Gdyby wrota postrzegania oczyszczone zostały,
każda rzecz ukazałaby się człowiekowi taką,
jaka jest, nieskończoną.
Zaślubiny Nieba i Piekła William Blake, Milton. Zaślubiny
Nieba i Piekła, przeł. Wiesław Juszczak, Kraków 2001, s. 137
William Blake, zm. 1827
Świat jest chwiejny jak płonący dom.
Lin-chi, zm. 866
JEDEN
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Obok mnie Sara nie spała również.
Patrzyłem na jej plecy, śniade ramiona – wciąż szczupłe mimo pięćdziesięciu
dziewięciu lat, i znajdowałem pocieszenie w jej urodzie. Momentami
braliśmy się za ręce. W całym mieszkaniu nikt nie spał, nikt się nie odzywał.
Czasem ktoś kaszlał, szedł do łazienki i kładł się z powrotem. Nasi
przyjaciele Debrah i James, którzy przyszli, żeby być z nami, ułożyli się na
materacu w salonie. Venus, dziewczyna Jacoba, poszła spać do jego pokoju.
Moi synowie Jacobo i Pablo dwa dni wcześniej pojechali wynajętym vanem
do Chicago, gdzie wsiedli w samolot do Portland. Chwilami wydawało mi
się, że z pokoju Artura, mojego trzeciego syna, dobiega cichy dźwięk gitary.
Z ulicy niosły się nocne krzyki typowe dla Lower East Side, odgłosy
tłuczonych butelek – to co zawsze. O trzeciej nad ranem, czy jakoś tak,
przejechało z głuchym hałasem kilka motocykli z klubu Hells Angels,
którego siedziba znajdowała się o dwie przecznice od naszego mieszkania.
Przespałem prawie cztery godziny bez przerwy, nic mi się nie śniło, dopiero
o siódmej obudził mnie niepokój niczym dźgnięcie w brzuch – z powodu
śmierci mojego syna Jacoba, którą zaplanowaliśmy na siódmą rano czasu
Portland, dziesiątą wieczór w Nowym Jorku.
DWA
Pocałowałem Sarę, wstałem, zrobiłem kawę. Mimowolnie zacząłem się
przyglądać obrazowi, nad którym pracowałem. Było jeszcze za wcześnie,
żeby dzwonić do chłopców – mieli zatrzymać się na noc w motelu niedaleko
lotniska w Portland. Tematem mojego obrazu była piana powstająca wokół
śruby promu, kiedy podczas odbijania z nadbrzeża silnik przyspiesza i śruba
chlupocze w zielonkawej wodzie. Szmaragdowy kolor wody wyszedł jakiś
blady, płytki – zeszklony miętowy cukierek, pomyślałem. Wciąż jeszcze nie
udało mi się wyrazić, bez pokazywania wprost, przepastnej głębi, śmierci.
Piana była piękna, niepojęta, bezładna, oddzielona i zarazem niemożliwa do
oddzielenia od wody. Piana wyszła dobrze.
Kiedy zacząłem pracę nad obrazem – rok wcześniej, latem
dziewięćdziesiątego ósmego – nieraz całe dnie kursowałem promem między
Manhattanem a Staten Island, czasem popijając piwo, zawsze przyglądając
się wodzie. Zaprzyjaźniłem się nawet z niektórymi grajkami pływającymi na
statkach i z niejakim Louisem Larrotą (mówiłem do niego żartobliwie: Luis
Bancarrota, czyli Ludwik Bankrut, chociaż i tak nie rozumiał dowcipu,
ponieważ nie mówił ani po hiszpańsku, ani po włosku), jedynym pucybutem,
który wciąż pracował na promie. Słyszę jeszcze, jak nawołuje po
korytarzach: Shine!, Shine! Miał coraz mniej klientów, bo większość ludzi
zaczęła nosić sportowe obuwie. Kiedy gasł zmierzch, płonący spoza
dźwigów na New Jersey i przecinany lotem mew, wracałem do domu.
Ożeniłem się z Sarą, gdy oboje mieliśmy po dwadzieścia sześć lat.
Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt, póki nie umarła na serce, zaledwie dwa lata
temu. Nie poznałem innych kobiet – ona była wszystkimi. Trudno to
wytłumaczyć i zrozumieć: kobiety, których pożądałem, a które nie były nią,
zarówno te, których nie posiadłem, jak i te naprawdę nieliczne, z którymi się
w końcu przespałem – oczywiście tak, żeby Sara się nie dowiedziała, inaczej
koniec – były nią. Tych niewierności dopuściłem się tylko w ciągu dwóch
pierwszych wspólnych lat, kiedy nasz związek, w którym wtedy nie
brakowało jeszcze momentów pustki i poważnych nieporozumień, nie zdążył
okrzepnąć. Potem moja wierność stała się absolutna i przestała mnie
cokolwiek kosztować.
Jej również zdarzały się zdrady, tak sądzę, ale doszło do nich – jeśli
doszło – wiele lat później. Pewnego popołudnia, już w Nowym Jorku,
zobaczyłem ją w barze, jak trzymała za rękę koleżankę z pracy. Spytałem
o to wieczorem, a ona ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Powiedziała
tylko, że związki między kobietami zawsze pozostaną dla mężczyzn
tajemnicą. Bynajmniej mnie to nie uspokoiło – różnie można kogoś trzymać
za rękę – jednak z biegiem lat to wspomnienie jakby się zatarło. Drugi raz
coś podobnego zdarzyło się, kiedy była na Jamajce z Jamesem i Debrah.
Z jakichś względów nie mogłem czy nie chciałem jechać z nimi, a James
napomknął kiedyś mimochodem o rzekomym romansie Sary z miejscowym
chłopakiem. O to również ją spytałem, ale tym razem odpowiedziała, że
zwariowałem, jak mogło mi coś podobnego przyjść do głowy. Niemniej po
dziś dzień coś mi mówi, że taka sprawa się wydarzyła. Sara bynajmniej nie
była skromnisią, zwłaszcza po paru kieliszkach. Uzasadnione czy nie,
podejrzenie to uwierało mnie przez dłuższy czas, psuło mi nastrój, ale
w końcu też jakoś je przezwyciężyłem.
Może to zazdrość.
Tak czy owak, dopiero w późnej starości osłabło nasze wzajemne
pożądanie. Nigdy nie potrafiłem zbyt dobrze rozgraniczyć między miłością a
pożądaniem, mogę więc powiedzieć, że kochaliśmy się bardzo przez całe
życie. I zawsze cieszyłem się, że znów ją widzę, choćby rozstanie trwało
zaledwie kilka godzin. Kiedy po pobycie na promie przychodziłem do domu,
ona zazwyczaj też już zdążyła wrócić ze szpitala, w którym pracowała,
i rozmawialiśmy przez chwilę, leżąc na łóżku. Opowiadałem jej, co
zobaczyłem na morzu; potem szedłem zajrzeć do Jacoba i młodszych.
TRZY
Zamieszkaliśmy w Nowym Jorku w 1986. W osiemdziesiątym trzecim
wyjechaliśmy z Bogoty do Miami, gdzie w rezultacie przeżyliśmy trzy długie
lata, których absolutnie nie żałuję; nie były złe. Znałem już Miami i Keys
z poprzedniej podróży i chciałem przetworzyć te miejsca w swoim
malarstwie. Można powiedzieć, że udałem się tam w poszukiwaniu wody
i światła. Oboje w czasie tych trzech lat korzystaliśmy intensywnie z uroków
morza, choć męczyła nas ciasnota umysłowa ówczesnego Miami. Tak że
w końcu postanowiliśmy przenieść się razem z naszymi trzema synami do
Nowego Jorku.
W Miami powstała seria obrazów olejnych, studiów światła i wody –
piętnaście płócien dwa na dwa metry – z których przygotowałem wystawę
w Key West i które sprzedałem szybko i po dość dobrych cenach. Niektóre
przedstawiały abstrakcyjny pejzaż morski oglądany z szosy do Keys, inne –
morze w Miami: Farito, Crandon Park, centrum. Sara i chłopcy zaraz po
przyjeździe sprawili sobie niewielki zdezelowany katamaran i pływali nim
w weekendy, nie oddalając się zbytnio od brzegu, szorując prawie po piasku,
ale uradowani, jakby przepływali Atlantyk.
W Miami skończyłem czterdzieści trzy lata.
Mówili nam później nasi nieliczni, ale dobrzy przyjaciele, że miasto
bardzo się zmieniło, stało się mniej prowincjonalne, że wynieśli się rednecks,
a przybysze z innych krajów poprawili klimat społeczny i nawet Kubańczycy
z nowego pokolenia byli już nie tak tępi i zapyziali. Możliwe. Ale i tak ani
Sara, ani ja nie wrócilibyśmy tam. Nie chciałyby też wrócić dzieci – które po
dwóch latach w Nowym Jorku nie były już takimi dziećmi: Jacobo skończył
osiemnaście lat i miał zacząć pierwszy semestr medycyny na Uniwersytecie
Nowojorskim, Pablo, szesnastoletni, chodził do szkoły średniej z programem
alternatywnym mieszczącej się na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Ósmej
Alei – pośród chłopaków z kolczykami w nosie i uszach – i przeglądał już
informatory uniwersyteckie. Arturo miał czternaście lat i uparł się, żeby go
zapisać do Szkoły Świętego Jana de la Salle, na rogu Drugiej Ulicy i Drugiej
Alei, z tego jedynie powodu, że znajdowała się w odległości pół kwartału od
mieszkania, które zajmowaliśmy po wyprowadzce ze Sto Pierwszej,
i pozostawało mu więcej czasu na spanie. Późno się kłaść, późno wstawać,
grać na gitarze i rysować bez przerwy – to był wówczas horyzont jego
pragnień. A niech tam. Dobrze było, póki było, na Florydzie, ale wystarczy.
Pracowałem tam intensywnie; nawet prostacka, nieokrzesana atmosfera
ówczesnego Miami w pewien sposób mi sprzyjała: mogłem zamknąć się
całkowicie w szklanej kuli, jaką w końcu jest moja praca (czy raczej: jaką
była moja praca, ponieważ od jakiegoś półtora roku, od momentu kiedy
skończyłem siedemdziesiąt sześć lat, zaczął mi się za bardzo psuć wzrok,
przestałem malować i wziąłem się dopisania – korzystając z lupy).
W Nowym Jorku najpierw zajmowaliśmy malutkie mieszkanko przy Sto
Pierwszej Zachodniej, kwartał od Central Parku. Park stanowił jedyną
pozytywną stronę tej lokalizacji. Dom sąsiadował z dzielnicą ubogich
Latynosów i nocami dobiegały nas hałasy: odgłosy awantur, tłuczone butelki,
wykrzykiwane na cały głos przekleństwa po angielsku i po hiszpańsku.
Natłok ludzki nie pozwalał mi spać – zwłaszcza po przyjeździe z Miami,
które wydawało się całe zbudowane na obrzeżach pól golfowych. Ani
malować, ani śnić. Pierwsze miesiące w Nowym Jorku były trudne, naprawdę
trudne. Nie dla Sary i chłopców. Dla mnie, tak spragnionego światła,
przestrzeni, ciszy i innych podobnych głupot, które człowiek wymyśla w tym
wieku, żeby sobie skomplikować życie.
W tamtym okresie nie chciałem być ani w Miami, ani w Bogocie, ani
w Medellín, ani tam, przy Sto Pierwszej Ulicy, ani nigdzie. Wychodziłem
wcześnie rano, żeby godzinami spacerować po parku, bolejąc nad tym, że
muszę się budzić, zabierać do pracy, pokazywać pogodniejszą twarz Sarze
i chłopcom – którzy czuli się w Nowym Jorku dobrze, choć martwiło ich
moje przygnębienie. Sara, zatrudniona jako konsultantka w jednym ze
szpitali – w Kolumbii ukończyła socjologię – zrozumiała, że fakt
zamieszkiwania w takiej dzielnicy wpływa na mój nastrój; może sprawiał to
klimat getta, a na pewno ciasnota naszego lokum. W pokoju dziennym noga
sztalugi dotykała prawie ramienia Artura leżącego na podłodze z ukochanym
Nintendo, a kiedy wszyscy trzej chłopcy byli w domu, robili taką wrzawę,
dołączającą się do zgiełku ulicy, że zostawiałem sztalugi i obraz
i wychodziłem do parku popatrzeć na drzewa.
Podobały mi się drzewa w Central Parku, chociaż budziły we mnie
tęsknotę za krajem, za lasami Urabà; znałem te lasy dobrze, ponieważ jeden
z moich braci miał w tamtych okolicach dom i w nim umarł. Tutejsze drzewa
były bez wątpienia piękne, na przykład bardzo stare wiązy i dęby, ale
wyglądały jak drzewko na makiecie w porównaniu z drzewami takimi jak
ceiba czy caracolí w Urabá i wywoływały we mnie nostalgię. Jeśli więc nie
byłem w parku, znaczyło to, że pojechałem na Coney Island, mniej więcej
godzinę drogi metrem, do miejsca, które bardzo szybko odkryłem i które
mnie oczarowało, jak zresztą wszystkich. (Zachowało się zdjęcie Freuda,
również chyba zachwyconego, na deptaku). Potem, już kiedy mieszkaliśmy
przy Drugiej Alei, zacząłem malować serię pejzaży morskich nad zatoką
w Nowym Jorku, między innymi widoki morza w okolicach Brighton Beach
i Coney Island.
Któregoś dnia Sara wróciła z pracy i powiedziała:
– Chcesz zobaczyć mieszkanie do wynajęcia? W Lower, niedaleko
Houston. Na rogu Drugiej i Drugiej. Duże. W fatalnym stanie. Drogie. Okna
wychodzą na przepiękny cmentarz. Marble Cemetery, tak się nazywa.
Spytałem, czy jest jasne; odpowiedziała, że tak. Pojechaliśmy
z chłopcami. Nie uznałem go za zbyt drogie jak na metraż, za to rzeczywiście
było strasznie zniszczone. A raczej brudne. Należało je posprzątać,
odmalować, wytępić karaluchy. Z ogromnymi oknami, wydawało się
niezwykle jasne. W bardzo dużym pokoju dziennym bez problemu mogli się
zmieścić chłopcy ze swoimi elektronicznymi załącznikami, kanapa, dwa
fotele, mój warsztat pracy.
Udało się. Rozpyliliśmy środek na karaluchy i niektóre pozdychały,
chociaż większość została z nami. Zapalałeś w nocy światło i zawsze je
widziałeś: małe, niezliczone, szybkie, szukające szpar, żeby się ukryć.
Skrupulatnie pilnowaliśmy czystości, ja co pewien czas stosowałem środek
owadobójczy, sypałem boraks, miażdżyłem je butem i nic – kiedy zapalałem
światło, były wszystkie. W starych mieszkaniach insekty te są tak
niemożliwe do wytrzebienia jak życie. Żeby je wytępić, należałoby zburzyć
budynek i potraktować ruiny benzyną albo napalmem… Lubię kwiaty i mam
do nich rękę, więc poustawiałem paprocie i palmy i wkrótce nasze lokum
zaczęło przywodzić na myśl puszczę. W sklepie zoologicznym przy ulicy
Bleecker kupiliśmy za dwieście dolarów papugę, którą chłopcy nazwali
Sparky. Wrzeszczała jak szalona; nie dawała się oswoić i latała po całym
mieszkaniu. Kilka lat później sprawiliśmy sobie kota. Kot, Cristóbal, tak ją
kiedyś przestraszył, że wyleciała przez jedno z okien wychodzących na
cmentarz. Przez dobry tydzień siedziała w drzewach, skrzecząc. Nie chciała
wrócić, choć nawoływaliśmy ją usilnie przez okna. Aż gdzieś odleciała.
– Do Ameryki Południowej – powiedziałem chłopcom, żeby ich jakoś
pocieszyć. – Jeść wilhelmki w Chocó.
– Wilhelmki w czekoladzie? – spytał Arturo, który nie znał owoców tej
palmy, a nigdy nie przepuszczał okazji do żartu, nawet w smutnych chwilach.
Mieszkanie przy Drugiej Ulicy przywróciło mi chęć do życia. Polubiłem
spacery miejskimi i podmiejskimi nadbrzeżami Brooklynu i New Jersey,
które stawały się tematem moich zdjęć i obrazów. Namalowałem na pół
zanurzony w wodzie motocykl pokryty wodorostami. Lubię patrzeć, jak to,
co człowiek porzuci, niszczeje i staje się znowu nieludzkie i piękne. Lubię tę
granicę. Te namorzyny. Namalowałem serię obrazów z motywem podobnych
do krabów skrzypłoczy, horseshoe crabs, które docierają na plaże Coney
Island, umierają, leżą na piasku i stają się pustą skorupą, po czym szybko
obracają się w proch obok japonek i kawałków plastikowych naczyń – te
wytrzymają stulecia, nim również staną się prochem. Temat obrazów, choć
nigdy nie powiedziałem tego wprost, był oczywisty i głęboki, a w każdym
razie wysoki, ambitny, czy jak to nazwać, i dotyczył mrocznej przepaści
Czasu. Skrzypłocze nie są ładne, w żadnym wypadku, i przez miliony lat się
nie zmieniły, podobno tak samo jak karaluchy i krokodyle. Kiedyś
przeczytałem w internecie, że właściwie nie są krabami. Przypominają
skorupiaki, ale w rzeczywistości są bardziej spokrewnione z pająkami
i skorpionami. Najstarsze skamieliny skrzypłoczy pochodzą sprzed około
czterystu pięćdziesięciu milionów lat.
Na obrazach pokazałem tyle tylko światła, żeby uwidoczniło się truchło
nieszczęsnego stworzenia. Sprzedały się, owszem, ale z wielkim trudem i za
marne grosze. Wiele lat później zaczęły przechodzić w kolejne ręce za sumy
po prostu bezwstydne. U mnie w pracowni wciąż wisi jeden z nich, moim
zdaniem najlepszy – coraz bardziej rozmyty i ponury, w miarę jak pogarsza
się mój wzrok i jak sam również zbliżam się do stanu prochu.
– Kolejny krok w stronę tenebryzmu, co? Następnym dziełem będzie
obrazek cały czarny – skomentowała Sara żartobliwie. – Ale nie, nie myśl
sobie – dodała pospiesznie. – Oczywiście, że mi się podobają.
Nastąpiły niemal dwa lata intensywnej pracy twórczej, szczęścia –
zaprawionego jednak pewnym niepokojem: wszędzie znajdowałem skarby,
jak ktoś, komu przydrożne kamienie nagle zamieniają się w kamienie
szlachetne. Czyż mogłem przeczuć to, co miało nadejść! Nieszczęście jest jak
wiatr – zjawia się w sposób niejako naturalny, nieprzewidziany, łatwy…
Malowałem lepiej niż kiedykolwiek i z takim oddaniem, że czasem nie
pamiętałem nawet, żeby zapalić i napić się kawy. Namalowałem tamten
motocykl pokryty wodorostami, też trochę w stylu tenebryzmu, choć
z akcentami koloru. W New Jersey na pustej parceli przy morzu znalazłem
pordzewiały dziecinny rowerek trójkołowy i również go namalowałem,
w bardzo dużym formacie, ale tym razem dałem tyle światła, że rowerek stał
się ledwo widoczny. (Przed dwoma laty zobaczyłem ten obraz w jednym
z muzeów w Rzymie, zaproszony tam w związku z nie wiem jakim
jubileuszem, ale wtedy musiałem już oglądać go, patrząc z ukosa, ponieważ
rozwinęła się moja choroba; zwracając wzrok prosto, widziałem wszystko
rozmazane. Oglądany po tylu latach rowerek spodobał mi się, ale miałem
ochotę poprawić pewne miejsca, które mogły wypaść znacznie lepiej).
Zacząłem też fotografować zdewastowaną kolejkę górską z parku rozrywki
na Coney Island – potem ją rozebrano – porośniętą wilcem o fioletowych
kwiatach. Chwała poranka, morning glory, tak się nazywa to pnącze po
angielsku. Zamierzałem namalować serię dużych obrazów – kwiaty ze
szczegółami, widziane z różnych stron, przy zakłóconej proporcji
i perspektywie – w których zrzuciłbym jarzmo obowiązkowego porządku
patrzenia: albo od zewnątrz, albo od środka. Tak jakbym szukał możliwości
wyjścia z jakiegoś zamknięcia i był już bliski światła pozwalającego
odetchnąć głębiej. Przygotowałem płótna do malowania kolejki. Kwiaty
obowiązkowo musiały wyglądać pięknie – żeby obrazy łatwo się sprzedały.
W końcu z czegoś trzeba było żyć.
Smutne, że piszę teraz o zabawnych rzeczach, które robiłem jeszcze dwa
lata temu, kiedy Sara żyła. „Powiedzmy, że zabawnych”, uściśliłaby. Właśnie
wtedy na skrzyżowaniu Szóstej Ulicy z Pierwszą Aleją, niecałe cztery
kwartały od naszego domu, z taksówką, którą jechał mój najstarszy syn,
zderzyła się furgonetka naćpanego junkie, i ja, Sara, wszyscy wstąpiliśmy do
najgłębszego z piekieł.
CZTERY
Nie przestałem wówczas malować. Nigdy nie przestałem, aż do niedawna.
Skończyłem pozaczynane prace, nawet ponaciągałem kolejne płótna
i wziąłem się do nowych obrazów, choć przez dłuższy czas robiłem to jakby
bezwiednie – podobno tak poruszają się dalej ludzie, którym ucięto głowę.
Od tamtej pory minęło już tyle lat, że nawet ból w sercu zaczął niknąć,
niczym obsychająca na owocu wilgoć; czasem tylko wspomnienie tego, co
się stało, nagle znowu mną wstrząsa, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj,
i muszę przełknąć ślinę, żeby nie wybuchnąć szlochem. Wciąż tak się dzieje
i żal o mało mnie wówczas nie łamie. Bywa jednak i tak, że wobec
intensywnych uczuć, z jakimi myślę o swoim synu, zaczynam sądzić, że
może życie jest wieczne, spokojne i wieczne – a ból to ułuda.
Ilekroć zbierało mi się na takie refleksje, Sara zerkała na mnie z pewnym
rozbawieniem. Jeszcze słyszę, jak pyta: „Zaraz, zaraz, Davidzie, znaczy: ból
jest wieczny, a życie to ułuda? Nie. Życie to jedno wielkie…?”. I dlatego
prawie nigdy nie wracam ze swoją lupą do tych zapisków; nie sposób
sprawdzić, w czym mam słuszność, jeśli mam, a w czym błądzę; lepiej iść
dalej. Zresztą nie pozostało mi zbyt wiele czasu na podobne refleksje;
zestarzałem się i od pewnego czasu wzrok zaczął mi się bardzo szybko
pogarszać.
Poza tym prawdy nie ma, a świat jest tylko muzyką.
Dziś mieszkam sam, na obrzeżach miasteczka La Mesa, liczącego około
trzydziestu tysięcy mieszkańców, w środkowej części Kolumbii. Tutaj przed
dwoma laty zmarła Sara. Od tyłu ogród wychodzi na głęboką, rozległą
dolinę, nad którą szybują sępy – gallinazos, buitres, zopilotes, czy jak się
nazwie te przepiękne skądinąd ptaki. Czasem przelatują nad doliną niziutko,
zaledwie kilka metrów od granicy ogrodu, i gdyby mi wzrok pozwalał,
mógłbym widzieć, jak poruszają sterówkami w ogonie, zmieniając kierunek
albo wysokość, jak się bawią Światem. (Widzę je bardzo wyraźnie, a przecież
już ich nie widzę. Gdzie jest zatem Świat? Na czym się zasadza?) Na
niektórych robi to wielkie wrażenie, że za naszym ogrodem, tuż za
drzewkami pomarańczowymi i mandarynkowymi, starannie pielęgnowanymi
i nawożonymi niegdyś przez Sarę, otwiera się tak wielka głębia i przestrzeń,
gotowa jakby wchłonąć wszystko niczym przerażająca symfonia.
Jestem w relatywnie dobrej formie. Bardziej niż słaby wzrok dokucza mi
kiepskie krążenie w nogach, zwłaszcza w lewej. Objawia się to dotkliwym
bólem w palcach, który daje o sobie znać późno w nocy (nie wiem, czemu
akurat wtedy) i nie pozwala mi spać spokojnie. Poza tym jest jako tako. Zęby
straciłem jakieś dziesięć lat temu z powodu paradontozy i sprawiłem sobie
sztuczną szczękę. Najlepszą, jaka była dostępna na rynku, strasznie drogą, po
prostu porsche wśród sztucznych szczęk, mówiła Sara i na pocieszenie
dodawała, że nowe zęby są o niebo lepsze od tych, które miałem.
Rano przychodzi kobieta, mniej więcej czterdziestopięcioletnia, Ángela;
jest przez cały dzień, sprząta, gotuje obiad. Ángela powtarza ciągle, że za
mało jem i że jestem za chudy jak na swój wzrost, co mnie trochę śmieszy,
ponieważ stosunek wzrostu do wagi nie powinien być już problemem dla
dżentelmena w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Zachowałem dobrą
pamięć, jasność umysłu i na ogół ludzie nie traktują mnie jak staruszka.
Oderwałem się natomiast na pewno od spraw świata – świata nieowłosionej
istoty dwunożnej – i prawie nic, albo nic z tych spraw nie ma dla mnie
znaczenia. Dopóki nie wydarzyło się to z Jacobem, pilnie śledziłem opinie na
temat swojej twórczości. Czytałem recenzje z przejęciem, które dziś wydaje
mi się absolutną głupotą, i miałem wrażenie, że nie jestem doceniany
w świecie sztuki. Nie mijałem się zresztą z prawdą: trochę to trwało, nim
moja twórczość została zauważona. I akurat długa męka mojego syna zbiegła
się w czasie z zalewającą mnie i oblepiającą falą uznania, która nie była mi
do niczego potrzebna i przypływała jakby tylko po to, żeby zakłócać nasz
smutek – jak mogłoby zakłócać spokój pogrzebu pojawienie się transwestyty
albo małpy, albo szaleńca.
Oczywiście były z tego pieniądze, których tak potrzebowaliśmy.
Ostre bóle zaczęły się u Jacoba trzy lata po wyjściu ze szpitala. Lekarze
ostrzegli nas: najgorsze może się okazać nie to, że nie będzie chodził, ale to,
że w pewnym momencie pojawią się dolegliwości fizyczne. Z czasem ból stał
się uporczywy i osiągnął taką intensywność, że w niektóre dni – nie
codziennie, na szczęście – musieliśmy wchodzić do jego pokoju na palcach
i mówić cichutko, żeby hałas nie wywoływał w nim jęku i drżenia.
Przez pierwsze trzy lata po wypadku mój najstarszy syn chciał i próbował
znowu chodzić. Potem stracił nadzieję i w miarę jak ból się nasilał, nie
ustępując ani na chwilę, pragnął coraz mocniej, aby nadeszła śmierć. Lepiej,
gdyby to nastąpiło we śnie, powiedział kiedyś Sarze, ale mogłoby też przyjść
na jawie.
PIĘĆ
Nie mogłem przestać malować, nawet gdybym chciał, bo mimo
ubezpieczenia wydatki były ogromne. Przygotowaliśmy pokój tak, żeby
Jacobo mógł się przemieszczać, a podnośniki i pozostałe urządzenia
kosztowały majątek i nie wszystko zwracało nam ubezpieczenie. Potem
zaczęły się bóle i wydatki z dużych zrobiły się kolosalne. Kiedy ktoś zaczyna
odczuwać bóle o tej skali, ważne jest tylko, żeby je zahamować, złagodzić
w jakikolwiek sposób, a już same próby osiągnięcia tego, udane czy tylko
w połowie udane, wiążą się z wielkimi kosztami.
Bardzo droga była na przykład akupunktura – która nigdy nie pomagała.
Im bardziej autentyczny Azjata, tym droższa. A ubezpieczenie tego nie
obejmowało. Pamiętam, że chyba z rok płaciliśmy jednemu takiemu
z Chinatown po trzysta dolarów za cotygodniową sesję. Ze czternaście
tysięcy daliśmy owego roku doktorowi Shu („doktorowi Butowi”, jak go
zaczął nazywać Jacobo, bo nazwisko Chińczyka wymawiało się jak shoe),
który miał gabinet przy ulicy Mott, aż wreszcie sam Jacobo stwierdził, że nie
ma co, nie warto, i lepiej przestać wyrzucać pieniądze w błoto, płacąc temu
gościowi. Z powodu nieustającego bólu biedny Jacobo stał się już wówczas
bardzo zgryźliwy. A co do kosztów, to nie wliczam w nie medykamentów
doktora Buta – czarnych ziaren, wielkości niemal kolumbijskiej fasoli,
bardzo gorzkich, które należało żuć jak najwolniej, aby wzmocnić działanie
igieł wkłuwanych Jacobowi w głowę i całe ciało, tak że chłopak wyglądem
przypominał Nazarejczyka – albo jeżozwierza.
W pierwszym okresie rozmaitych urządzeń było wiele i nie chodzi mi
tylko o te, które miały pomagać Jacobowi funkcjonować jako tako
samodzielnie na co dzień. Zorganizowaliśmy też w jednym z pokoi swego
rodzaju salę gimnastyczną, w której mimo dość jasnych prognoz lekarskich
chłopak ćwiczył aż do wyczerpania, łudząc się, że dzięki wysiłkowi woli
będzie znowu chodzić. Był taki czas, że wszyscy się łudziliśmy. Patrząc, jak
godzinami walczy, męczy się niczym jakaś pomylona małpa przy tych
drążkach i obręczach, mieliśmy wrażenie, że jakby zaczyna ruszać się
sprawniej; on sam mówił, że już czuje trochę palce u nóg. Wszystko na
próżno.
Okrutne jest to banalne stwierdzenie, że nadzieja odchodzi ostatnia.
Pablo ćwiczył z nim razem i wyrobił sobie mięśnie. Naturalnie jego
celem nie było zyskanie sportowej sylwetki po prostu z próżności; chciał nie
męczyć tak brata, kiedy go wlókł spod prysznica do pokoju albo sadzał
na wózku. Później się wytatuował, Pablo, i w rezultacie mieliśmy chłopaka
rosłego, pięknie zbudowanego, o ramionach i barkach pomalowanych
w skarabeusze i cudne orchidee, łagodnego jak dziecko i jednocześnie
mocnego jak skała. Jacobo też nabrał ciała od tych wszystkich ćwiczeń, to
znaczy miał szersze plecy, ramiona, bo nogi, przeciwnie, wydawały się
smutne, jakby zwiędłe. Arturo natomiast, który ćwiczenia ograniczył do
grania w szkole w ping-ponga, pozostał wysoki i szczupły, jak ja.
Z usposobienia i zewnętrznie starsi synowie bardziej przypominali Sarę
niż mnie, choć mieli coś z nas obojga. Żaden z nich nie przeżywał
okresowych napadów melancholii, które dręczyły mnie od dzieciństwa
i które zarówno chłopcy, jak i Sara potrafili przyjąć bez zbędnych pytań,
nawet jeśli nie pojmowali, jak człowiek może nagle bez żadnego powodu
zrobić się tak ponury i milczący. Najdziwniejsze, że te głupoty, w większości
urojone, przeszły mi niemal kompletnie, kiedy wydarzyła się tragedia Jacoba.
Długie cierpienie, jego, moje, nas wszystkich, wymiotło z mojej duszy
najmroczniejsze złogi, najbardziej mętne i nierzeczywiste, pozostawiając
mnie niemal czystym, wolnym od wydumanych smutków.
Popatrzyłem chwilę na pianę za promem, wszedłem do pokoju
gimnastycznego i pomyślałem, że moglibyśmy podarować wszystkie te
urządzenia jednemu z licznych przyjaciół Jacoba. To znaczy podnośniki, bo
Pablo na pewno zachowałby hantle i sprężyny, i resztę parafernaliów, mając
na względzie własną formę.
Wróciłem do pracowni, żeby jeszcze raz przyjrzeć się obrazowi.
Zawsze miał wielu kolegów, Jacobo, i po wypadku to się nie zmieniło,
przeciwnie. Oprócz dawnych przyjaciół zaczęli go odwiedzać młodzi
towarzysze niedoli: przybywali każdego dnia – wszelkie możliwe gabaryty,
kolory i osobowości, wszyscy na wózkach, na ogół zmagający się w każdy
możliwy sposób z bólem, który nie odpuszczał ani na sekundę. Jacobo poznał
ich w owych grupach wsparcia, w których tak gustują Amerykanie, a wobec
których Sara i ja mieliśmy sporo uprzedzeń i oporów, póki nie
zrozumieliśmy, że w rezultacie były pożyteczne.
Pamiętam pewnego osiemnastolatka, niezwykle przystojnego, który
został sparaliżowany od pasa w dół, tak samo jak Jacobo, tyle że na skutek
powikłań po zabiegu chirurgicznym. Wypowiadał się zawsze jak lekarz.
– Dzień dobry, mister David. Bardzo mi miło. Nazywam się Michael
O’Neal.
Podałem mu rękę i zapytałem, jak się miewa.
– Tak sobie, średnio, mister David – odpowiedział. – U mnie było to
powikłanie późne, zlepne zapalenie pajęczynówki, pojawiające się w sześć
przecinek szesnastu procentach przypadków przy zabiegach chirurgicznych
w okolicy lędźwiowej albo przy zabiegach przygotowawczych; wtedy może
wystąpić kolejne powikłanie, paraplegia, a częstym objawem zapalenia
pajęczynówki jest uporczywy ból w dole pleców. Operowano mnie na
odcinku lędźwiowym kręgosłupa z powodu przepukliny krążka
międzykręgowego, która przeszła w zapalenie zlepne, zdiagnozowane za
pomocą rezonansu magnetycznego, co z kolei wywołało u mnie zespół ogona
końskiego, cauda equina…
– Ogromnie mi przykro, Michaelu – wtrąciłem.
– Tak, właśnie, mister David… Cauda equina. Nastąpiło wówczas
nieodwracalne porażenie z zapaleniem rozproszonym ogona końskiego,
mimo płukania mechanicznego i chirurgicznego czyszczenia
dewitalizowanych tkanek przez ranę, z powodu gromadzenia się płynu
surowiczego. Usunięto mi implant międzykręgowy z pierwszego zabiegu
i zakończono leczenie powtórną stabilizacją tylną; deficyty neurologiczne
utrzymały się. Innymi słowy, sparaliżowało mnie, mister David, a ironia
polega na tym, że ból jest bardzo silny, ostry, uporczywy i dokucza mi
właśnie w nogach, których nie czuję. Gdyby mi wbito w nogę nóż, mister
David, nic bym nie poczuł, a widzi pan, ból nie pozwala mi zasnąć –
zakończył i zamilkł, patrząc przez okno na drzewa na cmentarzu,
przygwożdżony cierpieniem.
Po szkole średniej wałęsałem się ze dwa lata tu i tam, po Ameryce
Łacińskiej i Europie, robiąc dużo i nie robiąc nic, po czym przez trzy lata
studiowałem medycynę na uniwersytecie Antioquia w Medellín; dlatego
potrafiłem się zorientować w żargonie lekarskim. Do odejścia z wydziału nie
skłoniła mnie niechęć do zawodu – bo akurat ten mnie pociągał – lecz miłość
do malarstwa, która kazała mi się przenieść na Akademię Sztuk Pięknych,
wbrew sugestiom wszystkich, jako że nie wydawałem się ani zręczny, ani
utalentowany w dziedzinie sztuki. Tamte lata w żadnym razie nie były jednak
stracone – jak mi powtarzano – nie tylko dlatego, że zdobyta wówczas
znajomość anatomii okazała się niezwykle przydatna w mojej pracy, lecz
dlatego, że w każdej sytuacji – każdej, bez wyjątku – wolę wiedzieć, niż nie
wiedzieć.
– Naprawdę mi przykro, Michaelu – powtórzyłem, a Jacobo, który znosił
bóle tego samego typu, spojrzał na mnie swoimi ogromnymi kawowymi
oczyma, bardzo bystrymi i lśniącymi, teraz jeszcze bardziej błyszczącymi
w zestawieniu z czarną gęstą brodą, którą wówczas zapuścił, i mrugnął
rozbawiony używanym przez Michaela językiem, ale przede wszystkim pełen
zrozumienia i współczucia.
Okna mieszkania, położonego na trzecim piętrze, wychodziły na
zabytkowy cmentarz – nie wiem, czy już o tym wspomniałem – porośnięty
gęstymi drzewami. Kiedy się sprowadziliśmy, ostatnim nieboszczykiem była
Ellen Louise Wallace, pochowana w 1975. James opowiadał, cztery lata po
naszym powrocie do Kolumbii, że w 2006 odbył się tam pogrzeb niejakiego
Roberta Chesebrough Kennedy’ego, i również był to jeden z grobów od
strony ulicy. W głębi rosły dwie wspaniałe magnolie, pierwsze drzewa
zakwitające wiosną. Wzdłuż ulicy ciągnęło się kunsztowne żelazne
ogrodzenie, a ponieważ brama była stale zamknięta na kłódkę, nikt tam nie
wchodził i zimą śnieg leżał nietknięty i olśniewająco biały. Deptały go tylko
wiewiórki i ptaki. Przypuszczam, że także szczury; w mieście było ich wtedy
mnóstwo. „Będziemy mieli dżumę, jakby mało było AIDS – prorokowałem
w związku ze szczurami. – Ale w końcu cóż warte byłoby miasto bez gołębi,
wiewiórek, szczurów, żebraków i karaluchów?” „Niezła lista!”, komentowała
Sara.
Tu, w La Mesa, rozpętała się właśnie nawałnica. Zaczęło się straszne
gradobicie, a ponieważ dom, mimo że stary, ma od tyłu blaszany dach, efekt
jest niepowtarzalny. W La Mesa bardzo rzadko pada grad. Widzę go po raz
pierwszy od szesnastu lat. To łoskot światła. Trudno doświadczyć czegoś
piękniejszego. Destrukcja własnego ja, rozmycie jednostki. Powietrze
pachnie wodą i pyłem i człowiek jest nikim.
Nawet pisać trudno przy takim hałasie.
SZEŚĆ
Odkąd chłopcy wyjechali, byliśmy z nimi w stałym kontakcie telefonicznym.
Na miejsce pierwszego postoju w drodze do Chicago wybrali Holiday Inn
w Clearfield, w Pensylwanii. Dotarli tam po pięciu godzinach jazdy. Jacobo
nie wytrzymał dłużej; ból, spowodowany trzęsieniem samochodu, zrobił się
nie do zniesienia. Z początku planowaliśmy, że polecą samolotem, właśnie
z tego względu, ale on chciał przedtem jeszcze trochę przejechać się po
świecie, nie przybywać do celu w sposób tak… gwałtowny. Postanowili
więc, że najpierw pojadą do Chicago, żeby obejrzeć kraj, wielkie jeziora,
i tam wsiądą w samolot do Portland.
Odbyć całą podróż samochodem, jak początkowo planowali, czterdzieści
dziewięć godzin, przy bólach Jacoba byłoby niemożliwością. Trasę Nowy
Jork – Chicago pokonali w dwa dni. Nie chcieli jechać autostradami, tylko
wybierali drogi regionalne, gdzie mogli oglądać prawdziwy krajobraz;
zamierzali uniknąć podróżowania od jednego parkingu do drugiego, od
sklepu 7-Eleven w jednym miasteczku do 7-Eleven w drugim. Stany
Zjednoczone są brzydkie, jeśli ktoś nie umie się po nich poruszać. Ten, kto
podróżuje autostradami jako pasażer i zaśnie na stacji benzynowej w jednej
miejscowości, a obudzi się na stacji benzynowej w drugiej, odległej o trzysta
mil, będzie miał wrażenie, że w ogóle nie ruszył się z miejsca. Podobnie jeśli
ktoś nocuje w kolejnych hotelach Holiday Inn – co właśnie musieli robić
chłopcy, nie mogąc ryzykować niewygód przypadkowych hotelików. To
jakby pozostać zamkniętym na zawsze w najbardziej nużącym wymiarze
Czasu, jaki Bóg zdołał powołać do dziennego istnienia. Naturalnie moi starsi
synowie, tak jak i Sara, zawsze potrafili znaleźć coś pozytywnego we
wszystkim, nawet w oglądaniu tych bezbarwnych miasteczek.
– Wiesz, Davidzie, tutaj w Clearfield jest pub, w którym serwują
największe na świecie hamburgery – mówił mi Jacobo przez telefon. Czasem
synowie zwracają się do mnie: Davidzie, a czasem: dad. – Na ścianach wiszą
oprawione wycinki z gazet na ten temat. Siedliśmy razem z dwoma
kolesiami, żeby zjeść takiego hamburgera, ale nie daliśmy rady.
Po drogach regionalnych jechało się świetnie. Mijając fermy mleczne
albo pola kukurydziane, jaśniejące całą wspaniałością lata, włączali sobie
Led Zeppelin i AC/DC. Venus nauczyła Pabla masażu – jedynej rzeczy, która
w ciągu długich lat doświadczeń Jacoba z rozmaitymi kuracjami i metodami
przynosiła autentyczną ulgę. Kiedy ból stawał się nie do wytrzymania,
szukali miejsca, gdzie mogliby zaparkować, Pablo przenosił Jacoba na tylne
siedzenie vana, na którym zainstalowane były nosze, i masował go przez
czterdzieści minut, godzinę, aż do uśpienia. Potem ruszali dalej.
Venus była fizjoterapeutką i tak się poznali. Pochodziła z Santo
Domingo, ale od dziecka mieszkała w Nowym Jorku. Na początku
odwiedzała nas co dwa tygodnie, ale kiedy zobaczyliśmy, że dzięki niej
Jacobo czuje wyraźnie mniejszy ból przez całych osiem godzin – co z kolei
pozwalało mu spać głęboko i jako tako wypocząć – zaczęła przychodzić co
piątek. Terapia była niezwykle kosztowna – osiemset dolarów za każdą
dwugodzinną sesję, z czego ubezpieczenie pokrywało trzysta pięćdziesiąt –
ale na pewno warta tej ceny. Oczywiście z biegiem lat skuteczność masaży
zaczęła się zmniejszać, aż w końcu chodziło nie tyle o sprawienie ulgi, ile
o to, aby ból absolutnie nie do zniesienia stał się mniej nie do zniesienia.
I ulga trwała coraz krócej.
– Przy takiej cenie, twoim imieniu i tej figurze – żartował Jacobo, jeszcze
zanim zostali kochankami – klienci z pewnością będą się domagali od ciebie
innych masaży.
Gdyby ktoś inny jej to powiedział, pomyślałem – a niewątpliwie ciało
miała piękne – pewno zrobiłaby awanturę. Ale na Jacoba kobiety się nie
obrażały.
Masaż zaczynał się od stóp. Przedstawiłem ich dwoje na wielu szkicach
węglem, próbując ukazać bliskość relacji nawiązującej się między istotami,
które razem konfrontowane są z horrorem bólu. Te szkice gdzieś tam leżą
w teczkach, w całym wielkim bałaganie mojej pracowni. To było, zanim
zaczęli zamykać drzwi pokoju, tak, kiedy jeszcze nie było romansu i mogłem
wejść zobaczyć Venus przy pracy. Zaczynała od łuku stóp, jak powiedziałem,
potem masowała kostki, łydki, pobudzała mięśnie, tak że poruszały się
w sposób odruchowy i rozciągały. Jacobo nie mógł wiedzieć, co mu robiła,
ponieważ miał wszczepiony w kręgosłup pręt tytanowy łączący część górną
i dolną, i nie potrafił się obrócić – promień skrętu kręgów został
zredukowany do zera. Orientował się, że Venus dochodzi powyżej pręta,
kiedy pochylała go lekko i zaczynał odbierać bodźce w strefie, w której miał
już czucie.
Venus miała nieco ciemniejszą karnację niż Sara, a poza tym były do
siebie podobne. Na ulicy pytano je, czy są matką i córką. Kiedyś wystawiono
w Metropolitan portrety znalezione w sarkofagach z kolonii rzymskich
w starożytnym Egipcie i miałem wrażenie, że widzę je obie: zdrowe, ciemne
kręcone włosy, ogromne oczy, czarne, o lekko migdałowym kształcie.
Namalowałem ich portret, jako matki i córki, naśladując tamte malowidła na
drewnie, i podarowałem go Venus. Z początku nie chciała przyjąć i omal się
nie popłakała z radości.
Czasem zapominam prawie, że nie jest moją córką.
SIEDEM
– Dzwoniłeś do nich? – spytała Sara.
Nie słyszałem, jak weszła, i cały drgnąłem. Zrobiło mi się głupio;
przyłapała mnie na tym, że w skupieniu pracuję nad efektem wody na obrazie
z promem, jakby nic się nie działo. Ale ona również przyjrzała się chwilę
obrazowi. Musiała przed chwilą płakać, bo oczy miała zaczerwienione
i podpuchnięte. Ogarnęło mnie współczucie wobec nas wszystkich; poczułem
jabłko Adama twarde jak z żelaza i serce ciężkie w piersi. Nasz smutek był
niby mroczna chmura, która nie przestaje się powiększać i przesłania już
niebo i ziemię.
– Jeszcze się nie udało – powiedziała Sara, mając na myśli obraz.
– Nie – zgodziłem się. – Jest dopiero po czwartej rano w Portland.
Drugi postój w drodze do Chicago zrobili w Sandusky, w Ohio, mieście,
które jest światową stolicą kolejek górskich, nad jeziorem Erie. W parku
rozrywki działa ich siedemnaście, mówił Pablo, a poza tym, albo właśnie
dlatego, jest to miejsce okropne. Jako światową stolicę, dodał, sto razy
bardziej wolałby miasteczko z hamburgerami. Myślę, że jemu również
zaczynała ciążyć bliskość tego, co miało nastąpić, i z coraz większym trudem
okazywał dobry nastrój. Tym razem zdałem sobie sprawę, że nie ma ochoty
na dłuższą rozmowę, więc podałem telefon Sarze. I nie wiem, co mogli jej
mówić chłopcy, bo właściwie się nie odzywała, tylko powtarzała „tak,
oczywiście, że tak”, i znowu słuchała, co mówią. „Daj mi na chwilkę
Jacoba”, poprosiła, po czym dalej słuchała i powtarzała „tak, oczywiście, że
tak”. Po dłuższej chwili znów do rozmowy wracał Pablo – i dalej, to samo.
A może i wiem, w każdym razie się domyślam: mówili jej, że to, co
zamierzają zrobić, jest dla Jacoba najlepsze, bo on już nie wytrzymuje; że to
zbrodnia pozwalać mu tak cierpieć i żeby traktować to nie jako koniec, lecz
jako bramę jego wyzwolenia, odkupienia. Tak, na pewno to.
Sara była mocnego ducha. Kiedy przyjechaliśmy do Nowego Jorku, nasz
Dla Dory
Gdyby wrota postrzegania oczyszczone zostały, każda rzecz ukazałaby się człowiekowi taką, jaka jest, nieskończoną. Zaślubiny Nieba i Piekła William Blake, Milton. Zaślubiny Nieba i Piekła, przeł. Wiesław Juszczak, Kraków 2001, s. 137 William Blake, zm. 1827 Świat jest chwiejny jak płonący dom. Lin-chi, zm. 866
JEDEN Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Obok mnie Sara nie spała również. Patrzyłem na jej plecy, śniade ramiona – wciąż szczupłe mimo pięćdziesięciu dziewięciu lat, i znajdowałem pocieszenie w jej urodzie. Momentami braliśmy się za ręce. W całym mieszkaniu nikt nie spał, nikt się nie odzywał. Czasem ktoś kaszlał, szedł do łazienki i kładł się z powrotem. Nasi przyjaciele Debrah i James, którzy przyszli, żeby być z nami, ułożyli się na materacu w salonie. Venus, dziewczyna Jacoba, poszła spać do jego pokoju. Moi synowie Jacobo i Pablo dwa dni wcześniej pojechali wynajętym vanem do Chicago, gdzie wsiedli w samolot do Portland. Chwilami wydawało mi się, że z pokoju Artura, mojego trzeciego syna, dobiega cichy dźwięk gitary. Z ulicy niosły się nocne krzyki typowe dla Lower East Side, odgłosy tłuczonych butelek – to co zawsze. O trzeciej nad ranem, czy jakoś tak, przejechało z głuchym hałasem kilka motocykli z klubu Hells Angels, którego siedziba znajdowała się o dwie przecznice od naszego mieszkania. Przespałem prawie cztery godziny bez przerwy, nic mi się nie śniło, dopiero o siódmej obudził mnie niepokój niczym dźgnięcie w brzuch – z powodu śmierci mojego syna Jacoba, którą zaplanowaliśmy na siódmą rano czasu Portland, dziesiątą wieczór w Nowym Jorku.
DWA Pocałowałem Sarę, wstałem, zrobiłem kawę. Mimowolnie zacząłem się przyglądać obrazowi, nad którym pracowałem. Było jeszcze za wcześnie, żeby dzwonić do chłopców – mieli zatrzymać się na noc w motelu niedaleko lotniska w Portland. Tematem mojego obrazu była piana powstająca wokół śruby promu, kiedy podczas odbijania z nadbrzeża silnik przyspiesza i śruba chlupocze w zielonkawej wodzie. Szmaragdowy kolor wody wyszedł jakiś blady, płytki – zeszklony miętowy cukierek, pomyślałem. Wciąż jeszcze nie udało mi się wyrazić, bez pokazywania wprost, przepastnej głębi, śmierci. Piana była piękna, niepojęta, bezładna, oddzielona i zarazem niemożliwa do oddzielenia od wody. Piana wyszła dobrze. Kiedy zacząłem pracę nad obrazem – rok wcześniej, latem dziewięćdziesiątego ósmego – nieraz całe dnie kursowałem promem między Manhattanem a Staten Island, czasem popijając piwo, zawsze przyglądając się wodzie. Zaprzyjaźniłem się nawet z niektórymi grajkami pływającymi na statkach i z niejakim Louisem Larrotą (mówiłem do niego żartobliwie: Luis Bancarrota, czyli Ludwik Bankrut, chociaż i tak nie rozumiał dowcipu, ponieważ nie mówił ani po hiszpańsku, ani po włosku), jedynym pucybutem, który wciąż pracował na promie. Słyszę jeszcze, jak nawołuje po korytarzach: Shine!, Shine! Miał coraz mniej klientów, bo większość ludzi zaczęła nosić sportowe obuwie. Kiedy gasł zmierzch, płonący spoza dźwigów na New Jersey i przecinany lotem mew, wracałem do domu. Ożeniłem się z Sarą, gdy oboje mieliśmy po dwadzieścia sześć lat. Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt, póki nie umarła na serce, zaledwie dwa lata temu. Nie poznałem innych kobiet – ona była wszystkimi. Trudno to wytłumaczyć i zrozumieć: kobiety, których pożądałem, a które nie były nią, zarówno te, których nie posiadłem, jak i te naprawdę nieliczne, z którymi się w końcu przespałem – oczywiście tak, żeby Sara się nie dowiedziała, inaczej koniec – były nią. Tych niewierności dopuściłem się tylko w ciągu dwóch pierwszych wspólnych lat, kiedy nasz związek, w którym wtedy nie
brakowało jeszcze momentów pustki i poważnych nieporozumień, nie zdążył okrzepnąć. Potem moja wierność stała się absolutna i przestała mnie cokolwiek kosztować. Jej również zdarzały się zdrady, tak sądzę, ale doszło do nich – jeśli doszło – wiele lat później. Pewnego popołudnia, już w Nowym Jorku, zobaczyłem ją w barze, jak trzymała za rękę koleżankę z pracy. Spytałem o to wieczorem, a ona ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Powiedziała tylko, że związki między kobietami zawsze pozostaną dla mężczyzn tajemnicą. Bynajmniej mnie to nie uspokoiło – różnie można kogoś trzymać za rękę – jednak z biegiem lat to wspomnienie jakby się zatarło. Drugi raz coś podobnego zdarzyło się, kiedy była na Jamajce z Jamesem i Debrah. Z jakichś względów nie mogłem czy nie chciałem jechać z nimi, a James napomknął kiedyś mimochodem o rzekomym romansie Sary z miejscowym chłopakiem. O to również ją spytałem, ale tym razem odpowiedziała, że zwariowałem, jak mogło mi coś podobnego przyjść do głowy. Niemniej po dziś dzień coś mi mówi, że taka sprawa się wydarzyła. Sara bynajmniej nie była skromnisią, zwłaszcza po paru kieliszkach. Uzasadnione czy nie, podejrzenie to uwierało mnie przez dłuższy czas, psuło mi nastrój, ale w końcu też jakoś je przezwyciężyłem. Może to zazdrość. Tak czy owak, dopiero w późnej starości osłabło nasze wzajemne pożądanie. Nigdy nie potrafiłem zbyt dobrze rozgraniczyć między miłością a pożądaniem, mogę więc powiedzieć, że kochaliśmy się bardzo przez całe życie. I zawsze cieszyłem się, że znów ją widzę, choćby rozstanie trwało zaledwie kilka godzin. Kiedy po pobycie na promie przychodziłem do domu, ona zazwyczaj też już zdążyła wrócić ze szpitala, w którym pracowała, i rozmawialiśmy przez chwilę, leżąc na łóżku. Opowiadałem jej, co zobaczyłem na morzu; potem szedłem zajrzeć do Jacoba i młodszych.
TRZY Zamieszkaliśmy w Nowym Jorku w 1986. W osiemdziesiątym trzecim wyjechaliśmy z Bogoty do Miami, gdzie w rezultacie przeżyliśmy trzy długie lata, których absolutnie nie żałuję; nie były złe. Znałem już Miami i Keys z poprzedniej podróży i chciałem przetworzyć te miejsca w swoim malarstwie. Można powiedzieć, że udałem się tam w poszukiwaniu wody i światła. Oboje w czasie tych trzech lat korzystaliśmy intensywnie z uroków morza, choć męczyła nas ciasnota umysłowa ówczesnego Miami. Tak że w końcu postanowiliśmy przenieść się razem z naszymi trzema synami do Nowego Jorku. W Miami powstała seria obrazów olejnych, studiów światła i wody – piętnaście płócien dwa na dwa metry – z których przygotowałem wystawę w Key West i które sprzedałem szybko i po dość dobrych cenach. Niektóre przedstawiały abstrakcyjny pejzaż morski oglądany z szosy do Keys, inne – morze w Miami: Farito, Crandon Park, centrum. Sara i chłopcy zaraz po przyjeździe sprawili sobie niewielki zdezelowany katamaran i pływali nim w weekendy, nie oddalając się zbytnio od brzegu, szorując prawie po piasku, ale uradowani, jakby przepływali Atlantyk. W Miami skończyłem czterdzieści trzy lata. Mówili nam później nasi nieliczni, ale dobrzy przyjaciele, że miasto bardzo się zmieniło, stało się mniej prowincjonalne, że wynieśli się rednecks, a przybysze z innych krajów poprawili klimat społeczny i nawet Kubańczycy z nowego pokolenia byli już nie tak tępi i zapyziali. Możliwe. Ale i tak ani Sara, ani ja nie wrócilibyśmy tam. Nie chciałyby też wrócić dzieci – które po dwóch latach w Nowym Jorku nie były już takimi dziećmi: Jacobo skończył osiemnaście lat i miał zacząć pierwszy semestr medycyny na Uniwersytecie Nowojorskim, Pablo, szesnastoletni, chodził do szkoły średniej z programem alternatywnym mieszczącej się na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Ósmej Alei – pośród chłopaków z kolczykami w nosie i uszach – i przeglądał już informatory uniwersyteckie. Arturo miał czternaście lat i uparł się, żeby go
zapisać do Szkoły Świętego Jana de la Salle, na rogu Drugiej Ulicy i Drugiej Alei, z tego jedynie powodu, że znajdowała się w odległości pół kwartału od mieszkania, które zajmowaliśmy po wyprowadzce ze Sto Pierwszej, i pozostawało mu więcej czasu na spanie. Późno się kłaść, późno wstawać, grać na gitarze i rysować bez przerwy – to był wówczas horyzont jego pragnień. A niech tam. Dobrze było, póki było, na Florydzie, ale wystarczy. Pracowałem tam intensywnie; nawet prostacka, nieokrzesana atmosfera ówczesnego Miami w pewien sposób mi sprzyjała: mogłem zamknąć się całkowicie w szklanej kuli, jaką w końcu jest moja praca (czy raczej: jaką była moja praca, ponieważ od jakiegoś półtora roku, od momentu kiedy skończyłem siedemdziesiąt sześć lat, zaczął mi się za bardzo psuć wzrok, przestałem malować i wziąłem się dopisania – korzystając z lupy). W Nowym Jorku najpierw zajmowaliśmy malutkie mieszkanko przy Sto Pierwszej Zachodniej, kwartał od Central Parku. Park stanowił jedyną pozytywną stronę tej lokalizacji. Dom sąsiadował z dzielnicą ubogich Latynosów i nocami dobiegały nas hałasy: odgłosy awantur, tłuczone butelki, wykrzykiwane na cały głos przekleństwa po angielsku i po hiszpańsku. Natłok ludzki nie pozwalał mi spać – zwłaszcza po przyjeździe z Miami, które wydawało się całe zbudowane na obrzeżach pól golfowych. Ani malować, ani śnić. Pierwsze miesiące w Nowym Jorku były trudne, naprawdę trudne. Nie dla Sary i chłopców. Dla mnie, tak spragnionego światła, przestrzeni, ciszy i innych podobnych głupot, które człowiek wymyśla w tym wieku, żeby sobie skomplikować życie. W tamtym okresie nie chciałem być ani w Miami, ani w Bogocie, ani w Medellín, ani tam, przy Sto Pierwszej Ulicy, ani nigdzie. Wychodziłem wcześnie rano, żeby godzinami spacerować po parku, bolejąc nad tym, że muszę się budzić, zabierać do pracy, pokazywać pogodniejszą twarz Sarze i chłopcom – którzy czuli się w Nowym Jorku dobrze, choć martwiło ich moje przygnębienie. Sara, zatrudniona jako konsultantka w jednym ze szpitali – w Kolumbii ukończyła socjologię – zrozumiała, że fakt zamieszkiwania w takiej dzielnicy wpływa na mój nastrój; może sprawiał to klimat getta, a na pewno ciasnota naszego lokum. W pokoju dziennym noga sztalugi dotykała prawie ramienia Artura leżącego na podłodze z ukochanym Nintendo, a kiedy wszyscy trzej chłopcy byli w domu, robili taką wrzawę, dołączającą się do zgiełku ulicy, że zostawiałem sztalugi i obraz
i wychodziłem do parku popatrzeć na drzewa. Podobały mi się drzewa w Central Parku, chociaż budziły we mnie tęsknotę za krajem, za lasami Urabà; znałem te lasy dobrze, ponieważ jeden z moich braci miał w tamtych okolicach dom i w nim umarł. Tutejsze drzewa były bez wątpienia piękne, na przykład bardzo stare wiązy i dęby, ale wyglądały jak drzewko na makiecie w porównaniu z drzewami takimi jak ceiba czy caracolí w Urabá i wywoływały we mnie nostalgię. Jeśli więc nie byłem w parku, znaczyło to, że pojechałem na Coney Island, mniej więcej godzinę drogi metrem, do miejsca, które bardzo szybko odkryłem i które mnie oczarowało, jak zresztą wszystkich. (Zachowało się zdjęcie Freuda, również chyba zachwyconego, na deptaku). Potem, już kiedy mieszkaliśmy przy Drugiej Alei, zacząłem malować serię pejzaży morskich nad zatoką w Nowym Jorku, między innymi widoki morza w okolicach Brighton Beach i Coney Island. Któregoś dnia Sara wróciła z pracy i powiedziała: – Chcesz zobaczyć mieszkanie do wynajęcia? W Lower, niedaleko Houston. Na rogu Drugiej i Drugiej. Duże. W fatalnym stanie. Drogie. Okna wychodzą na przepiękny cmentarz. Marble Cemetery, tak się nazywa. Spytałem, czy jest jasne; odpowiedziała, że tak. Pojechaliśmy z chłopcami. Nie uznałem go za zbyt drogie jak na metraż, za to rzeczywiście było strasznie zniszczone. A raczej brudne. Należało je posprzątać, odmalować, wytępić karaluchy. Z ogromnymi oknami, wydawało się niezwykle jasne. W bardzo dużym pokoju dziennym bez problemu mogli się zmieścić chłopcy ze swoimi elektronicznymi załącznikami, kanapa, dwa fotele, mój warsztat pracy. Udało się. Rozpyliliśmy środek na karaluchy i niektóre pozdychały, chociaż większość została z nami. Zapalałeś w nocy światło i zawsze je widziałeś: małe, niezliczone, szybkie, szukające szpar, żeby się ukryć. Skrupulatnie pilnowaliśmy czystości, ja co pewien czas stosowałem środek owadobójczy, sypałem boraks, miażdżyłem je butem i nic – kiedy zapalałem światło, były wszystkie. W starych mieszkaniach insekty te są tak niemożliwe do wytrzebienia jak życie. Żeby je wytępić, należałoby zburzyć budynek i potraktować ruiny benzyną albo napalmem… Lubię kwiaty i mam do nich rękę, więc poustawiałem paprocie i palmy i wkrótce nasze lokum zaczęło przywodzić na myśl puszczę. W sklepie zoologicznym przy ulicy
Bleecker kupiliśmy za dwieście dolarów papugę, którą chłopcy nazwali Sparky. Wrzeszczała jak szalona; nie dawała się oswoić i latała po całym mieszkaniu. Kilka lat później sprawiliśmy sobie kota. Kot, Cristóbal, tak ją kiedyś przestraszył, że wyleciała przez jedno z okien wychodzących na cmentarz. Przez dobry tydzień siedziała w drzewach, skrzecząc. Nie chciała wrócić, choć nawoływaliśmy ją usilnie przez okna. Aż gdzieś odleciała. – Do Ameryki Południowej – powiedziałem chłopcom, żeby ich jakoś pocieszyć. – Jeść wilhelmki w Chocó. – Wilhelmki w czekoladzie? – spytał Arturo, który nie znał owoców tej palmy, a nigdy nie przepuszczał okazji do żartu, nawet w smutnych chwilach. Mieszkanie przy Drugiej Ulicy przywróciło mi chęć do życia. Polubiłem spacery miejskimi i podmiejskimi nadbrzeżami Brooklynu i New Jersey, które stawały się tematem moich zdjęć i obrazów. Namalowałem na pół zanurzony w wodzie motocykl pokryty wodorostami. Lubię patrzeć, jak to, co człowiek porzuci, niszczeje i staje się znowu nieludzkie i piękne. Lubię tę granicę. Te namorzyny. Namalowałem serię obrazów z motywem podobnych do krabów skrzypłoczy, horseshoe crabs, które docierają na plaże Coney Island, umierają, leżą na piasku i stają się pustą skorupą, po czym szybko obracają się w proch obok japonek i kawałków plastikowych naczyń – te wytrzymają stulecia, nim również staną się prochem. Temat obrazów, choć nigdy nie powiedziałem tego wprost, był oczywisty i głęboki, a w każdym razie wysoki, ambitny, czy jak to nazwać, i dotyczył mrocznej przepaści Czasu. Skrzypłocze nie są ładne, w żadnym wypadku, i przez miliony lat się nie zmieniły, podobno tak samo jak karaluchy i krokodyle. Kiedyś przeczytałem w internecie, że właściwie nie są krabami. Przypominają skorupiaki, ale w rzeczywistości są bardziej spokrewnione z pająkami i skorpionami. Najstarsze skamieliny skrzypłoczy pochodzą sprzed około czterystu pięćdziesięciu milionów lat. Na obrazach pokazałem tyle tylko światła, żeby uwidoczniło się truchło nieszczęsnego stworzenia. Sprzedały się, owszem, ale z wielkim trudem i za marne grosze. Wiele lat później zaczęły przechodzić w kolejne ręce za sumy po prostu bezwstydne. U mnie w pracowni wciąż wisi jeden z nich, moim zdaniem najlepszy – coraz bardziej rozmyty i ponury, w miarę jak pogarsza się mój wzrok i jak sam również zbliżam się do stanu prochu. – Kolejny krok w stronę tenebryzmu, co? Następnym dziełem będzie
obrazek cały czarny – skomentowała Sara żartobliwie. – Ale nie, nie myśl sobie – dodała pospiesznie. – Oczywiście, że mi się podobają. Nastąpiły niemal dwa lata intensywnej pracy twórczej, szczęścia – zaprawionego jednak pewnym niepokojem: wszędzie znajdowałem skarby, jak ktoś, komu przydrożne kamienie nagle zamieniają się w kamienie szlachetne. Czyż mogłem przeczuć to, co miało nadejść! Nieszczęście jest jak wiatr – zjawia się w sposób niejako naturalny, nieprzewidziany, łatwy… Malowałem lepiej niż kiedykolwiek i z takim oddaniem, że czasem nie pamiętałem nawet, żeby zapalić i napić się kawy. Namalowałem tamten motocykl pokryty wodorostami, też trochę w stylu tenebryzmu, choć z akcentami koloru. W New Jersey na pustej parceli przy morzu znalazłem pordzewiały dziecinny rowerek trójkołowy i również go namalowałem, w bardzo dużym formacie, ale tym razem dałem tyle światła, że rowerek stał się ledwo widoczny. (Przed dwoma laty zobaczyłem ten obraz w jednym z muzeów w Rzymie, zaproszony tam w związku z nie wiem jakim jubileuszem, ale wtedy musiałem już oglądać go, patrząc z ukosa, ponieważ rozwinęła się moja choroba; zwracając wzrok prosto, widziałem wszystko rozmazane. Oglądany po tylu latach rowerek spodobał mi się, ale miałem ochotę poprawić pewne miejsca, które mogły wypaść znacznie lepiej). Zacząłem też fotografować zdewastowaną kolejkę górską z parku rozrywki na Coney Island – potem ją rozebrano – porośniętą wilcem o fioletowych kwiatach. Chwała poranka, morning glory, tak się nazywa to pnącze po angielsku. Zamierzałem namalować serię dużych obrazów – kwiaty ze szczegółami, widziane z różnych stron, przy zakłóconej proporcji i perspektywie – w których zrzuciłbym jarzmo obowiązkowego porządku patrzenia: albo od zewnątrz, albo od środka. Tak jakbym szukał możliwości wyjścia z jakiegoś zamknięcia i był już bliski światła pozwalającego odetchnąć głębiej. Przygotowałem płótna do malowania kolejki. Kwiaty obowiązkowo musiały wyglądać pięknie – żeby obrazy łatwo się sprzedały. W końcu z czegoś trzeba było żyć. Smutne, że piszę teraz o zabawnych rzeczach, które robiłem jeszcze dwa lata temu, kiedy Sara żyła. „Powiedzmy, że zabawnych”, uściśliłaby. Właśnie wtedy na skrzyżowaniu Szóstej Ulicy z Pierwszą Aleją, niecałe cztery kwartały od naszego domu, z taksówką, którą jechał mój najstarszy syn, zderzyła się furgonetka naćpanego junkie, i ja, Sara, wszyscy wstąpiliśmy do
najgłębszego z piekieł.
CZTERY Nie przestałem wówczas malować. Nigdy nie przestałem, aż do niedawna. Skończyłem pozaczynane prace, nawet ponaciągałem kolejne płótna i wziąłem się do nowych obrazów, choć przez dłuższy czas robiłem to jakby bezwiednie – podobno tak poruszają się dalej ludzie, którym ucięto głowę. Od tamtej pory minęło już tyle lat, że nawet ból w sercu zaczął niknąć, niczym obsychająca na owocu wilgoć; czasem tylko wspomnienie tego, co się stało, nagle znowu mną wstrząsa, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj, i muszę przełknąć ślinę, żeby nie wybuchnąć szlochem. Wciąż tak się dzieje i żal o mało mnie wówczas nie łamie. Bywa jednak i tak, że wobec intensywnych uczuć, z jakimi myślę o swoim synu, zaczynam sądzić, że może życie jest wieczne, spokojne i wieczne – a ból to ułuda. Ilekroć zbierało mi się na takie refleksje, Sara zerkała na mnie z pewnym rozbawieniem. Jeszcze słyszę, jak pyta: „Zaraz, zaraz, Davidzie, znaczy: ból jest wieczny, a życie to ułuda? Nie. Życie to jedno wielkie…?”. I dlatego prawie nigdy nie wracam ze swoją lupą do tych zapisków; nie sposób sprawdzić, w czym mam słuszność, jeśli mam, a w czym błądzę; lepiej iść dalej. Zresztą nie pozostało mi zbyt wiele czasu na podobne refleksje; zestarzałem się i od pewnego czasu wzrok zaczął mi się bardzo szybko pogarszać. Poza tym prawdy nie ma, a świat jest tylko muzyką. Dziś mieszkam sam, na obrzeżach miasteczka La Mesa, liczącego około trzydziestu tysięcy mieszkańców, w środkowej części Kolumbii. Tutaj przed dwoma laty zmarła Sara. Od tyłu ogród wychodzi na głęboką, rozległą dolinę, nad którą szybują sępy – gallinazos, buitres, zopilotes, czy jak się nazwie te przepiękne skądinąd ptaki. Czasem przelatują nad doliną niziutko, zaledwie kilka metrów od granicy ogrodu, i gdyby mi wzrok pozwalał, mógłbym widzieć, jak poruszają sterówkami w ogonie, zmieniając kierunek albo wysokość, jak się bawią Światem. (Widzę je bardzo wyraźnie, a przecież
już ich nie widzę. Gdzie jest zatem Świat? Na czym się zasadza?) Na niektórych robi to wielkie wrażenie, że za naszym ogrodem, tuż za drzewkami pomarańczowymi i mandarynkowymi, starannie pielęgnowanymi i nawożonymi niegdyś przez Sarę, otwiera się tak wielka głębia i przestrzeń, gotowa jakby wchłonąć wszystko niczym przerażająca symfonia. Jestem w relatywnie dobrej formie. Bardziej niż słaby wzrok dokucza mi kiepskie krążenie w nogach, zwłaszcza w lewej. Objawia się to dotkliwym bólem w palcach, który daje o sobie znać późno w nocy (nie wiem, czemu akurat wtedy) i nie pozwala mi spać spokojnie. Poza tym jest jako tako. Zęby straciłem jakieś dziesięć lat temu z powodu paradontozy i sprawiłem sobie sztuczną szczękę. Najlepszą, jaka była dostępna na rynku, strasznie drogą, po prostu porsche wśród sztucznych szczęk, mówiła Sara i na pocieszenie dodawała, że nowe zęby są o niebo lepsze od tych, które miałem. Rano przychodzi kobieta, mniej więcej czterdziestopięcioletnia, Ángela; jest przez cały dzień, sprząta, gotuje obiad. Ángela powtarza ciągle, że za mało jem i że jestem za chudy jak na swój wzrost, co mnie trochę śmieszy, ponieważ stosunek wzrostu do wagi nie powinien być już problemem dla dżentelmena w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Zachowałem dobrą pamięć, jasność umysłu i na ogół ludzie nie traktują mnie jak staruszka. Oderwałem się natomiast na pewno od spraw świata – świata nieowłosionej istoty dwunożnej – i prawie nic, albo nic z tych spraw nie ma dla mnie znaczenia. Dopóki nie wydarzyło się to z Jacobem, pilnie śledziłem opinie na temat swojej twórczości. Czytałem recenzje z przejęciem, które dziś wydaje mi się absolutną głupotą, i miałem wrażenie, że nie jestem doceniany w świecie sztuki. Nie mijałem się zresztą z prawdą: trochę to trwało, nim moja twórczość została zauważona. I akurat długa męka mojego syna zbiegła się w czasie z zalewającą mnie i oblepiającą falą uznania, która nie była mi do niczego potrzebna i przypływała jakby tylko po to, żeby zakłócać nasz smutek – jak mogłoby zakłócać spokój pogrzebu pojawienie się transwestyty albo małpy, albo szaleńca. Oczywiście były z tego pieniądze, których tak potrzebowaliśmy. Ostre bóle zaczęły się u Jacoba trzy lata po wyjściu ze szpitala. Lekarze ostrzegli nas: najgorsze może się okazać nie to, że nie będzie chodził, ale to, że w pewnym momencie pojawią się dolegliwości fizyczne. Z czasem ból stał się uporczywy i osiągnął taką intensywność, że w niektóre dni – nie
codziennie, na szczęście – musieliśmy wchodzić do jego pokoju na palcach i mówić cichutko, żeby hałas nie wywoływał w nim jęku i drżenia. Przez pierwsze trzy lata po wypadku mój najstarszy syn chciał i próbował znowu chodzić. Potem stracił nadzieję i w miarę jak ból się nasilał, nie ustępując ani na chwilę, pragnął coraz mocniej, aby nadeszła śmierć. Lepiej, gdyby to nastąpiło we śnie, powiedział kiedyś Sarze, ale mogłoby też przyjść na jawie.
PIĘĆ Nie mogłem przestać malować, nawet gdybym chciał, bo mimo ubezpieczenia wydatki były ogromne. Przygotowaliśmy pokój tak, żeby Jacobo mógł się przemieszczać, a podnośniki i pozostałe urządzenia kosztowały majątek i nie wszystko zwracało nam ubezpieczenie. Potem zaczęły się bóle i wydatki z dużych zrobiły się kolosalne. Kiedy ktoś zaczyna odczuwać bóle o tej skali, ważne jest tylko, żeby je zahamować, złagodzić w jakikolwiek sposób, a już same próby osiągnięcia tego, udane czy tylko w połowie udane, wiążą się z wielkimi kosztami. Bardzo droga była na przykład akupunktura – która nigdy nie pomagała. Im bardziej autentyczny Azjata, tym droższa. A ubezpieczenie tego nie obejmowało. Pamiętam, że chyba z rok płaciliśmy jednemu takiemu z Chinatown po trzysta dolarów za cotygodniową sesję. Ze czternaście tysięcy daliśmy owego roku doktorowi Shu („doktorowi Butowi”, jak go zaczął nazywać Jacobo, bo nazwisko Chińczyka wymawiało się jak shoe), który miał gabinet przy ulicy Mott, aż wreszcie sam Jacobo stwierdził, że nie ma co, nie warto, i lepiej przestać wyrzucać pieniądze w błoto, płacąc temu gościowi. Z powodu nieustającego bólu biedny Jacobo stał się już wówczas bardzo zgryźliwy. A co do kosztów, to nie wliczam w nie medykamentów doktora Buta – czarnych ziaren, wielkości niemal kolumbijskiej fasoli, bardzo gorzkich, które należało żuć jak najwolniej, aby wzmocnić działanie igieł wkłuwanych Jacobowi w głowę i całe ciało, tak że chłopak wyglądem przypominał Nazarejczyka – albo jeżozwierza. W pierwszym okresie rozmaitych urządzeń było wiele i nie chodzi mi tylko o te, które miały pomagać Jacobowi funkcjonować jako tako samodzielnie na co dzień. Zorganizowaliśmy też w jednym z pokoi swego rodzaju salę gimnastyczną, w której mimo dość jasnych prognoz lekarskich chłopak ćwiczył aż do wyczerpania, łudząc się, że dzięki wysiłkowi woli będzie znowu chodzić. Był taki czas, że wszyscy się łudziliśmy. Patrząc, jak godzinami walczy, męczy się niczym jakaś pomylona małpa przy tych
drążkach i obręczach, mieliśmy wrażenie, że jakby zaczyna ruszać się sprawniej; on sam mówił, że już czuje trochę palce u nóg. Wszystko na próżno. Okrutne jest to banalne stwierdzenie, że nadzieja odchodzi ostatnia. Pablo ćwiczył z nim razem i wyrobił sobie mięśnie. Naturalnie jego celem nie było zyskanie sportowej sylwetki po prostu z próżności; chciał nie męczyć tak brata, kiedy go wlókł spod prysznica do pokoju albo sadzał na wózku. Później się wytatuował, Pablo, i w rezultacie mieliśmy chłopaka rosłego, pięknie zbudowanego, o ramionach i barkach pomalowanych w skarabeusze i cudne orchidee, łagodnego jak dziecko i jednocześnie mocnego jak skała. Jacobo też nabrał ciała od tych wszystkich ćwiczeń, to znaczy miał szersze plecy, ramiona, bo nogi, przeciwnie, wydawały się smutne, jakby zwiędłe. Arturo natomiast, który ćwiczenia ograniczył do grania w szkole w ping-ponga, pozostał wysoki i szczupły, jak ja. Z usposobienia i zewnętrznie starsi synowie bardziej przypominali Sarę niż mnie, choć mieli coś z nas obojga. Żaden z nich nie przeżywał okresowych napadów melancholii, które dręczyły mnie od dzieciństwa i które zarówno chłopcy, jak i Sara potrafili przyjąć bez zbędnych pytań, nawet jeśli nie pojmowali, jak człowiek może nagle bez żadnego powodu zrobić się tak ponury i milczący. Najdziwniejsze, że te głupoty, w większości urojone, przeszły mi niemal kompletnie, kiedy wydarzyła się tragedia Jacoba. Długie cierpienie, jego, moje, nas wszystkich, wymiotło z mojej duszy najmroczniejsze złogi, najbardziej mętne i nierzeczywiste, pozostawiając mnie niemal czystym, wolnym od wydumanych smutków. Popatrzyłem chwilę na pianę za promem, wszedłem do pokoju gimnastycznego i pomyślałem, że moglibyśmy podarować wszystkie te urządzenia jednemu z licznych przyjaciół Jacoba. To znaczy podnośniki, bo Pablo na pewno zachowałby hantle i sprężyny, i resztę parafernaliów, mając na względzie własną formę. Wróciłem do pracowni, żeby jeszcze raz przyjrzeć się obrazowi. Zawsze miał wielu kolegów, Jacobo, i po wypadku to się nie zmieniło, przeciwnie. Oprócz dawnych przyjaciół zaczęli go odwiedzać młodzi towarzysze niedoli: przybywali każdego dnia – wszelkie możliwe gabaryty, kolory i osobowości, wszyscy na wózkach, na ogół zmagający się w każdy możliwy sposób z bólem, który nie odpuszczał ani na sekundę. Jacobo poznał
ich w owych grupach wsparcia, w których tak gustują Amerykanie, a wobec których Sara i ja mieliśmy sporo uprzedzeń i oporów, póki nie zrozumieliśmy, że w rezultacie były pożyteczne. Pamiętam pewnego osiemnastolatka, niezwykle przystojnego, który został sparaliżowany od pasa w dół, tak samo jak Jacobo, tyle że na skutek powikłań po zabiegu chirurgicznym. Wypowiadał się zawsze jak lekarz. – Dzień dobry, mister David. Bardzo mi miło. Nazywam się Michael O’Neal. Podałem mu rękę i zapytałem, jak się miewa. – Tak sobie, średnio, mister David – odpowiedział. – U mnie było to powikłanie późne, zlepne zapalenie pajęczynówki, pojawiające się w sześć przecinek szesnastu procentach przypadków przy zabiegach chirurgicznych w okolicy lędźwiowej albo przy zabiegach przygotowawczych; wtedy może wystąpić kolejne powikłanie, paraplegia, a częstym objawem zapalenia pajęczynówki jest uporczywy ból w dole pleców. Operowano mnie na odcinku lędźwiowym kręgosłupa z powodu przepukliny krążka międzykręgowego, która przeszła w zapalenie zlepne, zdiagnozowane za pomocą rezonansu magnetycznego, co z kolei wywołało u mnie zespół ogona końskiego, cauda equina… – Ogromnie mi przykro, Michaelu – wtrąciłem. – Tak, właśnie, mister David… Cauda equina. Nastąpiło wówczas nieodwracalne porażenie z zapaleniem rozproszonym ogona końskiego, mimo płukania mechanicznego i chirurgicznego czyszczenia dewitalizowanych tkanek przez ranę, z powodu gromadzenia się płynu surowiczego. Usunięto mi implant międzykręgowy z pierwszego zabiegu i zakończono leczenie powtórną stabilizacją tylną; deficyty neurologiczne utrzymały się. Innymi słowy, sparaliżowało mnie, mister David, a ironia polega na tym, że ból jest bardzo silny, ostry, uporczywy i dokucza mi właśnie w nogach, których nie czuję. Gdyby mi wbito w nogę nóż, mister David, nic bym nie poczuł, a widzi pan, ból nie pozwala mi zasnąć – zakończył i zamilkł, patrząc przez okno na drzewa na cmentarzu, przygwożdżony cierpieniem. Po szkole średniej wałęsałem się ze dwa lata tu i tam, po Ameryce Łacińskiej i Europie, robiąc dużo i nie robiąc nic, po czym przez trzy lata studiowałem medycynę na uniwersytecie Antioquia w Medellín; dlatego
potrafiłem się zorientować w żargonie lekarskim. Do odejścia z wydziału nie skłoniła mnie niechęć do zawodu – bo akurat ten mnie pociągał – lecz miłość do malarstwa, która kazała mi się przenieść na Akademię Sztuk Pięknych, wbrew sugestiom wszystkich, jako że nie wydawałem się ani zręczny, ani utalentowany w dziedzinie sztuki. Tamte lata w żadnym razie nie były jednak stracone – jak mi powtarzano – nie tylko dlatego, że zdobyta wówczas znajomość anatomii okazała się niezwykle przydatna w mojej pracy, lecz dlatego, że w każdej sytuacji – każdej, bez wyjątku – wolę wiedzieć, niż nie wiedzieć. – Naprawdę mi przykro, Michaelu – powtórzyłem, a Jacobo, który znosił bóle tego samego typu, spojrzał na mnie swoimi ogromnymi kawowymi oczyma, bardzo bystrymi i lśniącymi, teraz jeszcze bardziej błyszczącymi w zestawieniu z czarną gęstą brodą, którą wówczas zapuścił, i mrugnął rozbawiony używanym przez Michaela językiem, ale przede wszystkim pełen zrozumienia i współczucia. Okna mieszkania, położonego na trzecim piętrze, wychodziły na zabytkowy cmentarz – nie wiem, czy już o tym wspomniałem – porośnięty gęstymi drzewami. Kiedy się sprowadziliśmy, ostatnim nieboszczykiem była Ellen Louise Wallace, pochowana w 1975. James opowiadał, cztery lata po naszym powrocie do Kolumbii, że w 2006 odbył się tam pogrzeb niejakiego Roberta Chesebrough Kennedy’ego, i również był to jeden z grobów od strony ulicy. W głębi rosły dwie wspaniałe magnolie, pierwsze drzewa zakwitające wiosną. Wzdłuż ulicy ciągnęło się kunsztowne żelazne ogrodzenie, a ponieważ brama była stale zamknięta na kłódkę, nikt tam nie wchodził i zimą śnieg leżał nietknięty i olśniewająco biały. Deptały go tylko wiewiórki i ptaki. Przypuszczam, że także szczury; w mieście było ich wtedy mnóstwo. „Będziemy mieli dżumę, jakby mało było AIDS – prorokowałem w związku ze szczurami. – Ale w końcu cóż warte byłoby miasto bez gołębi, wiewiórek, szczurów, żebraków i karaluchów?” „Niezła lista!”, komentowała Sara. Tu, w La Mesa, rozpętała się właśnie nawałnica. Zaczęło się straszne gradobicie, a ponieważ dom, mimo że stary, ma od tyłu blaszany dach, efekt jest niepowtarzalny. W La Mesa bardzo rzadko pada grad. Widzę go po raz pierwszy od szesnastu lat. To łoskot światła. Trudno doświadczyć czegoś piękniejszego. Destrukcja własnego ja, rozmycie jednostki. Powietrze
pachnie wodą i pyłem i człowiek jest nikim. Nawet pisać trudno przy takim hałasie.
SZEŚĆ Odkąd chłopcy wyjechali, byliśmy z nimi w stałym kontakcie telefonicznym. Na miejsce pierwszego postoju w drodze do Chicago wybrali Holiday Inn w Clearfield, w Pensylwanii. Dotarli tam po pięciu godzinach jazdy. Jacobo nie wytrzymał dłużej; ból, spowodowany trzęsieniem samochodu, zrobił się nie do zniesienia. Z początku planowaliśmy, że polecą samolotem, właśnie z tego względu, ale on chciał przedtem jeszcze trochę przejechać się po świecie, nie przybywać do celu w sposób tak… gwałtowny. Postanowili więc, że najpierw pojadą do Chicago, żeby obejrzeć kraj, wielkie jeziora, i tam wsiądą w samolot do Portland. Odbyć całą podróż samochodem, jak początkowo planowali, czterdzieści dziewięć godzin, przy bólach Jacoba byłoby niemożliwością. Trasę Nowy Jork – Chicago pokonali w dwa dni. Nie chcieli jechać autostradami, tylko wybierali drogi regionalne, gdzie mogli oglądać prawdziwy krajobraz; zamierzali uniknąć podróżowania od jednego parkingu do drugiego, od sklepu 7-Eleven w jednym miasteczku do 7-Eleven w drugim. Stany Zjednoczone są brzydkie, jeśli ktoś nie umie się po nich poruszać. Ten, kto podróżuje autostradami jako pasażer i zaśnie na stacji benzynowej w jednej miejscowości, a obudzi się na stacji benzynowej w drugiej, odległej o trzysta mil, będzie miał wrażenie, że w ogóle nie ruszył się z miejsca. Podobnie jeśli ktoś nocuje w kolejnych hotelach Holiday Inn – co właśnie musieli robić chłopcy, nie mogąc ryzykować niewygód przypadkowych hotelików. To jakby pozostać zamkniętym na zawsze w najbardziej nużącym wymiarze Czasu, jaki Bóg zdołał powołać do dziennego istnienia. Naturalnie moi starsi synowie, tak jak i Sara, zawsze potrafili znaleźć coś pozytywnego we wszystkim, nawet w oglądaniu tych bezbarwnych miasteczek. – Wiesz, Davidzie, tutaj w Clearfield jest pub, w którym serwują największe na świecie hamburgery – mówił mi Jacobo przez telefon. Czasem synowie zwracają się do mnie: Davidzie, a czasem: dad. – Na ścianach wiszą oprawione wycinki z gazet na ten temat. Siedliśmy razem z dwoma
kolesiami, żeby zjeść takiego hamburgera, ale nie daliśmy rady. Po drogach regionalnych jechało się świetnie. Mijając fermy mleczne albo pola kukurydziane, jaśniejące całą wspaniałością lata, włączali sobie Led Zeppelin i AC/DC. Venus nauczyła Pabla masażu – jedynej rzeczy, która w ciągu długich lat doświadczeń Jacoba z rozmaitymi kuracjami i metodami przynosiła autentyczną ulgę. Kiedy ból stawał się nie do wytrzymania, szukali miejsca, gdzie mogliby zaparkować, Pablo przenosił Jacoba na tylne siedzenie vana, na którym zainstalowane były nosze, i masował go przez czterdzieści minut, godzinę, aż do uśpienia. Potem ruszali dalej. Venus była fizjoterapeutką i tak się poznali. Pochodziła z Santo Domingo, ale od dziecka mieszkała w Nowym Jorku. Na początku odwiedzała nas co dwa tygodnie, ale kiedy zobaczyliśmy, że dzięki niej Jacobo czuje wyraźnie mniejszy ból przez całych osiem godzin – co z kolei pozwalało mu spać głęboko i jako tako wypocząć – zaczęła przychodzić co piątek. Terapia była niezwykle kosztowna – osiemset dolarów za każdą dwugodzinną sesję, z czego ubezpieczenie pokrywało trzysta pięćdziesiąt – ale na pewno warta tej ceny. Oczywiście z biegiem lat skuteczność masaży zaczęła się zmniejszać, aż w końcu chodziło nie tyle o sprawienie ulgi, ile o to, aby ból absolutnie nie do zniesienia stał się mniej nie do zniesienia. I ulga trwała coraz krócej. – Przy takiej cenie, twoim imieniu i tej figurze – żartował Jacobo, jeszcze zanim zostali kochankami – klienci z pewnością będą się domagali od ciebie innych masaży. Gdyby ktoś inny jej to powiedział, pomyślałem – a niewątpliwie ciało miała piękne – pewno zrobiłaby awanturę. Ale na Jacoba kobiety się nie obrażały. Masaż zaczynał się od stóp. Przedstawiłem ich dwoje na wielu szkicach węglem, próbując ukazać bliskość relacji nawiązującej się między istotami, które razem konfrontowane są z horrorem bólu. Te szkice gdzieś tam leżą w teczkach, w całym wielkim bałaganie mojej pracowni. To było, zanim zaczęli zamykać drzwi pokoju, tak, kiedy jeszcze nie było romansu i mogłem wejść zobaczyć Venus przy pracy. Zaczynała od łuku stóp, jak powiedziałem, potem masowała kostki, łydki, pobudzała mięśnie, tak że poruszały się w sposób odruchowy i rozciągały. Jacobo nie mógł wiedzieć, co mu robiła, ponieważ miał wszczepiony w kręgosłup pręt tytanowy łączący część górną
i dolną, i nie potrafił się obrócić – promień skrętu kręgów został zredukowany do zera. Orientował się, że Venus dochodzi powyżej pręta, kiedy pochylała go lekko i zaczynał odbierać bodźce w strefie, w której miał już czucie. Venus miała nieco ciemniejszą karnację niż Sara, a poza tym były do siebie podobne. Na ulicy pytano je, czy są matką i córką. Kiedyś wystawiono w Metropolitan portrety znalezione w sarkofagach z kolonii rzymskich w starożytnym Egipcie i miałem wrażenie, że widzę je obie: zdrowe, ciemne kręcone włosy, ogromne oczy, czarne, o lekko migdałowym kształcie. Namalowałem ich portret, jako matki i córki, naśladując tamte malowidła na drewnie, i podarowałem go Venus. Z początku nie chciała przyjąć i omal się nie popłakała z radości. Czasem zapominam prawie, że nie jest moją córką.
SIEDEM – Dzwoniłeś do nich? – spytała Sara. Nie słyszałem, jak weszła, i cały drgnąłem. Zrobiło mi się głupio; przyłapała mnie na tym, że w skupieniu pracuję nad efektem wody na obrazie z promem, jakby nic się nie działo. Ale ona również przyjrzała się chwilę obrazowi. Musiała przed chwilą płakać, bo oczy miała zaczerwienione i podpuchnięte. Ogarnęło mnie współczucie wobec nas wszystkich; poczułem jabłko Adama twarde jak z żelaza i serce ciężkie w piersi. Nasz smutek był niby mroczna chmura, która nie przestaje się powiększać i przesłania już niebo i ziemię. – Jeszcze się nie udało – powiedziała Sara, mając na myśli obraz. – Nie – zgodziłem się. – Jest dopiero po czwartej rano w Portland. Drugi postój w drodze do Chicago zrobili w Sandusky, w Ohio, mieście, które jest światową stolicą kolejek górskich, nad jeziorem Erie. W parku rozrywki działa ich siedemnaście, mówił Pablo, a poza tym, albo właśnie dlatego, jest to miejsce okropne. Jako światową stolicę, dodał, sto razy bardziej wolałby miasteczko z hamburgerami. Myślę, że jemu również zaczynała ciążyć bliskość tego, co miało nastąpić, i z coraz większym trudem okazywał dobry nastrój. Tym razem zdałem sobie sprawę, że nie ma ochoty na dłuższą rozmowę, więc podałem telefon Sarze. I nie wiem, co mogli jej mówić chłopcy, bo właściwie się nie odzywała, tylko powtarzała „tak, oczywiście, że tak”, i znowu słuchała, co mówią. „Daj mi na chwilkę Jacoba”, poprosiła, po czym dalej słuchała i powtarzała „tak, oczywiście, że tak”. Po dłuższej chwili znów do rozmowy wracał Pablo – i dalej, to samo. A może i wiem, w każdym razie się domyślam: mówili jej, że to, co zamierzają zrobić, jest dla Jacoba najlepsze, bo on już nie wytrzymuje; że to zbrodnia pozwalać mu tak cierpieć i żeby traktować to nie jako koniec, lecz jako bramę jego wyzwolenia, odkupienia. Tak, na pewno to. Sara była mocnego ducha. Kiedy przyjechaliśmy do Nowego Jorku, nasz