyłem tańczący płomyk świecy, a potem zarys kobiecej sylwetki, wyłaniającej się z ciemności. Bez trudu rozpoznałem Florę, która cieszyła się wyjątkową

popularnością wśród uczniów, a niektórzy twierdzili, że także wśród nauczycieli. Wiedziałem tylko, że pracowała w szkole, lecz nie byłem pewien, czy jako służąca. Większość z nas nie widziała dotąd piękniejszej kobiety, więc każdy modlił się, by to właśnie jego obdarzyła swoimi wdziękami. Gapiłem się na nią z głupią miną, ściskając nerwowo kij szczotki. Dziewczyna zbliżała się powoli, kołysząc biodrami w rytm jakiejś niesłyszalnej muzyki. Chyba już wtedy zrozumiałem, że tej nocy szczęście uśmiechnęło się do mnie. – Od tygodnia obserwuję, jak się tu zakradasz. Sprzątasz o tej porze? – spytała, stawiając świecę obok mojej. – Nie mam nic lepszego do roboty – odparłem, starając się, by mój głos brzmiał naturalnie. – Jeszcze nigdy nie sprzątałam z nudów – zadrwiła. – Tak naprawdę uczę się potajemnie zaklęć, żeby zostać potężnym magiem – rzuciłem pół żartem, pół serio, bo kariera maga nigdy mi się nie marzyła. Zaśmiała się cicho. – Pozwolisz, magu, że wezmę twoją różdżkę? – spytała, z rozmysłem akcentując dwuznaczność tych słów. Nie uśmiechnęła się z politowaniem, gdy dotknęła moich zbielałych kłykci. Zmusiłem się do rozluźnienia uścisku i oddania jej szczotki. Dziewczyna położyła ją na podłodze. Wstyd się przyznać, ale mając szesnaście lat jeszcze nigdy się nie całowałem. Stałem więc jak słup soli, a serce waliło mi jak oszalałe, bo bałem się, że lada chwila prawda wyjdzie na jaw, a ja zostanę pośmiewiskiem całej szkoły. Miałem jednak więcej szczęścia niż rozumu. W końcu trafiłem na Florę, która mimo młodego wieku zdążyła już uwieść kilka roczników uczniów. Złapała mnie za koszulę, przyciągnęła do siebie i niemal siłą wsunęła język do moich ust. Chciałem udawać, że to dla mnie chleb powszedni, ale nijak nie wychodziło. Tak bardzo skoncentrowałem się na ruchach języka, że nie czerpałem z tego żadnej przyjemności. Flora niespodziewanie się cofnęła i z tajemniczym uśmiechem dotknęła warg. – Jadłeś jakieś delicje? – spytała. – Tylko tę najpiękniejszą – odparłem, sądząc, że to miłosna gierka. – Chodziło mi o ten słodki smak, głuptasie. Pocałowała mnie w policzek, jak dzieciaka. Potem jej usta zaczęły zsuwać się coraz niżej po linii szyi, a niewinne buziaki zostały zastąpione przez zmysłowy taniec języka. Cofnęła się ponownie, lecz tym razem tajemniczy uśmiech ustąpił miejsca wyraźnemu zaskoczeniu. – Twoja skóra również jest słodka. To chyba niemożliwe – wyjąkała. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na smak jej pocałunku. Może zbyt dosłownie traktowałem określenie „słodycz kobiecego ciała”, ale biorąc pod uwagę posmak mojej skóry, słodycz wydawała mi się naturalna. Zaskoczenie, które malowało się na twarzy Flory, nie pozostawiało złudzeń – próbowała już niejednego mężczyzny i widocznie żaden nie był taki jak ja. Na szczęście Flora, tak uzdolniona w innych dziedzinach, nie należała do osób przesadnie skłonnych do refleksji. Widząc moją konsternację i minę zbitego psa, po prostu musiała mnie pocieszyć.

– No chodź tu, cukiereczku – mruknęła. Nawet jeśli jej słowa nie przyniosły zamierzonego efektu, namiętny pocałunek dopełnił dzieła. Martwiłem się wprawdzie, ale bardzo szybko odsunąłem od siebie te myśli i skoncentrowałem na tym, co działo się tu i teraz. Nie przestając jej całować, pociągnąłem za jeden ze sznurków gorsetu. To był błąd: zamiast rozwiązać kokardkę, zaciągnąłem supeł. Przez dłuższą chwilę starałem się równocześnie splatać nasze języki i rozplatać sznurki, ale tej drugiej czynności nie mogłem wykonać po omacku. W końcu delikatnie odwróciłem Florę i zacząłem czule całować jej kark. Skóra dziewczyny miała słonawy posmak, lecz nie zwracałem na to uwagi, zajęty kombinowaniem, jak zejść niżej. Zrezygnowany, uklęknąłem za nią i musiałem pomóc sobie zębami, by rozwiązać ten cholerny gorset. – Mmmm – zamruczała. – Zwierzak z ciebie. Wiązanie wreszcie ustąpiło, stawiając mnie przed dylematem: co dalej? Wysłuchałem tylu sprośnych opowieści starszych kolegów, że kobiece ciało nie powinno mieć przede mną tajemnic. A jednak żaden z nich nie wspomniał, czy gorset należy rozciągnąć na boki, czy pociągnąć do góry i ściągnąć dziewczynie przez głowę. Na szczęście Flora nie była zbyt cierpliwa. – Może ja to zrobię, zanim rozszarpiesz moje ubrania zębami – powiedziała zalotnie, a w jej głosie nie usłyszałem nawet cienia drwiny. Z nieprawdopodobną gracją uwolniła się z gorsetu, bluzki, spódnicy, halki, drugiej halki… Podejrzewam, że przeciętne posługaczki nie nosiły tyle tego na sobie, ale Flora z pewnością nie była przeciętna. Jakby przypadkiem stanęła w samym środku kręgu światła, rzucanego przez świece, i na chwilę zastygła w bezruchu. Potem podeszła powoli, kołysząc biodrami, i położyła dłoń na pasku moich spodni. – Sprawdźmy, czy cały jesteś słodki – wyszeptała. Lubię myśleć, że tamtej nocy wszystko się zmieniło. Że suma drobiazgów, które wcześniej ignorowałem, nie pozwoliła mi dłużej wierzyć w moją przynależność do ludzkiej rasy. Właściwie wątpię, czy już wtedy to wiedziałem. Być może po prostu wolałem wspominać upojną noc niż dzień, który nastał po niej. Rozstaliśmy się przed świtem. Nie mówiliśmy zbyt wiele, bo żadne z nas nie miało wątpliwości co do przyszłości tego związku. Chyba byliśmy sobie wdzięczni za ten brak złudzeń. Flora nie zamierzała udawać, że byłem tym pierwszym, tym ostatnim albo tym najlepszym. Ja zaś dopiero wyrastałem z tego wieku, gdy o kobietach się najchętniej śni, bo wtedy nie trzeba z nimi rozmawiać. Wróciłem do izby, położyłem się na sienniku, który górnolotnie nazywałem łóżkiem, i leżałem do wschodu słońca. Wyjątkowo jednak czas mi się nie dłużył. Gdy światło dotarło do przeciwległej ściany mojej klitki, a na korytarzu rozległy się gniewne pomruki zaspanych kucharzy, odwróciłem się na drugi bok. Codziennie cierpliwie czekałem, aż stary Lendo otworzy drzwi z głośnym skrzypnięciem zawiasów.

– Wstawaj, leniu! – krzyknął. Wymruczałem coś w odpowiedzi, ale mężczyzna już wyszedł, trzaskając drzwiami. Nawet gdybym spał, ten łomot byłby wystarczającą pobudką. Na początku mojego okresu bezsenności wstawałem pierwszy i z uśmiechem na twarzy witałem wszystkich wchodzących do kuchni. Nienawidzili mnie za to. Wyskoczyłem z łóżka i zrobiłem kilkadziesiąt pompek, bo z rana nie chciałem zdradzać się z nadmiarem energii ani dobrego humoru. Gdy skończyłem, ubrałem się pośpiesznie i przybrałem najbardziej ponurą minę, na jaką było mnie stać, po czym wyszedłem z izby. Powlokłem się przez korytarz, co kilka kroków przypominając sobie, że nie wolno mi biec ani podskakiwać. Gwar w kuchni przywitałem szerokim ziewnięciem i wyćwiczonym tarciem oczu. O tej porze na posiłek przychodziła prawie cała służba. Prawie, bo Flora, podobnie jak kilka innych dziewcząt, nigdy nie jadała z nami. Stary Lendo powiedział kiedyś z porozumiewawczym mrugnięciem, że muszą odsypiać, a ja byłem zbyt młody i niewinny, żeby zrozumieć, co miał na myśli. Zjadłem rozgotowaną owsiankę, której smak na szczęście udało mi się wyrzucić z pamięci. Potem podjąłem, jak zwykle nieudaną, próbę wymknięcia się z kuchni. Cóż, moje starania były z założenia skazane na porażkę. Lendo zatrzymał mnie w drzwiach. – A ty dokąd, leniu? – zapytał ze śmiechem. – Chciałem posprzątać bibliotekę – odparłem, najwyraźniej zbyt szybko i za mało posępnie. – Bibliotekę, co? – Stary posługacz przyjrzał mi się podejrzliwie. – Dobra, zacznij od biblioteki, a potem umyjesz schody w piwnicy. Jakiś pierwszak rozbił słój pełen jelit. Szkoła miała taki przerób preparatów anatomicznych, że zastanawiałem się, skąd brane są nowe materiały. Skrzywiłem się i dopiero po dłuższej chwili skinąłem głową, bo Lendo nabrałby podejrzeń, gdybym zgodził się zbyt chętnie. Tak naprawdę lubiłem piwnicę: w skrzyniach składowano mnóstwo przedmiotów o fantazyjnych kształtach i niesamowitych barwach, które uczniowie w ramach kursu archeologii przynosili z wykopalisk, podobno zlokalizowanych tuż za murami. Jako dziecko lubiłem się zakradać do piwnicy, żeby bawić się półprzezroczystym materiałem, dostatecznie lekkim, by unosił się na wietrze albo wodzie, a jednocześnie tak gęstym, że ani jedno, ani drugie nie mogło przez niego przeniknąć. Znajdowali go tak dużo, że trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście pochodził ze starożytności. Za to wizja uszytych z tego ubrań nie traciła na atrakcyjności, przynajmniej wśród przedstawicieli płci męskiej. Wciąż zachowując pozory, przeszedłem leniwie korytarzem dla służby, na wszelki wypadek ziewając co jakiś czas. Dopiero w lewym skrzydle budynku mogłem sobie pozwolić na szybszy krok, a do biblioteki dobiegłem modląc się, by nikt tam nie zaglądał o świcie. Niepotrzebnie się martwiłem. Gdy wreszcie sforsowałem masywne wrota, moim oczom ukazał się idealny porządek. Jedynie miotła, dyskretnie wsunięta pod regał z podręcznikami magii leczniczej, przypominała o wydarzeniach minionej nocy. Do południa uwinąłem się z biblioteką i piwnicą. Zależało mi na czasie, bo chciałem jeszcze zdążyć na lekcje ostatniego roku. W zajęciach z profesorem

Kardinem mogłem brać udział jedynie raz na kilka dni, aby nie wzbudzać podejrzeń. Właściwie to ja tylko sprzątałem salę, a gdyby ktoś mnie spytał, dlaczego muszę to robić akurat w trakcie lekcji, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Na szczęście nie pytali. Dopiero wtaszczenie dwóch wiader wody na piąte piętro pozbawiło mnie nadmiaru energii. Swobodnie wszedłem do sali, nie podejrzewając, że tym razem znajdę się w samym centrum zainteresowania. Nauczyciel jeszcze nie przyszedł. Grupa starszych uczniów stała pod ścianą. Spojrzeli na mnie, kiedy się pojawiłem. Byłem ich jedyną nadzieją na obserwowanie czegoś innego niż scena, która rozgrywała się pośrodku. Właśnie tam Gedbal Andemor zaciskał dłonie w pięści. Przed nim stała Flora, a siniak na jej policzku dopiero zaczynał nabiegać krwią. Gedbala uważano za najpotężniejszego maga ze swojego rocznika. Mówiło się, i to całkiem głośno, że pozostanie w szkole jako nauczyciel. Oczywiście, jak przystało na potężnego maga, Andemor był także strasznym dupkiem. – Myślisz, suko, że możesz się łajdaczyć, z kim chcesz?! – wrzasnął, nie zważając na publiczność. Flora spojrzała na mnie błagalnie. Odstawiłem wiadra i ruszyłem w jej stronę. Nie trzeba było intelektu najzdolniejszego ucznia w szkole, by odgadnąć, że tkwię w tym szambie po uszy. – Zdradziłaś mnie z czyścicielem latryn?! – wrzasnął Gedbal, po czym złapał dziewczynę za włosy i brutalnie pchnął na podłogę. Zachowałem się tak, jak zachowałby się na moim miejscu każdy mężczyzna znający odrobinę magii – złożyłem dłonie i przez zęby wysyczałem formułę Badelo Erdi. Impet zaklęcia uniósł zaskoczonego Gedbala, przerzucił przez salę i wbił w przeciwległą ścianę. Niewielka strużka krwi wypłynęła mu z nosa. Młody mag zapewne nawet by jej nie poczuł, tylko zerwałby się na równe nogi i przystąpił do kontrataku. A przynajmniej postąpiłby tak, gdyby żył. Po kilku sekundach lub może nawet minutach, w ciągu których nikt się nie poruszył, drzwi za moimi plecami otworzyły się gwałtownie. Profesor Agnesto Kardin w kilku krokach przemierzył salę, nie pytając, co się stało. Spojrzał na martwego Gedbala, na cicho płaczącą Florę i na mnie. – Nie chciałem go zabić – wyszeptałem. Nawet uczeń pierwszego roku wiedział, że za pomocą Badelo Erdi można co najwyżej złamać komuś rękę, a i wtedy ofiara musi mieć wyjątkowego pecha. Kardin nie udawał, że słucha. Z kamienną twarzą zaczął wypowiadać zaklęcie paraliżujące, a ja zupełnie odruchowo skrzyżowałem ręce na piersi i wyrecytowałem formułę obronną. Przede mną zmaterializowała się tarcza, o ile można tak powiedzieć o chaotycznych refleksach błękitnego światła. Nauczyciel nie okazał zaskoczenia, tylko przeszedł do potężniejszych zaklęć. Cały czas jednak starał się mnie obezwładnić, a nie zranić. Broniłem się skutecznie, ale po co? Co ja właściwie wyrabiałem? Co zrobię, jeśli odeprę atak? Ucieknę? Dokąd? Nigdy nie opuszczałem szkoły. – Spokojnie, chłopcze. – Łagodny głos Kardina wyrwał mnie z zamyślenia. – Nikt nie chce cię skrzywdzić. Dopiero wtedy zrozumiałem, że w chwili, gdy zacząłem analizować swoją sytuację,

przestałem się bronić. Trzeba być kompletnym idiotą, żeby w środku starcia z nauczycielem magii zapomnieć o recytowaniu zaklęcia. Rzecz jednak w tym, że osłona nie znikła – wciąż mnie chroniła, co wydawało mi się absolutnie niemożliwe. – Tylko spokojnie. Nic ci nie grozi – zapewniał Kardin. Nauczyciel starał się unikać gwałtownych ruchów. To była podstawowa zasada, której ludzkie dzieci w Redlum uczono od najmłodszych lat: nigdy nie drażnić istot magicznych. Z trudem opuściłem ręce, mocno przyciśnięte do piersi. Dopiero teraz zauważyłem, że drżą. Miałem nadzieję, że inni tego nie widzieli. – Nie chciałem go zabić. Użyłem tylko Badelo Erdi – powiedziałem. – Nie mogłeś tego przewidzieć – zapewnił mnie Kardin. – Siłę zaklęć określamy dla ludzi. Po raz pierwszy ktoś powiedział głośno, że nie jestem człowiekiem. Zrobiło mi się gorąco i słabo. Gdybym zemdlał, chyba spaliłbym się ze wstydu. Rozejrzałem się po sali: wielu uczniów zbladło, niektórzy patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami. Flora podniosła się powoli z podłogi, ale nie miała odwagi spojrzeć mi w oczy. – Słodki – wyszeptała. Profesor dał mi znak, żebym poszedł za nim. Być może temu gestowi towarzyszyły jakieś słowa, ale byłem zbyt roztrzęsiony, by je usłyszeć. Nie zastanawiałem się nawet, dokąd mnie prowadzi. Nie od razu rozpoznałem też gabinet dla gości, do którego weszliśmy. Był jednym z wielu miejsc zbyt eleganckich dla takich jak ja. Nawet jeśli chodziło tylko o sprzątanie. – Usiądź – powiedział łagodnie Kardin. Przycupnąłem na skraju wielkiego fotela. Omal z niego nie spadłem, gdy lokaj w liberii zmaterializował się przy drzwiach. To nie była magiczna sztuczka – po prostu nie zauważyłem, kiedy wszedł. Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem pełnym pogardy. W Redlum byli równi i równiejsi − i podobnie w szkole pracowała służba i Służba. Tacy jak ten odzywali się do nas tylko gdy byli pijani, a wtedy, wprawieni w dobry nastrój, przypominali sobie, że oni też kiedyś szorowali schody w piwnicy i nosili opał. – Podaj nam coś na rozluźnienie atmosfery – rozkazał Kardin. Profesor udał, że nie widzi miny lokaja i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Dopiero kiedy sięgał po alkohol, zauważyłem, że jego dłonie drżą jeszcze bardziej niż moje. – Mogłeś powiedzieć nam wcześniej – zagadnął Kardin. Jednocześnie kręcił kciukami młynka jak wyrwany do odpowiedzi uczeń. Wziąłem do ręki kieliszek i wychyliłem całą zawartość jednym haustem. Łzy nabiegły mi do oczu. Chociaż starałem się zignorować drapanie w gardle, nic z tego nie wyszło. Ostatkiem sił odstawiłem kieliszek i zaniosłem się takim kaszlem, że zleciałem z fotela. Od tej pory zapamiętałem, żeby nie siadać na samym brzeżku. Można powiedzieć, że tak właśnie wyglądały moje początki na salonach. Dziś umiałbym rozpoznać po zapachu, jaki dostałem koniak. Wtedy jednak potrafiłem tylko ocenić, że piwo to raczej nie było. Nie pozwolili mi wrócić do mojej klitki. Lokaj zaprowadził mnie do jednego z eleganckich pokoi dla gości, czasem zatrzymujących się w szkole. Zaraz przysłano też pokojówkę, która

naszykowała mi prawdziwą gorącą kąpiel z pachnącymi olejkami, a także krawca, by wziął miarę na nowe ubranie. Otoczony atłasowymi poduszkami i karmiony frykasami, słyszałem tylko plotki o burzy, która przetoczyła się przez szkołę. Istotom magicznym nie podobało się to, że zrobiono ze mnie posługacza. Ze mnie! Choć nie pamiętałem, kim jestem i nikt nie rozpoznał gatunku, do którego należałem! Oburzające! Oczywiście uważałem, że to śmieszne − skoro nikt nie zgłaszał podobnych pretensji, dopóki uchodziłem za człowieka. Dziś śmieszy mnie jedynie moja ówczesna naiwność. Cóż, byłem młody i nie wiedziałem, że to, czym się okazałem, za murami Redlum zostałoby zabite, poćwiartowane i spalone. Niekoniecznie w tej kolejności. Gdy dotarła do mnie wieść, że rektor zrezygnował ze stanowiska i opuścił Redlum, byłem pewien, że zrobił to, by uspokoić nastroje w mieście. W końcu porozumienie ludzi i istot magicznych przypominało raczej zawieszenie broni niż prawdziwy pokój. Dopiero wiele miesięcy później zrozumiałem, że najstraszliwszą rzeczą, jaka wydarzyła się w szkole, był fakt, że potajemnie uczyłem się magii. Ludzie zachowali tę dziedzinę tylko dla siebie, bo dzięki umiejętności rzucania zaklęć mogli twierdzić, że są w stanie mierzyć się z istotami magicznymi. Ja zaś zachwiałem utrzymywaną przez stulecia równowagę. To znaczy zachwiałbym, gdybym faktycznie przykładał się do nauki. W szkole traktowano mnie zatem jak dostojnego, lecz niepożądanego gościa. Wszyscy patrzyli mi na ręce, milkli, kiedy się do nich zbliżałem i pilnowali, żebym nigdzie nie chodził sam. Z dnia na dzień straciłem dostęp do biblioteki i sal wykładowych. Nie mogłem też sprzątać i pracować na zewnątrz, a dawni przyjaciele unikali mnie jak ognia. Choć nie mieszkałem już w klitce ani nie karmiono mnie resztkami, po miesiącu czułem się jak w więzieniu. Było dla mnie jasne, że muszę się stamtąd wydostać, znaleźć sobie jakieś zajęcie i nowych przyjaciół, którzy zaakceptują to, kim jestem. Kimkolwiek bym się nie okazał, bo z półsłówek wyciąganych od nauczycieli zrozumiałem tylko, że wciąż nie wiadomo, do jakiej rasy przynależę. W tajemnicy dowiedziałem się, że w największej karczmie w mieście pomocnik oberżysty akurat zginął w wypadku. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że w Redlum tak właśnie określało się zdarzenia kończące się dla jednego z uczestników zjedzeniem, spopieleniem albo utratą połowy czaszki w bójce. Nie przeszkadzała mi nawet świadomość, że lokaj przekazał mi tę informację, aby się mnie pozbyć. On również umożliwił mi wymknięcie się ze szkoły i podpowiedział, że do karczmy najlepiej pójść o zachodzie słońca. Właściciel zazwyczaj otwierał późnym popołudniem, a pierwsi goście rzadko zjawiali się przed zapadnięciem zmroku. Dzielnicę ludzi – w której mieściły się szkoły magii – i Powerstreet, gdzie stała największa karczma w Redlum, dzielił spory kawałek. Byłem tam raz z kolegami − oczywiście nie w samej karczmie. Ukryliśmy się wtedy za wozem i obserwowaliśmy wnętrze przez wielkie okna. Tacy jak my nie mieli odwagi zbliżyć się do drzwi. Nie chodziło o nasz wiek ani zawód, tylko o to, że Powerstreet nie było miejscem dla ludzi. Nie wiedzieliśmy, co oznaczała nazwa głównej ulicy, ale niektórzy

twierdzili, że to słowo jest jednocześnie zaklęciem z czasów wielkich magów. Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, co miałby robić ów czar. Dziwne, ale kiedy zobaczyłem z daleka ogromne szyby, znów poczułem się onieśmielony jak dziecko. Skąd mogłem wiedzieć, czy jestem dość dobry, by pracować w takim miejscu? Plotka głosiła, że przedstawiciele najsilniejszych ras bawili się w karczmie każdej nocy. Nawet pośród istot magicznych istniało kilka słabszych gatunków, które nie były tu mile widziane. Wytarłem spocone dłonie w spodnie i ruszyłem w kierunku drzwi. Słońce wprawdzie nie chyliło się jeszcze ku zachodowi, ale w środku już znajdowały się dwie osoby. Właściciela rozpoznałem od razu, a w każdym razie założyłem, że nie zastanę tu innego trolla. Drugi mężczyzna wyglądał na człowieka, ale nie należało tego oceniać na pierwszy rzut oka. Ponieważ pukanie wydało mi się idiotyczne, po prostu wszedłem do środka. – Dzień dobry… to znaczy dobry wieczór, słyszałem, że szuka pan pracownika – wyjąkałem. – Odbiło ci, młody? Takich jak ty jadamy tutaj na kolację – powiedział troll z pogardą. Chyba wolałbym, żeby wybuchnął szyderczym śmiechem. – Potrafię o siebie zadbać – oświadczyłem hardo. – Znam trochę zaklęć – dodałem. – Ach, no tak! Słynny kopciuszek ze szkoły magii. Powinienem się domyślić. – Troll pochylił się, żeby mi się przyjrzeć, a właściwie to po to, by mi pokazać, że musi się schylić, gdy chce mnie w ogóle zobaczyć. – Zapamiętaj jedno, młody: gdyby magia rzeczywiście była potęgą, te wszystkie fiuty ze szkół rządziłyby światem, zamiast uczyć kolejne pokolenia idiotów. Skinąłem głową. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale zgadywałem, że w rozmowie o pracę nie wypada zaprzeczać. Zresztą z zasady nie sprzeczałem się z facetami trzy razy większymi ode mnie. – Na szczęście nie muszę zgadywać, co z tobą zrobić. Mam tu kogoś, kto przejrzy cię na wylot – powiedział troll, wskazując drugiego mężczyznę. Starszy pan spojrzał na mnie bladoniebieskimi oczami i wtedy zrozumiałem, kim jest. Należał do grupy najpotężniejszych ludzi w Redlum: jasnowidzów. Nie wiem, czy zadziałał instynkt samozachowawczy, ale chyba się cofnąłem, bo wielka łapa trolla zacisnęła się na moim ramieniu. – A cóż to za sekrety kopciuszek skrywa w buciku, że boi się jasnowidza? – zadrwił karczmarz. – Chłopiec musi podać mi ręce, żebym mógł w niego zajrzeć – powiedział jasnowidz. – Już podaje. Prawda, młody? Chciałem zaprzeczyć i uciekać stamtąd ile sił w nogach, jednak, jakkolwiek głupio to brzmi, zależało mi na tej robocie. Poza tym nie mogłem stchórzyć po tym, jak nazwano mnie „chłopcem”. Skinąłem więc głową i zacisnąłem dłonie w pięści, naiwnie wierząc, że to pozwoli mi ukryć drżenie rąk. Jasnowidz złapał mnie za nadgarstki i spojrzał mi w oczy, a po chwili wywrócił źrenice i zaczął mnie obserwować samymi białkami. Jako dziecko sądziłem, że oni potrafią tylko przepowiadać przyszłość. Potem usłyszałem od kogoś, że widzą także przeszłość i teraźniejszość. Podobno dowiadywali się o nas tego, czego sami wolelibyśmy nie wiedzieć. – Będzie najlepszym karczmarzem, jakiego miało to miasto… – wyszeptał starzec.

Potem zaczął się trząść. Wyraźnie zbladł, a z jego nosa popłynęła krew. Chciałem się cofnąć, przekonany, że wyrządzam mu krzywdę, ale uścisk ciężkiej łapy na moim ramieniu przybrał na sile. – Spokojnie, młody, przecież to nie ciebie boli – syknął karczmarz. – Lecz tuż przed śmiercią ujrzy, jak karczma obraca się w gruzy i upadają mury Redlum – dokończył jasnowidz. Po tych słowach padł jak martwy… No dobra, nie było aż tak dramatycznie. Wyglądało na to, że tylko zemdlał, ale wystraszyłem się, że znów kogoś zabiłem. Troll kucnął przy staruszku i dwoma palcami poklepał go po twarzy. – Nieźle żeś go, młody, załatwił. Umiesz zaprzęgać konie? – Tak, proszę pana – wyjąkałem. – Za karczmą jest stajnia. Przygotuj wóz i odwieź jasnowidza do jego Żmijowiska. Tylko szybko, żeby mi się goście o niego nie potykali. Skinąłem głową, po czym wybiegłem z karczmy i okrążyłem ją w poszukiwaniu stajni. Udawałem, że przydarzyła mi się jakaś bzdurna historia, a moje ręce wcale nie drżą. Ja dziękuję za taką przepowiednię. Gdzie skarb i piękna księżniczka? Co to w ogóle za tytuł – „najlepszy karczmarz w mieście”? Będę najszybciej donosił piwo do stołu? A może nauczę się gotować tak dobry bigos, że istoty magiczne z całego Redlum będą chciały go skosztować? Cóż, przynajmniej nie będę pełnił tej zaszczytnej funkcji do końca świata. Co najwyżej do upadku miasta, którego na pewno nie przegapię. W końcu już mam zarezerwowane miejsce w pierwszym rzędzie. Wyprowadziłem konie przed stajnię i zaprzęgłem je do starego wozu wyściełanego sianem. Innego nie znalazłem. – Nie zapomniałeś czegoś, młody? – krzyknął troll. Szedł w moim kierunku z jasnowidzem przerzuconym przez ramię. Najpierw dokładnie obejrzał zaprzęg, a dopiero potem rzucił nieprzytomnego mężczyznę na wóz. – Jak wrócisz, odstaw konie do stajni i zmywaj się – polecił karczmarz. – A jutro przyjdź wcześniej, żebyś zdążył się wprowadzić i ogarnąć, bo wyglądasz jak sierota. Z drugiej strony... na to już nic nie pomoże. O otrzymaniu pracy poinformował mnie w taki sposób, że nie mogłem powiedzieć „dziękuję”. Właściwie w tej sytuacji nie mogłem się nawet cieszyć, że ją dostałem. Skinąłem głową i wsiadłem na wóz. Dotarcie do siedziby jasnowidzów zajęło mi kilka minut. Byli jedynymi ludźmi, jacy mieszkali na Powerstreet. No, może raczej jedynymi istotami uparcie uważającymi się za ludzi. Przeciętnie żyli trzysta lat, co raczej trudno pogodzić z ich teorią o własnym człowieczeństwie. Zatrzymałem się przed domem nieodstającym wielkością ani bogactwem od tutejszych budynków. Żmijowisko, jak je nazwał mój nowy szef, było bardzo bogatym miejscem. Głównie dlatego, że każdy przyjezdny wychodził stąd żywy. Trudno o lepszą reklamę dla placówki usługowej w Redlum. Rzuciłem okiem na jasnowidza. Nie odzyskał przytomności, ale przynajmniej wciąż

oddychał. Zeskoczyłem na ziemię i podszedłem do drzwi. Kołatka patrzyła na mnie wielkimi, odlanymi z mosiądzu oczami. Ciekawe, dlaczego trzeba pukać? Oni akurat powinni wiedzieć, kiedy będą mieli gości. I wiedzieli. Drzwi otworzyły się, zanim położyłem dłoń na metalowych ślepiach. Obejrzałem się i dostrzegłem dwie cieniutkie nitki, powiewające jak babie lato. Musiałem przerwać tę linkę, idąc dróżką wytyczoną pomiędzy ozdobnymi klombami. Sprytne – trochę techniki, trochę magii i przyjezdni chętniej wyskakują z kasy. – Khmm – odchrząknęła dziewczyna. Chociaż stała w drzwiach raptem kilka sekund, sprawiała wrażenie zniecierpliwionej. Była z dziesięć centymetrów wyższa ode mnie, miała czarne włosy splecione w cienki warkocz, bladą cerę i ciemne obwódki wokół oczu. Sądząc po stroju pracowała tu jako służąca, lecz wyglądała raczej na część dekoracji, której zadaniem było robić wrażenie na potencjalnych klientach. – Przywiozłem jasnowidza – wymamrotałem. – On… ten… no… zemdlał. – Poczekaj tu – rozkazała i trzasnęła drzwiami. Przyklęknąłem przy wejściu i zacząłem oglądać tajemnicze babie lato. Tak jak podejrzewałem – nici nie łączył z budynkiem żaden widoczny mechanizm. Nie znałem takiego zaklęcia i byłem bardzo ciekaw, co się dzieje, gdy ktoś przerywa połączenie. Tym razem usłyszałem kroki i zdążyłem wstać, nim w drzwiach ukazała się dama znacznie większa ode mnie. Jej obfite kształty podwajała suknia, której koronkami można by obdzielić trzy inne stroje. Spojrzała przeze mnie, jakbym był przezroczysty, i podbiegła do wozu. Przez chwilę przyglądała się uważnie nieprzytomnemu. Gdy tylko skończyła oględziny, z domu wyłoniło się dwóch mężczyzn, którzy zabrali jasnowidza do środka. Pewnie to zbieg okoliczności, chociaż w takich miejscach zbiegi okoliczności bywają starannie zaplanowane. – Skąd jesteś? – spytała. – Z karczmy na Powerstreet – odparłem niepewnie. W zasadzie nie wiedziałem, czy już mogę się tak przestawiać. – Mów, co tam się stało! – rozkazała. Zabawne, ledwie od miesiąca nie traktowano mnie jak służącego, a już zdążyłem się odzwyczaić. – Wywrócił oczy i mówił coś o gruzie. – Wieszczył? – spytała z przestrachem. – Chyba tak. – Tak mi się przynajmniej wydawało, bo oficjalnej definicji wieszczenia nie znałem. – Komu? To znaczy jakiemu gatunkowi? Wzruszyłem ramionami, a kobieta machnęła ręką. Najwyraźniej uznała, że ma przed sobą idiotę, który nawet nie rozróżnia poszczególnych istot. – Pytio, zaprowadź go do kuchni – poleciła dziewczynie z czarnym warkoczem i odeszła, przesadnie szeleszcząc suknią. Spojrzałem na służącą ze współczuciem. Co za debil dał jej na imię Pytia? Chyba raczej nie jasnowidz, bo przecież przewidziałby, że inne dzieci będą się z niej śmiały.

– Idziesz? – warknęła. Powinienem jakoś delikatnie dać jej do zrozumienia, że jako człowiek nie powinna się tak do mnie zwracać. Tyle tylko, że tego nie zrobiłem. Poczłapałem posłusznie za Pytią, w duchu przyznając rację trollowi – byłem sierotą. To znaczy w sensie metaforycznym. Bo tak naprawdę to nie miałem pewności. Przekraczając próg, znalazłem się w samym środku horroru – salon mienił się czernią, czerwienią i złotem, zwłaszcza złotem. A do tego wszędzie wisiały ogromne lustra w monstrualnych ramach. No i zapalono mnóstwo świec, sterczących w – a jakżeby inaczej – ociekających złotem kandelabrach. Wystrój był chyba zaprojektowany tak, aby zachwycał gości z zewnątrz, bo inaczej nie umiałbym tego wytłumaczyć. – Co to znaczy, że jasnowidz wieszczył? Pytia spojrzała na mnie z politowaniem. W szkołach magii to nie była podstawowa wiedza. – Nie kontrolował tego, co widział – wyjaśniła krótko, jak dziecku, które powinno pogodzić się z tym, że jest za głupie, by rozumieć pewne sprawy. – A zwykle kontrolują? Miała pecha. Nieraz już traktowano mnie jak dziecko. – Kiedy jasnowidz w kogoś spogląda, szuka odpowiedzi na konkretne pytanie. Może widzieć przeszłość, przyszłość i teraźniejszość – zaczęła objaśniać, szybko przyzwyczajając się do roli osoby mądrzejszej ode mnie. – Najtrudniej jest spoglądać w czas, który jeszcze nie nastał. Wszystko jednak zależy od tego, w kogo patrzy. Odczytywanie przyszłości miejsca, w którym się znajduje, nie sprawia mu większego problemu, choć obejmuje zaledwie kilka najbliższych dni. Trochę gorzej jest już przy przepowiadaniu ludziom, a wróżąc istotom magicznym jasnowidze naprawdę cierpią. Zawsze jednak widzą tylko to, co chcieli zobaczyć i mówią tyle, ile uważają za słuszne. – A kiedy wieszczą? Weszliśmy do kuchni znacznie mniejszej i czystszej niż ta w szkole magii. Na szczęście w części budynku przeznaczonej dla służby nie było już żadnego złota, świec ani luster. – Pani Sisi poleciła, aby chłopcu podano posiłek – powiedziała dziewczyna do kucharki. Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło: jej suchy, rozkazujący ton głosu czy to, że nazwała mnie chłopcem. Podejrzewałem, że moja wizyta w domu istot uważających się za ludzi powinna wyglądać zupełnie inaczej. Niemal żałowałem, że nie potrafię być choć trochę bardziej wyniosły. Niektórym przychodziło to tak naturalnie, jakby kij od szczotki wyssali z mlekiem matki. Usiadłem grzecznie przy stole i zacząłem zajadać ze smakiem podaną mi zupę. Bądź co bądź, nie jadłem od rana. Pytia obserwowała mnie z niechęcią. Najwyraźniej jednak uważała za swój obowiązek dokończenie improwizowanej lekcji. Może bała się, że powtórzę komuś tę niepełną wersję wzbogaconą o własne – zapewne idiotyczne – wnioski. – Doświadczony jasnowidz, taki jak Hessander, powinien zawsze kontrolować wizję. Może mu się jednak nie udać, jeśli spogląda w kogoś, kto pochodzi z jednego ze starożytnych, przedludzkich gatunków. Ich umysły, dusze czy jakkolwiek to nazwiemy, są zbyt potężne, a zaglądanie w nie bardzo niebezpieczne.

Zakrztusiłem się zupą. Określenie „rasa starożytna” nie znaczyło w Redlum zupełnie nic, głównie dlatego, że każdy gatunek uważał się za przedludzki i to chyba z samymi ludźmi włącznie. Mogło również dotyczyć ras wymarłych, które przetrwały tylko w mitach i baśniach. – Jak często wieszczą? – Oczywiście musiałem zadać to pytanie, nawet jeśli nerwowo zagryzłem je chlebem. – Dobry jasnowidz nigdy nie wieszczy – powiedziała, mocno akcentując każde słowo. – Hessandrowi zdarzyło się to raz, gdy Edevaldis chciał się na nim odegrać. Spojrzałem na dziewczynę, próbując poskładać w całość te dziwne informacje. Pytia stała oparta o ścianę, nerwowo mnąc w palcach czarną sukienkę. Zauważyłem, że kucharka także ją obserwuje i dopiero to pełne współczucia spojrzenie pozwoliło mi zrozumieć, kim jest Pytia. „Dobry jasnowidz nigdy nie wieszczy”. – Nie potrafisz kontrolować wizji? – spytałem cicho. – Nie potrafię – odparła hardo, jakby te słowa sprawiały jej perwersyjną przyjemność. Jasnowidze należeli do rzadko spotykanych „gatunków samorodnych”. Próbowałem sobie kiedyś wyobrazić, jak to mogło wyglądać: para ludzi, która dosłownie w pocie czoła wyprodukowała sobie potomka, odkrywała nagle, że ich pociecha wcale nie jest człowiekiem. Musiałem przyznać, że ta sztuczka matki natury wydawała mi się wyjątkowo okrutna. Niemal wszyscy jasnowidze urodzili się i wychowali w normalnych rodzinach za murami. Nic więc dziwnego, że mieli problem ze swoją tożsamością gatunkową. Zacząłem się zastanawiać, jak było z Pytią: może rodzice przywieźli córkę do Redlum, odkrywszy jej dar, a może sama uciekła z domu, by odnaleźć swoich? Nowej rodzinie okazała się jednak zupełnie nieprzydatna. Skoro wieszczyła, to mówiła klientom prawdę. Zawsze. Stojąca obok nas kucharka była w dużo lepszej sytuacji. Przynajmniej mogła przy śniadaniu przekrzykiwać się ze służącymi i wymieniać sprośne żarty. Pytia zapewne siadała do stołu z jasnowidzami, ale nie miała im nic ciekawego do powiedzenia. – Wiem, jak to jest – szepnąłem, bo wydawało mi się wtedy, że niejedno już w życiu przeżyłem. Oczywiście myliłem się, jak każdy szesnastolatek, a dziewczyna bez trudu rozszyfrowała moje naiwne kłamstwo. – Zamknij się, łajzo – warknęła. Drzwi skrzypnęły i do kuchni wszedł jeden z mężczyzn, którzy wcześniej nieśli jasnowidza. Powiedział oficjalnym tonem, że pani Sisi wzywa. Potem zaczął się kręcić wokół kucharki, wyraźnie zainteresowany stygnącą na piecu zupą. Ponieważ moja przewodniczka niemal wybiegła, podziękowałem za posiłek i podążyłem za nią. Sisi, tak jak się obawiałem, czekała na nas w salonie. Ciarki mnie przeszły na myśl, że będę musiał usiąść w jednym z czerwono-złotych foteli, ale przeceniłem swój status gościa. Nikt nie prosił, żebym usiadł, napił się wina i opowiedział jeszcze raz spokojnie o tym, co się wydarzyło. Wprost przeciwnie, Pytia już otworzyła przede mną drzwi. – Możesz przekazać, że panu Hessandrowi nic nie będzie – powiedziała Sisi. Jak się potem dowiedziałem, miała przy tym na myśli miesiąc śpiączki.

Kobieta spróbowała mi wcisnąć w dłoń monetę za fatygę, ale jej nie przyjąłem. Pożegnałem się grzecznie i ruszyłem w kierunku wozu, który na szczęście wciąż stał tam, gdzie go zostawiłem. Przeskoczyłem nad nową linką, którą ktoś nadgorliwy zdążył już z powrotem zamontować. Tym właśnie się zdradziłem – powiedziałbym, że głupio, ale przecież od początku chciałem gospodarzom dać do zrozumienia, kim jestem. Usłyszałem stukot obcasów i szelest sukni, gdy Sisi biegła w moim kierunku. Pytia oparła się o framugę drzwi i przez chwilę mógłbym się założyć, że zemdleje. Na dworze było całkowicie ciemno, a krąg światła z wnętrza domu nie sięgał do linki. Poza tym musiała ona być wykonana w taki sposób, aby ludzie nie widzieli jej nawet w środku dnia. – Dlaczego nam nie powiedziałeś? – wysapała kobieta. Machnąłem nonszalancko ręką, udając, że to nic ważnego. Mój zbyt dobry wzrok sprawił, że od razu spostrzegłem, jak oczy Sisi błysnęły, a ona sama zastygła w bezruchu niczym kot szykujący się do skoku. – To w ciebie spojrzał – stwierdziła. Wcześniej tylko raz w życiu czułem się podobnie – kiedy musiałem podejść z jedzeniem do psa, który nie jadł od wielu dni. Tak właśnie na mnie patrzyła. Chociaż nie mogła mi nic zrobić, wycofałem się i wskoczyłem na wóz. Jak na moje skromne doświadczenie w powożeniu, bardzo szybko znalazłem się przy stajni na tyłach karczmy. Nigdy później nie uciekłem przed jasnowidzem. Wtedy też nie miałem powodu, żeby tak się zachować, po prostu nie byłem przygotowany na to, czym byli. Niechętnie musiałem przyznać, że coś nas łączyło. I oni, i ja byliśmy na pierwszy rzut oka zupełnie ludzcy. Tej nocy nie spodziewałem się już trolla, ale zjawił się w stajni, nim skończyłem oporządzać konie. Myślałem, że spyta mnie o Hessandra, ale nie zająknął się nawet słowem na ten temat. – Zbieraj się, młody, bo musisz jeszcze przynieść bety z tej swojej dziury – powiedział. – Jutro będziesz nieprzytomny, a i wyspany za bystry nie jesteś. – Ja nie śpię – powiedziałem. Zabawne, ale chyba pierwszy raz w życiu się do tego przyznałem. – Ach tak! – zawołał troll, jakby przyłapał mnie na oszustwie. – Gdybym nie musiał spać, też byłbym najlepszym karczmarzem na świecie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chciałem odejść, gdy ciężka łapa szarpnęła mnie za ramię, omal nie pozbawiając równowagi. – Jeszcze jedno… Nie powiedziałeś, jak masz na imię. Bo jak dotąd nikt nie pytał. Jako że przez ostatni miesiąc nie miałem nic do roboty, większość czasu spędziłem na wymyślaniu sobie imienia. Odkryłem, że to absolutnie niemożliwe. Mamy wielkie szczęście, że zwykle ktoś wybiera za nas. Myślałem nawet o pozostaniu bezimiennym, ale to już oklepane. Koniec końców, tylko jedna rzecz przyszła mi do głowy. – Słodki – powiedziałem z mieszaniną dumy i niepewności. Troll spojrzał na mnie z ukosa. – Nic ci tam nie uszkodzili przy tym usuwaniu pamięci? – spytał z politowaniem. – Jak chcesz, młody, ale jak któryś facet tak do ciebie powie, to sam pilnuj swojego tyłka.

*** Uprzedzając wydarzenia, które nastąpiły później, muszę dodać, że jeszcze raz spotkałem Pytię. Pracowałem i mieszkałem w karczmie od trzech tygodni. Tego dnia czyściłem schody, a sądząc po ich stanie, byłem pierwszą osobą w kilkusetletniej historii budynku, która dostąpiła tego zaszczytu. Nie muszę zatem dodawać, jak bardzo się ucieszyłem, gdy dziewczyna przyszła, by przyglądać się mojej chlubnej pracy. – Co tu robisz? – dołożyłem wszelkich starań, by zabrzmiało to jak pytanie, a nie warknięcie. – Chciałam przeprosić – powiedziała cicho. – Za to, jak się wtedy zachowywałam. – Nie gniewam się. W końcu to była moja wina. – Wrzuciłem szczotkę do wiadra, niechcący rozchlapując wodę. – Czasami wolałabym być zwyczajnym człowiekiem – powiedziała. – Codziennie budzę się i zastanawiam, czy nie powinnam odejść. Jasnowidze mnie tolerują. Nie mają wyjścia, ale ja nie jestem dość dobra, by być jedną z nich. Łzy popłynęły po jej bladej twarzy. Podejrzewam, że często płakała z tego powodu, ale wątpię, by wcześniej się komuś zwierzała. Takie wyznanie wymagało ogromnej pokory i jeśli przynosiło ulgę, to chyba tylko w masochistycznym rozumieniu tego słowa, bo przecież musiało boleć. – Napijesz się ze mną na zgodę? – spytała nieśmiało. Pomyślałem, że w sumie do wieczora jeszcze daleko. – Jasne, czego się... – Przyniosłam wino – powiedziała, przerywając mi wpół słowa. – Ale wolę zostać tutaj, bo do sali na dole przychodzą jasnowidze. Przyszła z alkoholem do karczmy i chce siedzieć na schodach w środku dnia, kiedy wszystkie stoliki są wolne? – chyba nie nadążałem za jej kobiecą logiką. Wyobraziłem sobie za to, jak szef schodzi na dół i potyka nagle się o dwoje nastolatków popijających wino. – Może chodźmy do mojej sypialni? – zaproponowałem niepewnie. Odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa, nim zdążyłem zapewnić, że niczego złego nie miałem na myśli. Wróciła po chwili z dużym koszem ziół, który musiała zostawić na dole. Pewnie wymknęła się z domu pod pretekstem zakupów. W pokoju usiedliśmy wygodnie na łóżku. Szef zapewnił z obleśnym uśmiechem, że do czegoś mi się ono przyda, i miał rację. Oprócz przyjmowania gości mogłem jeszcze na nim czytać książki i rozrzucać ubrania, których nie chciało mi się składać, żeby schować je do skrzyni. Pytia wyciągnęła spod pęków ziół butelkę wina, a nim pomyślałem, że trzeba je otworzyć, wręczyła mi też korkociąg. – Przewidziałam, że będzie potrzebny – powiedziała. W ustach jasnowidza te słowa zabrzmiały jakoś dziwnie. Chciałem kulturalnie zejść po kieliszki, ale przytrzymała mnie za rękaw i pierwsza pociągnęła z gwinta. Może źle ją oceniłem na samym początku? Wziąłem od niej butelkę i, zupełnie nieświadom zagrożenia, pociągnąłem solidny łyk.

Zatkało mnie, setki maleńkich igiełek wbiły się w krtań, a do oczu nabiegły łzy. Miałem nadzieję, że zaraz mi przejdzie, ale zamiast tego zacząłem kasłać. – W porządku? – spytała ze śmiechem Pytia. – Myślałem, że to wino – wydusiłem z siebie. – Wino, tylko śliwkowe. Na pewno można je tu dostać. Na razie tylko roznosiłem alkohol, bo szef nie pozwalał mi go rozlewać, o degustacji nie wspominając. Zerknąłem podejrzliwie na Pytię, która nawet się nie skrzywiła, pijąc. Ciekawe, jak jasnowidze spędzali jesienne wieczory? – Mogę ci zadać osobiste pytanie? – powiedziała ostrożnie. Jak się odpowiada na coś takiego? Tak, nie, zależy? Piękna kobieta może pytać o wszystko? Na wszelki wypadek ograniczyłem się do skinięcia głową. – Naprawdę nie wiedziałeś, że nie jesteś człowiekiem? – Musiałbym być idiotą, żeby nie zauważyć, jak bardzo różnię się od pozostałych – odparłem szczerze. – Więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak, naprawdę. Roześmiała się, a potem bez mrugnięcia okiem napiła się wina. Nie mogłem uwierzyć, jak szybko przemieniła się z nadętej panny w całkiem fajną dziewczynę. Mężnie wziąłem od niej butelkę, ale mądrzejszy o pierwsze doświadczenia piłem trochę mniejszymi łykami. Alkohol wciąż drapał w gardle, lecz tym razem rozlał się również przyjemnym ciepłem po żołądku. Śmialiśmy się i rozmawialiśmy o głupotach, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od kilku miesięcy mogłem się rozluźnić i nie zastanawiać nad wszystkim, co mówię. W szkole z dnia na dzień straciłem wszystkich przyjaciół, a goście z karczmy patrzyli na mnie jak na gówniarza. Dopiero kiedy uporaliśmy się z całą butelką, poczułem, że odzyskałem dawną pewność siebie i beztroskę. – Musze juszsz iśśś – wymamrotała Pytia, wstając. Ledwie zdążyłem złapać dziewczynę, nim runęła jak długa po zrobieniu pierwszego kroku. Niestety, podnosząc się i ja odkryłem, że podłoga wiruje. Udało mi się jednak przeważyć nasz wspólny ciężar i upadliśmy na łóżko. Oczywiście zaczęliśmy się śmiać jak idioci. Pytia objęła mnie i po chwili zasnęła. Starałem się nie ruszać, bo, po pierwsze, łóżko wciąż się kręciło, a po drugie z jakiegoś powodu, którego nie potrafiłem nazwać, wcale nie chciałem, żeby dziewczyna sobie poszła. Spała niespokojnie i kręciła się na łóżku, jakby dręczyły ją koszmary. Albo zwyczajnie nie mogła znaleźć sobie wygodnej pozycji. Byłem tak naiwny, że pewnie nie musiała się bardzo wysilać, żeby mnie oszukać. Nawet się nie zorientowałem, kiedy blade palce dotknęły moich nadgarstków. Zadrżała, a ja nie zdążyłem jej odepchnąć. Szybko wyswobodziłem się z bezwładnych objęć i wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Nie powiedziała ani słowa – wreszcie udało jej się zachować wizję tylko dla siebie. Jednak mój umysł, dusza czy jakkolwiek to nazwiemy, okazały się zbyt potężne dla tej dziwnej namiastki jasnowidza, jaką była. Z tamtego dnia pamiętam urywki: musiałem obudzić szefa i powiedzieć mu, co się stało. – Zachciało ci się posuwać żmiję – skomentował troll z właściwą sobie delikatnością. Nie pamiętam, czy zaprzeczyłem, ale on też nigdy więcej nie wspomniał o dziewczynie,

więc myślę, że gdzieś w głębi tego zwalistego cielska krył się porządny facet. Chciałbym pamiętać, czy jasnowidze przyjechali po ciało. Na pewno mnie przy tym nie było. Podejrzewam, że dla uniknięcia żałosnych scen szef mnie gdzieś zamknął. Pamiętam za to, że następnej nocy, gdy obsługiwałem gości, Minemilia – przywódczyni sukubów – dotknęła mojej dłoni, a jej czerwone skrzydła znieruchomiały. – To nie twoja wina – powiedziała. – Przysłali ją, lecz nie sądzili, że jesteś aż tak silny. Nikt nie winił mnie za śmierć Pytii. Nie podniosło mnie to na duchu, bo zauważyłem, że całkiem sporo osób zaczęło po tym zajściu okazywać mi podziw. Często się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że nikt jej nie nasłał. Jasnowidze byli przecież w stanie przewidzieć, czy coś na tym zyskają. Musiała sama podjąć tę decyzję. Kierując się bardziej kobiecą intuicją niż swoim darem, postanowiła się do mnie zbliżyć, bo wiedziała, że jej nie odepchnę. Po raz pierwszy miała szansę zaoferować swoim towarzyszom wiedzę, której oni nie mogli zdobyć. Podejrzewałem, że nie wiedziała, ile ryzykuje, choć pewnie świadomość tego by jej nie powstrzymała. Nie w Redlum, którego najmroczniejszej strony jeszcze nie znałem. Już tamtego dnia zrozumiałem jednak, że wraz ze śmiercią Pytii skończyła się moja bajka o kopciuszku.