dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Sedgwick Marcus - Królowa cieni

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :390.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Sedgwick Marcus - Królowa cieni.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Marcus Sedgwick Królowa cieni

Europa Wschodnia - początek XVII wieka Kraina za Lasami

Pieśń Za lasami znajduje się kraina. Tak piękna, że gdy stoisz na skraju lasu i spoglądasz na pastwiska ciągnące się aż po ośnieżone góry, pojmujesz, iż niebo jest o krok. Z tej krainy pochodzi pieśń, a z pieśni - historia. Historia morderstwa. Pewnego dnia z gór zeszło trzech pasterzy. Od wielu tygodni wypasali stada na halach i cieszyli się, że wracają do domu, ale dwaj z nich nieśli w sercach myśl o śmierci. Trzeci pasterz, najmłodszy, a może też najbogatszy i najprzystojniejszy, nie spodziewał się niczego złego, dopóki jego najmniejsza owieczka, którą ocalił przed śmiercią w późnowiosennej śnieżycy, nie przyszła do niego z ostrzeżeniem, że dwaj pozostali postanowili go zabić. Wówczas pasterz spojrzał na nią ze smutkiem i rzekł: - Jeśli to prawda, moim przeznaczeniem jest śmierć. Lecz zrób coś dla mnie, moje wierne jagniątko. Kiedy tamci mnie zabiją, powiedz im, żeby pogrzebali ciało w pobliżu. Niech też włożą mi do grobu piszczałkę, aby gdy zawieje wiatr, rozległa się muzyka i by moje owce oraz psy odnalazły mogiłę. Powiedz im, że nie umarłem, lecz odszedłem, by pojąć za żonę królewnę z dalekiego kraju. Powiedz im, że podczas zaślubin spadła gwiazda, a słońce i księżyc zstąpiły z nieba, by trzymać mą ślubną koronę. Powiedz, że mymi gośćmi były drzewa, a góry - kapłanami, że ptaszkowie byli mi skrzypkami, a gwiazdy - pochodniami. Ale jeśli pewnego dnia spotkasz siwowłosą kobietę, moją matkę, starą mateńkę, powiedz jej tylko, że odszedłem, by poślubić królewnę na progu niebios. I tak się stało.

Rozdział 1 W leśnych ostępach Gdy upadł po raz piąty, gdy zarył twarzą w głęboki śnieg, gdy dłonie zaczęły go palić z zimna, choć stało mu się to już obojętne, drwal Radu zrozumiał, że wkrótce umrze. Gdzieś za plecami, w mrocznym lesie, słyszał człowieka, który go ścigał. Bał się. Ze strachu niemal zdrętwiał, zmarzł tak, że prawie nie mógł biec, ale wiedział, że dzieje się coś złego. Coś, co nie powinno się było zdarzyć. Wstał i desperacko pobiegł dalej, sypiąc spod stóp małe fontanny śniegu. Nawet tu, w leśnym gąszczu, na ziemi zalegały grube zaspy, którym wschodni wiatr nadał kształt dziwnych pagórków i rozpadlin. Wyglądały jak zwierzęta przyczajone u stóp brzóz. Radu się obejrzał, ale niczego nie dostrzegł. Niczego oprócz ogromnej puszczy. Powiadano, że można przejechać z Polski do Turcji, nie tracąc z oczu linii drzew, ale wiedział, że to niemożliwe. Żaden las nie mógł być tak duży. Nawet Matecznik. Zatrzymał się na chwilę, nasłuchując ze skupieniem, ale ciszę mącił tylko jego ciężki oddech, tłoczący powietrze w obolałe płuca. Radu nie wiedział już, gdzie jest, choć znał ten las przez całe życie. Zostawił daleko swoją chatę i wioskę. Wytężył wzrok, lecz widział tylko tysiące srebrzystych brzóz. Trzasnęła gałązka. Obejrzał się z przerażeniem i ujrzał prześladowcę. Wtedy zrozumiał, co było w nim złowieszczego. - W imię Boga i Lasu... Ledwie wybrzmiały tłumione przez śnieg słowa, Radu rzucił się do ucieczki, wpadając na drzewa. Dłoń zostawiła smugę krwi na białej jak papier brzozowej korze, jednak nie czuł bólu. Niedawno jeszcze ścinał drzewa toporem. Ten topór leżał teraz w śniegu, z ostrzem splamionym zlodowaciałą krwią. Jego krwią. Wpadł na dwa kolejne drzewa, ale jakby tego nie zauważył. Nagle rozpoznał okolicę. Był nieopodal Chust. W chacie pod wsią mieszkał człowiek, którego znał - drwal Tomas. Na chwilę błysnęła mu iskierka nadziei. Ruszył biegiem w stronę wioski leżącej tuż pod lasem. Nie słyszał już za sobą kroków prześladowcy. Ale raptem wpadł prosto na niego.

Mężczyzna był niewysoki, lecz nalany. Wzdęty. Skórę miał bladą jak kora okolicznych drzew. W kącikach spierzchniętych warg zaschła mu krew. Radu poznał go dopiero teraz. Cofnął się o krok. Podbite futrem buty ugrzęzły w kopnym śniegu. Potknął się o jakiś niewidoczny korzeń, ale nie stracił równowagi. Wskazał palcem mężczyznę. - Willem! Przecież ty umarłeś! Tamten skoczył na mego i zagłębił rękę jak nóż w piersi Radu, sięgając do serca. - Przeszło mi - powiedział. I teraz to Radu padł martwy w puch śniegu.

Rozdział 2 Śliwowica i śnieg Peter, trzęsąc się z zimna, brnął przez zaspy w ślad za ojcem w stronę Chust. Oddalili się już od chaty, która stała poza granicami wioski. Do wigilii świętego Andrzeja było jeszcze parę dni, a już napadało sporo śniegu. Zapowiadała się ciężka zima. W mroźnym powietrzu wisiał ciężki zapach ojca Petera; nawet porywisty wicher nie rozwiewał oparów śliwowicy i piwa. - Dobrze znałeś Radu, ojcze? - odezwał się Peter, tylko po to, żeby przerwać ciszę. Choć ojciec milczał, syn znał odpowiedź. Nikogo dobrze nie znali - nigdy nie przebywali w jednym miejscu na tyle długo, żeby się z kimś zaprzyjaźnić. Ale Peter wiedział, że w zeszłym roku ojciec pomagał parę razy Radu, drwalowi z Koroceni. Czasami nawet najwięksi samotnicy potrzebują pomocy w ścinaniu wielkiego drzewa. Wioska była tuż - tuż. - Pospiesz się - rzucił Tomas. - Nie będą na nas czekać. - Chyba nie zaczęli - odezwał się Peter. - Nie słyszę kościelnych dzwonów. Ojciec splunął w śnieg, ale się nie obejrzał. - Na pogrzebie samobójcy nie bije się w dzwony. Wszedł do wioski przez niską furtkę w otaczającym Chust rozchwianym brzozowym płotku. Sztachety, sięgające kolan i przetykane wystającą tu i ówdzie słomą, miały zagradzać drogę kurom. Płot obejmował osadę pierścieniem: dalej, oprócz paru pól, znajdowały się tylko drzewa. Gdzieniegdzie umieszczono w nim furtki podobne do tej, przez którą przeszedł Tomas. Peter zawahał się, zdenerwowany, nim podążył za ojcem. Nie chodziło tylko o to, że mieszkańcy wioski ich nie lubili. - Samobójcy? Pobiegł za Tomasem, szybko go doganiając. Pod stopami mieli zamarznięte błoto i śniegową breję, a ojciec, jak zwykle, ledwie trzymał się na nogach. - Cicho! - rzucił Tomas, łypiąc na niego spode łba. Skinął głową w stronę chat. Peter zrozumiał, że nie powinien się był odzywać. Trudno. Przywykł do milczenia i samotności. Za sprawą małomównego ojca większość rozmów prowadził sam z sobą.

Dwie złośliwe staruszki stały w cieniu niskiej bramy. Szeptały do siebie i popatrywały na Tomasa, masywnego mężczyznę, który przedwcześnie się zestarzał, oraz na silnego, młodego chłopca - jego syna. Peter wiedział, że nie są lubiani w wiosce. Zresztą miała ona w sobie coś dziwnego, niepokojącego, niemal złowrogiego, choć nie potrafił tego nazwać. A jednak Tomas osiedlił się właśnie tutaj. Szczerze mówiąc, Peter także chętnie zamieszkał pod Chust. W końcu po tylu latach wędrówki zapuścił korzenie. No i poznał Agnes. Szli pospiesznie po łagodnym spadku wiodącym do miejsca zwanego na wyrost rynkiem, jakby było to jakieś wielkie miasto na południu, a nie zapomniana przez Boga, zabita deskami dziura. Choć Chust zamieszkiwało nie więcej niż dwieście osób, na placu stały nie chaty, lecz murowane domy, a wśród nich nawet kilka piętrowych budynków. Peter wypatrywał Agnes, ale nie był to dzień na spacery, jeśli nie miało się sprawy do załatwienia. Minęli ulicę, przy której mieszkała z matką, nadal noszącą żałobę po śmierci męża. Peter zwolnił kroku, szukając wzrokiem dziewczyny, ale jej nie zobaczył. Po drugiej stronie placu biegła mała ścieżka, wciśnięta między dwa spośród większych budynków w wiosce: domy popa i felczera. Prowadziła do cerkwi na wzgórzu. Widać już było zapadnięty dach i podobną do cebuli kopułę usadowioną na budynku jak dziecko na świni. Ku zaskoczeniu chłopaka ojciec ruszył w przeciwną stronę. Peter stanął - a potem zrozumiał. Powinien był wiedzieć. Nie dla samobójcy dzwony i pochówek w poświęconej ziemi. Ruszył dalej szybkim krokiem. Ojciec był już niemal na krańcu wioski. - Uważają, że się zabił? Tomas nie odpowiedział. - Ojcze? Drwal przystanął i obejrzał się za siebie - patrzył jednak nie na syna, lecz na jakiś nieokreślony punkt ponad jego ramieniem. - Znaleźli go powieszonego na drzewie. Czyli się zabił. Przydarzało się to już i innym samotnym drwalom. Peter uświadomił sobie pewną rzecz. - Dlaczego nie pochowają go w rodzinnej wiosce? Ojciec stęknął. - Bo się zabił. Nie chcieli zabrać ciała. Powiedzieli, że umarł na ziemiach Chust, więc to my powinniśmy go pogrzebać. - A my się zgodziliśmy?

- Jacy „my"? Nie ma żadnych „nas" - zirytował się Tomas. Potem westchnął. - Nie było wyboru. Mogli go pochować albo zostawić wilkom. Zresztą tak rozkazała starszyzna. Wyszli już z wioski: przez drzewa małego zagajnika widzieli parę osób zebranych na polance. Peter pomyślał o Radu i jego śmierci. Ojciec zarzucał synowi, że żyje w świecie fantazji... a jednak wyobraźnia zawodziła Petera, gdy chłopak próbował zrozumieć, co spotkało Radu. Nie były to zresztą miłe myśli. Raczej koszmarne. - Ale ojcze - szepnął. - Powiedziałeś, że pierś Radu była rozdarta, a serce przebite. - Powiedziałem. - Sam sobie tego nie zrobił. I nie powiesił się potem na gałęzi. - Więc musiało go to spotkać później. - Twierdzisz, że ktoś okaleczył Radu po śmierci? Kto? Dlaczego? Tomas wzruszył ramionami. - Wilki...? Peter już miał odpowiedzieć, ale przyszło mu do głowy, iż ojciec udaje, że nie rozumie. - Słuchaj, synu. Jeśli człowiek wisi na drzewie, to się zabił. Jeśli Anna powiedziała, że tak było, to tak było. Nie wtrącaj się! Peter nie był zadowolony, ale więcej się nie odezwał. Zauważył, że coś gnębi ojca. Podeszli do żałobników. Stał wśród nich pop Daniel i felczer Teodor, ni to doktor, ni to znachor. Radu, prosty drwal, nawet nie pochodził z tej wioski, a jednak na pogrzebie zjawili się jej dwaj najważniejsi mieszkańcy. Co ich sprowadziło? Nie przepadali za sobą. Ludzie często szukali duchowego wsparcia u felczera, nie w cerkwi... i równie często modlili się o zdrowie z popem, zamiast odwiedzić znachora. Każdy z nich musiał znosić drugiego. Niełatwe przymierze. W pewnym oddaleniu stał kościelny, staruszek o mocnych rękach, lecz niewielu zębach. Było jasne, że bez zachwytu wypełnia swoją powinność. Z trudem wykopał płytki dół w zamarzniętej ziemi, oparł się o wysoką łopatę i z zaciśniętymi ustami spoglądał wilkiem spod szerokiego ronda kapelusza z czarnego filcu. Śnieg nadał prószył. Tomas skinął głową obecnym. Obcy nigdy nie byli tu mile widziani i nie miało znaczenia, że Tomas i Peter dobrze wykonują swoją pracę. Byli dziwni. Ojciec pił,

wszyscy o tym wiedzieli, ale miał w sobie coś zwracającego uwagę. Może chodziło o jego sposób bycia. Poza tym mimo obrzmiałej od alkoholu, zaczerwienionej twarzy i zamglonych oczu zachował bujną czarną czuprynę. Syn Tomasa był niedoświadczonym młokosem. Włosy miał jeszcze ciemniejsze i gęstsze, skórę gładką i smagłą, jakby pochodził z południa, oczy zaś ciemnobrązowe jak turecka kawa. Był silny, ale nerwowy, wrażliwszy od ojca. Niewielu mieszkańców wioski zadawało sobie pytanie, co się stało z matką chłopca, lecz bez wątpienia delikatność odziedziczył po niej. Peter pogrążył się w rozmyślaniach. Wilki nie mogły rozszarpać piersi wiszącego na gałęzi Radu. To nie miało sensu. Ktoś musiał z wielką siłą przebić mu serce, a potem powiesić ciało na drzewie. Ale po co? Mordercy na ogół starają się ukryć zwłoki ofiar. Skąd ta ostentacja? Peter uznał ją za ostrzeżenie. Ostrzeżenie przed śmiercią krążącą po tym lesie. I miał rację.

Rozdział 3 Pogrzeb samobójcy Peter nie zdawał sobie sprawy, że nie przywieziono jeszcze ciała Radu, dopóki nie zobaczył zbliżającego się niskiego wozu drabiniastego. Zwłoki leżały nieprzykryte na wozie Florina zaprzężonym w wolu, nie konia. Peter spotkał się już z tym zwyczajem: miejscowi uważali, że koń to stworzenie zbyt zarozumiałe, by powierzyć mu trumnę, zbyt kapryśne, skłonne do wierzgania i brykania. Mogłoby rozgniewać duszę zmarłego. A tego nikt nie chciał. Zresztą woły były odpowiedzialne i na swój sposób szlachetne. Choć Florin posiadał gospodarstwo, zimą nie było w nim wiele roboty. Dlatego to jemu kazano przywieźć ciało Radu. Mimo niechęci nie mógł się sprzeciwić poleceniu Anny. Spośród kmetovi - wioskowej starszyzny - to ona budziła największy respekt. Była przerażającą kobietą w nieokreślonym wieku, niedopuszczającą sprzeciwu. Po śmierci męża objęła rządy w wiosce. Nikt nie ośmielił się zaprotestować. A choć jej małżonek był człowiekiem bezlitosnym, nie mógł się pod tym względem równać ze swoją żoną. Dlatego Florin posłusznie pojechał do szopy za cerkwią, gdzie złożono zwłoki Radu, chociaż sama Anna nie zamierzała się zjawić na pogrzebie. Ku niezadowoleniu mieszkańców wioski oczekujące na pogrzeb ciało Radu zostawiono w szopie bez dozoru. Mógł przez nie przeskoczyć kot, a wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Ale Radu popełnił samobójstwo, więc chyba i tak nie było dla niego nadziei. Jego nieśmiertelnej duszy groziło wielkie niebezpieczeństwo. Florin szedł po jednej stronie wołu, Magda, jego żona - do drugiej. Petera zdziwiła obecność wieśniaczki, ale nie pieśń, którą kobieta śpiewała. Magda nuciła bowiem melodię obecną na każdym pogrzebie, weselu lub innej ważnej uroczystości. Peter słyszał ją wszędzie, gdzie dotąd mieszkali. Nosiła tytuł Miorica, a słowo to oznaczało owieczkę. Śród turni srogich, gdzie niebios progi, Tam, gdzie dolina, biegnie ścieżyna. Tam trzech pasterzy z owcami bieży. Peter znów się zamyślił. Gdy był dzieckiem, ta historia przemawiała do jego wyobraźni: owieczka, która rozmawia ze swoim dobrym panem, jego zabójcami i królewną, staruszka, która na próżno

czeka na powrót syna. Peter nie znał swojej matki. Choć próbował zrozumieć, jak to jest - mieć rodzinę - nie potrafił. A gdy dorósł i przemyślał sobie słowa piosenki, wydały mu się niejasne i głupie. Prychnięcie wołu wyrwało go z zadumy i obwieściło przybycie Radu. Ceremonia była skromna. Ojciec pomógł Florinowi zdjąć ciało z wozu. Daniel wymamrotał parę słów z Biblii. Kościelny łypał ponuro spod ronda kapelusza. Peter przyglądał się scenie, zażenowany jej surową prostotą. Czy naprawdę życie człowieka, którego zresztą wkrótce zapomną, było niewarte uczczenia? Spojrzał na Radu. Oglądał już wcześniej zwłoki, jak wszyscy, ale grymas zlodowaciały na ustach drwala wstrząsnął nim do głębi. Na twarzy zmarłego malowało się przerażenie, zgroza i zdumienie. Peter zadrżał. Nagle zapragnął znaleźć się z ojcem w chacie, przy piecu. Nie było trumny. Mężczyźni złożyli ciało w wykopanym dole - i wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Odwrócili Radu twarzą do ziemi. Czegoś takiego Peter nigdy dotąd nie widział. Florin zawrócił wołu i wraz z Magdą odjechał na wozie. Teodor stanął nad grobem. Rozwiązał jakieś zawiniątko. Na śnieg upadły gałązki. Zanim kościelny zaczął zakopywać zwłoki Radu, Teodor rozsypał wokół nich i na nich swoje patyczki. Były krótkie i grube, z długimi, ostrymi cierniami. Peter rozpoznał w nich gałązki głogu. Spojrzał pytająco na ojca, ale Tomas milczał z zaciśniętymi ustami. Pogrzeb dobiegł końca i wszyscy wrócili do wioski. Na rynku Tomas chwycił mocno ramię syna. Było wczesne popołudnie, ale już zaczęło się ściemniać. Peter miał wiele pytań: o pogrzeb i o to, czemu się na nim pojawili. Zdziwił się, kiedy ojciec oznajmił, że pójdą. Ale może tak właśnie wypadało postąpić. Tyle że Tomas już od dawna nie robił niczego, co wypadało. Ojciec potrząsnął jego ramieniem. - Jestem zmęczony. Wracajmy do domu, synu. - Oprzyj się na mnie - zaproponował z uśmiechem Peter. Tomas przerzucił mu rękę przez plecy. - Chyba mamy jeszcze śliwowicę? Peter spochmurniał, ale kiedy ruszyli w drogę, troskliwie podtrzymywał ojca. - Dlaczego pochowali go twarzą do ziemi? Tomas nie odpowiedział. - Do czego służą te ciernie?

- Do niczego! - warknął ojciec, uwalniając się z objęć syna. - To prosty, przesądny ludek. Nie zwracaj uwagi na jego wymysły. - Ale... - Nie ma żadnego „ale". Mamy drewno do porąbania. I śliwowicę do wypicia. Peter już wiedział, kto - jak zwykle - będzie rąbać drewno, a kto pić śliwowicę.

Rozdział 4 Gąska Dotarli do domu pośród ciemności i wirujących płatków śniegu. Peter dorównywał wzrostem i siłą ojcu, który był niegdyś mocarzem, choć syn nie pamiętał tych czasów. Teraz Tomas pracował coraz mniej, a na utrzymanie zarabiał Peter. Od kiedy pamiętał, ojciec zawsze chodził pijany. Matka umarła podczas porodu, więc chłopca wykarmiła mamka, ale gdy Peter zaczął chodzić i mówić, Tomas sam zajął się wychowaniem synka. Może nie było go już stać na piastunkę, ale wydawało się, że raczej stroni od kobiet. Od tego czasu żyli samotnie. Na piąte urodziny Peter dostał kozik. Nie zabawkę, lecz prawdziwy, porządny nóż. - Pora, żebyś nauczył się go używać - powiedział Tomas. Peter patrzył, zafascynowany, jak ojciec bierze gałąź i szybko nadaje jej kształt ptaszka. Gąski. - Dobry - orzekł Tomas. - Ostry. - Tak, dobry - odpowiedział jego syn ze śmiechem, choć nie mówił o nożu, a o małym, smukłym ptaszku, dokładnie takim samym, jak dzikie gęsi, które lubił podziwiać w locie. Później ojciec nauczył Petera czytać. Tak nie postąpiłby byle pijak czy nawet żołnierz, którym był w młodości Tomas. Drwal pochodził zatem z zacnej rodziny, lecz teraz alkohol opętał go z niebywałą siłą. Peter trudził się w pocie czoła, rąbiąc drewno, by nadążyć z kupowaniem mu śliwowicy i rakii. Kiedy chata pojawiła się w zasięgu ich wzroku, Peter dostrzegł nad kominem smużkę brzozowego dymu. Kreśliła zwiewne kształty w mroku, rozpływając się jak mgła w koronach drzew Peter uśmiechnął się do siebie. Ogień nie wygasł w piecu, w chacie będzie ciepło. Ich dom stał w dziwnym miejscu. Rzeka Chust, od której wioska wzięła swoje imię, rozwidlała się tu i wiła między drzewami. Przez dziesięć tysięcy lat cierpliwie pogłębiała swoje koryto w miękkiej, żyznej i czarnej ziemi. Jej wysokie brzegi były jak mszyste kobierce, z których przegniłe liście ześlizgiwały się w leniwe brązowe wody. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, rzeka napotkała tkwiący w

łożysku głaz i utworzyła dwie odnogi. W powstałym rozwidleniu stanęła chata. Ponad rok temu, u schyłku jesieni, tułający się po świecie Tomas i Peter usłyszeli, że w Chust potrzeba drwala. Jeździli wówczas z wioski do wioski, zawsze jak najdalej miast jak najbliżej lasu. Tomas był zadowolony. Przyjął pracę. Na skraju wsi pokazano im doskonałą, przestronną chatę, ale Tomas uparł się, że zbudują własną. Peter przywykł już do jego dziwactw i bez słowa zaczął ścinać drzewa na nowy dom. Z dwóch połówek pnia zrobili prowizoryczny most, przerzucili go przez rzekę i przystąpili do budowy. Gdy skończyli, nadciągała zima. Po jednej stronie domu stała stajnia, po drugiej - szopa na narzędzia, a choć Peter zaczął już rąbać drewno, by zarobić na utrzymanie, Tomas ni stąd, ni zowąd przyniósł łopatę. - Na co to? - spytał chłopak, ale ojciec, jak miał w zwyczaju, nie odpowiedział. Obejrzał chatę od strony rozwidlenia rzeki. Potem przeszedł wzdłuż ścian, sprawdzając je pod każdym kątem. Oparty o siekierę Peter przyglądał się ojcu z drugiego brzegu, gdzie postanowili urządzić drewutnię. Nagle Tomas przystanął jakieś dwadzieścia kroków od domu, dokładnie pomiędzy dwiema odnogami. Zdjął łopatę z ramienia, wbił w namokłą ziemię i zaczął kopać. Peter pokręcił głową i wrócił do pracy. Już tydzień temu mieli oddać starszyźnie dostawę brzozowych polan, a i tak obudzili podejrzenia wieśniaków, postanawiając osiedlić się poza wsią. Ojciec usiłował im wyjaśnić, że rozsądniej jest mieszkać blisko miejsca pracy, ale nie przekonał nikogo w Chust. Godzinę później Peter się wyprostował i spojrzał na ojca. Tomas zdążył wykopać głęboki, wąski rów. Syn usiadł i sięgnął do kieszeni po kozik - ten sam, który dostał na piąte urodziny. Z drugiej kieszeni wyjął kawałek śliwowego drewna i zaczął strugać grzbiet rzeźbionej owieczki. Tomas stał już w wykopie po pas, kiedy Peter nagle podniósł głowę, czując na sobie spojrzenie ojca. - Wracaj do pracy! - zawołał Tomas. - ja tu mam robotę! Peter pomamrotał przez chwilę pod nosem, ale usłuchał. Ojciec wpadł w ten swój szczególny nastrój. Nastrój, w którym należało

omijać go z daleka. Tak było zawsze. Dzielili jedną izbę, ale przypominali liście spadające z tego samego drzewa w przeciwnych kierunkach. Przez chwilę Peter mruczał jeszcze do siebie. Zawsze było „coś". Coś, co musiał zrobić. Coś, czego nie mógł zrobić. Coś jak skrzynka ojca, której nie wolno mu było otwierać. Po dwóch dniach pracy rów przeobraził się w prawdziwy okop, a Peter zaczął przeczuwać, co zamyślił sobie ojciec. Minęły kolejne dwa dni i rów osiągnął półtora metra szerokości. Sięgał niemal od jednego ramienia rzeki do drugiego. Najwyżej metr dzielił go z każdej strony od obu nurtów szemrzącej wody. - Ostrożnie - powiedział Peter, nie mogąc dłużej znieść milczenia. - Zaraz się przebijesz. I dopiero wtedy pojął, że właśnie o to chodzi. Tomas się roześmiał i wbił łopatę w ziemię. Woda wtargnęła do wykopu, wypełniając go szybciej, niż Peter się spodziewał. Tomas pobiegł w stronę drugiej odnogi rzeki i tam także przebił ziemny nasyp. Kanał był lekko zakrzywiony, więc woda powoli napływała od strony wioski. - Zawsze chciałem mieszkać na wyspie! - zawołał Tomas do syna, nagle rozradowany. Śmiał się jak mały chłopiec. Wyszedł z wykopu, przemoczony po pierś, i zniknął w chacie, by wysuszyć ubrania przy piecu. Tej nocy upił się rakiją, a płynąca woda oczyściła i poszerzyła rów, wypłukując ostatnie pecyny ziemi z obu ujść. Gdy Tomas siedział przy ogniu, z rękoma obolałymi od pracy, pomimo zmęczenia coś się w nim ocknęło. Jego mięśnie pamiętały czasy, kiedy pracował równie ciężko. Wiele lat temu jego ręce wymachiwały tak samo. Ale nie łopatą. Nie łopatą. Peter i jego ojciec przeszli po moście z bali, który zbudowali rok temu, na niedużą trójkątną wysepkę. Koń Sułtan zarżał cicho, usłyszawszy ich kroki. Szarpnął za linę, którą był przywiązany. - Zabierz go do stajni - rzucił Tomas. Peter skinął głową. Poklepał Sułtana po boku i zaprowadził do malutkiej stajni. - Znowu siano - szepnął. - Pewnego dnia dostaniesz buraków. Posmakują ci. Już niedługo, obiecuję. Sułtan przyjacielsko zarzucił łbem w jego stronę.

Nim Peter wszedł do domu, Tomas zdążył nalać sobie rakii. - Chcesz? - spytał. Peter pokręcił głową. - Na litość boską! - rozsierdził się niespodziewanie ojciec. - Na litość boską, napij się raz ze mną! Peter znieruchomiał, dygocząc. Usiłował zachować spokój i życzliwość, jak zawsze w takich chwilach, choć serce mu się ściskało. - Dobrze, ojcze, dobrze. Podszedł do siedzącego przy piecu Tomasa. Lampa świeciła, wokół okopconego klosza krążyła ćma. Ojciec niezdarnie sięgnął po drugi kubek i nalał trochę rakii. Peter przełknął z wysiłkiem ognisty płyn, starając się nie wzdrygnąć, gdy zapiekł go w żołądku. Wiedział, że jeszcze bardziej rozdrażniłby ojca. Ale Tomas już się rozpogodził i zaczął coś nucić pod nosem. Peter zerknął na niego, otworzył usta, ale zaraz znowu je zamknął. Zauważył, że oczy ojca są zaszklone, a myśli błądzą gdzieś daleko, może w przeszłości. Z mozołem usiłował znaleźć coś, co mógłby powiedzieć, żeby dotrzeć do niego przez alkohol, przerzucić most na jego wyspę. Ale Tomas odezwał się pierwszy. - Od dawna nie słyszeliśmy tej pieśni, prawda? Peter przytaknął, kiwając głową. - Właściwie nigdy jej nie rozumiałem. Dlaczego pasterz pozwolił się zabić? Nie walczył, nie przekonywał morderców? To głupie. - Ach... - westchnął Tomas. - Ach... Zaczął śpiewać, przymknąwszy oczy i zwróciwszy twarz ku belkom pod sufitem. - Śród turni srogich, gdzie niebios progi...Ćma spadla na stół, wyczerpana próbami dotarcia do płomienia. Przewróciła się na grzbiet, przebierając łapkami. - Tam, gdzie dolina, biegnie ścieżyna... - Dlaczego wszyscy śpiewają Mioricę? - spytał nagle Peter. Tomas ucichł i zerknął przelotnie na syna, ale zaraz potem zainteresował się ćmą, która raptem znów stanęła na łapkach. Dziwny mlecznobiały wzór na jej tułowiu świadczył, że to trupia główka. - Jest zupełnie pozbawiona sensu, ale ludziom to nie przeszkadza.

Tomas uderzył dłonią w stół. Ćma nie miała szans. Peter się skrzywił i odwrócił wzrok, gdy ojciec odkleił od dłoni rozgniecionego owada, otworzył drzwiczki pieca i wrzucił go do środka. Zabicie bez powodu nawet tak małego stworzenia wydawało się niesprawiedliwe. Peter wiedział jednak, że nie warto o tym mówić... chyba że chciał wysłuchać wykładu o tym, jak dziesięć lat w królewskim wojsku zmienia poglądy na życie. Dziesięć lat w wojsku i cztery w więzieniu. To wystarczy, aby w każdym obudzić skłonność do przemocy. Peter wstał i wyjął z kredensu garnek, żeby zrobić zupę. - A jednak ta pieśń, Miorica, dla niektórych ma sens - nagle odezwał się zgryźliwie Tomas. Peter kroił warzywa, odwrócony do niego plecami, i nie mógł odgadnąć, co właściwie myśli ojciec. Pewnie uważał pieśń za jeden z zabobonów, w które wierzy prosty lud. Jedno było pewne: spochmurniał. Zabicie ćmy położyło kres pijackiemu dobremu humorowi. Przesiedział resztę wieczoru przy otwartych drzwiczkach pieca, gapiąc się na płomienie, póki nie opróżnił butelki i nie powlókł się na pryczę, nie zwracając uwagi na zupę, którą postawił przed nim syn. Peter zjadł posiłek i usiadł przy ogniu. Rzeźbił z drewna malutki świerczek. To zajęcie miało dla niego wiele uroku: zupełnie jakby oddawał coś lasowi, zamiast ciągle zabierać mu drewno na sprzedaż i opał. Kawałek gałęzi, przemieniony na powrót w drzewo, był ofiarą dla Matecznika i Peter uważał, że to znaczący gest. Nie wolno drażnić mocy otaczających ich każdego dnia. Skończył rzeźbę i ustawił ją na półce nad łóżkiem, obok pozostałych. Westchnął. Nie dorównywał talentem ojcu i drzewko wyszło pokracznie. Ale było jego własne. Tej nocy wioskę, rozwidloną rzekę i las otuliła gęsta śnieżyca. Puszcza rozciągała się niemal we wszystkich kierunkach na prawie osiemset kilometrów, tylko gdzieniegdzie usiana niewielkimi osadami. Chata, przycupnięta na wyspie Tomasa, wyglądała jak przyczajona w śniegu. Przez szpary dwóch małych okiennic mżyło słabe światło.

W oddali, na brzegu jednej z odnóg rzeki, jakaś postać obserwowała dom. Poruszyła się. Powoli opuściła kryjówkę i znikła w lesie niczym cień.

Rozdział 5 Wigilia świętego Andrzeja Parę dni po pogrzebie Peter poszedł do Chust. Kilka osób zalegało z zapłatą za drewno, a on wolał odebrać należność zamiast ojca, który w drodze do domu mógłby przepuścić w karczmie połowę pieniędzy, jeśli nie więcej. Dzień był słoneczny, ale śnieg nie tajał, a siny kożuch chmur zapowiadał kolejną zadymkę. Koło drewnianej studni na północnym krańcu wioski Peter zauważył pierwsze ulatujące w niebo smugi dymu. Zdziwił się, ale po chwili sobie przypomniał, że to wigilia świętego Andrzeja. Za zakrętem ujrzał ognisko. Nad jamą w ziemi wisiał wielki, żelazny, parujący kocioł. Wokół stał niewielki tłumek ludzi cierpliwie czekających z drewnianymi wiadrami. Nikt nie zwrócił uwagi na Petera, który zmierzał do domu pierwszego dłużnika, Daniela. Na rynku płonęło następne ognisko. Kocioł był jeszcze większy, podobnie jak tłum. Przy ogniu stał felczer Teodor i jakiś tłuścioch, którego imienia Peter nie znał - chyba parobek. Napełniał podsuwane mu wiadra. Teodor czasem dawał znak, by się odsunął, i mamrotał coś nad parującą kadzią. Może pomstował na niedbałego podwładnego, może rzucał zaklęcia. „A jeśli czaruje, ciekawe, co na to pop?" - pomyślał Peter. Po chwili Teodor odstępował od kotła i robił miejsce grubasowi. Praca była niewdzięczna i brudna. Peter wiedział, co znajduje się w kotle, a teraz jeszcze zobaczył jego zawartość na własne oczy, bo na zaśnieżonym placu pojawiły się gęste, czarne kałuże. Smoła. Wszyscy w Chust, a pewnie i w całym kraju, robili w tej chwili to samo. Dom popa znajdował się na przeciwległym krańcu rynku, przy wąskiej uliczce prowadzącej do cerkwi. Peter dostrzegł z daleka Daniela stojącego przed domem. Kapłan zanurzył w kuble gruby, okrągły pędzel o włosiu z dziczej szczeciny. Spieszył się, żeby smoła nie zastygła podczas pracowitego malowania parapetów. W każdym domu na placu ludzie pochłonięci byli smołowaniem - niektórzy robili to powoli i starannie, inni szybko. W całej wiosce ramy okien zostały pokryte gęstą, czarną mazią. Była to męcząca czynność, bo smoła po paru chwilach stygła i gęstniała, a niewygodne pędzle szybko się rozpadały.

Peter stanął tuż za Danielem, ale kapłan tak był zajęty, że go nie zauważył. Zaczął teraz malować framugę drzwi, a gdy pokrył ją już grubą warstwą smoły, wyskrobał resztki czarnej mazi z wiadra i nasmarował niezdarnie wielki krzyż na drzwiach. Cofnął się o krok, by ocenić swoje dzieło. Doszedł do wniosku, że krzyż wymaga poprawek. Należało zdobyć jeszcze trochę smoły. - Czy opieka Boga jest uzależniona od smoły, ojcze? - zapytał Peter. Pop drgnął i odwrócił się gwałtownie. Nachmurzony, rzucił puste wiadro na ziemię. Ręce miał lepkie; usiłował wytrzeć je o szaty, ale bez powodzenia. Był wysoki, łysiejący, a jego ostro zakończona broda podkreślała spiczastość nosa. - Wigilia świętego Andrzeja - odpowiedział krótko, jakby to tłumaczyło wszystko. - Wy też postąpilibyście rozsądnie, stosując środki ostrożności. Do wigilii świętego Jerzego daleko. I wiele złego może się wydarzyć. Peter przytaknął, choć bez przekonania. Znowu przypomniała mu się Miorica - do morderstwa, o którym mówiła pieśń, doszło, gdy pasterze zeszli z hal na zimę. Nazajutrz miał zacząć się grudzień. Czekała ich długa, mroczna zima, a zimą zdarzają się złe rzeczy. Tyle tylko, że Peter nie wierzył, aby smoła mogła im pomóc przetrwać miesiące chłodów. Ludzie jednak uważali, że bezpieczni będą dopiero wiosną, w wigilię świętego Jerzego, gdy na pastwiskach rozkwitną kwiaty i święta bazylia, na znak, że Boża opieka znów się wzmaga. W miastach żaden chrześcijanin nie pozwalał sobie na takie zabobony. Ale tu, w sercu kniei, było inaczej. Prosta ścieżka do Boga między tymi drzewami stawała się kręta. Ginęła wśród podań, przesądów i setek opowieści snutych szeptem przy palenisku. „Nie daj się w to wciągnąć" - powiedziałby Tomas. Peter uznał, że raz może posłuchać jego rady. - Ojcze Danielu, przyszedłem po zapłatę. W zeszłym tygodniu dostarczyliśmy ci dwa wozy drewna. - Tak, ale trzeba było zapłacić za pogrzeb. - Co to ma z nami wspólnego? - Ten drwal był waszym przyjacielem. Nikt nie pokrył kosztów pochówku, więc pobiorę opłatę z tego, co jestem wam winien. Zapłacę za jeden wóz drewna.

- Taki z niego nasz, jak i wasz przyjaciel! - zdenerwował się Peter. - Niech zapłacą ci z Koroceni. - Więc idź i znajdź w Koroceni chętnego, a z radością przyjmę jego pieniądze. - To nie był prawdziwy pogrzeb - dodał Peter, choć wiedział, że zbyt zuchwale sobie poczyna. Daniel otworzył drzwi i odwrócił się do Petera. Wycelował w niego długi palec. - Uważaj, co mówisz. Miał szczęście, że w ogóle go pochowaliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co można. Módl się, żeby to wystarczyło. Chciał wejść do domu i zamknąć drzwi, ale Peter przytrzymał je mocno. - Ojcze - powiedział twardo. - Pieniądze. Daniel łypnął na niego ponuro. - Tylko za jeden wóz. Peter pokiwał głową. Widział, że nie wyciśnie więcej ze skąpego klechy. - Zaczekaj! - rzucił Daniel. Peter usłuchał, ale nogą przytrzymał drzwi. Zbyt często go oszukiwano, żeby dał się podejść. Kapłan wrócił i niechętnie wcisnął parę monet w dłoń Petera. - Zanieś moje wiadro Teodorowi! - rozkazał. - Powiedz, że potrzebuję jeszcze trochę. Wszystkim nam trzeba więcej smoły. Peter podniósł leżący w śniegu kubeł. Cisnął go Danielowi. - Sam mu powiedz. Ja muszę odebrać pieniądze.

Rozdział 6 Melodia Szedł wielkimi krokami przez rynek. Już żałował ostrej wymiany zdań z kłótliwym popem. Właśnie dlatego nigdzie nie zagrzewali miejsca na dłużej, nie wiązali się z nikim. Peter mógł nie przepadać za miejscem, które Tomas wybrał na ich dom, ale był zadowolony, że w końcu gdzieś się osiedlili. I dlatego postanowił unikać kłopotów. Najpierw ich usłyszał, dopiero potem zobaczył. Muzyka wyprzedzała tabor. Cyganie. Trzy kryte wozy i jeden otwarty wjechały na rynek. Ludzie przerwali swoje zajęcia, żeby popatrzeć. Wozy były pomalowane na czerwono i żółto. Płócienne dachy pokrywały dziwne, egzotyczne, jaskrawe zawijasy. Na tle szarych domów Cyganie jeszcze bardziej rzucali się w oczy. Mieszkańcy wioski patrzyli jak urzeczeni. Pierwszy wóz ciągnęła gniada klacz, którą powoził wysoki, silny mężczyzna o długich, czarnych włosach ściągniętych w kucyk. Na czubku głowy miał malutki, okrągły kapelusik. Uśmiechał się, nie szeroko, lecz powściągliwie, jakby z niejednego pieca chleb jadał. Muzyka dobiegała z otwartego wozu, na którym siedzieli muzycy: dwóch skrzypków i mężczyzna z płaskim bębnem. Czwarty grał na cymbałach, uderzając w struny malutkimi metalowymi młoteczkami. Właśnie te dźwięki Peter usłyszał jako pierwsze - nieziemskie brzmienia przywodzące na myśl inne miejsca i czasy. Czterej muzycy siedzieli w kątach wozu, ale był ktoś jeszcze. Dziewczyna. Wstała, a gdy zaczęła śpiewać, jej głos popłynął łagodnie nad placem. Aż do tej chwili Peter nie rozpoznał melodii, tak egzotyczne wydało mu się brzmienie cymbałów i bębna osnute drżącymi trelami skrzypiec. Ale nagle zrozumiał, że słyszy Mioricę. Nie mów ni słowa, co los mi zgotował. Mów, żem wezwany do raju bramy Na ślub z dziewicą, cud - krasawicą, Mnie przyrzeczoną królewną oną. Królewna. Peter stał jak skamieniały. Dziewczyna była o parę lat starsza od niego i odmienna od wszystkiego, co znał. Nawet z daleka widział, jaka jest dumna i pewna siebie. Stała wyprostowana, bez trudu równoważąc szarpanie wozu kołysaniem bioder, na których oparła dłonie o rozcapierzonych palcach. Głowę trzymała wysoko, a kruczoczarne włosy spływały jej kędziorami na ramiona.

I znowu ta pieśń rozdrażniła Petera. Nie rozumiał jej. Nie potrafił pojąć, dlaczego pasterz tak postąpił. Dowiedział się, że tamci chcą go zabić, może zazdroszcząc mu młodości lub urody. Został ostrzeżony. Ale nic nie zrobił. Nie uciekł, nie ukrył się, nie walczył. Pogodził się ze śmiercią i obmyślił historię, którą owieczka miała powtórzyć jego matce: o zaślubinach z królewną z dalekiego kraju. Peter, choć nie znał swojej matki, rozumiał, że można chcieć oszczędzić bliskim bolesnej prawdy. Ale nie umiał sobie wyobrazić gotowości na śmierć. Chyba że tylko umierając, pasterz mógł zdobyć piękną kobietę. Taką jak niebiańska królewna z pieśni... Nagle Peter zauważył, że Cyganka spogląda na niego, przeszywa go spojrzeniem jednocześnie palącym i beznamiętnym. Nie potrafił odwrócić wzroku. Wozy zatrzymały się na środku rynku. Muzycy zaczęli grać inną, żwawszą melodię ze skocznym rytmem bębna. Dziewczyna usiadła. Nie patrzyła już na Petera, choć on nie mógł oderwać od niej oczu. - Chyba nie podoba ci się bardziej niż ja? - zapytał ktoś za jego plecami. Odwrócił się i ujrzał uśmiechniętą Agnes. Wiedział, że żartowała, ale i tak pospieszył z wyjaśnieniami. - Nie, nie - rzucił szybko. - Skąd. Podziwiałem tylko pieśń, to wszystko. Agnes przestała się uśmiechać. - Ach, tylko pieśń? Peter niezdarnie przestąpił z nogi na nogę. Spojrzał na Agnes, na jej kasztanowe włosy okalające ładną, okrągłą twarz, na szare oczy i mały nosek. - Jak się miewasz, Agnes? Co u twojej matki? Długo się nie widzieliśmy. - Bo przychodzisz do wsi tylko wtedy, gdy ci wygodnie. - Agnes, przychodziłbym częściej - wyjąkał. - Przychodziłbym, gdyby... Urwał. Nie miał odwagi dokończyć. - Wiem - powiedziała. Serce ścisnęło mu się na myśl, że odgadła, co chciał powiedzieć. Ale nie. - Przychodziłbyś częściej, gdybyś nie był taki zapracowany, gdyby ojciec ci pozwalał, gdybyś miał pieniądze. - Przestań. To niesprawiedliwe. Nie wiesz, jak to jest. Nie powinien był tego mówić.

- Nie wiem?! - krzyknęła łamiącym się, piskliwym głosem. - Ojciec zmarł miesiąc temu. Od tej pory matka nie wstaje z łóżka. Cała robota na mojej głowie, muszę się nią opiekować, a ty mi mówisz, że nie wiem, jak to jest? Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. - Agnes! - zawołał za nią. - Zaczekaj! Proszę! Ludzie zaczęli się gapić. Pobiegł za nią, ale po paru krokach przystanął. - Agnes - powtórzył cicho. Odeszła. Mógł wołać w pustkę, ale po co? Odwrócił się i znowu spojrzał na Cyganów. Na rynku zebrał się tłum. Parę osób wrzuciło nawet monety do kapelusza, które obnosiło dziecko. Krzykliwe kolory cygańskich wozów i ubrań kontrastowały z bezbarwnym otoczeniem. Peter uśmiechnął się gorzko. Cyganie go niepokoili, ale właściwie ich rozumiał. Wieśniacy chętnie słuchali muzyki, chętnie za nią płacili, a jednak nie byli przychylni wędrowcom. Chłopak wiedział, że nikt nie pozwoli przybyszom zostać w osadzie na noc. O zmierzchu rozbiją obóz poza jej granicami. Tolerowano ich, lecz im nie ufano. Rozumiał, jak się czują. Rozumiał też więcej. Było w nich coś, co przemawiało do jego serca, choć sam tego nie pojmował. Gdy ruszył przez śnieg do domu, zaczynało się zmierzchać. W kieszeniach brzęczały mu monety, które zebrał w wiosce. Teraz musiał jeszcze przekonać ojca, żeby nie przepił wszystkiego. I wyjaśnić, dlaczego pop zapłacił tylko za połowę drewna. Czy powinien powiedzieć, że do wioski przyjechali Cyganie? Uznał, że nie. Już sobie wyobrażał znudzone spojrzenie ojca. Jeśli zacznie z nich szydzić, tak jak szydził ze wszystkiego, odbierze mu kolejne marzenie. Kolejna rzecz ich podzieli. Jedną z nich była skrzynia należąca do najwcześniejszych wspomnień Petera. Najwcześniejszych i najbardziej bolesnych. Ojciec miał od zawsze podłużną, drewnianą kasetę, ale Peter nie wiedział, co się w niej znajdowało. Zabierali ją wszędzie z sobą. Tomas trzymał skarb schowany pod materacem i choć Peter tego nie pamiętał, musiał kiedyś usłyszeć, że nie wolno otwierać kasety. Chłopiec rósł, a wraz z nim rosła jego ciekawość. Pewnego dnia zwyciężyła. Już miał otworzyć skrzynkę, gdy nagle ojciec wszedł do

pokoju. Zbił go tak, że Peter jeszcze przez wiele tygodni budził się w nocy z bólu. Ale Tomas zrobił też coś gorszego. Na półce przy łóżku Petera stała drewniana gąska, którą ojciec wyrzeźbił w dniu, gdy podarował synowi kozik. Teraz chwycił ją, rozgniewany, rzucił na podłogę i zmiażdżył obcasem buta. Potem wrzucił szczątki do ognia. Nawet dziś Peter myślał o tym z urazą. Co tak ważnego skrywał przed nim ojciec? Skrzynka była jak całe życie Tomasa. Czymś utajonym, o czym się nie mówi, pełnym tajemnic i bogactw, których nie wolno oglądać. Opuszczając Chust, mijał zatrzaśnięte okiennice, ale i tak słyszał dobiegające z domów dźwięki. Wszyscy wiedzieli, że kto śpiewa w wigilię świętego Andrzeja, do tego zło nie ma dostępu. Wzruszył ramionami. Była to pierwsza noc roku, gdy ciemne moce zaczynały grasować po świecie, a ludzie mogli się bronić tylko smołą i śpiewem. Nagle rozległy się trzepot skrzydeł i gęganie. Podniósł głowę. Klucz gęsi przepływał po niebie jak żywa strzała. - Bardzo się spóźniłyście - szepnął do nich. - Bardzo się spóźniłyście z tą podróżą na południe. Ale gęsi przynajmniej mogły odfrunąć pomimo spóźnienia. Mogły umknąć przed srogą zimą. Wszystkich innych czekała długa droga ku wiośnie.