dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Teresa Medeiros Po północy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Teresa Medeiros Po północy.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Po północy

Londyn, 1820 Krążył po spowitych mgłą zaułkach niczym myśliwy poszukujący ofiary. Odgłos jego kroków na ulicznym bruku brzmiał nie głośniej niż cichy szept, kiedy powiewając peleryną przemykał od jednego ciemnego zakamarka do drugiego. Choć jego postać przyciągała pożądliwe spojrze­ nia rzezimieszków i stojących w bramach ulicznic, nie zwra­ cał na nich najmniejszej uwagi. Nocą nie bał się niczego. Przynajmniej nie ze strony żywych. Ostatnio ciemność stała się jego kochanką, a jednocześnie wrogiem. Pragnął jej, a zarazem chciał przed nią uciec. Podmuch wiatru rozpędził snujące się po ulicy pasma mgły, a on uniósł twarz do księżyca. Tęsknił za światłem. Jednak blada, srebrzysta poświata nie koiła już żądzy krwi, przeni­ kającej jego duszę. Może było za późno, może już zaczął się stawać tym, co tropił. Bezlitosnym, pozbawionym sumienia drapieżnikiem. Nagle usłyszał perlisty kobiecy śmiech, a zaraz potem głos mężczyzny, który szeptem przyrzekał coś kłamliwie. Skrył się w cieniu, wsunął rękę pod pelerynę i czekał, aż ofiara znajdzie się w zasięgu jego wzroku. Mężczyzna prawdopodobnie był młodym gogusiem, któ- Teresa Medeiros 5 Po północy

ry właśnie wyszedł z jaskini hazardu w Covent Garden albo z burdelu. Miał zawadiacko przekrzywiony kapelusz z bob­ rowego futra i modnie ufryzowane włosy. Dziewczyna, która szła obok, otoczona jego władczym ramieniem, była bardzo młoda, prawie dziecko. Jej tandetny strój i uróżowane poli­ czki świadczyły, że jest jedną z wielu prostytutek, kręcących przed podejrzanymi lokalami w nadziei, że uda im się złapać klienta na więcej niż jedną noc. Podśpiewując bełkotliwie pod nosem, mężczyzna obrócił dziewczynę w niezdarnej parodii walca, a potem przyparł ją do najbliższej latarni. W jej piskliwym śmiechu słychać było desperację i strach. Mężczyzna wsunął jej jedną rękę za dekolt, a drugą chwycił za kasztanowe włosy i odchylił do tyłu głowę. W świetle księżyca ukazał się jasny zarys nagiej szyi. Widok tej dziewczęcej szyi, delikatnej, pięknej i tak żałoś­ nie bezbronnej wzbudził w kryjącym się w zaułku myśliwym dziwne pragnienie. Wyszedł z cienia, chwycił mężczyznę za ramię i ode­ pchnął na bok. Kiedy dziewczyna zobaczyła w jego oczach drapieżny błysk, pobladła ze strachu. Cofnęła się chwiejnie i upadła na kolana, przytrzymując rękami rozsznurowany gorset sukni. Zacisnął rękę na szyi podchmielonego mężczyzny i pchnął go na słup latarni. Bez wysiłku uniósł go, aż ofiara zaczęła wierzgać nogami w powietrzu, a jej niebieskie oczy wyszły na wierzch. Zobaczył w nich strach, furię i coś, co sprawiło mu największą satysfakcję - błysk świadomości, co się za chwilę stanie. - Wybacz, przyjacielu - mruknął, uśmiechając się przy­ jaźnie. - Przykro mi, że cię niepokoję, ale wydaje mi się, że pani obiecała ten taniec mnie.

Nasza siostra wychodzi za mąż za wampira - obwieś­ ciła Portia. - To miło, kochanie - mruknęła Caroline, wpisując kolej­ ną pozycję do rozłożonej na biurku księgi rachunkowej. Dawno już nauczyła się nie zwracać uwagi na wytwory rozszalałej wyobraźni siedemnastoletniej siostry i na jej zamiłowanie do dramatycznych scen. Nie mogła odrywać się od obowiązków za każdym razem, kiedy Portia dostrzegła węszącego przy śmietniku wilkołaka albo w półomdleniu opadała na sofę, wołając, że zachorowała na zarazę morową. - Musisz natychmiast napisać do ciotki Marietty, żeby wyprawiła Vivienne do domu, zanim będzie za późno. Caro, jesteśmy jej jedyną nadzieją! Caroline podniosła wzrok znad kolumny liczb i ze zdzi­ wieniem stwierdziła, że siostra rzeczywiście jest zdener­ wowana. Stała na środku zakurzonego saloniku, ściskając w drżącej dłoni list. W jej ciemnoniebieskich oczach widać było strach, a policzki straciły swój zwykły rumieniec, jakby już demon w czarnej pelerynie wyssał z niej całą krew. - Co ty wygadujesz? - Z rosnącym niepokojem Caroline odłożyła pióro i wstała zza biurka. Od trzech godzin ślęczała nad rachunkami, starając się znaleźć sposób, żeby ich mie­ sięczne wydatki na dom nie przekroczyły skromnej sumy, Teresa Medeiros -, Po północy

jaką miała do dyspozycji. Rozprostowała zdrętwiałe ramiona i wyjęła list z dłoni siostry. - Na pewno nie jest tak źle. Pokaż, co tam jest napisane. Natychmiast rozpoznała pełne zawijasów pismo młodszej siostry. Odgarnęła z czoła niesforny kosmyk jasnych włosów i szybko przebiegła wzrokiem list, omijając tasiemcowe opisy sukien balowych i przejażdżek powozem po Hyde Parku. Po krótkiej chwili znalazła fragment, który wywołał wzburzenie Portii. - Ojej! - westchnęła cicho, unosząc brew. - Widzę, że choć ledwie miesiąc temu Vivienne wyjechała do Londynu, a już zdobyła wielbiciela. Poczuła lekkie ukłucie w sercu, ale nie chciała się przy­ znać nawet sama przed sobą, że to zazdrość. Kiedy ciotka Marietta zaproponowała, że sfinansuje debiut towarzyski Vivienne, Caroline nawet nie przyszło do głowy, żeby głoś­ no przypomnieć o własnym debiucie, wciąż odkładanym na przyszłość, odkąd rodzice sióstr zginęli w wypadku. Takie samo, szybko stłumione ukłucie w sercu czuła, gdy Vivienne wyjeżdżała do Londynu z kufrem pełnym pięknych strojów i dodatków, które matka zbierała z myślą o dniu, kiedy to Caroline wejdzie do towarzystwa i zostanie przedstawiona na dworze królewskim. Opłakiwanie niespełnionych marzeń nie miało jednak najmniejszego sensu. Poza tym Caroline, która skończyła już dwadzieścia cztery lata, była powszech­ nie uważana za starą pannę, skazaną na sianie rutki. - To ma być wielbiciel? Raczej potwór! - Portia zajrzała siostrze przez ramię. - Czyżbyś nie zauważyła, jak się ten łajdak nazywa? - Trudno było mi zauważyć. Vivienne wypisała jego imię dużymi literami, ozdabiając je mnóstwem esów floresów. Teresa Medeiros 8 Po północy

- Caroline skrzywiła się lekko, zerkając na drugą stronę listu. - Dobry Boże, zamiast kropki nad „i" jest serduszko! - Jeśli sama wzmianka o nim nie wywołuje w tobie strachu, to pewnie nie wiesz, jaką on ma opinię. - Teraz już wiem. - Caroline przejrzała dalszy ciąg listu. - Nasza siostra wypisała tu całą listę jego zalet. Na podstawie tego peanu wnioskuję, że tylko arcybiskup Canterbury mógł­ by mu dorównać. - Zachwyca się jego strojami i dobrymi uczynkami względem biednych wdów i sierot, ale jakoś nie wspomniała, że jest wampirem. Caroline straciła resztki cierpliwości. - Uspokój sie, Portio. Odkąd przeczytałaś tę niedorzecz­ ną historię napisaną przez doktora Polidoriego, za każdą zasłoną i doniczką z kwiatkiem widzisz wampiry. Gdybym wiedziała, że „Wampir" tak zawładnie twoją wyobraźnią, od razu wyrzuciłabym na śmietnik pismo, w którym wydruko­ wano to opowiadanie. Może porwałby je jeden z tych wil­ kołaków, które tam rzekomo widziałaś. Portia wyprostowała się i pociągnęła nosem. - Wszyscy wiedzą, że doktor Polidori nie napisał tego opowiadania. Sam przecież przyznał, że wydał je w imieniu swojego najsłynniejszego pacjenta, George'a Gordona lorda Byrona. - Przypominam ci, że Byron stanowczo temu zaprzeczył. - Dziwi cię to? Czy mógł postąpić inaczej, skoro postać Ruthvena to tylko lekko zmieniony portret jego samego? Może sobie zaprzeczać, jak chce, ale „Wampir" obnażył przed całym światem jego prawdziwą naturę. Caroline westchnęła. Poczuła, że za chwilę rozboli ją głowa. Teresa Medeiros 9 Po północy

- Masz na myśli naturę żądnej krwi, grasującej nocą istoty, tak? - Jak ktokolwiek po przeczytaniu „Giaura" może jeszcze w to wątpić? - Portia roziskrzonym wzrokiem wpatrzyła się w dal. Caroline dobrze znała tę minę. Dziewczyna uniosła rękę i zaczęła deklamować dramatycznym tonem: - Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem; I trup twój, z grobu wyłażąc wieczorem, Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną, Powinowatych spijać krew niewinną. Tam, na rodzeństwo własne zajuszony, Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony; Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem, Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem*. Skończyła deklamację, złowieszczo zawieszając głos, a Caroline przytknęła dłoń do skroni, w której już czuła pulsujący ból. - To wcale nie dowodzi, że Byron jest wampirem. Świad­ czy jedynie o tym, że tak jak każdemu wielkiemu poecie zdarza mu się czasem pisać kompletne brednie. Mam na­ dzieję, że znasz bardziej przekonujące dowody winy nowego adoratora Vivienne. Jeśli nie, to uznam, że jest to podobny przypadek do tego, gdy pewnego razu zbudziłaś mnie o świ­ cie, twierdząc, że pod muchomorem w ogrodzie zamieszkała rodzina elfów. Wyobrażasz sobie, jaka byłam rozczarowana, kiedy poszłam tam boso po rosie i zamiast ślicznych dusz­ ków ze skrzydełkami zobaczyłam tylko kilka pędraków. * „Giaur" Gordona lorda Byrona w tłumaczeniu Adama Mickiewicza (przyp. tłum.). Teresa Medeiros -i Q PO północy

Portia zaczerwieniła się, ale nadal miała nadąsaną minę. - Miałam wtedy dziesięć lat. Tym razem to nie jest wy­ twór mojej wyobraźni. Pamiętasz, co czytałyśmy w kronice towarzyskiej pewnej gazety? Przez wiele ostatnich miesięcy konkurent do ręki Vivienne ani razu nie pokazał się w mieś­ cie za dnia. Caroline prychnęła głośno, choć wiedziała, że nie przystoi to damie. - Nie tylko nocne zjawy tak się zachowują. Wielu złotych młodzieńców przesypia dni, odpoczywając po całonocnej zabawie. Pojawiają się dopiero po zachodzie słońca, żeby znów pić, uprawiać hazard i uganiać się za kobietami. Siostra chwyciła ja za ramię. - Ani trochę cię nie dziwi, że przybył do swojej miejskiej rezydencji pod osłoną nocy i wyjechał w ten sam sposób? I to, że każe służbie przez cały dzień trzymać zaciągnięte zasłony w oknach, a wszystkie lustra są przybrane czarną krepą? Caroline wzruszyła ramionami. - Może to po prostu oznaka żałoby. Pewnie niedawno stracił kogoś bliskiego. - Kogoś albo coś. Na przykład własną duszę. - Można by pomyśleć, że skoro ma taką opinie, nie jest chętnie zapraszany na przyjęcia. - Wręcz przeciwnie - odrzekła Portia. - Wytworne towa­ rzystwo uwielbia wszystko, co ma posmak skandalu i tajem­ nicy. W zeszłym tygodniu czytałam w „Tatlerze", że zamie­ rza wydać bal maskowy w swojej rodzinnej rezydencji i pół Londynu ubiega się o zaproszenia. Z tego, co czytałam, wynika, że jest najlepszą partią w mieście. I właśnie dlatego musimy wyrwać Vivienne z jego szponów, zanim będzie za późno. Teresa Medeiros -• -• Po północy

Caroline wyswobodziła ramię z kurczowego uścisku dzie­ wczyny. Nie mogła dać się ponieść jej czarnym wizjom. Była przecież najstarsza i najrozsądniejsza z sióstr. To ona musiała zająć miejsce matki i ojca, kiedy osiem lat temu zginęli tragicznie. Musiała pocieszać szlochające, pogrążone w rozpaczy dziewczynki, choć jej samej pękało serce. - Nie chcę być okrutna, Portio, ale musisz zapanować nad swoją rozszalałą wyobraźnią. W końcu nie co dzień się zdarza, że wicehrabia ubiega się o względy panny bez posagu. - A więc nie przeszkadza ci, że Vivienne poślubi wam­ pira, jeśli tylko ten będzie arystokratą? Nie interesuje cię, że chodzi mu tylko o to, żeby skraść jej niewinną duszę? Caroline delikatnie uszczypnęła siostrę w policzek, przy­ wracając mu zdrowy rumieniec. - Jeśli o mnie chodzi, to nie pozwolę mu posiąść duszy Vivienne za mniej niż tysiąc funtów rocznie. Portia aż sapnęła z oburzenia. - Czyżbyśmy się stały dla ciebie aż tak nieznośnym cię­ żarem? Tak bardzo chcesz się nas pozbyć? Figlarny uśmiech Caroline zniknął. - Oczywiście, że nie. Ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie możemy w nieskończoność polegać na hojności kuzyna Cecila. Po śmierci ojca jego daleki kuzyn niezwłocznie przejął spadek po nim, który mu się prawnie należał. Kuzyn Cecil przeniósł dziewczęta z Edgeleaf Manor do rozpadającego się starego domu, który stał w najwilgotniejszym i najbardziej ponurym zakątku posiadłości. Uznał to za szczyt chrześ­ cijańskiego miłosierdzia. Siostry mieszkały tu od ośmiu lat, utrzymując się z niewielkiego comiesięcznego zasiłku. Do Teresa Medeiros 12 Po północy

pomocy w prowadzeniu gospodarstwa miały jedynie parę starych służących. - Kiedy w zeszłym tygodniu złożył nam wizytę, mówił głównie o tym, że chce zmienić to miejsce w domek myśliw­ ski - przypomniała siostrze Caroline. - Wiesz, może wykazałby się większą dobrodusznością, gdybyś kilka lat temu tak stanowczo nie odrzuciła jego umizgów. Caroline wzdrygnęła się na wspomnienie wieczoru, kiedy ten pięćdziesięcioośmioletni wówczas kawaler łaskawie za­ proponował, że pozwoli im wrócić do rodzinnej posiadłości, pod warunkiem że Caroline, która wtedy skończyła siedem­ naście lat, zostanie jego żoną. - Wolałabym oddać duszę wampirowi, niż poślubić tego starego lubieżnika. Portia usiadła na otomanie o wypłowiałym, poprzeciera- nym obiciu, oparła podbródek na dłoni i spojrzała na siostrę z wyrzutem. - Mogłaś mu odmówić w milszy sposób. Nie musiałaś wyrzucać go za drzwi wprost w zaspę śnieżną. - To przynajmniej ostudziło jego zapędy - mruknęła pod nosem Caroline. Kuzyn Cecil najpierw przekonywał ją, że byłby bardzo troskliwym mężem, a potem przyciągnął ją do siebie, chcąc zniewolić pocałunkiem. Nie trzeba dodawać, że jego natarczywy, mięsisty język, który usiłował wsunąć jej między mocno zaciśnięte wargi, wzbudził w niej odrazę, a nie sympatię. Na samo wspomnienie tamtej chwili miała ochotę wyszorować sobie usta szarym mydłem. Ciężko usiadła obok Portii. - Nie chciałam was niepokoić, ale kiedy kuzyn Cecil przyszedł tu w zeszłym tygodniu, dał mi do zrozumienia, że Teresa Medeiros 13 Po Północy

jego hojność jest na wyczerpaniu. Zasugerował też, że jeśli nie... - Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok, nie mogąc znieść niewinnego spojrzenia siostry. - Jeśli nie spełnię pewnych jego życzeń bez przywilejów małżeńskich, będziemy musia­ ły poszukać sobie innego lokum. - Co za łajdak! - jęknęła Portia. - Domek myśliwski, też coś! Powinnaś go wypchać i postawić w salonie jako trofeum. - Nawet jeśli pozwoli nam zostać w Edgeleaf, nie wiem, jak długo zdołamy się utrzymać z tego nędznego zasiłku. Kilka dni temu musiałam wybierać między gęsią na obiad a parą nowych podeszew do twoich butów. Nasze zimowe płaszcze są już całkiem znoszone i nie starcza nam garnków do łapania wody kapiącej przez przeciekający dach. - Caro- line spojrzała na przerażoną twarz Porti i na jej strój. Suknia z białej popeliny służyła najpierw jej, potem Vivienne, aż wreszcie przeszła na najmłodszą z sióstr. Gorset z trudem obejmował biust dziewczyny, a wystrzępiony brzeg ukazy­ wał zniszczone buty. - Nie tęsknisz za tymi drobnymi przy­ jemnościami, którymi mogłyśmy się cieszyć, kiedy żyli ro­ dzice? Za malowaniem akwarelami, grą na fortepianie, per­ łowymi grzebykami, którymi ozdabiałaś swoje śliczne włosy? - Brak tych rzeczy wcale mi nie przeszkadzał, jeśli tylko mogłyśmy być razem. - Portia położyła głowę na ramieniu siostry. - Zauważyłam, że przy obiedzie nad­ kładasz sobie coraz mniejsze porcje, podczas gdy nasze pozostają takie same. Caroline pogładziła jej miękkie, kręcone włosy. - Któregoś dnia będziesz królować na balach, ale obie wiemy, że teraz Vivienne jest rodzinną pięknością i ma największe szanse, żeby dobrze wyjść za mąż, uwolnić nas Teresa Medeiros 14 Po północy

od grubiańskiego kuzyna i zapewnić nam wszystkim spokoj­ ną przyszłość. Portia podniosła na nią wzrok. W jej oczach zalśniły łzy. - Caro, czy ty nie rozumiesz, że jeśli Vivienne pozwoli się oczarować temu diabłu, to nie będzie miała żadnej przyszłoś­ ci? Jeśli odda mu serce, będzie dla nas na zawsze stracona! Caroline zobaczyła w oczach siostry odbicie swoich włas­ nych lęków. Jeśli Vivienne uda się zdobyć męża, wśród jego znajomych szybko znajdzie się jakiś odpowiedni konkurent do ręki Portii. Może nawet będzie na tyle szczodry, że pozwoli jej siostrze - starej pannie zamieszkać z nimi pod jednym dachem. Jeśli jednak tak się nie stanie, będzie musia­ ła wegetować w jakimś starym, pełnym przeciągów domu, skazana na kapryśną łaskę kuzyna Cecila. Na myśl o tym poczuła, że po plecach przebiega jej zimny dreszcz. Była na tyle dorosła, że wiedziała, iż niektórzy mężczyźni potrafią być gorsi niż najbardziej przerażający potwór. Zanim zdążyła uspokoić obawy siostry, do pokoju, po­ włócząc nogami, weszła przygarbiona służąca Anna. - O co chodzi? - spytała Caroline, wstając z otomany. - Przed chwilą przyniesiono tę wiadomość, panienko. Caroline wzięła list, nie pytając nawet, kto go napisał. Wzrok służącej dawno już osłabł z powodu podeszłego wieku. Przesunęła palcami po kosztownym, welinowym papierze kremowej barwy. Złożony list był opieczętowany rubino­ wym woskiem, który błyszczał jak kropla świeżej krwi. Zmarszczyła brwi. - Wydawało mi się, że ranna poczta przyszła już dawno. - To prawda, panienko - potwierdziła Anna. - Ten list przyniósł posłaniec, rosły chłopak w szkarłatnej liberii. Teresa Medeiros 15 Po północy

Caroline złamała pieczęć i rozłożyła kartkę, a Portia szyb­ ko stanęła obok. - Co to za wiadomość? Od ciotki Marietty? Vivienne zachorowała? Zapadła na jakąś nagłą i dziwną chorobę? - dopytywała się z niepokojem. Siostra potrząsnęła głową. - To nie od ciotki Marietty, tylko od niego. Portia pytająco uniosła brew. - List napisał Adrian Kane, wicehrabia Trevelyan. - Ca­ roline po raz pierwszy wypowiedziała to nazwisko i miała wrażenie, że jej duszą wstrząsnął dreszcz. - Czego on od nas chce? Może żąda okupu w zamian za duszę Vivienne? - Na litość boską, nie zachowuj się jak głupia gąska! - zganiła ja starsza siostra. - Nie chodzi o żaden okup. To zaproszenie do Londynu. Wicehrabia chce, żebyśmy się poznali. To chyba rozwieje twoje niedorzeczne podejrzenia, co? Gdyby wicehrabia nie miał wobec Vivienne uczciwych zamiarów, nie starałby się uzyskać naszej aprobaty, zanim zacznie poważnie ubiegać się o jej względy. - Dlaczego nie odwiedzi nas tutaj, w Edgeleaf, jak przy­ stało na prawdziwego dżentelmena? Ach, zaczekaj, zapom­ niałam! Wampir nie może bez zaproszenia wejść do domu ofiary. - Portia przechyliła głowę w bok i przez chwilę wyglądała bardzo dorośle i mądrze jak na swoje siedemnaś­ cie lat. - Na co właściwie wicehrabia nas zaprasza? Caroline przez chwilę patrzyła na zdecydowane, męskie pismo, a potem podniosła wzrok na siostrę. Wiedziała, że za chwilę zobaczy w oczach Portii triumfalny błysk. - Zostałyśmy zaproszone na kolację o północy.

Ajeśli to nie jest zaproszenie, tylko pułapka? - wy­ szeptała Portia do ucha Caroline, kiedy rozklekotany powóz ciotki Marietty wiózł je opustoszałymi ulicami Londynu. - W takim wypadku wkrótce trafimy do lochu, gdzie, przykute do ściany, będziemy zdane na łaskę strasznego potwora - odrzekła Caroline, również szeptem. Niespodzie­ wanie poczuła, że własne słowa przyprawiły ją o ognisty rumieniec, więc rozłożyła wachlarz, żeby ochłodzić zaczer­ wienione policzki. Nadąsana Portia wyglądała przez okno powozu, całą swo­ ją postawą wykazując wielkie niezadowolenie. Nadal gnie­ wała się na Caroline, ponieważ ta kazała jej przysiąc, że nie zdradzi Vivienne, jakie plotki krążą na temat tajemniczego wicehrabiego Trevelyana. Skoro Vivienne ich nie znała, Caroline nie chciała pozwolić, żeby takie niedorzeczne po­ głoski zepsuły szczęście siostry i zniszczyły nadzieje na pomyślną przyszłość ich wszystkich. Ciotka Marietta spojrzała na Caroline i Portię z deza­ probatą. - Czyż to nie wyjątkowa uprzejmość ze strony lorda Trevelyana, że zaprosił również twoje siostry, prawda, Vi- vienne? - Wyjęła chusteczkę zza gorsetu i przytknęła ją do Teresa Medeiros Po północy

pulchnych policzków. Mimo grubej warstwy ryżowego pud­ ru już zaczynały się błyszczeć. Z burzą jasnych loków i pul­ chnym ciałem ciotka Marietta zawsze kojarzyła się Caroline z niedopieczonym ciastem. - To kolejny wspaniały przykład szczodrości tego dżentelmena. Jeśli uda ci się utrzymać jego zainteresowanie i sympatię, być może zaprosi nas na bal maskowy do swojej rodzinnej posiadłości. Było całkiem jasne, że mówiąc „nas", ciotka miała na myśli tylko siebie i Vivienne. Zawsze uważała, że Portia jest męcząca, a Caroline nudna i zbyt pochłonięta książkami. Po śmierci rodziców dziewcząt nie zaproponowała ani razu, że zaopiekuje się siostrzenicami i gdyby nie zaproszenie od wicehrabiego, nigdy nie gościłaby ich w swym domu w Shrewsbury, który odziedziczyła po zmarłym mężu. Ciotka nie przestawała rozwodzić się nad rozlicznymi zaletami wicehrabiego, a Caroline słuchając tych pochwał, miała już serdecznie dość tego człowieka, choć nawet go jeszcze nie poznała. Zerknęła na siedzącą naprzeciw niej Vivienne. Siostra słuchała piskliwego głosu ciotki Marietty, cały czas uśmie­ chając się łagodnie. Caroline wiedziała, że bardzo wiele trzeba, żeby wytrącić siostrę z równowagi. Patrząc na jej promienną twarz, mimo woli sama się rozpogodziła. Vivienne, z zaczesanymi do góry złotymi włosami i tak cenioną w towarzystwie jasnokremową cerą, wręcz promie­ niała urodą i spokojem. Nawet jako dziecko niemal nigdy nie traciła panowania nad sobą. Raz, kiedy miała pięć lat, pode­ szła do matki, ścinającej róże w ogrodzie i pociągnęła ją za spódnicę. - Nie teraz, Vivi - zganiła ją matka, nie odrywając się od swoich czynności. - Nie widzisz, że jestem zajęta? Teresa Medeiros 18 Po północy

- Dobrze, mamusiu. Przyjdę później. Słysząc jakiś dziwny ton w cienkim głosiku córki, matka odwróciła się i zobaczyła, że dziewczynka odchodzi, kule­ jąc. W jej udzie tkwiła wystrzelona przez kłusownika strzała. Siedząc na kolanach ojca, pobladła Vivienne cierpiała w mil­ czeniu, kiedy wiejski lekarz wyciągnął jej grot z nogi. Nato­ miast obserwująca to Portia przez cały czas krzyczała tak głośno, że wszystkim nieomal popękały bębenki w uszach. Wybuchowa Caroline zazdrościła siostrze pogodnego usposobienia... i błyszczących, złocistych loków. Dotknęła swoich jasnych, pszenicznych włosów, które w porównaniu z puklami siostry wydawały się bezbarwne. Na dodatek były proste jak drut, więc musiała je wiązać w ciasny węzeł na czubku głowy. Żadne loczki ani modna grzywka nie łagodziły jej surowych, niczym się niewyróżniających rysów twarzy. - Chyba jeszcze nie widziałam cię w takiej fryzurze - zwróciła się do Vivienne. - Ślicznie w niej wyglądasz. Siostra dotknęła dłonią kaskady lśniących loków. - Co dziwne, to lord Trevelyan zasugerował mi takie uczesanie. Powiedział, że podkreśli moje piękne oczy i kla­ syczny zarys kości policzkowych. Caroline zmarszczyła czoło. To rzeczywiście dziwne, że­ by mężczyzna wykazywał takie zainteresowanie kobiecą fryzurą. Może wielbiciel siostry był jednym z tych zniewieś- ciałych dandysów, którzy bardziej interesowali się koronka­ mi i krojem strojów niż takimi męskimi sprawami, jak polity­ ka czy polowanie. - A właściwie jak poznałaś lorda Trevelyana? - spytała. - Wspomniałaś w liście, że spotkaliście się na balu u lady Norberry, ale nie podałaś żadnych interesujących szczegółów. Teresa Medeiros 19 Po północy

Vivienne uśmiechnęła się łagodnie. - Skończyły się tańce i wszyscy szykowaliśmy się do przejścia na kolację. - Lekko zmarszczyła zgrabny nosek. - O ile pamiętam, zegar właśnie wybił północ. Caroline jęknęła boleśnie, ponieważ Portia wbiła jej ło­ kieć pod żebra. - Nagle zobaczyłam niezwykłego mężczyznę, który stał, oparty o framugę drzwi. Zanim zdążyłam się zorientować, o co chodzi, odsunął na bok mojego towarzysza i oznajmił, że poprowadzi mnie do sali jadalnej. - Vivienne skromnie pochyliła głowę. - Nikt nas sobie oficjalnie nie przedstawił, więc nie było to właściwe zachowanie. Ciotka Marietta zachichotała nerwowo, osłaniając usta dłonią w rękawiczce. - Całkiem niewłaściwe! Nie mógł oderwać od ciebie wzroku. Jeszcze nie widziałam tak zauroczonego mężczyz­ ny. Kiedy spostrzegł Vivienne, pobladł, jakby zobaczył du­ cha. Od tego czasu są niemal nierozłączni. Oczywiście ja cały czas służę im za przyzwoitkę - dodała zasadniczym tonem. - A czy spotykacie się również za dnia? - Portia pochyliła się ku siostrze. - Odbywacie przejażdżki po Hyde Parku? Widzieliście słonia w Tower? Pijecie razem herbatę w ogrodzie? Vivienne spojrzała na siostrę z zastanowieniem. - Nie, ale towarzyszył nam raz w operze, dwa razy byliś­ my na koncercie, a raz na późnej kolacji wydanej przez lady Twickenham w rezydencji przy Park Lane. Obawiam się, że lord Trevelyan, podobnie jak wielu panów, prowadzi raczej nocny tryb życia. Zwykle nie wstaje przed zachodem słońca. Tym razem Caroline miała się na baczności i zanim Portia Teresa Medeiros 20 PO północy

zdążyła wymierzyć jej kuksańca łokciem, złapała siostrę za ramię i mocno uszczypnęła. - Auć! Słysząc mimowolny okrzyk Portii, ciotka Marietta przyło­ żyła lorgnon do oka i spojrzała na nią karcąco. - Na litość boską, dziecko, panuj nad sobą. Myślałam, że ktoś nadepnął na spaniela. - Przepraszam - wymamrotała dziewczyna. Osunęła się niżej na ławeczce i gniewnie spojrzała na Caroline. - Chyba jakaś szpilka w sukni mnie ukłuła. Caroline z pogodnym niczym u Vivienne uśmiechem patrzyła przez okno na szerokie ulice Mayfair. Powóz skręcił w Berkeley Square, przy którym stały eleganckie domy z cegły, oświetlone łagodnym światłem ulicznych latarni. Kiedy powóz się zatrzymał, obejrzała uważnie cel ich podróży. Czteropiętrowy dom w stylu georgiańskim niczym nie wyróżniał się spośród sąsiadujących z nim budynków, nie zdobiły go wykrzywione gargulce, na balkonie nie czaiła się żadna zakapturzona postać, z piwnicy nie dobiegały stłumione krzyki. Wydobywający się przez odsłonięte okna blask z jasno oświetlonych sal miło rozjaśniał prowadzący do drzwi chodnik i zadaszony portyk. - Wreszcie dotarłyśmy na miejsce - oznajmiła ciotka, biorąc wachlarz i torebkę. - Pośpieszmy się, Vivienne. Jes­ tem pewna, że twój wicehrabia już się bardzo niecierpliwi. - Ależ, ciociu, to nie jest mój wicehrabia - zaprotes­ towała dziewczyna. - Przecież się nie oświadczył ani w ża­ den sposób nie dał do zrozumienia, że ma takie intencje. Caroline spostrzegła, że policzki siostry zalał uroczy ru­ mieniec, i cicho westchnęła. Na pewno nie było na świecie mężczyzny, który nie zakochałby się w takiej piękności. Teresa Medeiros 21 Po północy

Czule uścisnęła dłoń Vivienne. - Ciotka Marietta ma rację. Jeśli zawładnęłaś sercem tego pana, to niewątpliwie już wkrótce przyjmiesz jego nazwisko. To tylko kwestia czasu. Vivienne równie czule uścisnęła jej rękę i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Jedna po drugiej wychodziły z powozu, opierając się o usłużnie podsunięte ramię lokaja. Kiedy nadeszła kolej Portii, dziewczyna się zawahała. Lokaj chrząknął i wycią­ gnął bardziej ramię. Po dłuższej chwili Caroline własnoręcznie wyciągnęła siostrę z powozu na podjazd. Kiedy Portia, potykając się, wylądowała w jej ramionach, wyszeptała przez za­ ciśnięte zęby: - Słyszałaś, co mówiła Vivienne. Nie ma w tym nic niezwykłego, że dżentelmen wydaje kolację w późnych go­ dzinach nocnych. - Pewnie. Zwłaszcza jeśli jest... - Nie wymawiaj tego słowa! - ostrzegła najstarsza sio­ stra. - Jeśli padnie ono dzisiaj z twoich ust, osobiście wbiję ci zęby w szyję. Widząc, że Vivienne z ciotką weszły już do środka, pona­ gliła nadąsaną Portię i razem ruszyły w stronę domu. Były już niemal na frontowych schodach, kiedy z cienia wyfrunął jakiś ciemny kształt, cicho szeleszcząc skrzydłami. Portia skuliła się gwałtownie i krzyknęła głośno. - Widziałaś? - spytała zduszonym głosem, wbijając paz­ nokcie w ramię Caroline. - Nietoperz! - Co ty opowiadasz?! Jestem pewna, że to był zwykły lelek kozodój albo inny nocny ptak. - Choć starała się uspokoić siostrę, sama niepewnie zerknęła ukradkiem na Teresa Medeiros 22

gzymsy domu i nasunęła na głowę kaptur peleryny, żeby osłonić włosy. Wkrótce znalazły się w rzęsiście oświetlonym holu. Wo­ kół słychać było cichy brzęk kryształów, stłumione śmiechy i piękne, melodyjne dźwięki sonaty Haydna. W wypolerowa­ nym do najwyższego połysku parkiecie mogły się przejrzeć niemal jak w lustrze. Starając się nie przyglądać zbyt natar­ czywie otoczeniu, Caroline oddała rumianej służącej swoją pelerynę. Kiedy dziewczyna chciała wziąć okrycie Portii, ta za­ protestowała: - Nie, dziękuję. Zdaje się, że bierze mnie przeziębienie. - Zebrała ciaśniej kołnierz peleryny wokół szyi i zakasłała nieudolnie, żeby jej tłumaczenie nabrało wiarygodności. Caroline uśmiechnęła się przepraszająco do służącej i wy­ ciągnęła rękę. - Nie bądź niemądra, kochanie. Jeśli się przegrzejesz, twoje przeziębienie może się zmienić w coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Portia dostrzegła stalowy, ostrzegawczy błysk w oczach siostry, więc, choć bardzo niechętnie, zdjęła pelerynę. Nie chciała jednak rozstać się z wełnianym szalem, którym sta­ rannie owinęła swoją długą, smukłą szyję. Caroline musiała zerwać go z niej siłą i przez chwilę obie mocowały się, ciągnąć za dwa końce, każda w swoją stronę. Kiedy Caroline w końcu wygrała, zobaczyła, że Portia pod szalem zawiązała cienką, jedwabną apaszkę. Rozwiązując ciasny supeł, poczuła bijącą od siostry ostrą woń. Pochyliła się ku Portii i pociągnęła nosem. - Co to za okropny zapach? Czyżby czosnek? Portia zesztywniała. Teresa Medeiros 23 Po północy

- Ależ skąd - zaprzeczyła z godnością. - To po prostu moje nowe perfumy. - Zadarła brodę do góry i odeszła nadąsana, ciągnąc za sobą smugę czosnkowej woni. Caroline rzuciła apaszkę zdumionej służącej i podążyła za siostrą do salonu. Kiedy spojrzała na zgromadzone tam eleganckie towarzy­ stwo, niemal pożałowała, że nie została w pelerynie. Vivien- ne wyglądała zjawiskowo w błękitnej popelinowej kreacji, a Portia w swojej najlepszej sukience prezentowała się uro­ czo i dziewczęco. W tym sezonie zapanowała moda na nieco krótsze spódnice i na obcisłe gorsety, z których biust wręcz się wylewał, więc Caroline pocieszała się w duchu, że nikt nie zauważy, iż suknia Portii ma już dwa lata. Stroje, które Caroline przywiozła do Londynu, pochodziły niemal w całości ze starego kufra z garderobą matki. Na szczęście Louisa Cabot była równie wysoka i szczupła jak jej najstarsza córka. Suknia, którą Caroline włożyła na ten wie­ czór, była skrojona w prostym, greckim stylu, miała kwad­ ratowy dekolt i wysoko zaznaczoną talię. Nie zdobiły jej żadne falbanki, które w ostatnich latach znów stały się modne. Zdając sobie sprawę, że tuzin zgromadzonych w salonie gości przygląda jej się ciekawie, stała bezradnie, z przy­ klejonym do ust uśmiechem. Sądząc po pewnych siebie minach i brylantach połyskujących na dłoniach pań i panów, Portia miała rację. Podejrzana reputacja Adriana Kane'a nie zaszkodziła jego pozycji towarzyskiej. Kilka kobiet posłało Caroline wyraźnie wrogie spojrzenia. Vivienne i ciotka Marietta krążyły po salonie, wymienia­ jąc ukłony i odpowiadając na przywitania. Portia podążała za nimi, trzymając dłoń na szyi. Teresa Medeiros 24 Po Północy

Stojący w rogu fortepian umilkł. Zza klawiatury wstał ciemno ubrany mężczyzna, co wywołało poruszenie wśród obecnych. Najwyraźniej siostry Cabot wraz z ciotką przyby­ ły na przyjęcie tuż przed jakąś recytacją. Zadowolona, że nie jest już w centrum uwagi, Caroline stanęła w niewielkiej alkowie w głębi sali, skąd mogła wszystko widzieć, sama nie rzucając się nikomu w oczy. Nieopodal znajdowały się pro­ wadzące do ogrodu przeszklone drzwi, które w razie potrze­ by mogły zapewnić szybką drogę wyjścia. Mężczyzna w czerni podszedł do marmurowego kominka i przybrał aktorską pozę, w magiczny sposób zamieniając salon w teatr i przykuwając uwagę wszystkich obecnych. Modna bladość policzków podkreślała czerń kręconych wło­ sów i sprawiała, że jego ciemne oczy spoglądały jeszcze bardziej wyraziście. Nieznajomy miał szerokie ramiona, wą­ skie biodra, zgrabny nos i pełne, zmysłowe usta. Caroline doszła do wniosku, że to pewnie pan domu. W salonie zapadła pełna szacunku cisza, kiedy recytator oparł stopę o skraj paleniska. Caroline również wstrzymała oddech, gdy przemówił barytonem tak melodyjnym, że anio­ łowie na jego dźwięk pozielenieliby z zazdrości. - Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem; I trup twój, z grobu wyłażąc wieczorem, Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną, Powinowatych spijać krew niewinną. Tam, na rodzeństwo własne ząjuszony, Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony; Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem, Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem. Teresa Medeiros 25

Dziewczyna ze zdziwieniem rozpoznała fragment legendar­ nej tureckiej opowieści Byrona, który Portia recytowała równie dramatycznie zaledwie kilka dni wcześniej. Zerknęła na najmłodszą siostrę. Portia nie trzymała się już za szyję, tylko przycisnęła dłoń do serca i z uwielbieniem patrzyła na młodego adonisa. Caroline jęknęła. Tylko tego brakowało, żeby dziew­ czyna zadurzyła się bez wzajemności w adoratorze siostry. Z kapryśnie wydętymi ustami i dołkiem w brodzie młody orator przypominał Byrona, który jak wszyscy wiedzieli, wypoczywa w Italii, w ramionach swojej nowej kochanki, hrabiny Guiccioli. Kiedy zaczął deklamować następną zwrotkę, odwracając się bokiem, żeby zebrani mogli podziwiać jego klasyczny profil, Caroline zakryła ręką usta, tłumiąc śmiech. To miał być ten osławiony wicehrabia! Nic dziwnego, że radził Vi- vienne, jak się uczesać. I nic dziwnego, że był uważany za wampira. Zapewne równie starannie dbał o tę opinię jak o nieskazitelne plisy żabotu i błyszczące cholewy wysokich butów. Taki pretensjonalny dandys łatwo mógł skraść serce Vivienne, ale duszy Caroline z jego strony nic nie groziło. Rozbawiona tym odkryciem, nadal usiłowała stłumić śmiech, kiedy gdzieś w głębi domu zegar wybił północ. - Pani pozwoli. Drgnęła zaskoczona, widząc, że ktoś podsunął jej pod nos chusteczkę. - Zawsze jestem przygotowany. Nie pierwszy raz jego występy doprowadzają kobiety do łez. Bardziej sentymental­ nym damom zdarza się nawet mdleć. Niski, męski głos zdawał się przenikać w głąb jej ciała i duszy. Brzmiało w nim tyle mrocznych tajemnic, że mógł należeć do samego diabła. Teresa Medeiros 26 Po północy

Ostrożnie wzięła chusteczkę i zerknęła na nieznajomego, który stanął obok niej. Nie zauważyła, kiedy się pojawił. Pewnie cicho i niepostrzeżenie wszedł przez drzwi z ogrodu, kiedy całą uwagę skupiła na deklamacji. Jak na tak rosłego mężczyznę była to nie lada sztuka. Choć przysięgłaby, że nieznajomy przed chwilą na nią patrzył, teraz wbił wzrok w kominek, gdzie gospodarz de­ klamował dalsze fragmenty dzieła Byrona. - Bardzo panu dziękuję - powiedziała cicho, osuszając łzy elegancką chustką. - Zapewniam jednak, że nie grozi mi omdlenie. Nie musi się pan obawiać, że osunę się w pańskie ramiona. - Wielka szkoda - mruknął, patrząc prosto przed siebie. - Słucham? - zdziwiła się Caroline. - Ciekawa moda - powiedział obojętnym tonem, wska­ zując na ozdobiony piórami i perłami wymyślny kapelusz na głowie jakiejś starszej matrony. Korzystając z tego, że znów odwrócił wzrok, Caroline przyjrzała mu się uważniej. Włosy o barwie miodu, przetykane jaśniejszymi pasmami, opadały mu na ramio­ na. Gdyby się wyprostował, byłby od niej o głowę wyższy. - Chciałam tylko powiedzieć, że płakałam nie ze wzru­ szenia, tylko ze śmiechu - wyjaśniła szeptem. Nie wiedziała dlaczego, ale zależało jej, żeby nieznajomy nie wziął jej za afektowaną gąskę. Jego przejrzyste oczy miały dziwny, nie- bieskozielony kolor. - Rozumiem, że nie jest pani wielbicielką Byrona? - Ależ to nie poeta tak mnie rozbawił, tylko interpretator jego dzieła. Czy widział pan kiedy podobnie wystudiowaną pozę? Teresa Medeiros 27

Siedząca przed nimi kobieta odwróciła się, zgromiła ją wzrokiem i przyłożyła palec do ust. - Ciii! - syknęła gniewnie. Caroline starała się przybrać stosownie skruszony wyraz twarzy. - Jest pani chyba jedyną kobietą na tej sali, na którą nie działa jego wdzięk - szepnął jej towarzysz. Niewątpliwie miał rację. Portia nadal wpatrywała się w recytatora jak w obraz. Kilka pań ocierało chusteczkami łzy. Nawet panowie słuchali jego występu w rozmarzonej zadumie. Caroline z trudem zachowała powagę. - Może zaczarował je z pomocą swoich nadprzyrodzo­ nych sił. Podobno tacy jak on są obdarzeni niezwykłą mocą. Potrafią zahipnotyzować ludzi o słabej woli i zmusić ich do uległości. Tym razem nieznajomy spojrzał jej prosto w oczy. Jego twarz wydawałaby się chłopięca, gdyby nie zmarszczone czoło, nos, po którym było widać, że kiedyś został złamany, i mały dołeczek w brodzie. Łagodnie zarysowane usta nie pasowały do tego surowego oblicza. - Tacy jak on, czyli kto? - spytał. Caroline nie miała w zwyczaju wymieniać choćby naj- smakowitszych plotek z nieznajomymi, ale w otwartym spoj­ rzeniu tego mężczyzny było coś, co skłoniło ją do poufnej rozmowy. Osłoniła dłonią usta, pochyliła się ku niemu i wyszeptała: - Nie wie pan? Niektórzy twierdzą, że nasz gospodarz jest wampirem. Na pewno słyszał pan wiele plotek na temat tajemniczego i groźnego Adriana Kane'a. Podobno wstaje z łóżka dopiero po zachodzie słońca. Nocą krąży po ulicach Teresa Medeiros 28 Po północy