dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Stewart I. - Wytwory rzeczywistości - Ewolucja umysłu ciekawego

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :5.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Stewart I. - Wytwory rzeczywistości - Ewolucja umysłu ciekawego.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

www.kippin.prv.pl PRZEDRUK IAN STEWART, JACK COHEN  WYTWORY RZECZYWISTOŚCI. EWOLUCJA UMYSŁU CIEKAWEGO (Figments of reality. The evolution of the curious mind / wyd. orygin.: 1997)   ZARATUSTRAŃSKA TEORIA WSZYSTKIEGO: E=8 SPIS TREŚCI: Przedmowa Prolog 1. Początki życia 2. Koszmar redukcjonisty 3. Kraina Mrówek 4. Sposoby wygrywania 5. Sprawy uniwersalne i parafialne 6. Siedliska neuronów 7. Cechy wielkie i małe 8. Jak to jest być człowiekiem? 9. Jeden rozdział chcieliśmy poświęcić wolnej woli, ale postanowiliśmy tego nie robić, więc oto i on 10. Eksteligencja 11. Simpleks, kompleks i multipleks Epilog Przypisy i źródła rycin

Spis Treści / Dalej PRZEDMOWA Czy  to  nie  dziwne,  że  zwierzę,  którym  byliśmy  niegdyś,  zamieniło  się  w  istotę,  jaką  jesteśmy obecnie?  Jak  –  i  dlaczego  –  rozwinęły  się  ludzka  inteligencja  i  kultura?  Jak  rozwijały  się  umysły, filozofie i technologie? Teraz, gdy już je mamy, dokąd nas prowadzą? Szukanie  ortodoksyjnej  odpowiedzi  na  te  pytania  polega  na  zajrzeniu  w  głąb  naszych  mózgów  i sprawdzeniu, z czego są zbudowane i jak działają Ich różne części. To prowadzi do opowieści o chemii DNA,  ewolucji  komórek  nerwowych  jako  dróg  przekazywania  informacji  zmysłowych  oraz  o  ich zorganizowaniu w skomplikowane sieci – mózgi – które potrafią się posługiwać neuronowymi modelami różnych  naturalnych  obiektów  i  procesów.  Umysł  jest  postrzegany  jako  właściwość  niezwykłego mózgu  –  wystarczająco  złożonego,  by  wytworzyć  kulturę  –  ale  w  tym  miejscu  opowieść "redukcjonisty"  traci  swój  wątek.  Wiele  osób  uważa  umysł  za  coś,  co  całkowicie  wykracza  poza zwykłą  materię.  Filozofowie  zamartwiają  się,  że  otaczający  nas  Wszechświat  może  być  tylko wytworem naszej wyobraźni. W  Wytworach  rzeczywistości  badamy  zupełnie  inną,  choć  komplementarną  teorię,  według  której umysły  i  kultura  współewoluowały  w  pewnym  szerszym  kontekście.  Otoczenie,  w  którym  żyjemy, wpływa  na  każdy  etap  naszego  rozwoju.  Korzenie  naszych  umysłów  tkwią  w  zwyczajnej  materii;  w naszych materialnych mózgach zachodzą skomplikowane procesy – lub kompleksy procesów. Nasze mózgi łączą się z rzeczywistością za pośrednictwem cząsteczek. Jednak łączą się z nią również na innym poziomie, dzięki zdolności kształtowania rzeczywistości, której są częścią. Powiązania  te  były  niezwykle  istotne  dla  ewolucji  mózgu  i  umysłu.  Na  przykład  nawet  nasze narządy  zmysłów  nie  zostały  uprzednio  całkowicie  zaprogramowane:  wcale  nie.  Raczej  w  miarę dorastania  nasze  zmysły  "dostrajają  się",  by  wykrywać  konkretne  cechy  naszego  otoczenia.  Umysł nie  jest  niematerialną  transcendencją:  jest  odpowiedzią  rozwijającego  się  mózgu  na  konieczność przetrwania w złożonym środowisku. A wraz z ewolucją kultury to środowisko samo się zmienia i jest dla siebie odniesieniem; podobnie dzieje się z ludzkimi mózgami. Ewolucja  i  dostrajaine  zmysły  doprowadziły  do  powstania  umysłów,  które  potrafią  sobie  radzić  z rzeczywistością  za  pomocą  cech,  czyli  struktur  i  procesów  wyższego  rzędu  umiejscowionych  w mózgu  i  odpowiadającym  regularnościom  o  dużej  skali,  występującym  w  naszym  otoczeniu.  Na przykład  koza  zjada  liście  dlatego,  że  wyglądają  jak  liście,  a  nie  dlatego,  że  jej  komórki  nerwowe cechuje  chemiczne  pokrewieństwo  z  chlorofilem.  Gdyby  rośliny  rozwinęły  się  w  inny  sposób, wykorzystując do fotosyntezy fioletowy związek chemiczny, to kozy poszukiwałyby fioletowych liści; ale poza tym byłyby bardzo podobne do naszych dzisiejszych kóz. Sprawdzimy, w jaki sposób umysł bada własny "pejzaż umysłowy" i jak wykorzystuje cechy, które w nim znajduje. Prowadzi to do nowej teorii  opisującej  związek  pojedynczych  umysłów  z  ludzką  kulturą,  która  jest  ich  właściwym środowiskiem. Jest to inny punkt widzenia niż przyjmowany we współczesnej fizyce, która – na przykład – zgodnie z teorią atomową uznaje stół za "przeważnie pustą przestrzeń", co odwraca naszą uwagę od ważnych w ludzkiej skali cech, takich jak "drewniany", "twardy", "brązowy". Takie "zdroworozsądkowe" cechy były  bardzo  ważne  dla  ewolucji  i  są  istotne  dla  zrozumienia  wielu  obszarów  nauki.  Na  przykład ewolucja kozy jako sprawnego roślinożercy zależała, od koziej zdolności postrzegania liści, a nie od jej rozumienia biochemii. W  jaki  sposób  może  się  rozwijać  świadomy,  inteligentny  umysł?  Zamiast  udzielać redukcjonistycznej  odpowiedzi,  która  odwołuje  się  do  jego  wewnętrznej,  subtelnej  struktury, przyjmiemy  zewnętrzny,  kontekstowy  punkt  widzenia.  Spojrzymy  na  wiedzę  gromadzoną  przez pokolenia  istot  inteligentnych  jako  na  twór,  czy  też  proces,  o  sobie  właściwej,  charakterystycznej strukturze i zachowaniu: nazwiemy go eksteligencją [z ang. extelligence. Nieprzetłumaczalna gra słów wykorzystująca słowo "Inteligencja" oraz przedrostki in (wewnętrzny) i ex (zewnętrzny; przyp. tłum.)]. Eksteligencja  sama  nieustannie  się  zmienia  i  organizuje  w  trakcie  ciągłych  oddziaływań  z niezliczonymi  indywidualnościami.  Wciąż  się  więc  powiększa,  staje  się  trwalsza  i  znacznie sprawniejsza  niż  wszelka  "pojedyncza"  inteligencja.  Jednak  eksteligencją  nie  ma  sensu  bez inteligencji,  z  którą  może  oddziaływać:  obie  współdziałają  ze  sobą.  Rozwijający  się  umysł  każdego dziecka  oddziałuje  z  eksteligencją  za  pomocą  Języka,  ten  zaś  dwukierunkowy  przepływ  między jednostkami  a  otaczającą  je  kulturą  wpływa  na  obie  strony.  Inteligencja  rozwija  się  w  dziecku,  a eksteligencją w kulturze. Zatem ewolucji i budowy mózgu nie można oddzielić od ewolucji i struktury

ludzkiej społeczności oraz jej środowiska, czyli Wszechświata. Nasze  umysły  ewoluują  wspólnie  ze  wszystkim,  co  na  nie  wpływa.  Umysły  są  wytworami rzeczywistości,  procesami  zachodzącymi  w  strukturach  zbudowanych  ze  zwykłej  materii,  których właściwości  rozwinęły  się  w  celu  naśladowania,  kształtowania  i  wykorzystywania  procesów naturalnych. To tłumaczy, dlaczego są tak "nierozsądnie skuteczne" w postrzeganiu i reorganizowaniu swego środowiska. Los człowieka jest określony przez współoddziaływanie kultury i poszczególnych umysłów, które zarazem wzajemnie się kształtują. Kultura zależy od komunikowania się, a komunikujemy się za pomocą języka. To język, będący pierwszym  etapem  rozwoju  eksteligencji,  ukształtował  się  wraz  z  mózgami;  dzięki  niemu  powstały umysły, we współdziałaniu z naszymi dłońmi i techniką oraz odkryciami prawidłowości i zasad. Umysł wyposażony  przez  język  w  rekurencyjny  (tzn.  odwołujący  się  do  samego  siebie)  układ  wykrywania cech  umie  myśleć  jedynie  o  umyśle.  Natychmiast  pojawia  się  samoświadomość,  właściwość zasadniczo trywialna, ponieważ własna jaźń również jest cechą. Istnienie cech umożliwia korzystanie z map myślowych bez odwoływania się do rzeczywistego obszaru. Najistotniejszym  momentem  w  ewolucji  organicznej  było  skupienie  się  różnych  bakterii,  dzięki czemu  powstała  komórka  mająca  jądro.  Podobnie  w  naszej  ewolucji  kulturalnej  najważniejsza  była koncentracja  różnych  kultur,  prowadząca  do  powstania  wielokultury.  Istnieje  bardzo  dużo  rodzajów wielokultur,  od  związków  wielonarodowych  po  wielkie  miasta,  takie  jak  Nowy  Jork.  Jednak autokomplikacja  ludzkiej  kultury  na  tym  się  nie  zakończy,  ponieważ  jest  to  samonapędzający  się proces.  Dzisiejsze  wielokultury  przypominają  mniej  czy  bardziej  odizolowane  istoty  z  jakiejś  kolonii, które ze sobą współegzystują. Wielokultury jutra będą bardziej zbliżone do prawdziwych organizmów wielokomórkowych.  Eksteligencja  będzie  w  nich  podlegała  specjalizacji  podobnej  do  specjalizacji tkanek  w  ciele  złożonego  zwierzęcia.  Nasze  nowe  techniki  komunikacyjne  zaczynają  zszywać wszystkie  wielokultury  w  nową  całość,  w  superkulturę:  to  ludzkość.  I  o  tym  właśnie  będzie  nasza opowieść. Pragniemy  podziękować  wszystkim,  którzy  się  do  jej  powstania  przyczynili.  Jack  Cohen  jest wdzięczny za gościnność Uniwersytetowi Warwick, który zapewnił mu miejsce i warunki do pracy, Ian Stewart  też  miał  takie  warunki,  ale  w  końcu  on  tam  pracuje.  Różne  osoby  krytycznie  przeczytały rękopis Wytworów rzeczywistości. Wszystkim jesteśmy wdzięczni za rzetelność i wkład pracy, dzięki którym książka wiele zyskała. Oczywiście bierzemy pełną odpowiedzialność za pozostałe w niej błędy i  niezręczności  (chyba  że  pojawiły  się  z  winy  tego  drugiego  autora).  Nasi  wydawcy  z  Cambridge University  Press,  Tim  Benton  i  Barnaby  Willitts,  zasługują  na  specjalną  wzmiankę,  ponieważ  byli narażeni na obcowanie z kilkoma wersjami rękopisu. Przeczytali go także, w porządku alfabetycznym: Daniel  Goldenberg,  Steve  Gould,  Mac  Hanson,  rabin  dr  Margaret  Jacobi,  Mike  Leci,  Mai  Leicester, Christine McNulty, Alan Moore, Alan Newell, David Poyser, Terry Pratchett, Helen i Gareth Rees, Lena Sarah, Paulo Sousa, Heather Spears, Colin Touchin i Elizabeth Viau. A  teraz  kilka  słów  o  krótkich  opowiastkach  rozpoczynających  każdy  rozdział.  Zamieściliśmy  je, ponieważ  naświetlają,  choć  może  nie  wprost,  główne  tematy  danego  rozdziału.  Wedle  naszego rozeznania  wszystkie  te  historyjki  są  prawdziwe.  (Poza  jedną,  którą  wymyśliliśmy,  mając  ku  temu istotne  powody  –  okazała  się  zresztą  bliższa  prawdy,  niż  sądziliśmy.  W  odpowiednim  rozdziale przyznajemy  się  dość  szybko  do  tego  zmyślenia  i  zaraz  potem  wskazujemy  na  zawarte  w  nim nieoczekiwanie ziarno prawdy). Niektórzy z naszych czytelników skarżyli się, że jedna czy dwie z tych opowiastek nie są "politycznie poprawne". Mimo to pozostawiliśmy je bez zmian, ponieważ uważamy, że polityczna poprawność nie powinna mieć pierwszeństwa przed prawdą. Podkreślamy, że naszym zamierzeniem nie było przytoczenie historyjek poniżających czy obraźliwych, jeśli jednak uważacie, że któraś z nich taka właśnie jest, to znaczy, iż odczytujecie w niej treści, których nie chcieliśmy tam zawrzeć. Między innymi wspominamy o emocjonalnej reakcji kobiety naukowca. Obsadziliśmy w tej roli  kobietę,  ponieważ  tak  się  złożyło,  że  była  to  kobieta.  Według  nas  emocja  jest  pozytywną  i konieczną  cechą  tej  opowiastki,  gdyby  zaś  to  samo  przydarzyło  się  mężczyźnie,  zachowałby  się równie emocjonalnie, a my opowiedzielibyśmy o tym w taki sam sposób. Kilka z tych historyjek obraca się wokół ludzkich słabostek czy dziwactw, ale nikogo w ten sposób nie ośmieszamy. Ich celem jest pokazanie, jak dziwnymi, lecz cudownymi zwierzętami jesteśmy my, ludzie. Wytwory  powstawały  w  rozmaitych  miejscach  –  w  pociągach  kursujących  między  Coventry  i Euston w Londynie, na ławkach w St. James Park w Londynie i bulwarach nad Tamizą – a czasem nawet  przy  biurku.  Niejednokrotnie  także  w  samolotach:  linia  Ryanair  z  Birmingham  do  Dublina, American Airlines z Chicago do San Francisco, Delta Airlines z Salt Lakę City do Cincinnati... Ironią tego złożonego świata końca XX wieku jest to, że najlepsze miejsca, gdzie można znaleźć samotność

i spokój umożliwiające pisanie, znajdują się 10 500 m w górze i poruszają się z prędkością 880 km/h. Obawiamy się, że i to nie potrwa długo: już teraz na oparciach foteli samolotowych coraz częściej znajdują się telefony. Wygodniej  byłoby  na  jakiejś  tropikalnej  wyspie,  ale  wygody  nie  sprzyjają  wydajności  układania słów. Siedząc na takiej wyspie, człowiek przez cały dzień oddawałby się konsumpcji kokosów i napoju rumowego, zupełnie nie odczuwając potrzeby przyłożenia pióra do papieru. Siedząc zaś w Boeingu 767 podczas  nocnego  lotu,  z  perspektywą  spędzenia  ośmiu  godzin  na  przestrzeni  około  0,28  m3, ewentualnie  w  towarzystwie  zestawu  miniaturowych  buteleczek  z  dżinem  i  puszki  toniku,  znacznie silniej  odczuwa  się  pokusę,  by  schronić  się  w  świecie  wyobraźni.  Wszystko,  co  do  tego  jest potrzebne, to blok papieru i pióro, a w wypadku technowariatów – laptop. Wykorzystywaliśmy jedno i drugie. Nie jesteśmy wybredni i szybko piszemy na maszynie. IS i JC Coventry, 28 września 1996 roku.

Wstecz / Spis Treści / Dalej PROLOG Piętnaście  miliardów  lat  temu  Wszechświat  nie  był  większy  od  kropki  stojącej  na  końcu  tego zdania. O malutki, malusieńki, naprawdę maciupeńki ułamek sekundy wcześniej – ale ten ułamek sekundy wcześniej  nie  istniał.  Zanim  zaczął  się  Wszechświat  –  nie  było  czasu,  a  bez  czasu  nie  może  być "wcześniej". (Równie dobrze można spytać, co znajduje się na północ od bieguna północnego1).  Nie było ani przestrzeni, ani czasu, ani materii. Jednak gdy przestrzeń współistniejąca z Wszechświatem powiększyła  się  do  rozmiarów  kropki,  czas  zaczął  już  biec.  Temperatura  w  obrębie  kropki  była stanowczo  za  wysoka,  by  mogła  istnieć  materia,  ale  pełno  było  tego,  co  konieczne  do  stworzenia materii: promieniowania. Pierwotna kropka kipiała promienistą energią. Po  pierwszych  10­39  sekundy  istnienia  czasu  Wszechświat  był  "fałszywą  próżnią",  stanem  o ujemnym  ciśnieniu,  w  którym  wszystkie  fragmenty  przestrzeni  nawzajem  się  odpychały.  Przestrzeń eksplodowała  wykładniczo  i  w  tej  niemal  nieskończenie  małej  chwili  Wszechświat  od  rozmiarów malutkiej kropeczki rozdał się w kulę o średnicy wielu lat świetlnych, jego ujemne ciśnienie zaś niemal rozerwało  go  na  kawałki.  Wraz  ze  spadkiem  temperatury  fałszywa  próżnia  przeszła  w  próżnię prawdziwą, w stan o zerowym ciśnieniu, i tak zakończyła się era inflacji. Wszechświat – na tyle już duży, aby był interesujący – nadal rozszerzał się pod wpływem własnego rozpędu, ale już dostojniej, w tempie kilku tysięcy kilometrów na sekundę. Kiedy wiek czasu wynosił jedną dziesięcłotysięczną sekundy, temperatura Wszechświata spadła do  biliona  stopni.  Pary  cząstek  (cząstka  materii  i  antymaterii)  pojawiały  się  i  znikały,  rodząc  się  i umierając jako fluktuacje energii promienistej. Materia i promieniowanie istniały w idealnej równowadze. Równowaga  między  materią  i  antymaterią  nie  była  jednak  doskonała.  Na  każde  999  999  999 antyprotonów przypadało 1 000 000 000 protonów. Z tego zaburzenia równowagi powstało wszystko to, co znamy. Gdy czas osiągnął wspaniały wiek jednej sekundy, temperatura nowo narodzonego Wszechświata spadła  do  wartości  zaledwie  dziesięciu  miliardów  stopni.  Elektrony  l  antyelektrony,  zderzając  się parami,  wypełniły  Wszechświat  salwami  neutrin  i  antyneutrin.  Neutrony,  które  przestały  już  być cząstkami trwałymi, rozpadały się na protony i elektrony. Dwie minuty po rozpoczęciu odliczania czasu (niektórzy twierdzą, że półtorej minuty, inni – że trzy) Wszechświat  ostygł  do  temperatury  jednego  miliarda  stopni  i  zaczęła  powstawać  materia  w  znanej nam postaci. Neutrony łączyły się w kazirodcze pary z protonami będącymi ich potomstwem, formując w ten sposób pierwsze atomy stworzenia – ciężki wodór, znany również jako deuter. Deuter sklejał się w hel, materia zaś zaczęła się różnicować. Po  upływie  pół  godziny  Wszechświat  miał  nową  postać:  teraz  składał  się  w  trzech  czwartych  z wodoru  i  w  jednej  czwartej  z  helu.  Tempo  zmian  stało  się  wolniejsze.  Minęło  700  tyś.  lat,  zanim Wszechświat ostygł na tyle, by stać się przezroczysty dla światła. W tym czasie materia uformowała się  w  niemal  setkę  różnych  pierwiastków.  Upłynęło  100  milionów  lat,  nim  materia  skupiła  się  w galaktyki i zaświeciły pierwsze gwiazdy. Zmarszczki  na  wczesnej  tkaninie  czasoprzestrzeni,  wzmacniane  na  skutek  nieubłaganych szarpnięć grawitacji, nakładały się na siebie, zapadały pod własnym ciężarem, pozostawiając po sobie wielkie,  puste  przestrzenie  o  średnicy  setek  milionów  lat  świetlnych  –  banki  mydlane  wypełniające Wszechświat  niczym  piana.  Na  powierzchni  tych  baniek  kondensowała  materia,  tworząc  rozległe płaszczyzny  l  wypustki.  Jedna  z  takich  struktur  –  nazwijmy  ją  Odległym  Superatraktorem  –  dała  o sobie znać z odległości miliarda lat świetlnych, jako że jej przyciąganie grawitacyjne zasysało materię do  wnętrza.  Struktura  ta  nie  wyróżniała  się  niczym  szczególnym  spośród  bilionów  innych,  równie ogromnych skupisk materii. Mniejsze – lecz nadal o średnicy wielu tysięcy lat świetlnych – było skupisko materii znane jako Wielki  Atraktor.  Podobnie  jak  wszelka  materia  w  obszarze  przestrzeni  o  średnicy  miliardów  lat świetlnych. Wielki Atraktor podążał w stronę Odległego Superatraktora. Wewnątrz i wokół Wielkiego Atraktora  materia  układała  się  hierarchicznie,  w  coraz  mniejsze  skupiska,  zasysane  w  stronę Wielkiego Atraktora, zdążającego w kierunku Odległego Superatraktora. Jednym z tych skupisk była Supergrupa Lokalna, czyli zespół dziesiątek tysięcy galaktyk pędzących razem w stronę konstelacji Panny z prędkością 700 km/h. Supergrupa Lokalna składała się z ponad 100 grup galaktyk, z których

żadna nie wyróżniała się niczym specjalnym – grupa M101, grupa M81, grupa Panny, Grupa Lokalna... Typowa  grupa  galaktyk  ma  średnicę  kilku  milionów  lat  świetlnych  i  obejmuje  setki  galaktyk; pojedyncza galaktyka ma średnicę około kilkuset tysięcy lat świetlnych, jest to ogromny wir materii wykonujący jeden obrót na ćwierć miliarda lat. W Grupie Lokalnej były ze dwa tuziny galaktyk: Andromeda, M33 i jedna – nieróżniąca się bardzo od  pozostałych  –  znana  po  prostu  jako  Galaktyka.  Jak  większość  galaktyk  również  i  tę  cechował spiralny  kształt,  ale  –  co  nietypowe  –  miała  dwójkę  mniejszych,  bliskich  towarzyszy,  nazwanych Wielkim i Małym Obłokiem Magellana. Podobnie jak w większości innych galaktyk jej spiralne ramiona były  falami  gęstości  –  miejscami,  w  których  atomy  wpadały  na  siebie.  Wzdłuż  grzbietów  tych  fal powstawało na tyle duże ciśnienie, że uruchamiały się reakcje jądrowe i rodziły gwiazdy. W  Galaktyce  było  ponad  10  miliardów  gwiazd.  Jedna  z  nich  –  niespecjalnie  różniąca  się  od pozostałych  –  miała  typ  widmowy  G2,  co  oznacza,  że  jej  temperatura  powierzchniowa  była  bliska wartości średniej (sześć tysięcy stopni), a wysyłane przez nią światło (również o średnim natężeniu) wykazywało  wyraźne  ślady  obecności  wapnia.  Jak  wiele  innych  gwiazd  była  spowita  chmurą kosmicznych  szczątków  –  pyłem  gwiezdnym  przenoszonym  w  przestrzeni  przez  fale  uderzeniowe, powstające  na  skutek  wybuchów  w  rdzeniu  Galaktyki.  Znajdowały  się  tam  wszystkie  pierwiastki chemiczne wytopione w jądrowych, gwiezdnych paleniskach – niektórych było dużo, inne występowały zaledwie  w  śladowych  ilościach.  Między  nimi  zaś  znajdował  się  węgiel,  pierwiastek  powołany  do istnienia dzięki zgodnemu rezonansowi wibracji jądrowych. W  miarę  jak  Wszechświat  stawał  się  coraz  starszy,  zimniejszy  i  większy,  owa  chmura  pyłu gwiezdnego,  podobnie  jak  wiele  innych,  zaczęła  gęstnieć  –  jej  ziarenka  przyklejały  się  do  siebie, tworząc nieregularne grudki lodu metanowego, gęste chmury gazu i kawałki skał. Gęstniejąc, chmura zapadała się i przybierała postać spłaszczonego dysku obracającego się wokół własnej osi; był to wir stygnącej materii, która zderzała się, odbijała, rozpadała, po czym znów sklejała i skupiała. Z upływem czasu,  zaledwie  po  chwilce  w  skali  kosmicznej,  skupiska  materii  stawały  się  mniej  liczne,  za  to większe. Zgniatane pod działaniem własnej grawitacji tworzyły spłaszczone kule – planety. Gwiazda G2 uzyskała Układ Słoneczny. W tym wszystkim nie było nic szczególnego. Każda planeta, tworząc się w określonym miejscu, nabrała  cech  będących  naturalną  konsekwencją  sposobu  jej  powstawania,  takich  jak:  skaliste  jądro, atmosfera  złożona  z  metanu  l  wodoru,  powierzchnia,  po  której  spływał  stopiony  metal  lub  którą pokrywały jeziora kwasu, krążący wokół towarzysze... Każda planeta zyskała własną tożsamość. Było to  prawdziwe  zwłaszcza  w  odniesieniu  do  trzeciej  planety  w  kolejności  od  gwiazdy  centralnej.  Dużą część  jej  powierzchni  pokrywała  cienka  warstwa  wody.  Planeta  miała  atmosferę,  złożoną  głównie  z azotu. Temperatura jej powierzchni mieściła się w granicach, w których woda zachowywała stan ciekły. Mimo że żadna inna planeta w Układzie Słonecznym nie przypominała planety numer trzy, planeta owa przypuszczalnie była bardzo podobna do wielu innych planet krążących wokół wielu innych gwiazd w wielu Innych galaktykach. Wszędzie,  nawet  w  głębi  przestrzeni  międzygwiazdowej,  atomy  wpadały  na  siebie,  przywierały  i tworzyły  cząsteczki.  Na  trzeciej  planecie  zdarzało  się  to  częściej  niż  w  próżni  między  gwiazdami, ponieważ  było  tam  więcej  atomów  mogących  się  ze  sobą  zderzać.  Indywidualne  cechy  tej  planety ograniczały typy powstających w taki sposób cząsteczek, wytwarzając struktury, które nie pojawiłyby się  w  świecie  metanowym  lub  na  jakimś  lodowym  olbrzymie.  W  pewnym  momencie  powstał  układ replikujący  się,  czyli  zbiór  cząsteczek  zdolny  do  wytwarzania  swoich  kopii.  Być  może  powstał zupełnie  przypadkowo,  w  pierwotnej  zupie  oceanów,  być  może  pomogły  mu  w  tym  chłonne powierzchnie skał lub glin. Jakkolwiek się stało, replikator zrobił to, co robią replikatory – powielił się. Potem  znowu,  i  znowu.  W  dość  krótkim  czasie  planeta  stała  się  wyraźnie  niezwykła,  bo  zachłanny replikator  zmienił  i  zreorganizował  jej  chemię.  Replikator  sporadycznie  popełniał  jakiś  błąd,  lecz niektóre  błędy  również  mogły  się  powielać,  toteż  wkrótce  rozpętało  się  coś  na  kształt  długotrwałej wojny  replikatorów,  w  której  coraz  bardziej  wymyślne  zbiorowiska  cząsteczek  walczyły  o  prawo  do dalszego powielania się. Wszystko  to  stało  się  dość  skomplikowane.  Na  przykład  jedna  z  grup  replikatorów  posiadła umiejętność przetwarzania światła gwiazdy w pożywienie. Na przykład forma, która wcześnie odniosła sukces, bakteria – sinica, osiągnęła taką liczebność, że jeden z ubocznych produktów jej metabolizmu, żrący gaz o nazwie tlen, zaczął stanowić Istotną część planetarnej atmosfery. Na przykład pewne grupy replikatorów rozwinęły w sobie zdolność umożliwiającą im opuszczanie

twardego lądu i unoszenie się w gazach atmosfery. Na  przykład  65  milionów  lat  temu  na  całej  planecie  wyginał  pewien  szczególnie  dobrze  radzący sobie  typ  repllkatora.  Przyczyną  było  uderzenie  wielkiej  skały.  Inne  małe,  owłosione  i  stałocieplne replikatory nagle stwierdziły, że ich główni konkurenci zniknęli z powierzchni planety numer trzy, toteż szybko różnicujący się następcy tych replikatorów zalali kontynenty i oceany. Na  przykład  obecnie  dwóch  następców  tych  małych  stworzonek  z  zapałem  nakreśla  własną, ograniczoną wersję tej całej historii za pomocą dziwacznych, kanciastych symboli geometrycznych, odbijanych  kontrastowym  barwnikiem  na  płatach  sprasowanej,  białej  substancji  pochodzenia roślinnego, żywiąc nadzieję, że inne istoty podobnego gatunku zbadają te płaty swymi wrażliwymi na światło czujnikami, a następnie w jakiś niepojęty sposób przyswoją sobie Ich sens oraz zrobią z nich część  siebie.  Jako  typowi  przedstawiciele  tych  replikatorów  odkrywamy  malutki  kawałeczek nieuchwytnego Wszechświata, podejmując cudowny, lecz zarazem beznadziejny wysiłek, by zawrzeć tę  zdumiewającą  całość  we  własnej,  tak  znikomo  małej  formie,  która  w  nieprawdopodobny  sposób wykorzystuje  słabe  impulsy  elektryczne  przebiegające  po  sieci  bilionów  cienkich  włókien  –  sieci wibrującej, żywej i jeszcze bardziej nieuchwytnej niż Wszechświat, który usiłuje ona ogarnąć. Koło się zamyka. Otwiera się tajemnica.

Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 1 POCZĄTKI ŻYCIA Pewna kobieta naukowiec1 pracowała przez jakiś czas z szympansem. Uczyła go wykonywania różnych zadań, jak otwieranie pudełka, i nagradzała zawsze jakimś owocem. Któregoś dnia, po sesji z szympansem, przyszła do kafeterii na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc – najwyraźniej bardzo poruszona. Jej koledzy, nieco zaniepokojeni, w końcu zdołali z niej wyciągnąć, co się wydarzyło. Okazało się, że kiedy postanowiła na chwilę opuścić laboratorium i otworzyła zamek w drzwiach – szympans z powagą podał jej kawałek selera. Nasz prolog to jeden ze sposobów, w jaki można opowiadać historię o tym, kim jesteśmy i jak się tutaj znaleźliśmy. Taka opowieść ma kilka zalet: pokazuje, jak absolutnie niepojęty jest Wszechświat w  swej  całości  i  jak  trudnym  zadaniem  dla  od  niedawna  inteligentnej,  wyprostowanej  małpy  jest zamknięcie  myślowego  koła  w  celu  zawarcia  ogromu  Wszechświata  we  wnętrzu  własnej,  malutkiej czaszki.  To  sprzyja  pokorze.  Przedstawiamy  tę  opowieść  w  wersji  kosmologicznej;  to  najlepsza  z postawionych przez dzisiejszą naukę hipotez na temat przeszłości, do której nie możemy się cofnąć, oraz odległości zbyt ogromnych, byśmy mogli je przebyć. Jest to historia tak dziwna, że możemy mieć pokusę odrzucenia jej jako szalonej spekulacji, ale w ten sposób nie zniesiemy dziwności, ponieważ jeśli ta opowieść jest fałszywa, to prawdziwa historia musi być jeszcze dziwniejsza. (Przyjmując, że istnieje coś takiego, jak prawdziwa historia powstania Wszechświata, co jest dyskusyjne). Niemniej  z  naszego  punktu  widzenia  –  tzn.  z  punktu  widzenia  gatunku  ludzkiego,  a  nie  Jacka Cohena i lana Stewarta – jest to opowieść bezosobowa i snuta od końca. Zaczyna się od nicości, a kończy tym, że każdy z nas jest jakimś przypadkowym i ubocznym produktem sił wymykających się naszej najśmielszej wyobraźni. Ukazuje ona Wszechświat zasadniczo różniący się od tego, w którym mieszkamy  i  który  jest  wszechświatem  prywatnym,  wypełnionym  zupełnie  innymi  rzeczami,  o rozmiarach odpowiadających ludzkiej skali; są w nim przyjaciele, współmałżonkowie, dzieci, zwierzaki domowe, rośliny, cegły i zaprawa murarska. Każdy z nas mieszka w takim osobistym wszechświecie; w  pewnym  sensie  każdy  z  nas  jest  osobistym  wszechświatem  –  bo  jeśli  zginiemy,  nasz  osobisty wszechświat  zniknie  wraz  z  nami.  Wszechświat  kosmologiczny  jest  zbudowany  z  cząstek elementarnych, takich jak elektrony, i z promieniowania, takiego jak światło. Natomiast nasz prywatny wszechświat  jest  zbudowany  z  czegoś  zupełnie  innego.  Nie  mamy  na  myśli  tego,  że  naszych własnych  wszechświatów  nie  tworzy  zwykła  materia,  lecz  to,  że  owa  materia  jest  zorganizowana inaczej. Większość interesujących cech naszych osobistych wszechświatów to ludzie i ich działania – przyjaciele i kochankowie, wrogowie i znajomi z pracy oraz życia towarzyskiego. Jako że większość z nas mieszka w miastach, typowy osobisty wszechświat ma charakter miejski: składa się z budynków, pokoi,  podmiejskich  centrów  handlowych...  W  naszych  codziennych  myślach  najwięcej  miejsca zajmują ludzie – wpływ, jaki wywierają na nas i my na nich. Trzeba załatwić opiekunkę do dziecka, zamówić  bilety  do  teatru,  udobruchać  szefa,  przekonać  bankowca,  że  pożyczka  będzie  dobrym interesem... Czasami wtrąca się zewnętrzny, "pozaludzki" świat, ale i to na ogół za pośrednictwem produktów ludzkiej  działalności:  potrzebne  są  nowe  opony  do  samochodu,  trzeba  skosić  trawnik,  w  związku  z nagłym atakiem grypy konieczne jest lekarstwo. Zmiany zachodzące poza naszym własnym, ciasnym kręgiem wpływają na nasze życie w sposób, który trudno przewidzieć i którego możemy nie aprobować – nowe maszyny powodują, że nasza praca staje się zbędna, ustawy zapobiegające zanieczyszczaniu środowiska  zwiększają  koszty  prowadzenia  interesów,  nowa  choroba  infekuje  dostawy  żywności, wandale przecięli nam druty telefoniczne albo ludzie z kraju oddalonego o tysiące kilometrów, w którym nigdy nie byliśmy, zaczynają na nas zrzucać bomby. Kiedy świat zewnętrzny zaburza nasz osobisty wszechświat,  zaczynamy  zdawać  sobie  sprawę  z  istnienia  tej  zewnętrzności,  ale  przeważnie interpretujemy  to  zaburzenie  w  kategoriach  osobistych.  Szukamy  nowej  pracy,  która  odpowiada naszym  umiejętnościom;  wynajmujemy  prawnika,  żeby  uniknąć  nowych,  kosztownych  zobowiązań prawnych;  na  pewien  czas  przestajemy  jeść  hamburgery;  wzywamy  kogoś  do  naprawy  telefonu; budujemy schrony i gdy spadają bomby, siedzimy w nich, przeklinając wroga. Jednak robimy coś jeszcze. Wiele innych stworzeń, spoglądając nocą na niebo, widzi gwiazdy, ale my się w nie wpatrujemy. Zastanawiamy się, ile ich jest, jak są daleko, skąd się tam wzięły, z czego są zbudowane. Zastanawiamy się – w istocie – dlaczego w ogóle tam są. Łączymy je w proste wzory i snujemy na ich temat opowieści mające nam pomóc w racjonalnym uzasadnieniu ich istnienia oraz w zapamiętaniu  wzorów  –  Myśliwego,  Bohatera,  Księżniczki,  Niedźwiedzicy,  Łabędzia.  Chociaż  nie

potrafimy  przeniknąć  do  wnętrza  innych  zwierząt,  jednak  nie  znajdujemy  żadnego  dowodu  na  to,  by patrzyły  one  w  podobny  sposób  jak  my  na  zewnętrzne  otoczenie  swego  osobistego  wszechświata. Może robią tak szympansy i delfiny, być może enigmatyczna i niekończąca się pleśń wieloryba jest ćwiczeniem z podmorskiej filozofii – a może jest to tylko wieloryb! sposób powiedzenia: "Cześć, jest tam  kto?  To  ja".2  Szympansy,  delfiny  i  wieloryby  nie  budują  obserwatoriów  astronomicznych,  nie tworzą  kalendarzy,  żeby  przewidywać  pory  roku,  nie  wykuwają  w  skałach  symbolicznych  zapisów swych myśli. Może są mądrzejsze od nas, bo świetnie się bawią, zamiast w mękach zastanawiać się nad własnym miejscem w ogromnym i nieczułym Wszechświecie. Ale czy są mądrzejsze, czy nie, to nawet te bystre zachowują się inaczej niż my. Kiedy  spoglądamy  poza  nasz  osobisty  wszechświat,  stwierdzamy,  że  świat  zewnętrzny  jest zorganizowany w sobie właściwy sposób. Istnieje w nim grawitacja, ekologia, dinozaury, E = mc2, kąty trójkąta,  których  suma  wynosi  180°,  itd.  Ma  charakter  bezosobowy:  o  ile  zupełnie  rozsądne  jest przekonywanie urzędniczki w banku, że powinna nam zwiększyć wielkość dopuszczalnego debetu na koncie  do  kwoty  przekraczającej  180  funtów,  o  tyle  bezowocne  jest  przekonywanie  trójkąta,  by powiększył  sumę  swych  kątów  do  ponad  180°.  Patrząc  inaczej,  stwierdzamy,  że  świat  zewnętrzny łączy  się  z  naszym  osobistym  światem  na  bardzo  wiele  sposobów:  kalorie  w  pożywieniu,  muzyka cyfrowa  na  płytach  kompaktowych,  pasażerskie  odrzutowce,  telewizja.  Podstawą  wszystkich  tych technologii  jest  nauka,  ona  zaś  wydaje  się  najskuteczniejszym  ze  znanych  nam  sposobów  na zgłębianie budowy owego zewnętrznego, bezosobowego wszechświata. Telewizja wzmacnia związek świata  osobistego  i  bezosobowego,  emitując  programy  naukowe  na  temat  powstania  bądź  końca świata,  a  poglądowo  przedstawiona  historia  naturalna,  w  postaci  naszych  domowych  zwierzaków  i akwariów,  roślin  domowych  i  ogrodów,  tworzy  subtelne  ogniwa  łączące  nas  z  resztą  żywej  natury. Znacznie bardziej jednak przejmujemy się tym, jak pasujemy do własnego kręgu przyjaciół, niż tym, jak wszyscy pasujemy do złożonej ekologii naszej planety. My,  naukowcy,  zachowujemy  się  w  identyczny  sposób,  tyle  że  przywiązujemy  do  tego  większą wagę,  ponieważ  prawdziwym  problemem  jest  dla  nas  zrozumienie,  dlaczego  tak  robimy.  Nasz naukowy instynkt podpowiada nam, że ten prawdziwy Wszechświat jest w istocie znacznie ważniejszy – w każdej znaczącej skali zdarzeń – niż to, czy Mary powiedziała swojej matce, że się odchudza... A jednak,  w  jakiś  sposób,  zagadnienia  odpowiadające  swym  poziomem  odchudzaniu  Mary  zajmują naukowcowi  znacznie  więcej  czasu  niż  wszystkie  "czemu"  i  "dlaczego"  dotyczące  supergrup galaktycznych – nawet jeśli ten naukowiec jest kosmologiem. Prowadzimy dwoiste życie – w przyrodzie, lecz nie z niej, nieprzerwanie reagujemy raczej na to, jak oceniamy przyszłość świata, niż na świat teraźniejszy. Świat zewnętrzny odbijamy jak w zwierciadle w innym  świecie,  istniejącym  wewnątrz  nas:  w  naszym  postrzeganiu  tego  świata.  Jest  to  krzywe zwierciadło,  obraz  niedoskonały,  jednak  nam  wydaje  się  rzeczywisty.  W  doprawdy  śmieszny, egocentryczny  sposób  widzimy  samych  siebie  jako  istniejących  nieco  na  uboczu  Wszechświata. Kontrolujemy  nasz  własny  świat:  możemy  wybierać,  mamy  umysły  podejmujące  lub  zmieniające decyzje.  Cała  reszta  świata  podąża  za  nieubłaganymi  popędami  natury.  O  amebie,  lisie,  dębie  lub dinozaurze  myślimy  jako  o  częściach  przyrody.  Ameba  baraszkuje  sobie,  wystawiając  nibynóżki (pseudopodia)  i  pochłaniając  cząsteczki  pożywienia,  to  prawie  wszystko.  Lis  biega  po  krzakach, goniąc królika na kolację, a kiedy natknie się na grupę podludzi na koniach, jest zbyt zajęty ucieczką przed  psami,  by  zastanawiać  się  nad  moralną  stroną  krwawych  sportów.  Dąb  po  prostu  sobie  stoi  i fotosyntetyzuje, czerpiąc wodę z gleby, a dwutlenek węgla z powietrza; jeśli czymkolwiek się martwi, to najwyżej nadchodzącą zimą i zrzucaniem liści – na pewno nie tym, czy sąsiednie dęby uważają go za  nikczemnika,  który  wydaje  na  świat  zbyt  wiele  żołędzi.  Dinozaury  postrzegamy  jako  twory odżywiające się, oddychające, rozmnażające i ginące na tle wspaniałych dekoracji sił natury, takich jak meteoryt K/T, który uderzył w Ziemię 65 milionów lat temu i wywołał katastrofę na całej planecie. Ryciny  Gary'ego  Larsona  z  serii  Far  Sicie  (Przeciwna  strona)  często  przypisują  zwierzętom  ludzkie motywacje,  i  właśnie  dlatego  są  śmieszne;  doskonale  wiemy,  że  większość  zwierząt  wcale  się  nie przejmuje swoim kręgiem przyjaciół. I bardzo dobrze. Ale w jakiej mierze nasze przekonanie, że jesteśmy czymś szczególnym, opiera się  na  faktach,  a  w  jakiej  jest  jedynie  miłym  złudzeniem  poczucia  wyższości?  Wiara  w  naszą wyższość nad innymi zwierzętami to ludzka ocena wartościująca, która jako taka jest prawdopodobnie stronnicza, na naszą korzyść, jednak nie ulega wątpliwości, że różnimy się – i to istotnie – od innych zwierząt zamieszkujących naszą planetę. Musimy wytłumaczyć te różnice. Fakt, że istoty ludzkie nie zawsze  były  takie  jak  teraz,  utrudnia  to  wyjaśnienie,  ale  zarazem  czyni  je  bardziej  interesującym. Bardzo nieliczni spośród nas wątpią, że powstaliśmy w wyniku ewolucji z istot, które, jak wszystkie zwierzęta,  należały  do  świata  przyrody,  a  zatem  żyły  poza  sferą  tych  wszystkich  problemów

społecznych,  jakie  nam  nie  tylko  zajmują  każdą  minutę  na  jawie,  lecz  również  napastują  nas  we snach. Jak do tego doszło? Wokół niniejszego zagadnienia będzie się koncentrowała nasza opowieść. Co takiego było w tym właśnie kawałku skały, w tym konkretnym spiralnym ramieniu tej nieszczególnie wyróżniającej  się  galaktyki,  iż  sprawiło,  że  jesteśmy  właśnie  tacy?  Jak  to  możliwe,  że  materia nieożywiona  przekształca  się  w  takie  skomplikowane  istoty  jak  my,  które  mają  swoje  własne, wewnętrzne światy umysłów i wyobraźni? Przy założeniu, że jest to możliwe – dlaczego tak się stało? Dlaczego my? Niektórzy  przypisują  wszystko  Bogu  i  to  Im  wystarcza:  nie  mamy  Im  nic  do  powiedzenia.  Inni  – jedynie nieubłaganym skutkom podstawowych praw fizyki: im też nie mamy nic do powiedzenia. Mamy jednak coś do powiedzenia tym, którzy uznają, że obie te odpowiedzi są niekompletne, ludziom, którzy uważają,  że  nasza  obecność  na  tej  planecie  i  dziwne  umiejętności  naszego  umysłu  zasługują  na wyczerpujące i poważne wyjaśnienie. W Wytworach rzeczywistości (o których dalej będziemy mówić w skrócie Wytwory) staramy się wytłumaczyć ewolucję istot ludzkich w nowy, nieznany dotąd sposób. Książka nasza znacząco się różni od zwykłej opowieści naukowej, chociaż ma z nią wiele wspólnego. Mówiąc dokładniej, będziemy spoglądać na zagadnienia umysłu i kultury z dwóch, zasadniczo różnych perspektyw, które raczej wzajemnie się uzupełniają, niż wykluczają. Jedną z nich jest konwencjonalny, naukowy  punkt  widzenia:  rozbierz  w  myśli  układ  na  kawałki  i  zobacz,  w  jaki  sposób  te  kawałki  do siebie pasują. Druga – mniej konwencjonalna, ale, według nas, równie ważna, polega na przyjrzeniu się kontekstowi i sprawdzeniu, w jaki sposób dany układ jest ukształtowany przez to, co go otacza. Po  drodze  będziemy  zmuszeni  poddać  ponownej  ocenie  ortodoksyjne  opowieści  naukowe  o działaniu  wszystkiego,  z  których  wiele  ma  niemal  charakter  mitów.  Nie  uważamy,  żeby  z  powodu takiej  powtórnej  oceny  te  ortodoksyjne  opowieści  traciły  "prawdziwość"  (nieco  później  damy  wyraz niektórym z naszych przesądów na temat prawdy), a z całą pewnością nie sądzimy, by stawały się mniej  "naukowe".  Chcemy  pokazać,  że  jeśli  rozpatruje  się  jakieś  zagadnienie  wieloaspektowo,  to można stwierdzić, że poszukuje się różnych rodzajów odpowiedzi. Na przykład odpowiedź "Bóg" może zadowolić  duchownego  pytającego  o  cnotliwe  życie,  ale  nie  programistę  poszukującego  wirtualnej rzeczywistości.  Uważamy,  że  dzięki  takim  zmianom  perspektywy  zmniejsza  się  wrażenie zagadkowoścl  wielu  zagadnień  dotyczących  ewolucji  człowieka  i  rozwoju  kultury.  W  szczególności zmiany te pomogą nam opowiedzieć historię ludzkiego umysłu i kultury w przystępniejszy sposób, w sposób, który wyjaśnia – a nie tylko określa – naukowe podstawy naszego świata i nas samych. Przedstawimy  poniżej  zarys  tej  opowieści,  który  posłuży  za  "mapę  drogową"  dla  reszty  książki. Najpierw  spojrzymy  na  początki  życia  i  jego  ewolucję  zarówno  na  Ziemi  (opowieść  o  naszym pojawieniu  się),  jak  i  gdzie  indziej  (historia  o  tym,  co  mogłoby  się  wydarzyć  lub  co  może  się  dziać teraz  na  jakiejś  innej  planecie  krążącej  wokół  jakiegoś  innego,  odległego  słońca).  Opiszemy  rozwój zmysłów – zwłaszcza wzroku, słuchu i węchu – wyjaśniając, w jaki sposób wpłynęły one na ewolucję sieci komórek nerwowych i doprowadziły do powstania najbardziej elastycznego i zadziwiającego ze wszystkich  narządów  –  mózgu.  Pokażemy,  że  nasze  zmysły,  nie  będące  jedynie  biernymi obserwatorami rzeczywistości, rozwijają się i ulegają subtelnemu dostrajaniu, by wzmacniać te cechy, którymi  nasze  mózgi  są  szczególnie  zainteresowane.  Manipulując  cechami  umysłowymi,  tworzymy "mapy  pojęciowe"  otaczającej  rzeczywistości,  które  pozwalają  nam  na  podejmowanie  decyzji  oraz zmianę  zdania  w  reakcji  na  skutki  tych  decyzji.  Nie  tyle  obserwujemy  rzeczywistość,  co  tworzymy swój  własny  obraz  tej  rzeczywistości  i  właśnie  na  ten  obraz  patrzymy,  ilekroć  postrzegamy  świat zewnętrzny.  Tą  umiejętnością  zarządza  inteligencja  –  zdolność  rozumowania,  rozwiązywania problemów  –  która  nie  jest  wyłącznie  cechą  budowy  dużych  mózgów  o  skomplikowanych  sieciach nerwowych. Inteligencja powstaje w ścisłym związku z cudowną, niegenetyczną sztuczką stosowaną przez  rodziców  w  celu  zapewnienia  swemu  potomstwu  lepszego  startu  w  życiu,  sztuczką,  którą nazywamy "przywilejem". Przywilej zaczyna się od żółtka jaja i gniazda i osiąga szczytową postać – przynajmniej  dotychczas  –  w  kulturze.  Twierdzimy  ponadto,  że  do  powstania  umysłu  nie  prowadzi wyłącznie inteligencja lub tylko kultura, lecz obydwie – współdziałając ze sobą. To język jest cechą naszych umysłów, często uważaną za najważniejszą, czyniącą nas istotami jedynymi  w  swoim  rodzaju,  niepowtarzalnie  ludzkimi.  Niektórzy  naukowcy  traktują  język  jako konieczny  warunek  wstępny  powstania  inteligencji,  inni  zaś  sądzą,  że  to  inteligencja  warunkuje powstanie języka. Naszym zdaniem obie strony mają rację – a zatem i obie się mylą, ponieważ każda z nich sądzi, że to ta druga się myli; tym samym obie popełniają błąd, mówiąc o "koniecznym warunku wstępnym". Język i inteligencja rozwijały się równocześnie i są tak samo nierozerwalnie związane z kulturą.

Na zakończenie opowiemy o powstaniu ludzkiej kultury, o technikach, które kultury wykorzystują, aby przetrwać w zmiennym świecie, i o skutkach różnic kulturowych w grupach etnicznych wyrwanych ze swego środowiska: także o skutkach prowadzących do powstania społeczności wielokulturowych, w  których  jednostki  borykają  się  ze  zmianami  swej  kulturowej  tożsamości.  Opowiemy  o  rozwoju globalnych  systemów  komunikacji,  które  tak  trwale  ugruntowują  wielokulturowość,  że  nie  potrafimy cofnąć  się  do  poprzedniej  sytuacji,  nawet  gdybyśmy  chcieli.  Rzucimy  okiem  na  przyszłość  ludzkiej wielokultury.  A  potem  wszystko  razem  zapakujemy  i  obwiążemy  wstążką  z  piękną  kokardą  dzięki unifikującemu  pojęciu,  eksteligen­cji,  które  stanowi  kontekstowy  i  kulturowy  odpowiednik  osobistej, wewnętrznej inteligencji. Przed rozpoczęciem naszej opowieści zadamy pytanie "na rozgrzewkę": W jaki sposób z materii nieożywionej rozwinęło się życie? W prologu opisaliśmy bieżący pogląd na powstanie Wszechświata, teorię  Wielkiego  Wybuchu.  Przestrzeń,  czas  i  materia  powstały  z  niczego;  potem  proste  rodzaje materii pierwotnej, istniejące w czasie panowania wysokiej temperatury, zaczęły się łączyć, tworząc rozmaite pierwiastki chemiczne – wodór, hel, lit, beryl, bór, węgiel, azot, tlen... Następnie ich atomy wiązały się ze sobą, dając związki chemiczne – dwa wodory plus jeden tlen tworzą wodę, jeden węgiel i dwa tleny tworzą dwutlenek węgla. Ciała istot żywych są zbudowane z milionów różnych cząsteczek, a wszystkie cząsteczki pochodzą z reakcji jądrowych zachodzących we wnętrzach gwiazd. Dosłownie "jesteśmy gwiezdnym pyłem", jak śpiewała Joni Mitchell w Woodstock.3 Z cząstek powstają atomy, a z atomów cząsteczki – to potrafimy zrozumieć, to nam przypomina budowanie  domu  z  cegieł.  Domy  jednak  nie  rozwijają  w  sobie  własnej  woli,  nie  podnoszą  się  i  nie ruszają  z  miejsca.  Tak  postępują  istoty  żywe.  Oto  prawdziwa  zagadka.  W  jaki  sposób  nieożywiona chemia nieorganiczna zdołała wygenerować bogatą różnorodność życia? Jest jasne, że nie stało się to od  razu.  Nie  było  żadnego  cudownego,  szczególnego  i  brzemiennego  w  skutki  momentu,  w  którym życie  nagle  pojawiło  się  na  planecie.  Raczej  życie  powstawało  stopniowo  z  nie­życia.  Pod  tym względem początki życia (jako takiego) nieco przypominają początek życia pojedynczej istoty. Był taki okres, w którym Maureen nie istniała. Kiedy jajo, zarodek, płód, dziecko stały się Maureen? Kiedy to nabrało  człowieczeństwa?  Z  całą  pewnością  nie  było  konkretnego  momentu  "stania  się"  Maureen  – chociaż ludzie nieznający się na rzeczy opowiadają o "chwili zapłodnienia" – poza jej zaistnieniem w sensie  prawnym,  podczas  uroczystości  nadania  imienia.  Każda  osoba  przypomina  malowidło  lub książkę:  powstaje  stopniowo.  Maureen  zaczęła  jako  nie­Maureen  i  stopniowo  stawała  się  Maureen. Podobnie było z początkami życia. Nie możemy cofnąć się i sprawdzić, co naprawdę się wydarzyło, ale możemy się domyślać, jakiego rodzaju  gra  chemiczna  musiała  się  rozgrywać  na  pierwotnej  Ziemi.  W  szczególności  potrafimy zrozumieć,  że  życie  mogło  się  pojawić  w  racjonalnie  wytłumaczalny  sposób,  stopniowo  i spontanicznie,  na  skutek  zupełnie  racjonalnych  procesów  chemicznych.  Cztery  miliardy  lat  temu Ziemia  była  zupełnie  innym  miejscem.  Jej  powierzchnię  tworzyły  nagie  skały,  piaszczyste  pustynie, zbiorniki  bulgoczące  smołą  i  dymiące  siarką.  Jej  oceany  były  wodnistymi  warstwami  substancji chemicznych  wypłukiwanych  z  rozpuszczanych  skał  i  wstrzykiwanych  przez  podwodne  wulkany  w oceaniczne  głębie.  Już  wtedy  istniały  wszystkie  dzisiejsze  różnorodne  pierwiastki  chemiczne  – ponieważ, nie licząc ciągłego opadania pyłu meteorytów i powolnego wycieku lżejszych gazów, atomy tworzące nasz świat są tymi samymi atomami, które istniały 4 miliardy lat wcześniej. Różnica między Ziemią  pradawną  a  tą,  którą  dziś  zamieszkujemy,  nie  leży  w  jej  atomach,  lecz  w  cząsteczkach. Obecnie  cząsteczki  są  dużo  bardziej  zróżnicowane  oraz  –  co  rozstrzygające  –  zorganizowane  w sposób znacznie bardziej skomplikowany. W  podręcznikach  czytamy,  że  cząsteczka  jest  zbiorem  atomów  połączonych  przez  siły międzyatomowe – "wiązania". To prawda – na ile może być prawdziwe jakiekolwiek ludzkie twierdzenie o  przyrodzie  –  ale  nie  cała  prawda.  Druga  część  tej  historii  jest  taka,  że  w  odróżnieniu  od  atomów cząsteczki mogą stawać się coraz bardziej złożone. Atomy pozostawione same sobie nie wytwarzają atomów takiego rodzaju, jaki nigdy wcześniej nie istniał – chociaż niektóre z nich mogą się zmieniać dzięki  reakcjom  jądrowym,  na  przykład  uran  przechodzi  w  ołów.  Jednak  atomy,  łącząc  się  na  nowe sposoby, dość łatwo wytwarzają zupełnie nowe rodzaje cząsteczek, a te cząsteczki z kolei wytwarzają nowe  cząsteczki  –  jest  to  proces  trwający  po  dziś  dzień.  Gdybyście  znali  jedynie  katalog występujących na Ziemi cząsteczek, nie wiedząc o niej nic więcej, wówczas moglibyście zauważyć wyraźną  różnicę  między  katalogiem  dzisiejszym  a  tym  sprzed  4  miliardów  lat.  Dzisiejszy  katalog zawierałby  wiele  olbrzymich  cząsteczek,  takich  jak  białka  i  DNA,  których  brakowałoby  w  wersji wcześniejszej. A zatem na przestrzeni miliardów lat cząsteczki stały się bardziej złożone i skomplikowane. Nie wyjaśnia to jednak wszystkiego – dzieje się znacznie więcej, i nie tylko za sprawą złożoności. Taki

liczący  4  miliardy  lat  katalog  cząsteczek  zawierałby  również  pewne  zdumiewająco  skomplikowane cząsteczki,  na  przykład  niezliczone,  niesamowite  konglomeraty,  tworzone  w  otchłaniach  smoły. Podobnie  dzisiejszy  katalog  byłby  zapełniony  cząsteczkami  przypominającymi  toffi,  bezładną  masą pojedynczych struktur, które są do siebie podobne pod tym względem, że każda z nich oddzielnie jest wyjątkowo nieciekawa. Nie, najbardziej interesujące cząsteczki są nie tylko skomplikowane – one są zorganizowane. Są to, w samej rzeczy, maszyny – pierwsze maszyny, które pojawiły się na Ziemi. To oczywiste,  że  niezbyt  przypominały  maszyny,  z  którymi  się  oswoiliśmy  –  kosiarki,  samochody, samoloty  –  ale  miały  jedną  cechę  wspólną  z  tymi  wszystkimi  stworzonymi  przez  człowieka urządzeniami.  Były  zdolne  do  wykonywania  funkcji,  co  jest  wymyślnym  sposobem  powiedzenia,  że robiły  różne  rzeczy.  Funkcja  to  działanie,  które  –  po  dostarczeniu  pewnych  wielkości  wejściowych (początkowych)  –  w  rzetelny  sposób  wytwarza  różne  wielkości  wyjściowe  (końcowe).  Na  przykład najbardziej  oczywistą  funkcją  kosiarki  do  trawy  jest  koszenie  trawnika:  w  tym  wypadku  wielkością wejściową jest duża ilość wyrośniętej trawy, a wyjściową – staranny pokos zieleni. Kosiarka wykonuje też  inne  funkcje,  na  przykład  nie  pozwala  na  zamknięcie  drzwi  do  szopy  stojącej  w  ogrodzie  albo przytrzymuje na miejscu stertę worków plastikowych, kiedy wieje wiatr. Również  cząsteczki  mogą  wykonywać  funkcje,  gdyż  oddziałują  z  innymi  cząsteczkami.  A ponieważ cząsteczki mają określone kształty, dla różnych cząsteczek te oddziaływania są różne. Na przykład cząsteczka A ma zagłębienie na powierzchni akurat o kształcie dopasowanym do wypustki na cząsteczce B. Jeśli tak – i jeśli siły międzyatomowe są odpowiednie – to można oczekiwać, że zobaczy się wiele cząsteczek utworzonych z połączenia cząsteczek A i B. Takie procesy budowania cząsteczek – typu "wciśnij i graj dalej" – zachodzą bez przerwy. W pewnym stopniu przeciwdziała im skłonność cząsteczek do rozpadania się, z różnych powodów, i dzięki temu nie dochodzi do związania wszystkiego, co istnieje na Ziemi, w jedną gigantyczną supercząsteczkę. Poza  tym  pewne  cząsteczki  mają  części  ruchome.  Wiązania,  które  łączą  ich  atomy,  mogą  –  w ograniczonym zakresie – zginać się i skręcać, a czasami nawet atomy mogą obracać się wokół swych wiązań  niczym  śmigła  na  osi.  Ta  giętkość  daje  wiele  możliwości  tworzenia  maszyn  chemicznych  o interesujących  funkcjach.  Niektóre  cząsteczki  potrafią  łączyć  inne  cząsteczki  bądź  je  rozrywać.  Po wykonaniu swej funkcji pozostają niezmienione i są gotowe do wykonania jej raz jeszcze, i jeszcze... Takie cząsteczki nazywamy katalizatorami. Cząsteczki katalizujące działają jak linia produkcyjna: jeśli tylko  zapewni  się  im  odpowiednie  surowce,  będą  wytwarzały  swoje  ulubione  cząsteczki  jedną  po drugiej, w nieskończoność. Wykonywanie funkcji jest czymś zupełnie innym niż posiadanie celu. Maszyny cząsteczkowe nie wykonują  swoich  funkcji  dlatego,  że  tak  chcą:  one  je  wykonują  dlatego,  że  tak  są  zbudowane.  W istocie, nie mogą nie wykonywać swoich funkcji. Podobnie kamień wykonuje swą funkcję staczania się po zboczu góry, ponieważ jest należycie zaokrąglony i ma dość masy, by uczepiła się go grawitacja. Jednak nie ma owego zaokrąglonego kształtu po to, żeby się staczać z góry. Wspominamy o tym, gdyż istoty ludzkie wykazują wrodzoną skłonność do mylenia funkcji z celami – a więc na przykład stwierdzenie "słońce nas ogrzewa" przechodzi w "słońce zostało umieszczone na niebie po to, żeby nas  ogrzewać".  Takie  koncentrujące  się  na  celach  myślenie  z  łatwością  może  doprowadzić  do sytuacji,  w  której  ludzie  czczą  słońce­­bóstwo,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  słońce  pełni  funkcję zapewniania  im  ciepła,  wcale  tego  nie  chcąc  ani  nie  żądając  oddawania  mu  czci  jako  warunku dalszego grzania. W  każdym  razie  4  miliardy  lat  temu  wokół  znajdowały  się  właściwie  te  same  atomy  co  teraz, jednak  nie  w  takich  samych  połączeniach  i  inaczej  zorganizowane  niż  dzisiaj.  Złożone  cząsteczki występujące w  żywych  organizmach  i  pseudożywych  bytach,  takich  jak  wirusy,  nazywamy  cząsteczkami organicznymi.  Atomem  umożliwiającym  istnienie  wszystkich  cząsteczek  organicznych  jest  węgiel: atomy węgla mają zdolność łączenia się i tworzenia ogromnych, trwałych szkieletów, do których mogą się przyczepiać inne atomy. Nawet węgiel jest zdolny do wykonywania tej funkcji zaledwie w wąskim zakresie  wartości  temperatury,  a  inne  atomy  w  ogóle  nie  mogą  tego  robić,  poza  –  być  może  – krzemem. Nie oznacza to, że węgiel jest niezbędny dla życia; znaczy tylko, że jest on niezbędny dla naszego  rodzaju  życia,  który  jest  jedynym  rodzajem,  o  jakim  wiemy,  i  który  wydaje  się  całkiem niezłym materiałem na życie w ogóle. Niemniej jednak ten rodzaj organizacji, który nazywamy życiem, mógłby  w  zasadzie  pojawić  się  na  inne  sposoby  –  w  postaci  cząsteczek  opartych  na  krzemie, oddziałujących  ciągów  elektronów  w  kryształach  metalicznych,  zderzających  się  wirów  plazmy  w gwiezdnej  koronie...  Możliwość  powstania  cząsteczek  złożonych  jest  istotna  dlatego,  że  niektóre  z nich  potrafią  wykonywać  zadania  bardziej  wyrafinowane  niż  cząsteczki  proste.  Od  ich  wykonywania zależy  ta  osobliwa  forma  materii,  określana  jako  życie.  Organizmy  to  coś  znacznie  więcej  niż

bezkształtne miski cząsteczkowej zupy: sposób ułożenia ich cząsteczek jest przynajmniej tak samo ważny jak rodzaj cząsteczek. Jednak bez potencjalnej złożoności, którą zapewnia węgiel, nie mogłyby istnieć cząsteczki na tyle skomplikowane, by się zorganizować w takie organizmy jak my. Życie wydaje się czymś zupełnie innym niż materia nieorganiczna – może się poruszać zgodnie z własną wolą, rozmnażać, pochłaniać inne substancje, reagować na bodźce środowiska. Zatem nie ma w tym nic dziwnego, że niektórzy ludzie sądzą, iż materia ożywiona jest po prostu innym rodzajem materiału  niż  materia  nieożywiona.  To  przekonanie  nazywamy  wltalłzmem.  Jego  największa  wada polega  na  tym,  że  nie  istnieją  dowody  na  jego  potwierdzenie:  nigdy  nie  wydzielono  nawet  odrobiny materiału tego innego rodzaju. Rozkładając na części dowolny organizm, aż do poziomu cząsteczek, znajdziecie  wyłącznie  zwykłą  materię  organiczną.  My,  ludzie,  jesteśmy  zbudowani  z  takich  samych atomów  jak  skały,  woda  i  otaczające  nas  powietrze.  W  ten  sposób  nieuchronnie  dochodzimy  do wniosku, że to nie w składnikach kryje się różnica, a w sposobie ich zorganizowania. Żywe stworzenie można  zabić,  uderzając  w  jego  głowę  kamieniem:  trudno  dostrzec,  jak  tak  grubiański  czyn  mógłby pozbawić żywotności ezoteryczną, niematerialną substancję owej istoty, jednak z łatwością widać, w jaki sposób może on zniszczyć jej zorganizowanie. Podobnie samochód składa się z tych samych atomów co metalowe blachy, worki sproszkowanego aluminium i puszki polimerów, z których został złożony. Jego zdolność poruszania się nie bierze się stąd,  że  powstał  z  innego  rodzaju  materii:  zdolność  ta  jest  jedynie  wynikiem  działania  złożonej  w odpowiedni sposób materii. Inżynier samochodowy potrafi wytłumaczyć, na czym polega ten sposób organizacji, i robi to na tyle szczegółowo, że każdy jego słuchacz na przyjęciu rusza czym prędzej na poszukiwanie tacy z alkoholami. Natomiast nikt nigdy nie zbudował auta w ten sposób, że wyruszył na poszukiwanie  nowego  rodzaju  materii,  która  –  po  nalaniu  do  niej  benzyny  –  miałaby  zdolność poruszania się. Ta  analogia  do  samochodu  staje  się  ryzykowna,  gdy  w  budowaniu  jej  posuniemy  się  za  daleko. Według niektórych organizacja wiąże się nieodłącznie z organizatorem, podobnie jak istnienie zegarka oznacza istnienie zegarmistrza. Jest to kuszący sposób argumentacji, ale nie ma żadnego ważnego powodu,  aby  go  przyjąć.  Jedną  z  najbardziej  godnych  uwagi  cech  materii  organicznej  –  a  także,  co sobie  teraz  uświadamiamy,  również  w  odpowiednich  warunkach  materii  nieorganicznej  –  jest  jej zdolność samoorganizacji. Zatem, pod pewnymi względami, lepsza od analogii do samochodu byłaby analogia  do  wiru,  tornado  lub  płomienia:  struktury  zorganizowanej,  powstającej  bez  świadomej ingerencji.  Zjawisko  samoorganizacji  jest  sprzeczne  z  naszą  intuicją,  przypuszczalnie  dlatego,  że rzadko stykamy się z nim bezpośrednio: w naszym codziennym świecie doprowadzenie do powstania organizacji  wymaga  zawsze  wielkiego  wysiłku.  Mimo  to  jesteśmy  otoczeni  wysoce  zorganizowaną materią, z której również powstaliśmy, a więc materia ta w jakiś sposób musiała zostać doprowadzona do  tego  stanu  zorganizowania.  Albo  została  zorganizowana  przez  twórcę  organizmów,  albo zorganizowała się sama. Od niepamiętnych czasów filozofowie i teolodzy roztrząsają kwestie związane z hipotezą "twórcy organizmów". Jej oczywiste zalety ("rozwiązuje" problem w sposób zadowalający wiele osób) zderzają się z równie oczywistymi wadami. Na przykład kto – czy co – zorganizował organizatora? I gdzie jest sam  organizator?  Tym,  którzy  podzielają  dążenie  naukowca,  by  zrozumieć  przyrodę,  a  nie  tylko  ją zakładać,  hipoteza  samoorganizacji  oferuje  znacznie  więcej.  Jest  to  śmiała  koncepcja,  która  nie rozwiązuje zagadki, o ile nie wyjaśnimy, jak i dlaczego żywa materia się samoorganizuje. Stanie się wtedy oczywiste, że nie ma żadnej wrodzonej, wewnętrznej sprzeczności w pomyśle, że organizacja czasami  pojawia  się  "za  darmo".  Również  jasne  stanie  się  to,  że  układy  ograniczone  do  skali laboratoryjnej i symulacje komputerowe pozwalają sobie na zachowania samoorganizacyjne znacznie częściej, niż moglibyśmy przypuszczać. Nadal jeszcze nie mamy pewności dlaczego, ale wiemy, że tak jest. Być może nasz Wszechświat jest pod tym względem szczególny; być może takie muszą być wszystkie wszechświaty. Nie wiemy, jak jest naprawdę. To,  że  życie  jest  zdolne  do  samoorganizacji,  staje  się  wyraźne  jedynie  w  długiej  skali  czasu: porównajcie organizm, na przykład współcześnie żyjącą mysz, z kawałkiem skały sprzed 4 miliardów lat.  Jeden  z  najbardziej  rzucających  się  w  oczy  "niezwykłych"  przejawów  życia  można  jednak zauważyć w znacznie krótszej skali czasu: mianowicie jest nią zdolność rozmnażania. Życie tworzy nowe – i właściwie takie samo – życie. Ludzie tworzą nowych ludzi, koty tworzą nowe koty, nicienie tworzą  nowe  nicienie,  a  ameby  –  nowe  ameby.  To  zdumiewająca  zdolność  i  z  całą  pewnością  nie przypomina zwykłej chemii. Mamy jednak skłonność do niedoceniania możliwości "niewspomaganej" chemii, a to zniekształca nasz  sąd  o  tym,  jak  bardzo  zdumiewające  i  mało  prawdopodobne  jest  życie.  Trzydzieści  lat  temu

uważano,  że  biologia  jest  niezwykle  skomplikowana,  natomiast  chemia  –  stosunkowo  prosta. Wydawało  się,  że  chemiczna  historia  początków  życia  wymaga  zbudowania  myślowej  piramidy, złożonej  z  coraz  bardziej  skomplikowanych  procesów.  Jej  podstawę  tworzy  przyziemna  chemia  z probówek,  wyniosły  szczyt  zaś  –  biologia.  Dziś  wiemy,  że  jest  to  obraz  fałszywy.  Sfera niewspomaganej chemii (chemii, która działa, nie wymagając istnienia żywego organizmu) rozciąga się do samej góry. Nawet prosta, niewspomagana chemia jest znacznie bardziej złożona niż to, do czego chcą nas przekonać podręczniki. Na przykład, jeśli zapalić mieszaninę dwóch części wodoru i jednej tlenu, to mieszanina ta wybuchnie i powstanie woda. Stare podręczniki traktują to jak prostą reakcję chemiczną: 2H2 + O2 –> 2H2O.  (Nie  zapisujemy  jej  w  pozornie  prostszej  postaci:  H2  +  O  –>  H2O, ponieważ reakcje dotyczą cząsteczek, a cząsteczka tlenu to O2, a nie O). Z nowszych podręczników dowiecie  się,  że  w  reakcji  bierze  udział,  w  charakterze  pośredników,  co  najmniej  dziesięć  innych cząsteczek,  a  im  usilniej  będziecie  ją  zgłębiać,  tym  więcej  znajdziecie  cząsteczek.  W  starych podręcznikach pisze się, od czego zacząć i co z tego powstaje, ale nie wspomina o tym, co się dzieje między początkiem a końcem. Skoro w tej podstawowej reakcji wszystko okazuje się tak złożone, to nic  dziwnego,  że  w  wypadku  bardziej  "wyrafinowanych"  reakcji  chemicznych  sprawy  się  jeszcze bardziej komplikują. Ponadto, w miarę jak rosło nasze zrozumienie złożoności procesów chemicznych, zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że biochemia jest znacznie bliższa niewspomaganej chemii, niż się nam  wydawało.  W  istocie,  współczesne  procesy  przemysłowe,  w  których  na  szeroką  skalę wykorzystuje  się  katalizatory,  znajdują  się  dokładnie  na  skrzyżowaniu  chemii  niewspomaganej  i związanej z nią biochemii. Nad powstaniem życia z prostych związków chemicznych łamiemy sobie głowę także dlatego, że obecnie  na  Ziemi  bardzo  trudno  odnaleźć  takie  warunki  chemiczne,  które  dawno,  dawno  temu  dały początek życiu. Dzieje się tak, ponieważ życie wdarło się we wszystkie możliwe siedliska owej chemii – od głębi oceanów i wielokilometrowych szczelin w granicie po wysokie warstwy atmosfery – a więc chemia  tych  wszystkich  środowisk  zmieniła  się  nie  do  poznania.  Dobrym  przykładem  byłoby rdzewienie, tylko że na Ziemi zachodzi ono zawsze "przy wsparciu" bakterii, pobierających dziesięcinę w postaci energii. Zatem wyobraźmy sobie, że żelazo rdzewieje na powierzchni planety pozbawionej życia. Przywołajmy pojęcie katalizy: cząsteczka jest katalizatorem, jeśli bierze udział w wytwarzaniu innej cząsteczki lub cząsteczek, a w trakcie tego procesu sama się nie zużywa. Rdzewienie sterylne zachodzi  w  ramach  autokatalizy  –  jeśli  na  żelazie  znajdzie  się  odrobina  rdzy,  to  ta  odrobina,  jako katalizator, wytworzy więcej rdzy. Jest to proces rekurencyjny, biorący sprawy w swoje ręce, toteż do jego rozpoczęcia potrzeba trochę produktu końcowego. (Nie martwcie się: wcale nie powiedzieliśmy, że ta pierwsza odrobina produktu powstała w tym samym procesie rekurencyjnym. Przekonacie się o tym później). W chemii rzeczywistej i technologii istnieje wiele procesów rekurencyjnych, ale na ogół nie mówi się o nich na lekcjach chemii w szkołach, ponieważ procesy takie nie pasują do uproszczonych teorii, jakich  się  tam  uczy.  Katalizator  samochodowy,  który  utlenia  substancje  zanieczyszczające, wykorzystuje  taki  właśnie  układ.  Powierzchnia  katalizująca  wykonuje  swoje  zadanie  w  serii  coraz szerszych pierścieni, podobnie jak to się dzieje w najlepszym przykładzie takiej reakcji chemicznej, czyli w reakcji Biełousowa­Żabotyńskiego, przedstawionej na rycinie l. Jest to niezwykle fotogeniczny przypadek rekurencyjnej reakcji chemicznej, w której na rdzawoczerwonym tle powstają rozszerzające się,  niebieskie  pierścienie.  Przez  40  lat  od  momentu,  gdy  po  raz  pierwszy  opisano  takie  układy, większość chemików nie wierzyła, że mogą one działać: wydawały się sprzeczne z najsłynniejszym – i źle rozumianym – prawem nauki, mianowicie z drugą zasadą termodynamiki.

Ryc. 1. Typowe wzory "tarczowe" w reakcji Biełousowa­Żabotyńskiego. Z upływem czasu pierścienie się rozszerzają. A nie są, podobnie zresztą jak i życie. Dzięki epokowym badaniom – które w latach pięćdziesiątych prowadzili Maurice Wilkes, Rosalind Franklin, Francis Crick i James Watson – wiemy, że u podstaw niemal wszelkiego ziemskiego życia znajduje  się  jedna  godna  uwagi  cząsteczka,  a  właściwie  rodzina  bardzo  podobnych  do  siebie cząsteczek.  Cząsteczką  tą  jest  DNA,  czyli  kwas  deoksyrybonukleinowy  (skrót  DNA  pochodzi  od pierwszych  liter  słów  tworzących  jego  angielską  nazwę).  DNA  tworzy  materiał  genetyczny  niemal wszystkich  organizmów.  Kilka  wirusów  wykorzystuje  RNA,  kwas  rybonukleinowy,  ale  DNA  i  RNA pochodzą  z  tej  samej  cząsteczkowej  stajni.  Cząsteczka  DNA  ma  prostą,  lecz  zmyślną  budowę,  w której  dwie  bliźniacze  nici  tworzą  coś  w  rodzaju  spiralnych  schodów  –  podwójną  helisę.  Te  nici  są zbudowane  z  czterech  rodzajów  cząsteczek  nazywanych  zasadami,  trzymających  się  razem  dzięki szkieletowi  utworzonemu  z  cukrów  i  grup  fosforanowych.  Taka  struktura  umożliwia  cząsteczce  DNA wykonywanie  dwóch  ważnych  zadań:  kodowania  informacji  i  kopiowania  (replikacji).  Informacja  jest zakodowana w postaci sekwencji zasad DNA i dotyczy między innymi struktury istotnych białek, bez których nie można zbudować organizmów, a także sekwencji określających, kiedy będą one tworzone. DNA kopiuje się w ten sposób, że rozdziela się na dwie nici zawierające komplementarne zasady, a potem dla każdej nici odtwarza nić do niej pasującą, produkując dwie kopie informacji genetycznej z jednego  oryginału.  (Opis  ten,  chociaż  standardowy,  jest  nadmiernym  uproszczeniem,  ale wystarczająco  dokładnym  na  nasze  obecne  potrzeby).  W  całym  tekście  Wytworów  będziemy odróżniać  replikację,  czyli  tworzenie  dokładnych  lub  nominalnie  dokładnych  kopii,  od  rozmnażania, czyli  tworzenia  kopii  podobnych  –  w  szczególności  na  tyle  podobnych,  że  same  również  mogą  się namnażać.  DNA  się  replikuje,  ale  jeśli  podczas  replikacji  wkradnie  się  jakiś  błąd  –  czyli  dojdzie  do mutacji – to należy raczej mówić, że cząsteczka uległa namnożeniu. DNA  często  opisuje  się  jako  cząsteczkę  samoreplikującą,  co  nie  jest  zgodne  z  prawdą:  jeśli pozostawimy DNA w naczyniu, wcale go nie przybędzie. DNA replikuje się jedynie dzięki pomocy wielu innych cząsteczek – enzymów, na przykład polimerazie DNA. Wspominamy o nich tylko po to, żeby uwypuklić,  iż  DNA  do  replikacji  potrzebuje  całego  "zespołu  wspomagającego":  nie  może  wytwarzać własnych  kopii  –  podobnie  jest  z  fotokopiarką.  Ponadto  fakt,  że  DNA  zawiera  "informację",  jest znacznie mniej istotny od fizycznej (tzn. chemicznej!) postaci, jaką ta informacja przybiera. Wszystkie cząsteczki zawierają jakąś Informację – na przykład położenia ich atomów to pewien rodzaj informacji, o czym szybko się przekonacie, budując modele cząsteczek. Informacja w DNA jest użyteczna nie dlatego, że jest informacją, ale dlatego, że jest to informacja przechowywana w postaci możliwej do wykorzystania  przez  inne  maszyny  chemiczne.  Analogicznie,  w  położeniach  włókien  celulozy tworzących tę kartkę jest zakodowana ogromna ilość informacji, ale jeśli przeczytacie tę stronę, to za jedyną pożyteczną – dla was – informację uznacie tę, która pochodzi z wydrukowanych na niej liter. Proces  umożliwiający  replikację  DNA  jest  kolejnym  autokatalitycznym  cyklem  rekurencyjnym,  z tym  że  tutaj  katalizuje  się  zbiór  cząsteczek.  DNA  zawiera  informacje  definiujące,  przeznaczone  dla cząsteczek  z  zespołu  wspomagającego.  Zespół  wspomagający  pomaga  DNA  w  replikacji,  a  DNA bierze  udział  w  replikowaniu  własnego  zespołu  wspomagającego.  Rekurencja  często  budzi  niepokój, ale jak inaczej mógłby przebiegać proces replikacji? To, co sprawia, że procesy rekurencyjne wydają się niepokojące, to wrażenie, iż procesy takie nigdy nie mogą się rozpocząć – jest to typ zagadnienia:

"jajo i kura". W rzeczywistości nie jest to wcale poważny problem, a jedynie przypadek nieporządnego rozumowania, polegający na błędnym ekstrapolowaniu procesu wstecz. Rozpoczęcie procesu replikacji jest  stosunkowo  proste.  Jedyne,  czego  zrobić  nie  można,  bez  zniszczenia  samego  procesu,  to  go zatrzymać. Żeby rozpocząć proces jajo­i­kura, trzeba stworzyć odpowiednią konfigurację początkową; taką,  która  stanowi  część  procesu  tylko  w  pierwszym  okrążeniu.  Na  przykład,  można  namówić  nie­ kurę  na  złożenie  jaja,  z  którego  rozwinie  się  kura;  jaja  również  zamienią  się  w  kury  i  tak  dalej,  bez końca. To jasne, że nie można zrobić tej sztuczki, jeśli się zaczyna od idealnie replikującej się nie­ kury,  a  z  jajkiem  nie  stanie  się  nic  niefortunnego;  jednak  jeśli  jest  to  reprodukująca  się  nie­­kura, podlegająca zmianom, które nie wpływają na zdolność rozmnażania się jej potomstwa, to nie istnieje żaden problem pojęciowy – a jedynie techniczny, dotyczący faktycznego "udania się" naszej sztuczki. Wówczas  odpowiedź  na  wiekową  zagadkę  filozoficzną  staje  się  zaledwie  kwestią  definicji.  Czy  jajo kury to jajo złożone przez kurę, czy też jest to jajo, z którego wyrasta kura? W pierwszym przypadku najpierw była kura (z jaja nie­kury); w drugim – jajo (złożone przez nie­kurę). Są też inne sposoby na uruchomienie układu replikacji lub reprodukcji. Jeden polega na jeżdżeniu "na  barana"4  na  istniejących  wcześniej  układach  podlegających  replikacji  lub  reprodukcji.  Tak  są powielane  (replikowane)  dokumenty:  jadą  na  barana  na  kopiarkach,  które  są  powielane  przez  ludzi pracujących w fabrykach. Z kolei kopiarki jadą na barana na procesie reprodukcji ludzi. Oczywiście nie jest  możliwe,  aby  każdy  proces  replikacji/reprodukcji  jechał  na  barana  na  procesie,  który  go poprzedza, bo w przeciwnym razie zaistniałby prawdziwy problem jajo­i­kura i wtedy przynajmniej jeden proces musiałby się zaczynać w jakiś inny sposób (będąc konfiguracją początkową dla wszystkiego, co  potem  pojedzie  na  nim  na  barana).  Ten  inny  sposób  najlepiej  określić  jako  "rusztowanie":  zanim zamknie się pętla replikacji, proces jest wspomagany przez coś innego, co na zawsze wypada z tej pętli  po  jej  zamknięciu.  Gdy  układ  raz  osiągnie  zdolność  replikacji,  zaczyna  się  szybko rozprzestrzeniać i przechwytuje wszelkie wolne substraty. Mimo  że  pętla  utworzona  przez  DNA  i  jego  zespół  wspomagający  w  zasadzie  jest  zdolna  do replikacji, w praktyce wykazuje "jedynie" zdolność namnażania. Procedura jest tak złożona, że rzadko przebiega  bezbłędnie.  Co  więcej,  w  organizmach  rozmnażających  się  płciowo  tok  procesu rozmnażania  wprowadza  modyfikacje  typu  "zmieszaj  i  dopasuj".  Nie  należy  o  tym  myśleć  w kategoriach  defektu.  Układy  rozmnażające  się  (reprodukujące)  są  znacznie  ciekawsze  niż  układy, które  jedynie  się  replikują,  i  to  właśnie  dlatego,  że  mogą  się  zmieniać.  Replikacja  jest  zawsze  tym samym, powtarzającym się w nieskończoność. W namnażaniu pozostaje miejsce na elastyczność – w ten sposób z nie­kurzego jaja można wyprodukować kurę. Ta  możliwość  prowadzi  do  ewolucji,  która,  w  różnych  ujęciach,  stanowi  przedmiot  rozważań zamieszczonych  w  następnych  trzech  rozdziałach.  Zanim  przystąpimy  do  tak  subtelnego  tematu, zastanowimy się nad bardziej przyziemnym pytaniem: W jaki sposób rozpoczęła się replikacja DNA? Ten  proces  wydaje  się  zbyt  złożony,  by  mógł  się  pojawić  dzięki  surowym  rusztowaniom: najprawdopodobniej  przyjechał  na  barana.  Istnieją  pewne  wskazówki  co  do  możliwych  prekursorów samego procesu replikacji DNA. Od lat podawano wiele różnych propozycji, a wspominamy tu o nich, aby  pokazać,  że  istnieje  kilka  pozornie  prawdopodobnych  rozwiązań  zagadnienia  dotyczącego sposobu, w jaki życie rozpoczęło wędrówkę po swej reprodukcyjnej ścieżce. Jednym  z  tych  rozwiązań  jest  "świat  RNA";  drugim,  według  Grahama  Cairnsa­Smitha  –  glina; trzecim zaś – pochodząca od Stuarta Kauffmana koncepcja autokatalitycznej sieci cząsteczek. Świat RNA to hipotetyczny okres ewolucji, w którym DNA nie odgrywał jeszcze roli w procesie replikacji form protożywych: na scenie królowała prostsza cząsteczka RNA i reprodukowała się bez pomocy bandy cząsteczek  asystujących  DNA.  W  latach  pięćdziesiątych  Stanley  Miller,  uczeń  Harolda  Ureya, przeprowadził  doświadczenia  pokazujące,  w  jaki  sposób  aminokwasy  –  klocki,  z  których  są zbudowane białka – pojawiły się spontanicznie w warunkach symulujących pierwotny skład chemiczny Ziemi. Różne odmiany tego układu dostarczyły wszystkich surowców niezbędnych do powstania życia opartego  albo  na  DNA,  albo  na  RNA.  Możliwość  istnienia  świata  RNA,  poprzedzającego  dzisiejszą kombinację  DNA/RNA,  po  raz  pierwszy  objawiła  się  w  latach  osiemdziesiątych,  kiedy  Tom  Cech  i Sydney  Altman5  odkryli  specjalne  cząsteczki  RNA,  obecnie  nazywane  rybozymami.  Cząsteczki  te działały  jak  katalizatory  reakcji,  która  wycinała  ich  kawałki  –  jeden  z  elementów  procesu rekurencyjnego,  potrzebnego  do  zajścia  replikacji.  Potem  Jack  Szostak  wykorzystał  laboratoryjną wersję ewolucji cząsteczek do wytworzenia sprawniejszych rybozymów, które potrafiły kopiować długie sekwencje RNA. W 1996 roku David Bartel znalazł rybozymy równie wydajne jak niektóre nowoczesne enzymy  białkowe.  Nie  doprowadzono  jeszcze  do  samoreplikacji  RNA  –  wykorzystującej  cząsteczki asystujące, a nie DNA – jednak możliwość ta wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna.

W maju 1996 roku chemik Jim Ferris odkrył sposób, w jaki w pierwotnym środowisku mogły zostać uformowane długie nici RNA (z 10­15 zasad). Gdy do mieszaniny chemicznej dodał montmorylonit – rodzaj gliny – na powierzchni gliny powstawały długie łańcuchy RNA. Było to szczególnie interesujące w  świetle  wcześniejszych  spekulacji  Cairnsa­Smitha  o  tym,  że  glina  może  dostarczyć  replikowalnej struktury, na której na barana może wjechać RNA; toteż opiszemy w skrócie, co Cairns­Smith miał na myśli. Glina jest skomplikowanym połączeniem glinu, krzemu, tlenu, magnezu, wapnia, żelaza i wielu innych  pierwiastków.  Gliny  mogą  się  rozpuszczać  w  wodzie  i  ponownie  z  niej  wytrącać.  Ich  formy krystaliczne  wykorzystują  rzadsze  pierwiastki  do  nadawania  sobie  egzotycznych  kształtów:  zwojów, zakrętasów,  spiral.  Jak  większość  kryształów,  kształty  te  mogą  pełnić  funkcję  szablonów  do wytwarzania większej liczby kształtów tego samego rodzaju, nadbudowywanych na nich. Gdy jakieś zewnętrzne zdarzenie powoduje rozpad kryształu, to każdy jego kawałek może stać się szablonem do dalszego  wzrostu,  a  więc  owe  formy  gliny  mogą  podlegać  replikacji  –  a  właściwie  mogą  się reprodukować  (ryc.  2).  Mogą  nawet  konkurować  ze  sobą,  ponieważ  niektóre  z  tych  kształtów  lepiej wyciągają z roztworu pewne konkretne substancje. Gliny są prawdopodobnie ze wszystkiego na Ziemi najbliższe formie życia opartej na krzemie, a więc temu układowi replikacyjnemu, na którym inne mogą wjechać na barana. Jak sobie uświadomił Cairns­Smith, związki węgla w naturalny sposób przywierają do powierzchni kryształów gliny i katalizują reakcje organiczne. W szczególności związki te katalizują procesy polimeryzacji, w których cząsteczki tego samego rodzaju, dodając się do siebie, tworzą długie łańcuchy  i  inne  struktury.  Dzięki  takiemu  procesowi  aminokwasy  mogły  stać  się  białkami,  a  proste zasady mogły się łączyć, tworząc RNA i DNA. Ferris wykazał, że chemiczna intuicja Cairnsa­Smitha ma uzasadnienie, co przydało wagi poglądowi, że nasz rodzaj życia był poprzedzony znacznie bardziej prymitywnym typem życia glinianego; Cairns­Smith nazwał swoją opowieść "genetycznym przejęciem kontroli". Jest to historia gładkiego przejścia od chemii nieorganicznej do naszego rodzaju życia, które doprowadziło  do  pojawienia  się  istot  zorganizowanych  mniej  więcej  tak  jak  bakterie,  bez  jądra komórkowego  –  nazywanych  przez  biologów  prokariontami.  Teraz  i  wilk  jest  syty,  i  owca  cała:  być może DNA jechał na barana na RNA, a RNA na glinie. Ryc. 2. Mutacja i replikacja w stosach płytek gliny. Koncepcja sieci autokatalitycznej jest trochę inna: przedstawia zbiór warunków, w jakich powstanie rusztowania będzie niemal nieuniknione, nie jest zaś jedynie wygodnym zbiegiem okoliczności. Zdolna do  replikacji  cząsteczka  będzie  tą  cząsteczką,  która  miałaby  się  sama  katalizować,  ale  to  chyba sytuacja  odrobinę  zbyt  wygodna  i  przypuszczalnie  nie  dzieje  się  tak  w  naturze.  (Rdzy  nie  można podać  jako  przykład,  bo  potrzebuje  żelaza,  wody  i  jeszcze  tlenu,  nie  wspominając  o  bakteriach). Natomiast  znacznie  łatwiej  jest  pomyśleć  o  takim  zespole  wspomagającym  cząsteczek,  w  którym każdy  członek  zespołu  katalizuje  pozostałych.  Taki  zespół  "zamyka  się"  w  autokatalityczną  sieć, jeżeli każdy jego członek jest katalizowany przez jakąś inną kombinację cząsteczek należących do zespołu. W ten sposób cały zespół zyskuje zdolność replikacji.6 Z analizy sieci autokatalitycznych dowiadujemy się w szczególności, jak bardzo niewspomagana chemia może się zbliżyć do prawdziwego życia. Przypuśćmy, że możemy takiej sieci przydać jeszcze jedną  cechę:  jej  własną  "tożsamość",  tak  żeby  mogła  istnieć  –  i  podlegać  repli­kacji  –  jako  dobrze określony  byt,  a  nie  rozpraszać  się  w  wielkim,  chemicznym  oceanie.  Otrzymalibyśmy  wówczas elementarną, chemiczną "formę życia". Jest to możliwy scenariusz, jakiś czas temu zaproponowany przez  Alexandra  Oparina:  rzeczywiste  zdarzenia  prawdopodobnie  były  bardziej  skomplikowane  i pewnie zupełnie inne. Istnieją cząsteczki, znane jako lipidy – tłuszcze – które wyglądają jak kijanki. Cząsteczki wody przyciągają ich głowy, ale odpychają ogony. Co więcej, lipidy chętnie przylegają do

siebie.  Zatem  w  środowisku  wodnym  –  takim  jak  pierwotny  ocean  –  lipidy  naturalnie  układają  się  w dwie warstwy, w których wszystkie głowy są zwrócone w stronę wody, a ogony do siebie. W efekcie pojawia się układ warstwowy: głowy – ogony – ogony – głowy. Z tych warstw zostały utworzone błony biologiczne, a ich najistotniejsza właściwość polegała na oddzielaniu od siebie odrębnych obszarów. We  wprowadzonej  wyżej  terminologii  są  one  powstającymi  naturalnie  chemicznymi  "maszynami", których  funkcją  jest  rozdzielanie  wód  oceanów  na  odrębne  strefy.  (Rzeczywiste  błony  biologiczne składają się z dwóch warstw, których cząsteczki ustawiają się ogonami do siebie, głowy zaś mają na obu  powierzchniach  "zewnętrznych").  Doron  Lancet  zasugerował,  że  takie  błony  mogą  również  się zamykać,  tworząc  maleńkie  kapsułki,  a  inne  cząsteczki  mogą  dyfundować  do  ich  wnętrza  bądź  na zewnątrz. Przypuśćmy – powiada Lancet – że cząsteczki uwięzione wewnątrz takiej kapsułki w czasie jej pierwszego uformowania, zupełnie przypadkowo, należą do sieci autokatalitycznej. Wówczas sieć – zasilana  surowcami  dyfundującymi  do  środka  ze  zróżnicowanego,  lecz  nieuporządkowanego pierwotnego oceanu – będzie się replikować. Przypuśćmy dalej, że lipidy, których cząsteczki tworzą kapsułkę, również są częścią tej autokatalitycznej sieci. Wówczas, w miarę replikacji swej zawartości, kapsułka będzie się powiększać, aż osiągnie rozmiary powodujące jej niestabilność w tym sensie, że będzie miała skłonność do rozpadania się na mniejsze kapsułki, z których każda zawiera chemiczny zespół  wspomagający,  konieczny  do  podtrzymywania  procesu.  Proces  taki  nie  ma  wyraźnie zaznaczonego końca: otrzymujemy w rezultacie prototyp komórki, która pobiera substancje odżywcze, rośnie  i  dzieli  się  na  komórki  tego  samego  rodzaju.  A  zatem,  w  warunkach  spokojnego  morza  i sprzyjającego  wiatru,  sieci  autokatalityczne  w  istocie  mogą  tak  zorganizować  własną  geometrię przestrzenną, by utworzyć replikujące się organizmy – a przynajmniej protoorganizmy. Teraz bardziej złożone replikujące się cząsteczki mają na czym jechać na barana. To, co opisaliśmy powyżej, nie jest pewne. Chodziło nam o pokazanie, z jaką łatwością życie może się  pojawić  jako  wynik  naturalnych  połączeń  zwykłych  cech  fizycznych  i  chemicznych  świata nieorganicznego.  A  co  się  wydarzyło  naprawdę?  W  rozdziale  4  przyjrzymy  się,  jak  i  dlaczego  takie jeżdżenie na barana doprowadziło w końcu do powstania życia, które znamy. Procesem napędzającym to  wszystko,  była  –  rzecz  jasna  –  ewolucja.  Na  razie  przygotujemy  scenerię,  pomijając  element ewolucyjny i opisując to, co – jak się wydaje – zaszło, lecz nie pytając: dlaczego. Kapsułki  lipidowe,  wypełnione  autokatalizującymi  sieciami  substancji  chemicznych,  stanowią  na tyle  dobre  przybliżenie  prawdziwych  organizmów  o  stopniu  złożoności  odpowiadającym  bakteriom  – prokariontom  –  że  możemy  sobie  łatwo  wyobrazić,  jak  mogły  powstać  organizmy  prokariotyczne, mimo że najbardziej prawdopodobne teorie ich pochodzenia nie są aż tak proste – o czym wkrótce się przekonamy. W każdym razie, w jakikolwiek sposób one powstały, wiemy na pewno, że się pojawiły, rozmnożyły, rozwinęły i zajęły powierzchnię Ziemi wkrótce po zaistnieniu ciekłego morza. Wiemy też, że stało się to bardzo szybko, chociaż nie możemy być pewni, czy zaraz, czy też kilka milionów lat po  pojawieniu  się  wody  w  stanie  ciekłym.  Na  geologicznej  skali  czasu  ta  różnica  jest  nieistotna;  w każdym razie wszystko wydarzyło się tak prędko, że sam proces musiał być chemicznie i fizycznie "łatwy", i to dla całej planety, która stygła po bombardowaniu przez meteoryty. Istotnie, pewne rodzaje meteorytów  zawierają  składniki  organiczne,  a  więc  niewykluczone,  że  początkowym  rusztowaniem były  cząsteczki  z  przestrzeni  kosmicznej,  jak  to  wiele  lat  temu  zasugerowali  Fred  Hoyle  i  Chandra Wickramasinghe.7 Bardziej  złożone  formy  rozwinęły  się  po  3  miliardach  lat  panowania  w  morzach  życia prokariotycznego. W tym czasie wiele różnych organizmów "wynalazło" fotosyntezę, metodę zasilania zachodzących  w  nich  rekurencyjnych  procesów  chemicznych  energią  pobieraną  ze  światła słonecznego. Przy okazji wydalały substancję będącą bardzo toksycznym odpadem, mianowicie tlen. W  owym  okresie  nieliczne,  jeśli  w  ogóle  jakieś,  organizmy  wykorzystywały  tlen,  który  jest  silnie reagującą substancją chemiczną: tlen do dziś przysparza nam kłopotów, umożliwiając zapalanie się różnych rzeczy. Nagromadzony wówczas tlen całkowicie odmienił naszą atmosferę; do tego stopnia, że  jest  ona  daleka  od  równowagi  chemicznej  –  oznacza,  to,  że  gdyby  nie  było  życia,  poziom  tlenu znacząco by się obniżył, w miarę jak pierwiastek ten reagowałby z różnymi minerałami i je utleniał. Życie  nie  zatrzymuje  owych  reakcji,  ale  dostarcza  tlen  szybciej,  niż  zużywa  go  niewspomagana chemia. Około  1,5  miliarda  lat  temu  pojawiły  się  nowe  formy  życia,  ze  znacznie  bardziej  złożonymi rekurencyjnymi  procesami  chemicznymi,  które  wykorzystywały  nowe  reakcje,  zachodzące  dzięki obecności  tlenu.  Były  to  eukarionty  (organizmy  eukariotyczne),  wyróżniające  się  obecnością  jądra komórkowego. Ludzie często mówią o bakteriach, że są "jednokomórkowe", a o istotach podobnych do nas,  że  są  "wielokomórkowe",  zupełnie  jakby  człowieka  można  było  utworzyć  z  połączenia  wielu bakterii  –  Jest  to  obraz  całkowicie  fałszywy.  Komórki  bakterii  są  wprawdzie  organizmami

jednokomórkowymi,  ale  ich  budowa  znacznie  odbiega  od  budowy  najprostszych  komórek eukariotycznych tworzących organizm eukariontów. Eukarionty mogą być jednokomórkowe – dobrze znanym przykładem jest ameba (Amoeba) – ale mogą  być  również  wielokomórkowe.  Komórka  eukariotyczna  znacząco  różni  się  od  bakterii.  Jest większa – z reguły ma około 10 000 razy większą objętość. Nawet w jednokomórkowym organizmie eukariotycznym  komórka  ma  zestaw  organelli,  podjednostek  składowych,  pełniących  pewne szczególne funkcje – jądro komórkowe zawiera większość DNA komórki, a mitochondria wykorzystują tlen  i  dostarczają  komórce  energię.  Według  obecnie  uznawanej  teorii,8  która  pojawiła  się  w początkowej  postaci  co  najmniej  sto  lat  temu  i  została  podjęta  na  nowo  w  1967  roku  przez  Lynn Margulis,  komórka  powstała  z  różnego  rodzaju  niezależnych  bakterii  w  procesie  symbiozy,  którego początkiem  mogło  być  pasożytnictwo.  Proste,  lecz  mylące  jest  stwierdzenie,  że  różne  bakterie "zeszły się razem", aby utworzyć komórkę. W precyzyjniejszym ujęciu komórki eukariotyczne wyłoniły się na skutek wspólnej ewolucji różnych komórek prokarło­tycznych. Nie mamy na myśli tylko tego, że się  "pojawiły";  stwierdzenie  to  należy  rozpatrywać  w  znaczeniu  zjawiska  emergentnego.  Powyższe określenie pochodzi z filozofii i jest stosowane w sytuacji, gdy zachowanie jakiegoś układu wydaje się wykraczać poza wszystko, co tkwi w jego składnikach, kiedy całość zdaje się "większa niż suma jej wszystkich  części".  Chodzi  nam  w  uproszczeniu  o  to,  że  jeśli  zbierzecie  razem  mnóstwo  różnych komórek  prokariotycznych  i  odpowiednio  długo  poczekacie,  to  stworzą  one  komórkę  eukariotyczna jako odpowiedni sposób zadbania o własne interesy. Mamy jeszcze wiele do powiedzenia o emergencji. Organizmy wielokomórkowe powstały, jak sądzimy, nie wskutek łączenia się oddzielnych komórek w kolonię, ale zaczynając od pojedynczej komórki przez jej wielokrotne dzielenie się – rozmnażanie przez  podział.  W  ten  sposób  początkowo  pojedyncza  komórka  stawała  się  skupiskiem  komórek potomnych z tym samym DNA, identycznych pod względem genetycznym i podlegających ewolucji. Teraz  każda  z  podjednostek  (komórka)  mogła  swobodnie  podlegać  specjalizacji,  o  ile  jej  wynik pomagał  w  podtrzymaniu  cyklu  życiowego  organizmu.  Tak  więc  eukarionty  rozwinęły  rozmaite  typy komórek, o zróżnicowanych budowie i funkcji. Podobnie jak cząsteczki wprowadziły całkowicie nowe wymiary złożoności do atomów, tak komórki eukariotyczne dodały zupełnie nowe wymiary złożoności organizmom.  Nowa  atmosfera  Ziemi  otworzyła  drzwi  przed  organizmami  oddychającymi  tlenem  i cechującymi się szybszym metabolizmem; życie zaczęło wyprawiać dzikie harce autokomplikacji. Czasami  pozornie  drobna  zmiana  ma  ogromne  konsekwencje,  i  to  w  skali  globalnej.  W  pewnej chwili  jakieś  odmiany  morskich  organizmów  przestały  usuwać  wydaliny  w  postaci  płynnej  lub półpłynnej,  a  zaczęły  je  produkować  w  formie  stałej.  Przypuszczalnie  pierwszym  takim  zwierzęciem był pływający "miękki" robak, ale mógł to również być "opancerzony" trylobit – czas się zgadza, ale dowody nie są przekonujące. Ta niewielka zmiana w zawartości wody wywołała ogromną zmianę, jako że  stałe  odchody  opadały  na  dno  płytkich  mórz,  tworząc  beztlenową  warstwę,  na  której  mogły  się "paść" organizmy o miękkich ciałach. Odchody jednego zwierzęcia stały się podstawą życia innego – zupełnie tak samo, jak zdarzyło się wcześniej z toksycznym tlenem wydalanym przez bakterie. W 1909 roku w Parku Narodowym Yoho w kanadyjskiej części Gór Skalistych znaleziono bardzo istotne  dowody  dotyczące  jednego  z  dziwniejszych  etapów  ewolucji.  Charles  Walcott,  sekretarz Instytutu  Smithsona,  a  zarazem  wybitny  amerykański  paleontolog,  odkrył  dużą  liczbę  niezwykłych skamieniałości w formacji skalnej na przełęczy Burgess (łupki z Burgess). Historię tę opisał Stephen Jay  Gould  we  wciągającej  książce  Wonderful  Life  (Wspaniale  życie).  Skamieniałości  były  niezwykłe dlatego,  że  zostały  utworzone  z  organizmów  o  miękkich  ciałach.  Zazwyczaj  części  miękkie  się  nie zachowują, ale w tym wypadku zbiornik wodny, w którym żyły owe istoty, został zalany przez błotną lawinę.  Po  pobieżnym  obejrzeniu  skamieniałości  Walcott  zaliczył  je  do  rozmaitych  znanych  grup organizmów,  a  następnie  włożył  skamieniałości  do  szuflady  i  o  nich  zapomniał.  W  1971  roku  Harry Whittington  z  Uniwersytetu  w  Cambridge  zauważył,  że  organizmy  z  Burgess  są  znacznie  bardziej interesujące,  niż  wydawało  się  Walcottowi.  Stanowiły  one  dowód  na  wczesny  wybuch  życia wielokomórkowego: różnorodność anatomiczna w obrębie tego jednego niewielkiego zbiornika wodnego była  znacznie  większa  niż  w  całym  dzisiejszym  globalnym  ekosystemie.  Nie  w  kategoriach  liczby gatunków, ale liczby podtypów. Podtyp to jedna z najszerszych kategorii w klasyfikacji organizmów. Na  przykład  dzisiejsze  stawonogi  (Arthropoda)  to  przedstawiciele  trzech  podtypów:  skorupiaków Crustacea – (na przykład krewetki i im podobne), szczękoczułkowców Chelicerata (pająki, skorpiony i ich krewni) oraz jednogałęziowców Uniramia (owady i wiele innych), a wszystkie one rozwinęły się z trzech  grup  organizmów  obecnych  w  Burgess.  W  skamieniałościach  z  Burgess  znajduje  się  jednak ponad  20  innych,  całkowicie  odmiennych  form  stawonogów,  z  których  tylko  jedna  –  wymarłe  już trylobity  –  odegrała  większą  rolę.  Niedawno  kilku  paleontologów  zasugerowało,  że  różnorodność

organizmów z Burgess nie jest aż tak duża, jak się początkowo wydawało, jednak nie ma wątpliwości, iż tworzą one niesamowitą i zróżnicowaną grupę: na przykład na rycinie 3 pokazano segmentowany organizm o nazwie Opabinia, wyposażony z przodu w narząd przypominający dyszę, z tyłu – w pazur, pięcioro oczu, skrzela leżące po bokach ciała oraz trójczłonowy ogon. Ryc. 3. Opabinia, organizm ze skamieniałości z Burgess, rysunek autorstwa Marianne Collins. Tylko jedno ze stworzeń z Burgess stało się częścią ewolucyjnego drzewa genealogicznego, które prowadzi do człowieka. Ponieważ większość tych stworzeń szybko wyginęła bez wyraźnych przyczyn związanych  z  ich  budową,  Gould  wydedukował,  że  przeżycie  wybranych  organizmów  było  w  dużej mierze  kwestią  szczęśliwego  przypadku,  i  stąd  wyciągnął  wniosek,  że  ludzką  obecność  na  Ziemi zawdzięczamy  raczej  losowi  niż  "dobremu  projektowi".  Czy  naprawdę  tak  jest?  Naszą  odpowiedź podajemy w rozdziale 5. Jednak jakkolwiek to interpretować, skamieniałości z Burgess wskazują, że około  570  milionów  lat  temu,  na  początku  okresu  kambryjskiego,  życie  stało  się  nagle  ogromnie różnorodne. Owa gwałtowna w skali geologicznej zmiana jest nazywana eksplozją kambryjską. Łupki  z  Burgess  stanowią  wymowną  ilustrację  tego,  że  ewolucja  może  prowadzić  do  zmian zachodzących  szybko  i  mających  dalekosiężne  skutki.  Ale  co  właściwie  napędza  ewolucję?  Istoty ludzkie,  świadome  własnej  śmiertelności,  mają  swoistą  obsesję  na  punkcie  Ponurego  Kosiarza, choćby dlatego, że mgliście dostrzegają Jego nadejście, co nie bardzo się im podoba. Ponury Kosiarz odgrywa więc główną rolę w powszechnej opowieści o ewolucji, która jest "naturą o czerwonych kłach i pazurach", gdzie jedne stworzenia dążą do zdobycia przewagi nad innymi w desperackiej, prowadzonej bez  żadnych  zahamowań  walce  o  przetrwanie.  Uważa  się,  że  jedynie  zwycięzcy  tych  bitew  mają szansę  na  podtrzymanie  swojego  gatunku:  przegrani  po  prostu  giną  i  w  ten  sposób  organizmy  o "dobrych genach" rozmnażają się kosztem wszystkich pozostałych. Ten prosty i przekonujący obraz jest,  jak  się  wydaje,  wytłumaczeniem  ogólnego  wzrostu  złożoności  form  życia.  Tymczasem  już wkrótce przekonamy się, że właśnie ten obraz ewolucji jest błędny, nawet w odniesieniu do prostych organizmów. W rzeczywistości w ewolucji zarówno organizmów złożonych, jak i umysłu główną rolę odgrywa nie Ponury Kosiarz, lecz Ponury Siewca, który rozpoczyna swoją pracę od miliardów sztuk, toteż prawie wszystkie organizmy muszą zginąć jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości. Niezwykle sentymentalnie postrzegamy "naturalne" życie zwierząt – jako idyllę, choć w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Niemal  wszystkie  dzikie  stworzenia  umierają  bez  wydania  potomstwa.  Na  przykład  z  10  tysięcy  jaj składanych przez samicę żaby podczas jej całego życia średnio ginie 9998 – tylko z dwóch jaj rozwiną się  nowe  osobniki,  które  zastąpią  swych  rodziców  i  wydadzą  potomstwo.  Krańcowy  jest  przypadek dorsza: jedna samica składa 40 milionów jaj, z których ginie 39 999 998. Te dwa przeżywające dadzą początek następnym pokoleniom. Produkcja ogromnej liczby jaj to strategia, która rozpoczęła się od wielokomórkowych  eukariontów,  czyniąc  zarazem  śmierć  niezbędnym  składnikiem  systemu  życia. Ponury Siewca rozsiewa życie na drodze z zakrętem w stronę samokomplikacji, co wydaje się nieco sprzeczne  z  intuicją.  Przestańmy  jednak  myśleć  o  "marnotrawstwie"  związanym  z  nadprodukcją  39 999  998  jaj  dorsza.  Układ  rozrodczy  samicy  jest  układem  produkcyjnym  i  może  tę  liczbę  jaj wyprodukować z taką samą łatwością, z jaką produkuje dwa jaja. Choć to nie dziewiętnastowieczna fabryka,  której  właściciel  traci  pieniądze  przy  każdej  odrzuconej  sztuce,  samica  ma  pewną  cechę wspólną  z  właścicielem  fabryki:  jeśli  koszt  konserwacji  jest  duży  lub  trudno  zdobyć  surowce,  nie można sobie pozwalać na takie niedbalstwo. Na początek więc rozważymy organizmy, które niewiele inwestują  albo  w  jakość  produkcji,  albo  w  opiekę  nad  poszczególnymi  potomkami.  Ponury  Siewca zbiera  tutaj  prawdziwe  żniwo,  gdyż  szalenie  korzystne  jest  wytwarzanie  ogromnie  licznego jednorodnego  potomstwa  z  ewentualną  utratą  jego  większości.  Korzyść  wynika  z  tego,  że  można

potem  dokonywać  selekcji  zachowanych  egzemplarzy.  Zamiast  inwestować  w  linię  produkcyjną wysokiej  jakości,  wytwarzającą  doskonałe,  wypieszczone  artykuły,  można  tanio  wytwarzać  wielkie ilości byle czego, a następnie przesiewać produkty w poszukiwaniu rzadkiego dobrego egzemplarza. W istocie, można wyprodukować parę artykułów wysokiej jakości nawet wtedy, gdy w ogóle nie istnieje technologia konieczna do ich niezawodnego wytwarzania w tysiącach sztuk. Kiedy  życie  prostych  organizmów  eukariotycznych  stawało  się  coraz  bardziej  intensywne, korzystne okazało się posiadanie układów zmysłowych i przekaźnikowych – w ten sposób rozwinęły się komórki nerwowe. Jeśli jesteś drapieżcą, a twoje ofiary pracowicie rozwijają układ nerwowy, o ile nie  dotrzymasz  im  kroku,  nie  czeka  cię  świetlana  przyszłość.  To  stwierdzenie  pozostaje  prawdziwe także  po  zamianie  ról,  dlatego  też  wkrótce  doszło  do  ewolucyjnego  "wyścigu  zbrojeń",  pchającego wszystkie organizmy w stronę coraz bardziej wyrafinowanej maszynerii nerwowej. Ten wyścig zbrojeń na razie dotarł do etapu "wyprodukowania" mózgu – kto wie, do czego jeszcze doprowadzi? – chociaż pewne  organizmy  wielokomórkowe,  takie  jak  szkarłupnie  (Echinodermata),  czyli  rozgwiazdy  i  ich krewni, świetnie sobie radzą bez wykształconego mózgu. Zwierzęta o najlepiej na całej planecie rozwiniętych mózgach – delfiny, goryle, szympansy i ludzie – to  ssaki.  Historia  ssaków  była  burzliwa,  co,  być  może,  stało  się  powodem  rozwoju  tak  sprawnych mózgów. Eksplozja kambryjska, zachowana dla potomności w łupkach z Burgess, nie jest jedynym gwałtownym  wybuchem  różnorodności  przechowanym  w  skamielinach.  Kolejny  wybuch,  zasadniczy dla ewolucji ssaczych mózgów, zdarzył się wkrótce po wyginięciu dinozaurów – zabitych, jak obecnie zdają się świadczyć dowody, przez umiarkowanej wielkości meteoryt, który uderzył w Ziemię tuż koło meksykańskiego  wybrzeża  Jukatanu.  Dinozaury  były  zbyt  wyspecjalizowane,  by  sobie  poradzić  ze zmianami klimatu wywołanymi owym zderzeniem, mającym energię kilkaset razy większą niż energia bomby  atomowej  zrzuconej  na  Hiroszimę.  Uważa  się,  że  zniknięcie  dinozaurów  uwolniło  spod  ich jarzma  liczne  malutkie  "kosmate  stworzonka":  ssaki.  Ssaki  przez  dziesiątki  milionów  lat  istniały równolegle  z  dinozaurami,  ale  mogły  zajmować  jedynie  nisze  odpowiednie  dla  drobnych  zwierząt. Według  jednej  z  teorii,  którą  zawdzięczamy  Harry'emu  Jerisonowi9,  pierwotnie  wszystkie  ssaki prowadziły dzienny tryb życia, polegając na wzroku jako na głównym ze swych zmysłów; jednak kiedy dinozaury  stały  się  wszechobecne,  ssaki  zostały  zmuszone  do  przejścia  na  nocny  tryb  życia  i kierowania  się  początkowo  słabo  rozwiniętym  zmysłem  słuchu,  który  zaczęły  doskonalić.  Kiedy dinozaury  zeszły  im  z  drogi,  okazało  się,  że  ssaki  potrafią  szalenie  skutecznie  wykorzystywać  oba zmysły,  to  zaś  zapewniło  im  przewagę  ewolucyjną  i  było  początkiem  radiacji  adaptatywnej.  Teraz ssaki  oddziaływały  między  sobą  i  ze  wszystkim,  co  je  otaczało,  a  w  związku  z  tym  cały  ożywiony układ przybierał coraz bardziej złożone formy, aż w końcu pojawił się umysł. Wiele zwierząt ma mózg, ale wydaje się, że niewiele z nich ma umysł. Umysł to wyższy poziom z organizowania, pozostający z mózgiem w takiej samej relacji Jak antylopa z amebą. Główne pytanie, na  które  poszukujemy  odpowiedzi  w  Wytworach,  brzmi:  "Skąd  się  wziął  umysł?".  Przyznajemy,  że ważną część tej odpowiedzi stanowi Ponury Siewca. Jest On odpowiedzialny za przejście nie tylko od organizmów prostych do złożonych, ale i od mózgu do umysłu. Podamy teraz szkic argumentacji; w rozdziale 6 podejmiemy ten wątek ponownie. Przejście  od  mózgu  do  umysłu  można  prześledzić,  cofając  się  do  czasów,  gdy  zwierzęta  miały opanowane  niegenetyczne  sposoby  ochrony  potomstwa.  Jest  to  sztuczka  korzystna  dla  zwierząt bardziej złożonych, jako że one w większym stopniu przypominają dziewiętnastowiecznego właściciela fabryki  i  "nie  stać"  ich  na  tak  skrajne  poddawanie  się  działaniom  Ponurego  Siewcy,  jak  to  jest  w wypadku  dorsza.  Pewne  zwierzęta,  spośród  których  dla  naszych  celów  najlepszym  przykładem  są ssaki,  rozwinęły  umiejętność  opieki  nad  potomstwem,  dzięki  czemu  mogły  produkować  go  mniej. Wśród  "wynalazków",  które  umożliwiły  tę  sztuczkę,  były:  macica,  czyli  pozostające  pod  kontrolą środowisko  rozwijającego  się  zarodka,  oraz  mleko  –  sposób  na  natychmiastowe  dostarczanie młodemu  zwierzęciu  pożywienia.  Takie  młode  były  zatem  "uprzywilejowane"  –  miały  zapewnioną szczególną opiekę kosztem własnych rodziców. Ponieważ potomstwo rozwijało się pod opieką matki, można było polegać na bardziej złożonych drogach rozwoju – matka zapewniała bowiem mechanizmy kontrolne niezbędne do właściwego rozwoju dziecka. Potrafiła to robić w niezawodny sposób dlatego, że  jej  matka  postępowała  tak  samo  w  stosunku  do  niej  itd.  (Jeśli  się  zastanawiacie,  jak  się  to wszystko zaczęło, to znaczy że nie przyswoiliście sobie lekcji o jajku i kurze: nie pamiętacie o pojęciu rusztowania). Dzięki  całej  serii  stopniowych  przystosowań,  obecnie  dość  dobrze  przez  nas  rozumianych, przywilej  rodzicielski  doprowadził  do  powstania  zupełnie  nowego  rodzaju  inteligencji,  która wykorzystuje  sztuczki  polegające  na  uczeniu  się  i  nauczaniu.  Rodzice  stali  się  częścią  kontekstu zachowań  swego  potomstwa.  Nie  jest  to  jednak  typowe  dla  wszystkich  inteligentnych  zwierząt;  na

przykład  ośmiornice  i  rawka  wieszcza  (Squilla  mantis)  również  wykształciły  bardzo  wszechstronne mózgi – inteligencję – ale działające na zasadzie połączeń wewnętrznych, które umożliwiają uczenie się  bez  udziału  rodziców.  Natomiast  u  ssaków  i  niektórych  ptaków  rola  rodziców  staje  się  częścią kontekstu inteligencji. Szczury, wilki, koty i delfiny rodzą się w środowisku rodzicielskim i jeszcze "w gnieździe" podchwytują nowe sztuczki – nowe okrzyki ostrzegawcze, nowe sposoby chwytania ryb i wyłudzania pożywienia od ludzi. Oto moment, kiedy na scenie pojawia się umysł. Będziemy przekonywać, że właśnie tego rodzaju przekaz  kulturowy  specjalnych  form  zachowań  wpłynął  na  rozwój  umysłu  właściwego  człowiekowi. Umysł  nie  jest  po  prostu  kwestią  wyrafinowanej  budowy  mózgu;  to  coś,  co  pojawiło  się  za pośrednictwem  kulturowej  sztuczki  przekazywania  zachowań  przez  nauczanie  i  uczenie  się. Kontekstualność odgrywa tutaj zasadniczą rolę: umysł nie może pojawić się w izolacji. Tak samo jak życie nie pojawiło się od razu w pełni uformowane, ale stopniowo powstawało z nie­ życia,  nasze  umysły  kształtowały  się  krok  po  kroku  wśród  organizmów,  które  przekazywały  coraz więcej  zachowań  przez  uczenie  się,  a  nie  w  formie  natychmiast  przyswajalnych,  odziedziczonych programów. Głównym celem Wytworów jest pokazanie, że: 1) unikatowe (w oczywisty sposób) cechy ludzkiej  wyobraźni,  ludzkiej  kreatywności  i  ludzkiej  moralności  są  emergentnymi  cechami  procesów tak złożonych jak ewolucja i kultura oraz nie powstawały stopniowo z niepozornych początków; 2) nie można  rozsądnie  wskazać  poprzedników  wielu  istotnych  cech.  Najistotniejszą  sztuczką  było  to,  że rozwinęliśmy specyficzne kulturowe zestawy "zrób człowieka", dzięki którym dzieci przechodzą przez ciąg  doświadczeń  i  za  ich  sprawą  stają  się  dorosłymi,  a  oni  następnie  wspomagają  społeczność produkującą taki sam rodzaj istot ludzkich. Rzecz jasna, jest to proces rekurencyjny. Mamy jeszcze do omówienia wiele spraw, szczególnie kwestię przyszłości naszego coraz bardziej wielokulturowego  świata.  Nie  możemy  jednak  zdradzić  całej  fabuły  na  samym  początku.  Mamy nadzieję,  że  osiągnęliśmy  już  cele  rozdziału  wprowadzającego  –  stworzyliśmy  solidną  podstawę, przedstawiliśmy główne tematy, które zostaną rozwinięte w dalszym ciągu książki, podaliśmy "mapę drogową"  terenu,  w  który  się  wybieramy.  Nie  mamy  wszak  najmniejszego  zamiaru  wyjawić  teraz wszystkiego, co napotkamy w czasie dalszej podróży. Ten pierwszy rozdział musi spełnić jeszcze jedno zadanie, a mianowicie "wprowadzić obcych". W książce The Collapse of Chaos (Załamanie chaosu; w dalszym ciągu w skrócie nazywanej po prostu Collapse)  stwierdziliśmy,  że  naszą  wyobraźnię  –  i  mamy  nadzieję,  że  również  Waszą  –  można uruchomić dzięki posiadaniu jakiegoś standardowego mechanizmu do oddawania się dzikiej, niczym nieokiełznanej spekulacji, bez potrzeby ciągłego przypominania, że "z punktu widzenia nauki ta akurat kwestia nie jest faktem, a znalazła się tu po to, by sprowokować do równoległego, pełnego wyobraźni myślenia".  Osiągamy  to  dzięki  literackiemu  pomysłowi  wprowadzenia  dramatycznych  interludiów, zapisanych  w  formie  scenariusza,  którego  głównymi  postaciami  są  niesamowici  obcy  przybysze  z planety Zaratustra, przypominający puchate, żółte strusie, ale o znacznie dziwniejszych obyczajach. Musimy  was  przestrzec,  że  Zaratustranie  mają  kulturową  obsesję  na  punkcie  cyfry  osiem,  co zdradzają  ich  wypowiedzi,  obficie  kraszone  sylabą  "okt".  Na  przykład  wszyscy  są  wiecznymi oktymistami – jeśli nie liczyć paru heretyków septymistów [od greckiego słowa okta, oznaczającego osiem.  Określenia  "oktymista"  i  "septymista"  żartobliwie  wykorzystują  podobieństwo  fonetyczne  do swych standardowych pierwowzorów, a także przedrostki "okt­" i "sept­", oznaczające osiem i siedem. Oktuplet:  zbiór  ośmioelementowy  (przyp.  tłum.)].  Ponadto  lubią/nie  lubią  (niepotrzebne  skreślić) pytania/pytań  i  odpowiedzi  związane/związanych  z  wyborem  spośród  wielu  możliwości.  I  na  ogół odnajdujemy  ich  w  towarzystwie  "Regulacji",  czyli  dużego,  przypominającego  różowego  robaka, złożonego biurokraty roju. Obcy wrócili. Pojazd pasażerski Obserwator Księżyców, ze standardową oktuple­tową załogą Zaratustran, mija zapadłe,  lecz  zwyczajne  spiralne  ramię  ich  zapadłej,  lecz  zwyczajnej  galaktyki.  Podróż  do  tej  pory przebiegała bez niespodzianek – przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w wypadku wszelkiej podróży odbywanej przez dowolną ósemkę Zaratustran – jednak teraz czujniki pojazdu zaalarmowały załogę o niespodziewanym odkryciu. Dla uproszczenia będziemy identyfikować obcych za pomocą ról, jakie odgrywają w oktuplecie, a nie  za  pomocą  imion.  Tak  chyba  jest  lepiej,  jako  że  ich  typowe  imiona  brzmią  mniej  więcej  tak: "Nifflepuffl­trentleboffle­Pufflex  z  Linii  Trzeciej".  Określenia  ich  ról,  raz  wprowadzone,  będziemy następnie  oznaczać  skrótami.  "Niszczyciel  faktów"  w  tym  oktuplecie  powiadamia  "Mistrza  areny"  o

zaskakującym odkryciu. Niszczyciel faktów to w języku Zaratustran naukowiec: określenie to nie ma negatywnego podtekstu. Niszczyciel  faktów  [Uprzejmie]:  Zlokalizowaliśmy  planetę  tlenowo­węglową,  Mistrzu.  [Jest  to alternatywne/nieoficjalne  określenie  Mistrza  areny,  używane  przez  członków  tego  samego  oktupletu, jeśli jawnie nie występują przy tym istoty pozaoktupletowe.] Mistrz: Wspaniale. Od wieków nie jadłem świeżej zupy bakteryjnej! Rozkaż naszemu "Rębaczowi drewna", by wysłał czerpak... Nf: Ewolucja posunęła się nieco dalej, poza etap pierwotnej zupy, Mistrzu. Doszła co najmniej do wyścigu zbrojeń między roślino­ i mięsożercami. Zaobserwowałem liczne ruchome rośliny drapieżne. Są też mięsożerni metadrapieżcy, polujący na roślinożerców pojedynczo lub w małych gromadach. M: Wszyscy, rzecz jasna, rozmnażają się oktalnie. Nf: Nie, są dwójkowi. M: Dwójkowi? Jak niesłychanie nieoktymistycznie! Chyba Arystoteles udowodnił logiczną wyższość reprodukcji  oktalnej  na  długo  przed...  och,  nieważne  –  środowisko  już  i  tak  zostało  nieodwracalnie skażone.  Będę  musiał  zaczekać  do  końca  naszej  kadencji  w  służbie  publicznej  z  ruszeniem  na bakteryjną hulankę w którejś z farm odosobnienia... Okłamujący  dzieci  [Wpada  podekscytowany.  "Okłamujący  dzieci",  bardzo  szacowna  rola,  jest odpowiednikiem naszego nauczyciela]: Mistrzu, z tej planety są wysyłane sygnały radiowe! M: Ależ każda cywilizacja rozwinięta na tyle, by wysyłać fale radiowe, umiałaby je powstrzymać ze względu na bezpieczeństwo. Nf: Niewątpliwie, Mistrzu – tylko że ta tego nie robi. M:  To  godne  uwagi/śmieszne  (niepotrzebne  skreślić).  Mam  nadzieję,  że  nie  okaże  się  to  dziką pogonią za głuszcem [z ang. wild goose chase. Aluzyjna zabawa słowna wykorzystująca idiomatyczne wyrażenie "pogoń za dziką gęsią", które oznacza postępowanie głupie, bezowocne lub beznadziejne, opierająca  się  na  podobieństwie  fonetycznym  słów:  goose,  czyli  gęś,  oraz  groose  i  grouse,  które oznaczają głuszca (przyp. tłum.)] [Pogoń za głuszcem jest starym Zaratustrańskim rytuałem, podczas którego  dzieci  uczą  się  panowania  nad  sobą,  tropiąc  i  podchodząc,  bardzo  powoli  i  po  cichutku, całkowicie nieszkodliwego głuszca. Ćwiczenie to uznaje się za nieudane, jeśli głuszec zauważy, że jest  tropiony.  Aby  pogoń  za  głuszcem  zakończyła  się  sukcesem,  nie  może  się  odbywać  w  sposób dziki] Nf: Popatrz na tę rekonstrukcję. [Rzutnik obrazów holowizualnych pokazuje krótki fragment bardzo zniekształconych,  migoczących  form.  Dziwna  istota  mająca  dwie  kończyny,  luźną,  powiewającą  i wielobarwną  skórę  oraz  duże,  niezgrabne  kopyta  przystrojone  w  supełkowe  wypustki  stoi  przed płaskim  ekranem,  na  którym  są  umieszczone  rozmaite  symbole.  Tłumacz  statku  –  urządzenie elektroniczne  znajdujące  się  na  wszystkich  zaratustrańskich  pojazdach  –  nauczył  się  już  języka. Oświadcza, że istoty te nazywają siebie "ludźmi", a ich planeta to "Ziemia".] Nf [Z wahaniem]: Nie jestem pewien, jak to powiedzieć, ale na podstawie struktury lingwistycznej może się wydawać, że ci "ludzie" nie dzielą się swymi umysłami oktalnie. M: Co takiego? Dwójmyślenie? Ależ to prawie niesłychane. Nf:  Nie.  Jednomyślenie  [z  ang.  singleminds.  Kolejna  nieprzetłumaczalna  gra  słów  oparta  na określeniach  duolminded  i  singleminded  oznaczających  dosłownie  umysł  podwójny  i  pojedynczy, potocznie zaś kogoś niezdecydowanego i mającego wyłącznie jeden cel (przyp. tłum.)]. M [Zaszokowany]: To zupełnie niesłychane. Tłumacz:  "A  oto  pogoda  na  dziś,  24  września  2359  roku.  Deszcz  z  przelotnymi  ulewami  na północy,  ulewy  z  przelotnym  deszczem  na  południowym  wschodzie.  Gwałtowne  burze  nadciągają  z zachodu.  Mówił  Trent  Severn  ze  Słonecznego  Kanału:  wszystkim  przemiłym  słuchaczom  –  dobrej nocy!". [Obraz na ekranie zmienia się, przechodzi w serię niezrozumiałych obrazów, które Niszczyciel faktów  wstępnie  identyfikuje  jako  stwierdzenia  na  temat  zalet  aromatycznego  środka  tłumiącego wytwarzanie  feromonów,  o  nazwie  "Banish­for­Men".  Na  ekranie  pojawiają  się  częściowo rozpoznawalne obrazy, kończące się prymitywnym, lecz żywym przedstawieniem samej planety na tle sztucznych  gwiazd,  a  w  poprzek  łańcuch  kanciastych,  obcych  symboli:  WYTWORY RZECZYWISTOŚCI, CZĘŚĆ 17 Z 932.] M [Zwraca się do Okłamującego dzieci]: Co to jest?

Od:  Jakaś  ciągła  opowieść  edukacyjna,  Mistrzu.  Oparta  na  szacownym/wyklętym  (niepotrzebne skreślić)  starożytnym  tekście.  [Obserwuje  ekran  i  tłumaczy  rozwijającą  się  opowieść  –  długą  i dramatyczną  historię  o  eksplodującym  Wszechświecie;  pierwiastkach  rodzących  się  w  gwiazdach; złożonych, opartych na węglu maszynach molekularnych; podwójnie spiralnej cząsteczce genetycznej; początkach życia i ewolucji, narządach zmysłów, mózgach, umysłach oraz inteligencji.] M: Cóż za fascynująca opowieść. Od: A jaka przekonująca. Nf: Jaki w niej rozmach i siła! Jakże spójna i głęboka naukowa wiedza! M: Żadnego zbędnego słowa, żadnych niedokończonych wątków – zdumiewające! [Wszyscy patrzą po sobie, a potem jednocześnie mówią:] Wszyscy [Chórem]: Więc nie może być prawdą! M  [Tłumacząc  to  wspólne  stwierdzenie  tak,  by  było  zrozumiałe  dla  jego  towarzyszy]:  Każda, prawdziwa historia ma pełno niedokończonych wątków. Nf: Chodzi nie tyle o niedokończone wątki, Mistrzu, co o otoczkę. Brak  tu  elementu  kontekstualnego.  Nie  ma  badania  scenariuszy  alternatywnych,  a  jedynie  goły, liniowy  rozwój  wydarzeń.  Każda  część  jest  logiczna,  ale  w  żadnym  przypadku  nie  bada  się dodatkowych możliwości, które istnieją w otoczeniu. A czy dostrzegliście największą wadę, na samym końcu? M: Zauważyłem. Oczywiście. Hm – wyjaśnij ją pozostałym. Nf:  Chodzi  o  to  wspaniale/żałośnie  ułomne  (niepotrzebne  skreślić)  wyjaśnienie  pochodzenia inteligencji. M: Z pewnością było to... [Jego glos cichnie.] Nf: Oczywiście: ludzkiej inteligencji. [Przybiera znaczącą pozę.} Ci obcy nie uznają żadnej innej. [Gestem podkreśla sens stów.] Inteligencji wśród tych dwójkowych, jednoumysłowych ludzi. M  [Jak  zawsze,  dociera  to  do  niego  powoli,  ale  wreszcie  chwyta]:  Ach,  rozumiem.  Oczywiście zawsze rozumiałem, teraz objaśniłeś mi to tak obrazowo. Poinformuję Okłamującego dzieci, żeby on też  to  zrozumiał.  [Odwraca  się.]  Okłamujący:  liniowa  logika  obcych  prowadzi  do  wyjaśnienia pochodzenia  inteligencji  w  gatunkach  dwupłciowych,  w  których  każdy  z  członków  ma  swój  własny, izolowany umysł. Od: Żadnej wzmianki o oktualności? M: Żadnej. Od: Żadnej inteligencji grupowej? M: Żadnej. Od: W takim razie ta ludzka opowieść jest niekompletna. Nie wyjaśnia nas. M: Właśnie. Ci ludzie wydają się nieświadomi ogromnej przestrzeni­tego­co­możliwe, która otacza każdą bieżącą chwilę. Ich jednomyślenie przejawia się nie tylko w umysłowości, ale i w uwadze. Od:  Jak  to  możliwe?  Skoro  każde  ich  działanie  jest  otoczone  przestrzenłą­tego­co­możliwe,  jak mogą nie wyczuwać jej obecności? Nf:  Wydaje  mi  się,  że  są  w  sytuacji  analogicznej  do  sytuacji  ciężkiego  chrząszcza  łoniastego, który  jest  tak  zajęty  poszukiwaniem  idealnego  korzenia  ikrowego,  że  nie  dostrzega  skradania  się włochatego zadusiciela... Od: I zamiast być rozmnożonym – zostaje zaduszony? Nf:  Właśnie.  Mistrzu?  Ustępuję  miejsca  twej  mądrości  w  celu  podsumowania,  które  zostanie zagraffitowane na Regulacjach. M [Zastanawia się przez chwilę, po czym ulega]: Ludzie nie wykryli, że otacza ich przestrzeń­tego­ co­możliwe, ponieważ nie popatrzyli w tamtą stronę.

Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 2 KOSZMAR REDUKCJONISTY Zgodnie z pierwszym akapitem książki Stephena Hawkinga Krótka historia czasu pewien sławny uczony – być może Bertrand Russell – wygłaszał kiedyś popularny wykład z astronomii. Opisał budowę Układu Słonecznego i jego umiejscowienie w Galaktyce. Pod koniec odczytu siedząca z tyłu, drobna, starsza pani wstała i stwierdziła z pretensją, że ten wykład to wierutne bzdury. Jak powiedziała, świat jest płaskim dyskiem spoczywającym na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na grzbiecie żółwia. – Ale na czym opiera się żółw? – zaprotestował uczony z pełnym wyższości uśmiechem. – Bardzo z pana sprytny młodzieniec, ale mnie pan nie oszuka. To jest żółw na żółwiu, i tak do samego końca! – oświadczyła kobieta. (W rzeczywistości w anegdotce Hawkinga pojawia się tortoise, czyli żółw lądowy lub słodkowodny, a my wstawiliśmy tu turtle, czyli żółwia morskiego; ponadto z niewyjaśnionych powodów Hawking pomija słonie. My zmieniliśmy nieco tę opowiastkę, żeby oddać należyty szacunek Wielkiemu A'Tuinowi – w którym oczywiście rozpoznajecie żółwia morskiego podtrzymującego Dysk Świata – z serii książek fantastycznych autorstwa Terry'ego Pratchetta). Wielu ludziom nauka jawi się jako źródło pewności, szkatułka pełna wyjaśnień, które  wyciągamy, chcąc odpowiedzieć na stawiane przez życie pytania. Większość naukowców jednak widzi przedmiot swych  badań  w  zupełnie  innym  świetle:  jako  metodę  skutecznego  poruszania  się  po  niepewnym świecie. Czymkolwiek może być nauka, nie jest po prostu kwestią zbierania faktów. Świat zewnętrzny rzadko  ofiarowuje  nam  niedwuznaczne  fakty:  raczej  dostarcza  rozmaitych  wskazówek,  których interpretacja  zwykle  podlega  dyskusji.  Czy  świat  staje  się  coraz  cieplejszy  na  skutek  działalności człowieka?  Czy  liczba  plemników  w  ludzkiej  spermie  spada?  Czy  emisje  gazów  spalinowych  z samochodów powodują ataki  astmy?  Czy  choroba  szalonych  krów  może  się  przenosić  na  ludzi?  W świecie  faktów  na  każde  z  tych  pytań  istniałaby  prosta  odpowiedź  typu:  tak/nie.  W  rzeczywistym świecie,  gdzie  fakty  są  zastąpione  interpretacjami  dowodów,  takie  pytania  stanowią  źródło prawdziwych  sporów,  w  których  sprzeczne  punkty  widzenia  często  odwołują  się  do  prawidłowo dokonanych obserwacji. Tym, co naprawdę nauka nam proponuje, nie są fakty, lecz zrozumienie, nie odpowiedzi, lecz plany na  nieprzewidziane  okoliczności.  Cała  nasza  wiedza  o  świecie  opiera  się  na  założeniach,  że  nasze zmysły  nas  nie  oszukują,  że  aparatura  działa  zawsze  tak  samo  niezależnie,  gdzie  się  znajduje,  że wzorce naszych zachowań, ustalone na podstawie ograniczonej liczby doświadczeń, są powszechnie obowiązujące  itd.  Nauka  bada  konsekwencje  takich  założeń,  poddaje  je  próbom  i  odrzuca  te wszystkie, które mają wady. Jej celem jest określenie spójnych punktów widzenia, które będzie można wykorzystać do zrozumienia, jak funkcjonuje otaczający nas świat. W tym rozdziale krótko opiszemy, czym jest naukowe wnioskowanie, wyjaśnianie i  zrozumienie. Omówimy naturę teorii naukowych oraz przedstawimy pewne wyobrażenia i koncepcje, które są nam potrzebne po to, by Wytwory ruszyły z miejsca. W szczególności zwrócimy uwagę na dwa sposoby myślenia  o  zjawiskach  przyrody.  Jeden  z  nich,  znany  pod  nazwą  redukcjonizmu,  wyjaśnia,  jak funkcjonuje dany system, na podstawie jego części składowych i sposobu, w jaki są one złożone w całość.  Drugi,  z  braku  lepszego  określenia  nazwany  kontekstualizmem,  tłumaczy  działanie  układu, odwołując się do okoliczności, w których ten układ pracuje bądź powstał. Redukcjonizm zagląda do "wnętrza"  rzeczy,  a  kontekstualizm  patrzy  na  to,  co  jest  "na  zewnątrz"  –  w  pojęciowym,  a  nie dosłownym znaczeniu. Omawiając takie zagadnienia, będziemy ponownie radośnie odkrywać filozoficzne koła  w  nadziei, że ich dętki nie zostały już dawno temu nieodwracalnie przebite. To znaczy, nie będziemy podawać dokładnych  odnośników  i  wskazywać,  kto  po  raz  pierwszy  wpadł  na  jakiś  pomysł  czy  na  mglistą koncepcję, która mogła stać się jego zalążkiem, oraz przekopywać się przez literaturę w poszukiwaniu miażdżących kontrargumentów. Będziemy raczej podążać za tokiem myśli, wychodząc z założenia, że tak czy owak, sposób rozumowania jest bardziej interesujący niż konkretne wnioski. Ciągnąc dalej metaforę kół, będziemy przekonywać, że często koło musi zostać ponownie wynalezione. Michelin  i Dunlop  [Michelin  i  Dunlop  to  znane  firmy  produkujące  opony  (przyp.  tłum.)]  zarabiają  w  ten  sposób dużo  pieniędzy.  Widzicie:  stare  koła  były  kołami  do  fur  i  powozów  nienadającymi  się  na  dzisiejsze empiryczne drogi; potrzebujemy nowych kół, dostosowanych do współczesnej techniki i nauki. Pomysł, by rozpatrywany układ osadzić w jego otoczeniu – a zatem badać nie tylko to, jak działa, ale  i  jak  mógłby  działać  w  nieco  zmienionych  okolicznościach  –  otwiera  przed  nami  zupełnie  nowe