dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

SHREVE ANITA - CIĘŻAR WODY

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

SHREVE ANITA - CIĘŻAR WODY.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

Anita Shreve Ciężar wody

Mojej Matce i Córce OD AUTORKI Nocą 5 marca 1873 roku dwie norweskie emigrantki zostały zamordowane na Wyspach Shoals, archipelagu oddalonym o 15 kilometrów od wybrzeży New Hampshire. Trzecia kobieta uszła z życiem, kryjąc się do świtu w jaskini na plaży. Zamieszczone w książce fragmenty zeznań składanych w sądzie wzięte są ze stenogramu procesu stan Maine przeciw Louisowi H. F. Wagnerowi. Wszystkie nazwiska, miejsca i wydarzenia przedstawione w tej książce są albo wytworem wyobraźni autorki, albo — jeśli prawdziwe — użyte zostały w fikcyjnym kontekście. Kwestię, kto zamordował Anethe i Karen Christensen, rozstrzygnął wyrok sądu, mimo to stanowi przedmiot dyskusji od ponad stu lal. RS

Muszę wreszcie pozbyć się tej historii. Nieustannie czuję jej straszliwe brzemię. Jestem w porcie i patrzę na Smuttynose. Różowa plamka światła przesuwa się po wyspie. Wyłączyłam silnik wynajętej łodzi i zanurzyłam palce w wodzie, pozwalając, by jej lodo­ wate zimno przeniknęło mnie na wskroś. Przecinam dłonią morskie fale, myśląc przy tym, że ten ocean, jak ten port, jest zbiornicą tajemnic, swą własną elegią. Byłam tutaj rok temu. Sfotografowałam wyspę, pieniącą się na przekór pogodzie czarną turzycę i wawrzyn, szczaw i morską komosę. Wyspa nie jest jałowa, lecz ponura i zwię­ dła. Uformowana z granitu, pokryta jest ostrymi, tnącymi niczym nóż kamieniami. Życie na Smuttynose wymagało szczególnej wytrwałości; wyobrażam sobie tych ludzi, jak walczą z żywiołami, zapuszczając korzenie w szczeliny skalne niczym owe rośliny, które przetrwały do dziś. Dom, w którym zamordowano tamte dwie kobiety, spło­ nął w 1885, ale kiedy byłam tam przed rokiem, zrobiłam zdjęcie wyraźnego zarysu fundamentów. Z łodzi sfotogra­ fowałam pobielałe na krawędziach skały Smuttynose i mewy o czarnych grzbietach śmigające nad wyspą w poszukiwa­ niu ryb. Kiedy byłam tu poprzednio, kwitły żółte róże i po­ rzeczki. 7 RS

Kiedy byłam tu poprzednio, coś strasznego zaczynało się formować, ale wówczas nie miałam o tym pojęcia. Wyjmuję dłoń z wody i pozwalam kroplom spadać na pa­ piery w pudle, już pofałdowane na brzegach od wilgoci. Różo­ we światło nabiera fioletowego odcienia. Czasami myślę, że gdyby można było powtarzać opowieść na tyle często, że zmniejszyłoby to ból, sprawiło, że słowa zsunęłyby się z moich ramion i zatonęły w wodzie, opowie­ działabym ją tysiąc razy.RS

Moim zadaniem jest zawołać, jeśli zobaczę kształt, ska­ listą rafę, wyspę. Stoję na dziobie łodzi i intensywnie wpatruję się w mgłę. Zaczynam widzieć rzeczy, których nie ma. Naj­ pierw poruszające się ogniki, później ledwo rozróżnialne stopnie szarości. Czy to był cień? Kształt może? A później tak nieoczekiwanie i zaskakująco, że przez kilka sekund nie potrafię wydać głosu, pojawiają się przede mną wszystkie: Appledore i Londoners, Star i Smuttynose — skały wyłaniają­ ce się z mgły. Smuttynose jest płaskie, pokryte pobielałymi kamieniami, przerażające, ciche. Wołam coś, chyba: Ziemia! Czasami na łodzi ogarnia mnie poczucie klaustrofobii, nawet kiedy jestem sama na bukszprycie. Nie spodziewałam się tego. Jesteśmy zmuszeni — czworo dorosłych i dziecko — żyć w pomieszczeniu rozmiarów niewielkiej sypialni, w którym niemal zawsze panuje wilgoć. Pościel jest wilgotna, bielizna jest wilgotna. Rich, który ma tę łódź od lat, powiada, że na tym polega żeglowanie. Daje mi do zrozumienia, że zaakceptowanie wilgoci, czerpanie wręcz przyjemności z niej, to oznaka charakteru. Zabrał w rejs nową przyjaciółkę imieniem Adaline. Rich wydaje rozkazy. Łódź jest stara, morgan 41, ale do­ brze utrzymana, drewno świeżo polakierowano. Rich woła 9 RS

o bosak, krzyczy na Thomasa, żeby złapał boję. Zmniejsza moc silnika, zawraca, lekko przyśpiesza, manewruje długą wąską łodzią wzdłuż nabrzeża. Thomas pochyla się, łapie boję. Adaline podnosi wzrok znad książki. To nasz trzeci dzień na pokładzie slupa: za sobą mamy Hull, Marblehead, Annis- quam, przed sobą Wyspy Shoals. Wyspy Shoals położone są na Atlantyku, 15 kilometrów na południowy wschód od Portsmouth w New Hampshire. Obszar archipelagu mierzy pięć i pól kilometra z południa na północ oraz niecały kilometr ze wschodu na zachód. Podczas przypływu jest dziewięć wysp, podczas odpływu osiem; White i Seavey są połączone. Największa pierwszym mieszkańcom wydała się niczym tłusta świnia tarzająca się w morzu, dlatego nazwali ją Hog. Smuttynose, dokąd zmierzamy, nazwę bierze od wodorostów zalegających na skale wrzynającej się w oce­ an. Nazwa ta nigdy nie należała do zachęcających, choć pozo­ stałe zapisane w dzienniku pokładowym brzmią niczym frag­ ment wiersza: „Dzisiaj minęliśmy wyspy Star, Malaga, Seavey i Londoners; bezpiecznie przepłynęliśmy między zdradziecki­ mi skalami koło Shag, Eastern, Babb's i Mingo". W 1635 roku archipelag podzielono między Massachu­ setts Bay Colony, w skład której wchodziło Maine, a teryto­ rium później nazwane New Hampshire. Duck, Hog, Malaga, Smuttynose i Cedar przyłączone zostały do Maine, Star zaś, Londoners, White i Seavey — do New Hampshire. Podział ten utrzyma! się do dzisiaj. W 1635 roku, kiedy oficjalnie go ogłoszono, niemal wszyscy mieszkańcy Star uciekli na Smut­ tynose, ponieważ w Maine picie alkoholu dalej było legalne. W przewodniku czytam o wstrząsających faktach: w 1724 roku na wyspie Star Betty Moody z trójką swych dzieci ukryła się przed Indianami w jaskini. Skulona na ziemi, mocno tuliła do piersi najmłodszą córkę, jeszcze niemowlę. Pani Moody bała się, że dziewczynka płaczem zdradzi miejsce ich schro­ nienia, kiedy wszakże Indianie odeszli, przekonała się, że udusiła dziecko. 10 RS

Rich wygląda jak zapaśnik: jest muskularny, dobrze zbu­ dowany, ma ogoloną głowę i idealne zęby. Przez jakiś dziwny kaprys genów w ogóle nie jest podobny do Thomasa; dzieli ich różnica dziesięciu lat. Rich niemiłosiernie łaskocze Billie, także wówczas, gdy płyniemy zodiakiem, motorowym pontonem. Mała piszczy, jakby ją torturowano, ale kiedy Rich przestaje, zaczyna narzekać. Rich chodzi po pokładzie z wdziękiem atle­ ty i sprawia wrażenie człowieka, dla którego nic nigdy nie jest skomplikowane. Płyniemy od strony Annisquam, do celu docieramy wczes­ nym rankiem. Patrzę, jak Thomas przechyla się przez rufę, by złapać linę cumowniczą. Nogi ma blade, z kępkami brązo­ wych włosów na udach. Ubrany jest w kąpielówki i różową bluzę od dresu z opuszczonymi do nadgarstków rękawami. Dziwnie się czuję, kiedy obserwuję Thomasa, mojego męża od piętnastu lat, krzątającego się na łodzi, wykonującego roz­ kazy młodszego brata. Bez swojego pióra i książek Thomas wydaje się bezbronny. Patrząc na niego myślę, jak często przy takich okazjach, że mój mąż jest za wysoki dla otoczenia, w którym się znajduje. Musi się garbić, nawet kiedy siedzi. Włosy, dość długie, teraz niemal bezbarwne, spadają mu na czoło; odsuwa je gestem, który bardzo lubię i widziałam już tysiąc razy. Pomimo starszeństwa — a może z powodu star­ szeństwa — niekiedy dostrzegam, że Thomasa niepokoi obec­ ność Richa i Adaline, tak jak ojca niepokoiłby dorosły syn w towarzystwie kobiety. Co myśli Adaline, kiedy przygląda się Thomasowi? Mój mąż jest wybitnym poetą, na uniwersytecie traktują go jak zasłużonego profesora, choć ma dopiero czterdzieści siedem lat. Adaline nie jest poetką, lecz z wielkim podziwem odnosi się do dzieł Thomasa. Zastanawiam się, czy wcześniej znała jego wiersze, czy też nauczyła się ich na rejs. W wolnych chwilach czytam o wyspie. W torbie z aparata­ mi noszę mnóstwo papierów — przewodniki, relacje z mor­ derstwa, stenogram z procesu — materiały przysłane z działu 11 RS

badań, w którym najwyraźniej uważają, że piszę artykuł. W 1873 roku gazety wiele miejsca poświęciły zbrodni; później procesowi mordercy nadały miano „procesu stulecia". Tego lata ta fraza powróciła, a my jesteśmy świadkami wstrząsają­ cego spektaklu na sali sądowej. Mój wydawca sądzi, że istnieje łączność pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami: podwójny mord przy użyciu ostrego narzędzia, głośny proces, kruche dowody. Co do mnie, uważam, że podobieństw jest niewiele, ale maga­ zyn bez wątpienia zrobi z tego wielką sensację. Zapłacono mi, bym zrobiła zdjęcia. Moje konto na wydatki zostało szczodrze zasilone, jed­ nakże Rich, który wydaje czasopisma techniczne, nie chce nawet słyszeć o pieniądzach. Cieszę się, że Thomas pomyślał o swoim młodszym bracie i jego łodzi: nie zniosłabym przeby­ wania na tak małej przestrzeni z nieznajomym kapitanem i załogą. Zastanawiam się, od jak dawna Rich spotyka się z Ada- line. Czytam wiele relacji o owym podwójnym morderstwie. Przede wszystkim uderza mnie w nich relatywizm faktów. Kiedy myślę o morderstwach, próbuję sobie wyobrazić, co zdarzyło się tamtej nocy, kiedy szalał sztorm, a wicher od morza bił w okna. Czasami słyszę ten wicher i widzę drewnia­ ny dom oświetlony siną poświatą księżyca w pełni. Maren i Anethe leżą na plecach w podwójnym łożu — czy to możli­ we, że się pieściły? — a w sąsiednim pokoju Karen nagle głośno krzyczy. A może pierwszy zaszczekał pies? Czasami myślę, że morderstwa odznaczały się subtelnym wdziękiem i pięknem — szczupłe ramiona uniesione w geście przerażenia, białe koszule nocne na śniegu, ostre krawędzie skał i sztorm wydymający płótno niczym pościel na sznurze. Widzę, jak na tle okna wznosi się ręka, księżyc wydobywa z mroku kontury plam na szybie, kobieta wzywa swoje towa­ rzyszki, a w dole, na brzegu, fale uderzają o łódź. 12 RS

Uwielbiam obserwować moją córeczkę poruszającą się po lodzi w stroju kąpielowym powyciąganym na pupie. Jej pulchne ciałko jest rozkoszne, a kiedy liżę ją po ramieniu, czuję na języku sól. Mająca pięć lat Billie jest oczarowana slupem, gdzie ma mnóstwo sprytnych schowków, w których może ukryć tych kilka zabawek, które pozwolono jej zabrać. Śpi na pryczy tuż koło schodów na pokład. Adaline i Rich zajmują kabinę na dziobie, co jest przywilejem właściciela. My z Thomasem nie cieszymy się taką intymnością — zajmu­ jemy środkową kabinę, a nasza prycza co rano zamieniona zostaje na stół. Niekiedy na dole odkrywam piaszczyste ślady stóp Billie. Piasek jest także w lodówce. Czy Richowi to przeszkadza? Nie sądzę. Włosy Billie pojaśniały od słońca, a ciągła wilgoć skręca je w pierścionki. Coraz wyraźniej dostrzegam jej wiel­ kie źrenice, które sprawiają, że oczy wydają się niemal czarne. Ma niezwykle długie rzęsy, podkreślające każde spojrzenie. Brak górnych jedynek poszerzył jej uśmiech i spowodował lekkie seplenienie. Rankami słyszę Richa i Adaline w kabinie na dziobie: szelest ubrań, pomruki, rytmiczne poruszenia. Dźwięki wyda­ wane przez Adaline są zaskakujące: gardłowe, czasami go­ rączkowe. Zaczynam spodziewać się tych odgłosów i uciekam przed nimi. Ubrana w szlafrok, idę na górę do kokpitu. Zada­ ję sobie pytanie, czy Billie będzie się bać — jeśli się obudzi — że Adaline dzieje się krzywda. Sądzę, że Evan, mąż Anethe, w ów ranek po morder­ stwach gorączkowo śpieszył ku drzwiom, a opowieści o niewy­ obrażalnej zbrodni pchały go naprzód. Do tego czasu księżyc już dawno zaszedł, nad skalami pojawiło się słońce, roztapia­ jąc śnieg. Evan był pierwszym, który przekroczył próg. Zale­ żało mu na tym. W 1852 roku Nancy Underhill, nauczycielka, siedziała na skale na wyspie Star. Wysoka fala zmyła ją w morze. Jej ciało znaleziono po tygodniu w Cape Neddick w stanie Maine. 13 RS

Tego poranka, już po zacumowaniu, Adaline stoi w kokpi- cie. Z dłońmi na talii uważnie bada wzrokiem linię brzegową Smuttynose, jak gdyby spodziewała się ujrzeć coś ważnego. Mówi z lekkim irlandzkim akcentem, tonem przydającym jej autorytatywności, którą ja niekoniecznie wyczuwam. Słowa wznoszą się i opadają, zanurzają gdzieś głęboko, po czym wracają tam, gdzie można je usłyszeć — niczym delikatna kościelna muzyka, myślę, lub melodyjne uderzenia fal o kadłub. Adaline porusza się jak tancerka, z wdziękiem balansuje ciałem, by złapać równowagę. Nosi długie spódnice z cienkiej bawełny i bluzki, które luźno spadają jej na biodra. Na szyi ma złoty krzyż, który u kobiety w jej wieku i z jej figurą wydaje się nieco dziwny. Krzyżyk przyciąga oko patrzącego ku rowkowi między jej piersiami, równemu i opalonemu. Odnosi się wra­ żenie, jak gdyby nosiła krzyżyk w dzieciństwie i po prostu zapomniała go zdjąć. Adaline, jak mówi mi Rich, pracuje w oddziale Bank of Boston. Nigdy nie opowiada o swojej pracy. Wyobrażam ją sobie w kostiumie, stojącą w tłumie na lotniskach. Na nad­ garstkach ma blizny, ukośne nitki przecinają gładką skórę, jak gdyby kiedyś próbowała nożem lub brzytwą odtworzyć bieg żył. Ma interesujące usta o pełnych, równych wargach, niemal wcale niewygiętych. Czasami wyobrażam sobie, że widzę Maren Hontvedt u schyłku jej życia. W pokoju, w którym siedzi, tapeta zupeł­ nie wyblakła, choć jest cała, bez dziur. Maren ma na włosach szydełkowy czepek. Zauważam szal, ciężkimi fałdami spada­ jący jej na podołek, nieruchomą postawę. Podłoga jest goła, z desek, na komodzie stoi miednica z wodą. Światło wpadają­ ce przez okno wydobywa z półcienia jej twarz i oczy. Są szare, wciąż przenikliwe, maluje się w nich wyraz, który ludzie znają­ cy Maren bez problemu by rozpoznali. Myślę, że umiera, że wkrótce odejdzie na zawsze. Przywo­ łuje, smakuje obraz}' i wspomnienia, trzyma je przed sobą, 14 RS

jak ktoś trzymałby pożółkłe zdjęcie dziecka. Obwisła skóra twarzy przywodzi na myśl pomięty aksamit barwy suszonych hortensji. Jako młoda dziewczyna nie odznaczała się wielką pięknością, lecz rysy miała przyjemne i była silna. Zarys jej twarzy pozostał taki sam, dostrzec można kości, tak jak da się odgadnąć szkielet krzesła obitego luźną materią. Zadaję sobie pytanie: co zrobi kobieta, popchnięta na skraj przepaści? Zacumowaliśmy łódź i Rich proponuje, że zabierze mnie na Smuttynose zodiakiem. Billie błaga, by ją także wziąć. Fo­ tografuję, siedząc kucki, oparta o burtę dla równowagi. Mam hasselblada i teleobiektyw z polaryzującymi soczewkami. Od czasu do czasu krzyczę na Richa, by wyłączył silnik, przez co zmniejszą się wibracje, albo gestem dłoni daję mu znak, żeby przesunął dźwignię. Na wyspie są dwa budynki. Jeden to mały drewniany dom, zwany domem Haleya. Nie jest zamieszkany, ale ma wartość historyczną i cechuje go estetyczna czystość. Drugim jest sza­ łas mieszczący podstawowe zapasy dla rozbitków. Rich zręcznie przeprowadza zodiak przez wzburzone fale do brzegu Smuttynose. Plaża jest maleńka, pokryta czarnymi kamieniami i zwęglonymi kawałkami drewna. Powietrze jest ostre; rozumiem, dlaczego przed laty przepisywano morskie powietrze jako tonik dla ciała. Billie zdejmuje kapok i w la­ wendowej koszulce, która nie całkiem zakrywa jej brzuszek, siada po turecku na piasku. Rich jest już bardzo opalony — jego nogi, ramiona i twarz pokrywa równa złocista barwa. Na szyi widać wyraźnie krawędź jasnej skóry. Thomasa i Adaline zostawiliśmy na morganie. Zimą na archipelagu Shoals nigdy nie otwierano okien, a dzieci nie wypuszczano na dwór, tak więc nim nadszedł marzec, powietrze wewnątrz domów było zatęchłe, śmierdzą­ ce starym dymem. Dzieci ledwo mogły oddychać. Rich ujmuje Billie za rączkę i prowadzi wzdłuż brzegu; będzie jej pomagał zbierać małże do plastykowego wiaderka. 15 RS

Zarzucam torbę z aparatem na ramię i kieruję się na drugi kraniec Smuttynose. Mam zamiar z tego miejsca zrobić zdję­ cie całej wyspy. Kiedy jestem u celu, na najbardziej wysunię­ tym na wschód cyplu, widzę skałę w kształcie końskiej pęciny. Wewnątrz jest kryjówka, morska jaskinia, która w czasie przy­ pływu wypełnia się wodą. Skały są śliskie, więc zawieszam torbę w wyżłobieniu suchej półki, by wiatr nie mógł jej zwiać, i niczym rak czołgam się ku jaskini. Zaglądam do środka. Z trzech stron otaczają mnie mielizny, po których toczą się fale, przed sobą mam bezmiar Oceanu Atlantyckiego. W prze­ ciwieństwie do portu i miejsca, gdzie zacumowaliśmy, tej czę­ ści wyspy nic nie chroni. Po skałach pną się porosty; kiedy rozbija się o nie fala, w górę gorączkowo ulatują stada małych muszek. Przy skale noszącej nazwę Skały Maren zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym kuliła się w tej jaskini przez całą zimową noc, w kompletnej ciem­ ności i trzaskającym mrozie, ubrana tylko w koszulę nocną, za jedyne źródło ciepła mając małego czarnego psa. Opuszczam jaskinię, raniąc się przy tym w goleń. Zdejmu­ ję z półki torbę z aparatem; wisiała w tym samym miejscu co przedtem. Wyjmuję kolorowy film i robię trzydzieści sześć ujęć Skały Maren. Idę przez wyspę, wolno, bo porasta ją gęsta kolczasta roślinność. 14 stycznia 1813 roku sztormowa fala przyniosła na brzeg Smuttynose czternastu rozbitków z hiszpańskiego statku. Próbowali dotrzeć do domu kapitana Haleya, kierując się światłem świecy w pokoju na piętrze. Umarli w zamieci, odda­ leni od celu o zaledwie kilkanaście metrów, i pochowano ich pod otoczakami na wyspie. Jednemu udało się dojść aż do kamiennego muru, co rano stwierdził kapitan Haley. Sześć kolejnych ciał odkryto 17 stycznia, pięć dalszych 21, ostatnie zaś, które „utkwiło w przesmyku koło wyspy Hog", znaleziono 27. Jak 18 stycznia relacjonowała „Boston Gazette", statek o nazwie Conception ważył od trzystu do czterystu ton i prze- 16 RS

woził sól. Nikt w Ameryce nigdy nie poznał nazwisk mary­ narzy. Znajduję Richa i Billie siedzących na plaży, palce nóg mają zagrzebane w piasku. Siadam koło nich, obejmuję pod­ ciągnięte pod brodę kolana. Billie wstaje, zagląda do wiader­ ka, potem na sztywnych nogach zaczyna podskakiwać wokół nas. — Palce mi krwawią — oznajmia z dumą. — Zebraliśmy milion, co najmniej milion. Prawda, wujku Rich? — Jasne, co najmniej milion. — Jak wrócimy na łódź, ugotujemy je na kolację. — Billie pochyla się nad wiaderkiem i uważnie studiuje jego zawar­ tość, później wlecze je za sobą w kierunku wody. — Co ona robi? — pyta Rich. — Pewnie chce napoić małże. Rich uśmiecha się. — Czytałem kiedyś relację pilota, który stwierdził, że naj­ piękniejszym widokiem, jaki z góry oglądał, były Wyspy Shoals. Przesuwa dłonią po ogolonej głowie. Jego czaszka ma do­ skonały kształt, bez wybrzuszeń i zagłębień. Zastanawiam się, czy obawia się oparzeń. — Adaline jest miła — mówię. — Tak, to prawda. — Podziwia prace Thomasa. Rich odwraca wzrok i rzuca kamykiem. Jego twarz nie jest delikatna jak twarz Thomasa. Ma ciemne gęste brwi, niemal stykające się nad nosem. Czasami wydaje mi się, że obaj mają jednakowe usta, ale to nieprawda. Usta Richa z profilu są wydatniejsze, bardziej zdecydowane. — Child Hassam malował tutaj — mówi. — Wiedziałaś o tym? — Nigdy bym nie przypuszczała, że ktoś zatrudniony w Citibank może tak dobrze znać się na poezji. — Ściślej rzecz biorąc, jest to Bank of Boston. — Rich przekrzywia głowę i spogląda na mnie. — Poezja jest dość RS

uniwersalną sprawą, nie uważasz? Mam na myśli cieszenie się nią. — Chyba tak. — Jak właściwie czuje się Thomas? — Sama nie wiem. Sądzę, że sam siebie usiłuje przeko­ nać, że każdy poeta dostaje ograniczoną liczbę słów, a on swój przydział już wyczerpał. — Zauważyłem, że więcej pije — mówi Rich. Jego nogi są brązowe i pokryte ciemnymi włoskami. Patrząc na nie, kon­ templuję sztuczkę natury, w rezultacie której Thomas i Rich najwyraźniej otrzymali całkowicie odmienne zestawy genów. Spoglądam na slup, który kołysze się w porcie jakieś sto dwa­ dzieścia metrów od nas. Maszt chwieje się w rytm fal. — Adaline była kiedyś zamężna — odzywa się Rich. — Jej mąż był lekarzem. Mieli dziecko. Odwracam się ku niemu. Musi widzieć zaskoczenie na mojej twarzy. — Dziewczynka ma chyba trzy, cztery lata. Jest z ojcem. Mieszkają w Kalifornii. — Nie wiedziałam. — Adaline nie widuje córki. Tak zdecydowała. Milczę, próbuję przetrawić tę informację, pogodzić ją jakoś ze złotym krzyżykiem i melodyjnym głosem. — Dla niego przyjechała tu z Irlandii — dodaje Rich. — Dla tego lekarza. Pochyla się i ściera zeschnięte błoto z mojej łydki, później przesuwa po niej opuszkami palców. Myślę, że łydka to nie jest część ciała, której często się dotyka. Zastanawiam się, czy Rich codziennie goli głowę i jakie by to było uczucie, gdyby ją pogładzić. — Jest trochę zamknięta w sobie — mówi Rich, cofając dłoń. — Nie zostaje na długo z ludźmi. — Od jak dawna jesteście razem? — Prawie pięć miesięcy. Przypuszczam, że moja kadencja dobiega końca. 18 RS

Mam ochotę powiedzieć, że odgłosy dochodzące z kabiny świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Billie kładzie się w płytkiej wodzie. Zapiaszczy sobie wło­ sy, myślę z irytacją i podnoszę się z miejsca. Rich powstrzymu­ je mnie, chwytając za nadgarstek. — Nic jej nie będzie. Mam na nią oko. Odprężam się trochę i na powrót opadam na plażę. — Chciałeś od Adaline czegoś więcej? — pytam. Wzrusza ramionami. — Jest bardzo piękna — dodaję. Kiwa głową. — Zawsze zazdrościłem tobie i Thomasowi '—? mówi. Przysłania oczy dłonią i spogląda w kierunku łodzi. — Nie widzę nikogo w kokpicie — mówię. Kilka minut później fotografuję Richa, Billie i wiaderko z małżami. Rich leży na kamienistej plaży, nogi ma zgięte w kolanach, szerokie nogawki szortów khaki ukazują intrygu­ jące ciemne kręgi. Ręce ma przyciśnięte do boków na znak uległości. Głowa wpadła mu w zagłębienie w piasku, tak więc wydaje się, że jego ciało kończy się na szyi. Billie stoi nad nim, zgięta w pasie, z rękoma rozpostartymi niczym dwa małe skrzy­ dła dla zachowania równowagi. Mówi coś albo o coś pyta. Rich pod jej badawczym spojrzeniem robi wrażenie bezbron­ nego. Koło Billie stoi zielony plastykowy kubełek z małżami, które wystarczą ledwo na przekąskę dla dwóch osób. Za nimi widać dom Haleya, mały i stary, z kalenicą pomalowaną schlud­ nie na ceglasty kolor. Kiedy patrzę na zdjęcia, nie mogę powstrzymać się przed myślą: wtedy mieliśmy jeszcze siedemnaście godzin, dwana­ ście, trzy. Zaraz po zrobieniu zdjęcia Rich siada. Mówi Billie, że sobie przypomniał, że pirat zwany Czarnobrodym kiedyś zakopał na wyspie skarb. Wstaje i w zaroślach ogląda gałązki, aż wreszcie znajduje dwie rozwidlone na końcach. Razem z Billie ruszają na poszukiwanie, ja czekam na plaży. Po 19 RS

pewnym czasie — piętnastu minutach? dwudziestu? — słyszę wołanie Billie. Chce, żebym do nich przyszła. Wstaję, rozglą­ dam się, później idę do miejsca oddalonego o jakieś sześć­ dziesiąt metrów od plaży. Billie i Rich pochylają się nad dziurą, którą wykopali w piasku. W dziurze jest skarb: pięć dwudzie- stopięciocentówek, dwa banknoty dolarowe, złota wykałacz­ ka, łańcuszek z kluczykiem, bransoletka z miedzianego drutu i srebrny pierścionek. Rich udaje, że odczytuje wygrawerowa­ ny na pierścionku napis: Od E dla E z wyrazami wiecznej miłości. — Co to znaczy „od E dla E"? — pyta Billie. — Prawdziwe imię Czarnobrodego brzmiało Edward, czyli zaczynało się na E. A jego żona miała na imię Esmeralda, też na E. Billie zastanawia się głęboko. Rich mówi jej, że srebrny pierścionek należał do piętnastej żony Czarnobrodego, którą zresztą własnymi rękami zamordował. Billie niemal lewituje z podniecenia i strachu. Zarys domu Hontvedtów — znanego przed morderstwa­ mi jako Czerwony Dom — zaznaczono palikami. Ograniczają one obszar mierzący około sześciu na dziesięć metrów. Na tej małej przestrzeni mieściły się dwa mieszkania rozdzielone ślepą ścianą. Dom miał dwa wejścia od północnego zachodu. Po krótkiej przejażdżce zodiakiem wchodzę na pokład morgana. Rich podaje mi dłoń. Thomas i Adaline siedzą na­ przeciwko siebie na płóciennych poduchach w kokpicie. Z ich ciał ścieka morska woda i tworzy na podłodze kałuże. — Pływaliśmy — oznajmia z uśmiechem Adaline. Tho­ mas ma lekką zadyszkę. Adaline z rękoma uniesionymi za głowę wykręca włosy. Ma na sobie czerwony kostium kąpielowy, dwa pałające jak wozy strażackie paski materiału na błyszczącej skórze. Jej brzuch, cudownie płaski, w kolorze grzanki, wygląda jak brzuch młodziutkiej dziewczyny. Uda ma długie, mokre, na jasnobrą­ zowych włoskach lśnią krople wody. 20 RS

Uśmiecha się do mnie, a jej twarz wydaje się przy tym szczera. Próbuję połączyć ten uśmiech z gorączkowymi, gardłowymi odgłosami, które co rano dobiegają z kabiny na dziobie. Pamiętam te chwile nie dla nich samych, lecz z powodu świadomości, że poza owymi wspomnieniami znajduje się moment, którego w żaden sposób nie da się wymazać. Każde wyobrażenie to kolejny krok postawiony jeśli nie w niewinno­ ści, to w rodzaju bezmyślnej niewiedzy. Rich podchodzi do Adaline i gestem właściciela kładzie dłoń na jej płaskim brzuchu. Całuje ją w policzek. Billie także kieruje się w jej stronę, przyciągana — jak my wszyscy -— przez piękno. Wiem, że Billie znajdzie jakiś pretekst, by wdrapać się na te długie nogi. Thomas z wysiłkiem zwraca na mnie wzrok i pyta o na­ szą wycieczkę. Jestem zażenowana z powodu jego białej skóry, z powodu klatki piersiowej, która sprawia wrażenie pozbawionej mięśni. Chcę okryć go niebieską koszulą leżącą w kałuży. 5 marca 1873 roku wyspy tworzące archipelag Shoals zamieszkiwało około sześćdziesięciu osób: rodzina latarnika na White, robotnicy budujący hotel na Star, dwie rodziny — Laightonowie i Ingerbretsonowie — na Appledore (wcze­ śniej wyspa ta nosiła nazwę Hog) oraz Hontvedtowie na Smut- tynose. Płyniemy zodiakiem do Portsmouth. Jesteśmy głodni, a nie mamy zbyt wielkich zapasów. Siedzimy w restauracji, która ma taras z markizą. Wydaje się, że jest tak blisko oce­ anu, jak to tylko możliwe w Portsmouth, aczkolwiek moim zdaniem poza holownikami i kutrami niewiele jest tu do po­ dziwiania. Ostry poryw wiatru szarpie markizę i na ułamek sekundy unosi w górę, wyrywając przy tym z ziemi przytrzy­ mujący ją słup. Markiza zwisa luźno w jednym rogu, łopocząc na wietrze. — „Niebiosa się wynajmują" — mówi Thomas. 21 RS

Adaline spogląda na niego z uśmiechem i dodaje: — „Odkryte ciała niebieskie i dusze". Thomas jest zaskoczony. — „Podzielone wody" — mówi. — „Ukośne szepty". — „Roztrzaskana łaska". — „Skrępowane słoneczne promienie". Myślę o pingpongowej piłeczce, z twardym łoskotem ude­ rzającej o stolik. Adaline chwilę milczy. — „Wzburzone morze" — mówi. — Tak — odpowiada cicho Thomas. Billie je zapiekankę z grilla z serem, jak zresztą niemal zawsze. Trudno ją utrzymać przy stoliku, jest niczym musują­ cy płyn, który burzy się i chce wylać z butelki. Piję piwo o nazwie Smuttynose, co wydaje mi się ciągnięciem korzyści ze zbrodni. W końcu czemu piwo nie miałoby nazywać się Appledore albo Londoners? To ma kolor dębu i jest mocniej­ sze niż gatunki, do których jestem przyzwyczajona. Sądzę, że lekko się upiłam, choć nie jestem tego pewna. Łódź także wywołuje rodzaj upojenia, które długo nie ustępuje; nawet chodząc po stałym lądzie, dalej się kołyszesz, wciąż czujesz uderzenia fal o burty. W przewodnikach czytam, że Amerykę odkryli wikingo­ wie i że miało to miejsce na Wyspach Shoals, a dokładniej na Smuttynose. Na wyspie Star jest cmentarz zwany Beebe. Pochowano na nim trzy małe córki George'a Beebe'ego, które w 1863 roku jedna po drugiej umarły na dyfterię w przeciągu kilku dni. Zamówiłam roladę z homara, Thomas smażone mięczaki. Rozmowa się urwała, jak gdyby wysiłek włożony w dotarcie do portu na zodiaku pozbawił nas wszystkich słów. Adaline je sałatę i pije wodę. Zauważam, że podczas jedzenia plecy ma wyprostowane. Dla kontrastu Rich jest lekko zgarbiony, nogi 22 RS

ma wyciągnięte. Przysuwa swoje krzesło do krzesła Adaline i z roztargnieniem gładzi ją po ramieniu. Kapitan Samuel Haley osiadł na Smuttynose kilka lat przed amerykańską wojną o niepodległość. Kiedy budował groblę łączącą Malagę i Smuttynose, pod skałą znalazł cztery sztabki srebra. Dzięki nim dokończył falochron i zbudował molo. Falochron uległ zniszczeniu w lutym 1978 roku. Edward Teach, znany także jako pirat Czarnobrody, w 1720 roku spędził na Wyspach Shoals miesiąc miodowy ze swą piętnastą i ostatnią żoną. Podobno zakopał swoje skarby na Smuttynose. — Nie drzyj serwetki. Głos Thomasa jest poszarpany, tak samo jak kawałki pa­ pieru na stole. Adaline łagodnie wyjmuje rulonik z piąstki Billie i zbiera śmieci wokół jej talerza. — Jak to się stało, że masz na imię Billie? — pyta. — Na imię mam Willemina — odpowiada Billie, a imię spływa z jej warg w przyjemny i wyćwiczony sposób. — Nazwałam ją po mojej matce — wyjaśniam, spogląda­ jąc na Thomasa. Opróżnia kieliszek z winem i odstawia na stół. — Mamusia woła mnie Billie, ponieważ Willemina jest za stara — dodaje Billie. — Staroświecka — prostuję. — Według mnie Willemina to ładne imię — mówi Ada­ line. Włosy ma zwinięte na bokach i spięte z tyłu. Billie stoi na krześle i z przekrzywioną głową przygląda się uważnie wałkom, które idealnie spływają na kark Adaline. Smuttynose ma osiemset czterdzieści metrów ze wschodu na zachód i trzysta z północy na południe. Jej powierzchnia wynosi 27,1 akrów, z których niemal wszystkie to skały. Naj­ wyższe wzniesienie na wyspie sięga dziewięciu metrów. Thomas jest chudy i wyciągnięty, wydaje się, że fizycznie (rudno mu się podnieść. Myślę, że pozostanie chudy do śmier- 23 RS

ci, zgarbiony być może na sposób, w jaki wysocy mężczyźni garbią się z wiekiem. Wiem, że u niego pochylenie ramion będzie eleganckie. Jestem o tym przekonana. Zastanawiam się, czy Thomasowi jest tak samo smutno jak mnie, kiedy budzi się rano i słyszy Adaline i Richa w kabinie na dziobie. Czekamy na rachunek. Billie stoi koło mnie i maluje po podstawce na stole. — Urodziłaś się w Irlandii? — pytam Adaline. — Na południu. Kelnerka przynosi rachunek. Thomas i Rich wyciągają równocześnie ręce, lecz w końcu Thomas, z roztargnieniem, pozwala zapłacić bratu. — To zlecenie musi wpędzać cię w ponury nastrój — mówi Adaline, masując kark Billie. — Sama nie wiem — odpowiadam. — To było tak dawno temu. Żałuję, że nie mam do dyspozycji starych zdjęć. — Ale masz już sporo materiałów — wtrąca Thomas. — W gruncie rzeczy narzucono mi ten temat — mówię i zastanawiam się, dlaczego w moim głosie pobrzmiewa obron­ na nuta. — Choć muszę przyznać, że relacje z morderstw bardzo mnie zaintrygowały. Adaline unosi rękę i wyciąga złotą spinkę z włosów, które mają wiele odcieni, jak słoje drewna, i jak u Billie wiją się lekko pod wpływem wilgoci. Na łodzi Adaline najczęściej nosi włosy zwinięte z tyłu głowy lub splecione na karku w skompli­ kowane warkocze, które trzymają się razem dzięki jednej spin­ ce. Dzisiaj, kiedy ją usuwa, włosy spadają jej falami na plecy. Zaskakująca ich obfitość, mieszcząca się wcześniej w koku wielkości brzoskwini, wydaje się jakąś sztuczką, kuglarskim trikiem wykonanym specjalnie dla nas. Spoglądam na Thomasa. Oddycha wolno, jego twarz, zwy­ kle rumiana, jest blada. Wydaje się oszołomiony tą prostą sprawą — rozpuszczonymi włosami, jak gdyby obraz ten lub wspomnienia przezeń przywołane były czymś niepożądanym. 24 RS

Nie mam zbyt wielu zdjęć Thomasa. Są inne fotografie: portrety z książkowych obwolut, prasowe zdjęcia z oficjalnych okazji. Ale na tych z mojej kolekcji Thomasowi niemal zawsze udawało się odwrócić wzrok lub całkiem ukryć twarz, jak gdy­ by nie życzył sobie uwiecznienia w żadnym miejscu ani czasie. Mam na przykład zdjęcie Thomasa na przyjęciu w naszym domu po narodzinach Billie: lekko przygarbiony, rozmawia z kobietą, także poetką, a przy okazji przyjaciółką. Kiedy zo­ baczył, że zbliżam się z aparatem, pochylił głowę i podniósł szklankę tak, że niemal zupełnie zakryła mu profil. Na innym siedzi z Billie na ławce w parku. Billie, usadowiona na jego kolanie, wydaje się być świadoma obiektywu, szeroko się uśmie­ cha i bije brawo, zachwycona tym nowym zajęciem i dziwną maską, którą przywdziała mama, z ruchomym i mrugającym okiem. Thomas jednak ukrył twarz za główką Billie. Tylko jego poza mówi patrzącemu, że jest ojcem dziecka. Przez lata myślałam, że Thomas unika aparatu z powodu blizny biegnącej od lewego oka do brody; jest to pamiątka po wypadku samochodowym, w którym uczestniczył jako siedem­ nastolatek. Blizna nie należy do tych, które szpecą i na zawsze psują rysy, tak że człowiek nie ma ochoty dłużej na siebie patrzeć. Ta zdaje się podążać za płaszczyznami jego twarzy — jak gdyby był to ślad po szybkim przeciągnięciu szczotką, tworzący idealną krzywiznę. Trudno się oprzeć pragnieniu, by jej dotknąć, przesunąć palcem po nierównej krawędzi. Jed­ nakże to nie blizna skłania Thomasa do odwracania twarzy od aparatu; myślę, że nie umie on znieść myśli, że obiektyw zbyt dokładnie zbada jego rysy. Podobnie jak nie potrafi spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Mam jednak jedno zdjęcie Thomasa, na którym nie jest odwrócony. Zrobiłam je rankiem drugiego dnia naszej znajo­ mości. Thomas stoi przed swoim domem w Cambridge, dło­ nie ma wsunięte w kieszenie spodni, biała koszula z kołnierzy­ kiem przypiętym guziczkami jest wygnieciona. Ale nawet na tej fotografii widać wyraźnie, że Thomas pragnie się odwró- 25 RS

cić, że z największym wysiłkiem wpatruje się w obiektyw. Wy­ gląda tutaj zupełnie bez wieku, przypadkiem wiem, że miał trzydzieści dwa lata, inaczej równie dobrze mogłabym uznać, że ma lat czterdzieści siedem lub dwadzieścia pięć. Jego wło- sy, z natury cienkie i nieokreślonej barwy, zostały świeżo ob­ cięte na krótko. Zdjęcie zrobiłam mniej więcej o dziewiątej rano. Sprawia na nim wrażenie człowieka, którego znam od bardzo dawna, może od dzieciństwa. Poznaliśmy się, naturalnie, w barze w Cambridge. Miałam wówczas dwadzieścia cztery lata i pracowałam w dziale spor­ towym bostońskiej gazety. Wracałam do domu z Somerville, gdzie fotografowałam dziewczęcą drużynę koszykówki ze szkoły średniej, i bardzo potrzebowałam łazienki oraz apara­ tu telefonicznego. Usłyszałam jego głos, zanim zobaczyłam twarz. Był niski i wyważony, bez wyraźnego akcentu. Kiedy skończył czytać, odwrócił się lekko, by skinąć głową, i wtedy zobaczyłam go wyraźnie. Uderzyły mnie jego usta — miękkie i wydatne, jedyna ekstrawagancja w surowej twa­ rzy. Później, kiedy siedziałam naprzeciw niego, zauważyłam, że oczy ma osadzone zbyt blisko siebie, tak więc nie uznałam go za przykład klasycznej męskiej urody. Tęczówki miał jednak granatowe, ze złotymi plamkami, a źrenice ogromne — mroczne koła, które zdawały się pozbawione wszelkiej ochrony. Poszłam do baru i zamówiłam piwo. Z głodu kręciło mi się w głowie i miałam zapadnięty brzuch. Wyglądało na to, że ilekroć tamtego dnia chciałam coś zjeść, zlecano mi następne zadanie. Oparta o kontuar studiowałam jadłospis. Wiedzia­ łam, że koło mnie stoi Thomas. — Podobało mi się to, co pan czytał — odezwałam się. Rzucił mi krótkie spojrzenie. — Dziękuję — rzekł pośpiesznie, tonem, który zdradzał brak doświadczenia w przyjmowaniu komplementów. 26 RS

— Ten wiersz zrobił na mnie wrażenie. Jego oczy przesunęły się po mojej twarzy. — To stara rzecz — odparł. Barman podał mi piwo, za które zapłaciłam. Thomas pod­ niósł swoją szklankę, zostawiając na polerowanym blacie wilgotny ślad. Upił wielki łyk, po czym odstawił naczynie. — To był występ? — zapytałam. — W każdy wtorek jest tu wieczór poetów. — Nie wiedziałam. — Nie pani jedna. Próbowałam zwrócić na siebie uwagę barmana, bo chcia­ łam zamówić jakąś przekąskę. — Thomas Janes — rzekł, wyciągając do mnie rękę. Zo­ baczyłam, że palce ma długie, mocne i jasne. Musiał dostrzec na mojej twarzy wyraz zakłopotania i uśmiechnął się. — Nie, nie słyszała pani o mnie. — Nie znam się na poezji — wybąkałam. — Proszę nie przepraszać. Miał na sobie białą koszulę i sweter o skomplikowanym wzorze, szare sportowe spodnie i buty. Przedstawiłam się i powiedziałam, że jestem fotografem w „Globie". — W jaki sposób została pani fotografem? — Kiedyś byłam na pokazie fotografii AP. Wyszłam przed końcem i kupiłam aparat. — Dziecko wypadające z okna na drugim piętrze. — Coś w tym rodzaju. — I od tamtej pory robi pani zdjęcia. — Dzięki temu jakoś przetrwałam szkołę. — Widziała pani pewnie mnóstwo strasznych rzeczy. — Tak, choć też sporo pięknych. Kiedyś udało mi się sfo- lografować ojca, który położył się na lodzie i wyciągnął syna z przerębla. Na zdjęciu widać złączone w kurczowym uścisku dłonie mężczyzny i dziecka i dwie wpatrzone w siebie twarze. — Gdzie to było? RS

— W Woburn. — Brzmi znajomo. Mogłem widzieć to zdjęcie? — Niewykluczone. Kupiła je redakcja „Globe'u". Skinął głową i znowu się napił. — Właściwie oboje robimy to samo — rzekł. — To znaczy? — Próbujemy zatrzymać czas. Barman wezwał gestem Thomasa, który wszedł na małą estradę w kącie sali. Oparł się o podium. Ku mojemu zasko­ czeniu widownia ucichła, nie dźwięczało nawet szkło. Thomas z kieszeni spodni wyciągnął kartkę i powiedział, że chce prze­ czytać coś, co napisał tego dnia. Były w tym wierszu słowa, które na zawsze ze mną pozostały: „boazeria" i „aromat", i „użądlony do szpiku kości". Później na stole pojawiło się mnóstwo szklanek z rżnięte­ go szkła, w których na dnie załamywało się światło. Sprawiało to wrażenie niekończących się kół z płynnego dębu. Pomyśla­ łam, że chyba połowa obecnych w barze przyszła do nas, żeby postawić Thomasowi drinka. Wypił za dużo. Już wtedy to widziałam. Wstał, lekko się zachwiał i przytrzymał blatu dla równowagi. Ujęłam go pod łokieć. Pijaństwo pozbawiło go wstydu. Zapytał, czy pomogę mu dojść do samochodu. Zda­ wałam sobie sprawę, że będę musiała odwieźć go do domu. Na jednej ścianie wisiał zlew z wielką rdzawą plamą. Na środku pokoju stało łóżko, małe, z obwisłym materacem, na­ kryte beżowym kocem. Thomas położył się na tym łóżku, za krótkim dla niego. Zdjęłam mu buty i usiadłam przy biurku. Stopy Thomasa były drobne i gładkie. Brzuch miał płaski, pod paskiem lekko wklęsły. Jedna z nogawek uniosła się do góry, odsłaniając skórę nad skarpetką. Pomyślałam, że jest najpięk­ niejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam. Kiedy byłam pewna, że śpi, wsunęłam dłoń w kieszeń jego spodni i wyjęłam złożoną kartkę papieru. Podeszłam do okna i w świetle ulicznych lamp wpadającym przez szczelinę w za­ słonach przeczytałam wiersz. 28 RS

Po jakimś czasie dotknęłam skóry na jego goleni. Przesu­ nęłam palcem po bliźnie na twarzy. Drgnął wówczas, choć się nie obudził. Położyłam dłoń na wklęsłości jego brzucha. Gorąco ciała wyczuwalne przez spodnie zaskoczyło mnie, jak gdyby miał wysoką temperaturę, jak gdyby mechanizm w jego wnętrzu zepsuł się i płonął. Wsunęłam się do łóżka i położyłam obok niego. Odwrócił się do mnie. W pokoju panował mrok, ale widziałam jego twarz, na skórze czułam jego oddech. — Przywiozłaś mnie do domu — powiedział. — Tak. — Nic nie pamiętam. — Wiem. — Za dużo wypiłem. — Tak. — Uniosłam dłoń, jak gdybym chciała go pogła­ dzić, lecz zamiast tego położyłam ją pomiędzy naszymi twa­ rzami. — Skąd jesteś? — zapytał. — Z Indiany. — Wiejska dziewczyna. — Tak. — Naprawdę? — Mieszkam w Bostonie, odkąd skończyłam siedemna­ ście lat. — Czyli szkoła. — I później. — To później brzmi interesująco. — Niezbyt. — Nie tęsknisz za Indianą? — Czasami. Rodzice nie żyją. Za nimi bardziej tęsknię. — Jak umarli? — Na raka. Oboje byli starsi. Mama miała czterdzieści osiem lat, kiedy się urodziłam. Dlaczego zadajesz mi te wszyst­ kie pytania? 29 RS