dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony708 964
  • Obserwuję404
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań346 991

Warda Małgorzata - Środek lata

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Warda Małgorzata - Środek lata.pdf

dareks_ EBooki Literratura Polska Warda Małgorzata
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Pewnego dnia - rzecz się dzieje w Trójmieście - znika dziewczyna. Po roku bezowocnych poszukiwań, kiedy nikt już nie wierzy w jej odnalezienie, młoda dziennikarka, Marlena, rozpoczyna własne śledztwo. Niewielka teczka dotycząca zaginionej Sylwii i kulisów sprawy okazuje się tematem rzeką, a obok pytań: jaka była naprawdę i kto ponosi winę za jej zniknięcie, uparcie powraca jeszcze jeden wątek - romansu dziewczyny z bratem. W tej błyskotliwie skonstruowanej, bogatej w obserwacje obyczajowe i świetnie napisanej historii nic nie jest jednoznaczne, zwłaszcza Sylwia, której obraz zmienia się w relacjach opisujących ją osób. Na portrecie rodziny Feyów pojawiają się rysy - wychodzą na jaw skrywane głęboko tajemnice, powracają bolesne wspomnienia i fakty z odległej przeszłości. Pytanie o winnego tragedii nie jest już najważniejsze.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 274 stron)

Ileż wesołych fal, w których można się zanurzyć, Spomiędzy palców wykwitają mi fiołki, we włosach wiją się forsycje, gdzie stąpnę, rozbrzmiewają skrzypce i dzwonki. Sylvia Plath, „Listy do domu" (tłum. Ewa Krasińska)

...Potem dzień był zbyt upalny, bez wiatru od morza, z pie­ kącym słońcem, przed którym musiałam kryć głowę w słomko­ wym kapeluszu. Pod wieczór poszłam na spacer. Pozrywałam z drzew zielone owoce i kiedy wracałam, już wiedziałam, że dzie­ je się coś niedobrego. Klucz od mieszkania wypadł mi na scho­ dy, zawroty głowy stały się zbyt silne. Coś pękało w moim wnę­ trzu, coś chciało wydostać się na zewnątrz zbyt szybko. Upalne popołudnie dobiegało kresu, przemieniając się w wie­ czorny zmierzch, kiedy tancerze wychodzili na scenę. Ja biłam im brawo, zaplątana w zakrwawioną sukienkę, z pogniecionym kapeluszem na głowie, bezpiecznie ukryta w półmroku łóżka. Taniec już się zaczął. Tancerze tańczą flamenco zupełnie sa­ mi. Solo raz jej, raz jego: wygięte ciała, sprężyste ruchy, tak wiele sposobów uderzania butami o posadzkę. Krew była na moich palcach, nasiąkała nią pościel. Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam, jak płynie gęstymi kroplami do sandałów. Gdzie byli wszyscy znajomi? Rozglądałam się po zgromadzo­ nej publiczności, ale nie widziałam ich. Moją uwagę skupił na sobie młody tancerz wykonujący solówkę wokół partnerki. Flamenco pochodzi z XIV wieku, to taniec ognia. Młody tancerz z siłą i wiarą ukazywał targające nim uczucia: była tu miłość, nienawiść i śmierć. Tancerz nie potrzebował szerokiej przestrzeni scenicznej: jego kroki nie były długie, nie oddalał się zbytnio od partnerki. Tańczył przy niej, dla niej, przez nią. HONDO - Co mówisz? Hondo? Co to jest hondo?... 9

Huk braw, chór głosów. - Kiedy zaczęło się krwawienie? - Jak długo to trwa? Na scenie pozostała już tylko jedna para. Ona w kwiecistej pięknej sukni, on w brązach. Ona przyśpiesza, więc on zwal­ nia; gdy ona patrzy, on się odwraca. Ich kroki, ich gesty, wy­ ciągnięte w górę ręce, rozchylone palce. Gitary wciąż grają, śpiewacy pstrykają do rytmu palcami, klaszczą, kastaniety nie przestają grać. Chciałam zobaczyć spektakl do końca, ale ktoś pochylił się nade mną. Czyjś głos wyszeptał: - Lekarze mówią, że tracisz dziecko. Muszą cię operować... Byłam w siódmym miesiącu ciąży, pod sercem nosiłam cór­ kę. Nazywała się Anna. Marlena Kiedy pierwszy raz podjeżdżam pod dom rodziny Fey, cała dzielnica pogrążona jest w sennej atmosferze wrześniowego przedpołudnia. Deszcz wciąż siąpi, kałuże zalegają na drodze, przy furtce zrobiła się już prawdziwa chlapa. Naciskam guzik domofonu, ale nikt mi nie otwiera, w żadnym oknie nie poru­ sza się roleta, ze środka nie dobiega najmniejszy odgłos. Z uporem dzwonię jeszcze raz, potem popycham furtkę. O dzi­ wo, ustępuje z głośnym jękiem. Czuję się, jakbym weszła na opuszczony teren: samotną huśtawkę popycha wiatr, pierwsze opadłe liście zaścielają dróżki między klombami, dawno nikt tu nie grabił, rolety w oknach są opuszczone, ogród tonie w błotnej brei. Kiedy stu­ kam do drzwi, nikt mi nie odpowiada, ale z tyłu domu rozle­ ga się jakiś hałas, więc kieruję się właśnie tam. - Cześć! Zza klombu podnosi się drobna postać dziewczynki ubra­ nej w sztormiak i za duże kalosze. Niewiele widzę pod kaptu- 10

rem, który naciągnęła sobie aż na nos, ale to na pewno Lucy­ na, najmłodsza z rodziny Fey. - Cześć! - Uśmiecham się przyjacielsko. - Zastałam rodzi­ ców albo brata? Marszczy nos w sposób, który wydaje mi się znajomy, ze­ zuje na mnie spod kaptura. - Pani przyjechała w sprawie Sylwii? Przytakuję i zaraz pytam, kiedy mogę wpaść, żeby pogadać z jej rodzicami. - Pani jest dziennikarką, prawda? - Tak. Piszę artykuł o twojej siostrze. Wzrusza ramionami, artykuł nie robi na niej wrażenia. - Rodzice będą wieczorem. Proszę przyjechać wtedy, pew­ nie porozmawiają z panią. - Pochyla głowę i dodaje ponuro: - Zawsze rozmawiają z dziennikarzami. Wracam pod ich dom, kiedy na dworze jest już ciemno, a do siąpiącego przez cały dzień deszczu dołączają ostre porywy wiatru. W oknach na parterze świecą się światła, jednego okna nie zasłonili i widzę fragment seledynowej kuchni, po której kręci się jakiś wysoki mężczyzna, chyba ojciec Sylwii. Kiedy na moje biurko trafiła teczka opisana imieniem i na­ zwiskiem Sylwia Fey, byłam w trakcie zbierania materiałów do artykułu o rodzinie, która od lat boryka się z brakiem prądu i żyje w koszmarnych warunkach. Teczka Sylwii była zadzi­ wiająco płaska i wyglądało na to, że zawiera tylko kilka kar­ tek. Ale ja wiedziałam już od Damiana, który utonął w śledz­ twie policyjnym, że Sylwia to temat rzeka, którego nie uda mi się zamknąć przed urlopem. Teczkę otworzyłam tydzień temu. Na pierwszej stronie zna­ lazłam zdjęcie dziewczyny, wycięte z jakiegoś pisma. Zawsze intrygują mnie te fotografie, na których ktoś pojawił się po raz ostatni. Ogarnia mnie wtedy niewytłumaczalna potrze­ ba znalezienia czegoś, co będzie znakiem, zapowiedzią losu, któ- 11

ry spotka tę osobę. Zdjęcie rodziny Fey, które przyszło do mnie e-mailem kilka dni po tym, jak poznałam historię Sylwii, powięk­ szyłam sobie niemal na cały ekran komputera i szukałam wła­ śnie takiego czegoś - przepowiedni, że Sylwia zniknie. To było zdjęcie robione wczesną jesienią, ostatnia aktual­ na fotografia, na której znalazła się dziewczyna. Ma na sobie dżinsową katanę, długie jasne włosy zebrała po jednej stronie, spływają po ramieniu, nie uśmiecha się, nie patrzy w obiek­ tyw. Zaintrygowało mnie, że jako jedyna osoba na fotografii jest poruszona: rysy jej twarzy przy powiększeniu zacierały się, pikselowała, kiedy rozciągałam jej twarz jeszcze mocniej. Nie mogłam dojść, na kogo patrzy. W zbliżeniu jej dłonie oka­ zały się poplamione na czarno. Głowa odwrócona profilem, nie­ chętne spojrzenie kierujące się gdzieś poza bratem na tę część ogrodu, która nie zmieściła się w kadrze. Siedzi na huśtawce w ogrodzie domu, który teraz rozpościera się przede mną, ko­ ło niej rozsiadła się młodsza siostra, Lucyna; za nimi, na scho­ dach, stoi matka z czymś kolorowym w ręce. Brat siedzi na stopniu: dłonie wsunął w rękawy swetra, rude włosy kłębią się wokół jego twarzy, spojrzenie celuje w obiektyw aparatu. Zdjęcie musiał zrobić ojciec. Ojciec Sylwii, Jakub Fey, prowadzi mnie po schodach na pierwsze piętro. W korytarzu panuje półmrok, więc z ledwoś­ cią udaje mi się wyodrębnić niewielkie grafiki wiszące na ścianie, w równym rzędzie, co do milimetra. - To prace Mateusza - wyjaśnia Jakub, który bardzo chce być pomocny. - Robił je wiele lat temu, ale są takie ładne, że postanowiliśmy je powiesić. Sylwia bardzo je lubiła. Lucyna też rysuje, następnym razem pokażę pani jej rysunki. - Z chęcią obejrzę. - Uśmiecham się uprzejmie. Zdążyłam zanotować, że oboje rodzice zwracają się do małej Lucyny „Lou". - W jej pokoju nic się nie zmieniło - odzywa się Jakub, gdy 12

stajemy pod drzwiami pokoju Sylwii. - Zostawiliśmy wszyst­ ko tak, jak było. Nic w nim nie ruszaliśmy. Tak jest łatwiej. - Oczywiście. Większość ludzi, którym zaginął ktoś bliski, dopóki nie do­ stanie oficjalnej informacji o zgonie tej osoby, przechowuje jej rzeczy jak relikwie, w stanie nienaruszonym. Z Sylwią jest po­ dobnie. W pokoju wciąż unosi się jej zapach: mieszanina po­ ziomek z nutką czegoś świeżego, delikatnego, czym pachnie większość nastolatek. Moje spojrzenie ogarnia łóżko nakryte różową narzutą, stertę poduszek powyszywanych w kwiaty. Zatrzymuję się przy dużych ramach, w których Sylwia umieś­ ciła powycinane zdjęcia z gazet. Są tu modelki, gwiazdy kina, staromodne ciuchy i kilka zdjęć Marilyn Monroe z filmu „Męż­ czyźni wolą blondynki". - Jak pani skończy, będę na dole. Kiwam głową, drzwi przymykają się, na schodach cichną kroki Jakuba. Teraz mogę wyjąć aparat i zrobić trochę zdjęć. Klik-klik... Na fotografii zatrzymuję dziewczęce poduszki i różową narzutę zakrywającą łóżko. Kiedy staję przy nim i uno­ szę głowę, nade mną, w łamanym dachu, znajdują się okna. Syl­ wia musiała lubić ten pokój, dopracowała go w najdrobniej­ szych szczegółach. Z łatwością wyobrażam sobie ją leżącą na łóżku i wpatrującą się w rozciągnięte za oknami niebo. Na biurku stoi maszyna do pisania nakryta serwetką. Jest stara, tak stara, że Sylwia musiała kupić ją w sklepie z anty­ kami. W maszynie wciąż tkwi kartka, na której wystukano kil­ ka razy sylwia, sylwia, sylwia. Kiedy przesuwam palcem po taśmie, na skórze zostają czarne ślady, takie same jak te z fotografii, z rąk Sylwii. Fotografuję kolekcję porcelanowych figurek, kontroluję, czy nikogo nie ma w korytarzu, i otwieram szafę. Stroje wi­ szą obok siebie na wieszakach, w równym rzędzie, porządek został zachowany. Z zaciekawieniem dotykam niemal identycz­ nych sukienek - skromnych, różniących się głównie kolorem. 13

14 Może dlatego, że wszystko, co Sylwia zgromadziła w szafie, jest stonowane i raczej mało interesujące, moje spojrzenie niemal na­ tychmiast wychwytuje złote pantofelki. Stoją wsunięte na sam dół, przy kartonach z innymi butami. Jeszcze raz sprawdzam, czy nikt nie stoi w przejściu, i fotografuję te buty. Potem schylam się do kartonów. Nosiła rozmiar 38. Kiedy uchylam pokrywki, widzę, że reszta butów to zwyczajne obuwie sportowe, półbuty i sanda­ ły. Złote pantofelki są jedynymi tak ozdobnymi. Unoszę jeden w dłoni, a on momentalnie zaczyna odbijać światło i mieni się ko­ lorami. Obcas jest niesamowicie wysoki, tak wysoki, że nie wiem, czy umiałabym zrobić w nim chociażby kilka kroków. - Miała je na studniówce. Głosik rozlega się tak blisko mnie, że odwracam się z gło­ śnym sapnięciem. Lucyna stoi w drzwiach; oparta o futrynę, patrzy na mnie z zaciekawieniem. - Na swojej studniówce? - pytam. Pytanie jest kretyńskie, ale Lucyna odpowiada na nie kompletnie nie tak, jak myślałam. - Na studniówce Mateusza. Jeszcze nie wiem, czy ta wiadomość ma jakiekolwiek zna­ czenie, ale z racji tego, że w ogóle mało wiem o Sylwii, o śledz­ twie i kulisach sprawy, wolę to sobie zanotować. Moja pamięć podpowiada, że Mateusz jest trzy lata starszy od Sylwii, pra­ cuje jako fotograf dla krakowskiego tygodnika, mieszka w Krakowie i, nie wiem dlaczego, nie mamy jeszcze wciąż je­ go adresu. Na zdjęciu, które miałam przyjemność obejrzeć, okazał się zaskakująco atrakcyjnym facetem - to pewnie dla­ tego przyswojenie informacji o nim przyszło mi tak łatwo. Lucyna wchodzi głębiej do pokoju, siada na łóżku w spo­ sób, który sprawia, że zaraz myślę, iż robi to bez przerwy od chwili, kiedy Sylwia zniknęła. Kładzie sobie jedną z poduszek na kolanach. - Opowiesz mi coś o swojej siostrze? - pytam, zamykając szafę.

- Ale co? Fotografuję ją. - Co lubiła robić? Znowu ją fotografuję, a ona zaczyna się uśmiechać, jakby chciała pozować do zdjęć. - Dużo pisała, wiele czasu spędzała w kinie albo z Mate­ uszem. Lubiła filmy z Marilyn Monroe, uważała, że ona jest najładniejsza. No tak. Moje spojrzenie odnajduje zdjęcia Marilyn przycze­ pione pinezkami do ściany. - Długo tu mieszkacie? - Od kilku lat, wcześniej mieszkaliśmy w Gdyni, w bardzo małym mieszkaniu, w bloku. - Mateusz mieszka w Krakowie? - Tak, już prawie trzy lata. Odkłada poduszkę na swoje miejsce. - Długi będzie ten artykuł? - Raczej tak. - A co będzie pani w nim pisać? - Wszystko, co pomoże ją odnaleźć. Sądziłam, że tymi słowami jakoś ją poruszę, sprawię, że po­ patrzy na mnie chociaż z cieniem sympatii, ale nic z tego. Lu­ cyna pochyla niżej głowę, wpatruje się w swoje palce, a potem mówi z niechęcią: - Myślę, że ona nie żyje. Pani też tak pomyśli, jak już bę­ dzie pani miała ten artykuł. Damian zawsze powtarza, że praca w policji nauczyła go głów­ nie tego, jak bardzo ludzie potrafią zaskakiwać. To, co wydaje się czarne, tak naprawdę jest białe. Ci najporządniejsi dokonu­ ją najohydniejszych przestępstw. Niczego nie da się przewidzieć. - Poszukam jej. Mówię to jak obietnicę. Policyjne śledztwo w sprawie Syl­ wii też formalnie nie zostało zamknięte, Damian wciąż przy nim pomaga, zresztą wiele osób było w to zaangażowanych. 15

16 Istnieje jeszcze nadzieja, że dziewczyna się znajdzie. Ale Lu­ cyna tylko się krzywi i powtarza: - Ona nie żyje, czuję to. W nocy śni mi się Sylwia. To dziwne, w ostatnich latach nie prześladowali mnie przecież bezdomni, o których robiłam re­ portaże, nie śniłam o matkach, które zarażały swoje dzieci HIV-em, we śnie nie nawiedzały mnie maltretowane przez swo­ ich mężów kobiety, z którymi prowadziłam długie rozmowy za dnia. Noc, od czasu, jak zajęłam się tematami społecznymi, przestała łączyć się z dniem. Zasypiałam i śniłam o wszystkim, co nie było związane z pracą. Aż do dzisiaj. Dzisiaj śni mi się Sylwia. Siedzi na huśtawce, zupełnie jak na zdjęciu. Jest w tym śnie coś niedobrego, ale nie potrafię zro­ zumieć co. Wiatr hula po pustym ogrodzie, nie ma tu pozosta­ łych osób z fotografii, Sylwia jest sama ze mną. Na ziemi leży warstwa błota zmieszanego ze śniegiem, Sylwia odpycha się jed­ ną stopą od schodów i kołysze, huśtawka skrzypi monotonnie. Lou Kiedy przyszłam na świat, mama przywiozła mnie taksów­ ką ze szpitala, owiniętą w kraciasty kocyk, a potem położyła w łóżeczku, które kiedyś należało do Sylwii, a wcześniej do Ma­ teusza. Było drewniane, z prętami uniesionymi na tyle wyso­ ko, bym nie mogła się z niego wydostać. Sylwia i Mateusz przy­ stanęli nade mną. - Czy wszystko z nią w porządku? - spytała szeptem Syl­ wia, z uwagą mi się przyglądając; ja wykręcałam główkę w jej kierunku i śliniłam się. - Ty byłaś taka sama - odpowiedział Mateusz, wyciągnął rękę i dotknął mojej uniesionej w górę piąstki. Ja momental­ nie zaśliniłam się jeszcze bardziej, a smoczek potoczył się na

kocyk. Spojrzenie podążyło za ręką brata, kiedy sięgnął po smoczek i wepchnął mi go do ust. Kiedy miałam roczek i stawałam już na drżących nóżkach w łóżku, Mateusz dla żartu straszył mnie odkurzaczem. - Idzie trąba powietrzna! - wołał, a ja rozdziawiałam usta z zachwytu. Zachwyt malał, kiedy wielka rura odkurzacza ce­ lowała we mnie, a ze środka zaczynał wydobywać się ryk wcią­ ganego powietrza. - Przestań! - krzyczała Sylwia. - Jesteś podły! Specjalnie ją straszysz! - Ocierała mi łzy, głaskała po główce, mówiła uspokajająco: - Już dobrze. Nie płacz, brat jest podły. Zresztą zawsze taki był... A ja jak na zawołanie przestawałam krztusić się płaczem. Moje usta ciągle wykrzywiał uśmiech, śmiałam się, kiedy wi­ działam Sylwię, kiedy pochylali się nade mną rodzice, kiedy pojawiał się Mateusz. - No chodź, mała gadzino! - wołała moja siostra i klepała rękoma w kolana, a ja obracałam się posłusznie w jej kierun­ ku. Wszystkie moje wycieczki kończyły się na rancie dywanu - podłoga, wyczyszczona niemal do połysku, była dla mnie nie do przebycia; liczne upadki nauczyły mnie, że jeśli mam po­ suwać się dalej, to tylko i wyłącznie na czworakach. Sylwia sadzała mnie sobie na kolanach. Pachniała poziom­ kami, jej długie jasne włosy przypominały mi włosy księżni­ czek, uwielbiałam ich dotykać, podobały mi się jej zaróżowio­ ne policzki i wielkie niebieskie oczy. - Co ci opowiedzieć? - pytała wesoło. - Buba... Buba była moją ulubioną bajką. Kiedy Sylwia była mała, ta­ ta jej opowiadał bajki, ale kiedy urodziłam się ja, już nie miał czasu. Wracał z pracy, gdy na dworze było ciemno, a mnie szy­ kowano do kąpieli i snu. - Tatuś pracuje na dwie zmiany - tłumaczyła siostra poważ- 17

18 nym głosem. - Nie mamy pieniędzy, więc musi więcej praco­ wać, ale to wcale nie znaczy, że nie chciałby ci opowiedzieć wszystkiego, gdyby mógł. Tata wracał zmęczony, senny, bez humoru. Kiedy Sylwia przytulała się do niego, klepał ją po głowie i pytał, jak minął dzień, jednak gdy zaczynała opowiadać mu o wszystkim, co się wydarzyło, wodził po niej spojrzeniem nieobecnym i moja siostra szybko uświadamiała sobie, że jej nie słucha. - A godzinę temu do domu wpadła przez okno jakaś stara baba i pożarła Lou - kończyła swoje opowieści i czekała, czy na jego twarzy odbije się jakakolwiek reakcja. Reakcji nie by­ ło. Tata, uświadomiwszy sobie po chwili, że Sylwia milczy, chrząkał, znowu klepał ją czule po głowie i człapał ciężkimi krokami do łazienki, mrucząc: - Bardzo się cieszę... Wobec tego Sylwia doszła do wniosku, że opowie mi wszyst­ kie bajki swojego dzieciństwa, a nawet pokusi się o wymyśle­ nie kilku własnych. - Teraz powtórz za mną: Ba-sia... Rozdziawiłam buzię w uśmiechu i wymruczałam: - Buba! - Nie Buba, tylko Basia. - Buba! Sylwia dała za wygraną i przekształciła imię wiewiórki Ba­ si na Bubę. Kiedy zaczęła mówić, ja plątałam ręce w jej dłu­ gich włosach i patrzyłam na nią z niemym zachwytem. - Kiedy Buba zobaczyła, że lisek nie może się poruszyć, szyb­ ko pobiegła po pomoc - szeptała tuż nad moim uchem. - Biegła ile sił w nóżkach po giętkiej gałęzi. Drzewo przekazało następ­ nemu drzewu, że trzeba ją puścić, więc Buba mogła swobodnie kicać z gałęzi na gałąź, aż dobiegła do chatki pustelnika... Plac zabaw należał do dzieci z naszego bloku oraz do tych z bloku znajdującego się na górce. Po chodnikach rysował każ-

dy i nikt nie miał o to pretensji. Sylwia miała nawet ambitny plan zarysować wszystkie płyty chodnika, żeby nasze osiedle wyglądało chociaż trochę bardziej kolorowo. Szarość dominowała wszędzie. Rozłaziła się po wieżowcach, odbijała w identycznych oknach, w płytach chodnika, w ponurych huśtawkach i betonowej pia­ skownicy. Nawet piach był szary. I ławka, na której sąsiadki rozsiadały się z czasopismami w rękach. I okno, z którego wy­ stawała moja babcia, zawsze z klubowym w palcach. Czas spędzałyśmy, zwisając z trzepaka i oglądając wszyst­ ko na wspak. - Sylwia! Lou! Do domu! - wołała babcia z okna, ale żadna z nas nawet się nie ruszyła. Wisiałyśmy obok siebie nieruchome jak nietoperze, z ręka­ mi założonymi na piersiach. - Do domu! - krzyczała babcia schrypniętym głosem, a jej dłoń z papierosem zataczała zamaszyste kręgi. Nasze mieszkanie było tak ciasne, że z największym trudem mieściło całą naszą szóstkę. Mieszkaliśmy na osiedlu identycz­ nych bloków, które w szkole były nazywane przez dzieci z innych dzielnic „slumsami". Każde piętro naszego bloku przecinały ga­ lerie, na których wysiadywali ojcowie z gazetami w rękach albo ich żony - ubrane w fartuchy, zmęczone i nieuczesane. Często zdarzało mi się widywać sąsiadki z lokówkami na głowach. Ra­ dio grało na całą parę, dzwon na kościelnej wieży wzywał na mszę. Nie mieliśmy balkonów, więc pranie wywieszało się na tych samych galeriach, na których kwitło życie towarzyskie. Okna w mieszkaniach były niewielkie i znajdywały się tak wysoko, że musiałam wspinać się na łóżko, żeby popatrzeć na zewnątrz. Wszystkie dni były niemal takie same: dziewczyny rozpina­ ły gumę do grania i zaczynały ustawiać się w pary, a ja przy­ siadałam na krawężniku i obserwowałam wszystko z zapartym tchem. 19

2 0 - Ja będę z Marzenką! - decydowała Sylwia. Nigdy nie chciała być w parze z kimkolwiek innym. Najlepsza przyjaciół­ ka Sylwii, Marzena, była niższa od niej o głowę i bez pomocy mojej siostry nie dałaby rady skoczyć nawet szyjki. - Zaczynaj! - ponaglała ją wesoło Sylwia. Soboty spędzałyśmy w osiedlowym kinie, w którym powta­ rzali filmy z Marilyn Monroe. Sylwia i Marzena osuwały się na siedzeniach tak nisko, że opierały głowy o oparcia, zakła­ dały nogę na nogę, objadały się cukierkami i patrzyły, jak pięk­ na blondynka ubrana w szary sweterek zsuwa się po teatral­ nej rurce i mówi słodkim głosikiem: „Nazywam się Lolita... i nie powinnam flirtować z chłopcami!..." Sylwia ją uwielbiała! Kiedy Marilyn pojawiała się na ekra­ nie, zapominała o bożym świecie. Ja, zbyt mała, by zrozumieć film, wpatrywałam się w moją siostrę. Śledziłam wzrokiem jej rozchylone usta, słuchałam westchnień, patrzyłam na dłonie, w których od godziny trzymała cukierka i wciąż zapominała go zjeść. Według niej Monroe była piękna, najpiękniejsza ze wszyst­ kich kobiet. Twierdziła, że duży kinowy ekran, wyłaniający się spod czarnej kotary, dodaje jej jeszcze uroku. Moja siostra z za­ chwytem wyczekiwała zbliżeń jej twarzy, twarzy, której nie szpecił drobny pieprzyk, a wielkie oczy obrysowane eyeline- rem rozszerzały się w chwilach zdumienia. Była zakochana w jej blond włosach, w ciepłym głosie, w figurze, która nie przypominała figury modelek telewizyjnych, lecz miała kształ­ ty, które Sylwia też chciała kiedyś mieć. „Moje serce należy do tatusia" - śpiewała Marilyn, a Syl­ wia nie mogła oderwać od niej oczu. - Wszystkie piękne gwiazdy kina gasną przy niej jak świe­ ce! - Śmiała się, kiedy wracałyśmy z kina: ona i Marzena tro­ chę z przodu, ja pośpiesznie truchtałam za nimi, żeby nadą­ żyć i nie uronić ani jednego słowa wypowiadanego przez siostrę. Wykrzykiwała w ciemną ulicę: - Kto patrzyłby na Jane

Russel, kiedy obok jest Marilyn? Kogo obchodziłaby fabuła filmu, kiedy ona uśmiecha się i mruży oczy? W domu próbowała naśladować swoją idolkę. - Chodź tu, Lou, i udawaj, że ci się podoba! - wołała, a kie­ dy przychodziłam, uwodzicielsko mrużyła oczy i rozpoczyna­ ła śpiewać miękkim, ciepłym głosem: - I wanna be loved by you... just you, nobody else but you... Była taka piękna, kiedy tańczyła przed lustrem, tak ślicznie się poruszała! Jej nogi były długie i zgrabne, umiała wdzięcz­ nie kręcić biodrami, zsuwała żartobliwie ramiączka sukienki. A potem, jeśli tańczyła zbyt długo, bladła, jej dłonie niepo­ radnie dotykały włosów, nogi w szpilkach mamy zaczynały się chwiać, rękoma młóciła powietrze, szukała oparcia i, nie znaj­ dując go, upadała. - Mati! - wołała, kuląc się na dywanie i krztusząc kaszlem: - Mateusz! Patrzyłam, jak zwija się w kłębek, jak płacze bezradnie. Mój brat dzwonił po pogotowie, a potem siadał przy niej na pod­ łodze i bardzo delikatnie, jakby była kruchą porcelaną, przy­ tulał ją do siebie. Płakała coraz ciszej, coraz głośniej oddycha­ ła, coraz więcej kaszlała, oplatała go rękoma. - Zostań, zostań... - powtarzała niewyraźnie, kiedy gładził jej włosy, kiedy z niepokojem patrzył jej w oczy. Lekarze znikali z naszego mieszkania, a ona leżała na łóż­ ku, twarzą do ściany. Leżała dziwnie, jakby jeszcze wciąż płakała, skulona i senna. Wchodziłam do jej pokoju cichut­ ko, najczęściej udając, że na tacce, którą niosę, znajdują się lekarstwa. Tymi lekarstwami zamierzałam postawić Sylwię na nogi. Ona odwracała do mnie twarz i próbowała się uśmiechać. - Co niesiesz? - pytała szeptem. Jej głos był drżący, deli­ katny jak wydychane nieporadnie powietrze. - Leki dla ciebie. 21

Tackę ostrożnie odstawiałam na stolik, a potem siadałam na łóżku i pytałam, które lekarstwo chce połknąć najpierw. - Podaj te czerwone tabletki. Unosiłam wyimaginowaną tabletkę w dłoni i udawałam, że patrzę na nią pod światło. - Jest bardzo duża. Musisz popić ją wodą, Sylwio. - Więc podaj mi wodę. Karafka szybowała w górę i przezroczysty płyn wypełniał nieistniejący kieliszek. - Dasz radę połknąć? - Spróbuję. Udawała, że łyka tabletkę, a ja przysuwałam się bliżej i gła­ skałam ją po włosach. - Teraz już będziesz zdrowa, Sylwio - mówiłam z zadowo­ leniem. - Na pewno - zgadzała się i udawała, że głośno chrapie, a ja wykorzystywałam to i kładłam się obok. Sylwia [rękopis na papierze w kratkę, oprawiony w skórę, z ręcznie ma­ lowanymi kwiatami, 25,7 x 20,5 cm] ŚRODA Mój drogi Pamiętniczku! Będę miała siostrę, czyż to nie wspaniale? Mama wczoraj, truchtając zgięta w tuk po mieszkaniu, wachlując się gazetą, oznajmiła, że już za tydzień przestanę być rozpieszczoną córką w naszej rodzinie i wreszcie będzie ktoś, kim mogłabym się zajmować! - Przyjedzie babcia, żeby mi pomóc - dodała też. Och, Boże, jaka jestem podekscytowana! Wczoraj znalazłam zdjęcia ze ślubu taty i mamy i babcia jest na nich. - To ona? - spytałam z przejęciem, a mama przytaknęła. Och, dobry Boże, babcia wydaje mi się taka niesamowita! Na zdjęciach ze ślu­ bu stoi w kapeluszu o szerokim rondzie, który zastania jej całą twarz. Widać tylko 22

usta i rękę z pięknymi paznokciami pomalowanymi na czerwono, w której trzyma papierosa. No i ten jej papieros! Jest długi, ma ustnik, wygląda jak z filmu! Zapo­ mniałam dodać, że ubrana jest w śliczną wieczorową suknię z gęstym futrem przy kołnierzu. Już nie mogę się doczekać, kiedy tu przyjedzie. Jeśli jest tak piękna i ele­ gancka jak na zdjęciach, to nareszcie będzie na kim zawiesić oko. Tata, też prze­ jęty, mebluje dla niej osobny pokój! CZWARTEK Drogi Pamiętniku! Stało się! Mama wczoraj ciągle się pociła i jęczała, i kwę­ kała tak, że nie dało się nic robić. Nawet na Mateusza krzyczała, że zachlapał far­ bami jakąś firankę. Biedny Mati! No i stało się. W nocy obudziły nas podniesione głosy, tata jak wariat biegał po mieszkaniu w tę i we w tę, machał rękoma i popędzał mamę. Potem pobiegł do sąsiada i załatwił samochód. Przyleciała pani Ewa z trzeciego piętra i powie­ działa, że też pojedzie i że to na pewno będzie dziewczynka. - Jak taki brzuch, to na pewno dziewczynka! W zamieszaniu, które nastąpiło, wszyscy wyszli z mieszkania, zapominając o nas. - No! - zażartował sobie mój brat. - To mamy chatę dla siebie na resztę nocy. A ja byłam taka szczęśliwa - będę miała siostrę, chyba nie mogłam wyma­ rzyć sobie nic wspanialszego! Łóżeczko dla Lou, przyniesione z piwnicy i na nowo skręcone śrubami, wy­ daje mi się niesamowicie ciasne. Stojąc przy nim, jeszcze pustym, wprost nie mo­ gę uwierzyć, że dziesięć lat temu spalam tutaj, że mieściłam się w nim, że nie po­ trafiłam wydostać się spoza niewielkich drewnianych szczebelków. Myślę, że ona musi być bardzo malutka, i nie mogę uwierzyć, że taki mały stwór pojawi się w na­ szym domu już za kilka dni. Łóżeczko stoi w pokoju, w którym śpią rodzice. - Nie będzie przeszkadzał jej telewizor? - zapytałam ostrożnie tatę. Właś­ ciwie to miałam bardziej ochotę spytać, czy nie będę musiała przypadkiem zre­ zygnować z oglądania telewizji na rzecz Lou, ale jakoś nie przeszło mi to przez gardło. Dobrze, że mama jest wciąż w szpitalu - gdyby zobaczyła, jak szpetnie wy­ gląda teraz duży pokój z tym łóżeczkiem, powiedziałaby z rozpaczą, że „jeszcze dziada z babą tu brakuje". Cóż, ślicznie nie jest, ale przecież będę miała siostrę! Babci wciąż nie widać, tata przepadł i wszystko robimy z Matim sami. Mate­ usz jest w tym lepszy, a ja zachodzę w głowę, gdzie się nauczył. 23

- A co to za filozofia? - odpowiedział, kiedy pochwaliłam, że zrobił bardzo pyszne kanapki. Teraz, ponieważ dochodzi czwarta, robimy sobie grzanki. W kuch­ ni, gdzie siedzę, gra muzyka, mój brat rysuje na stole komiksy i mówi, że może wcale nie być tak fajnie, jak przyjedzie babcia. - Czemu? - spytałam. - Nie widzisz, jaki ona ma wyraz twarzy na tych zdjęciach? - odparł. Mnie podoba się jej wyraz twarzy, zresztą wcale tak bardzo go nie widać, bo pod tymi kapeluszami dostrzec można tylko usta. - No i wystarczy - mówi Mateusz i rysuje takie fajne rzeczy, że chyba muszę przestać pisać i przypatrzyć się uważniej. PIĄTEK WIECZÓR Och, to niesamowite, co chcę tu opowiedzieć! Babcia przyjechała koło szóstej wieczorem, więc usadowiliśmy się z Matim na galerii, żeby lepiej ją widzieć, jak będzie szła z przystanku. Kiedy w końcu po­ jawiła się na horyzoncie w asyście taty obładowanego jej dobytkiem, dosłownie zaparło mi dech w piersiach. - To na pewno ona? - zmartwił się Mateusz, a ja niemal nabożnie skinęłam głową. Jeszcze nigdy nie widziałam tak niesamowitej kobiety! Kiedy babcia szła przez podwórko, wszyscy na nią patrzyli. Kiedy wchodziła po schodach na nasze piętro, stukały głośno jej obcasy. Kiedy zaś tata otworzył jej drzwi, babcia weszła do naszego ciasnego przedpokoju i rozsiała wokół woń perfum, które były tak niesamowite, że przez moment nie marzyłam o niczym in­ nym, tylko żeby tonąć w tej woni do końca swoich dni. Pocałowała mnie w po­ liczek i zostawiła na nim czerwony odcisk swoich ust. Mateusz od razu start mi ten ślad. - Macie być grzeczni dla babci - oznajmił tata dziwnie srogim głosem, więc pomyślałam, że musi być bardzo spięty. A babcia powoli obeszła całe nasze mieszkanie, przypaliła sobie papierosa i kie­ dy odkładała zapalniczkę na stół, zobaczyłam te jej starannie wypielęgnowane pa­ znokcie z czerwonym lakierem. Ten widok pochłonął mnie niemal zupełnie. - Tu będzie mama spala. - Tata przygotował dla niej oddzielny pokój i wysprzą­ tał go tak, że babcia powinna być zachwycona. Ale nie była. Stanęła na progu pokoju i popatrzyła na tatę z niedowierzaniem. Zaraz zapy­ tała, gdzie śpię ja i Mati. „Gdzie śpią te nieszczęsne dzieci?" - tak zapytała. 24

- Tam. - Tata, już poirytowany, wskazał jej nasz pokój. Zajrzała do środka i wy­ cofała się z niesmakiem. - Razem? - Jej wzrok padł na Mateusza i zatrzymał się na nim tak długo, aż Mateusz poczuł się nieswojo. Babcia zaciągnęła się papierosem, a z jej ust wydo­ był się jęk pełen niedowierzania. Nie wiem, o co jej chodzi. Nasz pokój jest bardzo fajny. Babcia powiedziała, że to się skończy, a kiedy zapytałam, co się skończy, odpowiedziała mi bardzo nie­ grzecznie, że „dzieci i ryby głosu nie mają". SOBOTA Babcia wciąż na wokandzie - jak mówi mój tato! - Wstrętna baba - powiedział Mati wczoraj, kiedy kazała mu ściszyć muzykę. Na całe szczęście nie zabrała mu walkmana, który sobie założył, bo wiem, że bez muzyki nie rysuje mu się najlepiej. Doniesienia ze szpitala: mama wraca lada dzień do domu, moja nowa siostra jest śliczna i ma na głowie wielki czarny lok! Wczoraj, kiedy babcia kazała nam zgasić światło (dziwnie wcześnie, zważyw­ szy że normalnie zasypiamy dużo później), podkradłam latarkę z kuchni i schowa­ liśmy się z Matim pod kołdrę. Mateusz miał pożyczone od kolegi całkiem intere­ sujące pismo, więc przeglądaliśmy je sobie pod kołdrą strona po stronie. Och, czego tam nie było! - Jakie to piękne! - wyrwało mi się, kiedy zobaczyłam prześliczny gorset w bieli, wykończony jedną z najładniejszych koronek, jakie widziało moje oko. „- Satynowy gorset wykończony koronką będzie pięknym dodatkiem panny młodej... - przeczytał Mateusz znudzonym głosem. - Gorset podniesie biust..." Zaczęłam chichotać. - Biust? - szepnęłam i zabrałam mu latarkę. Mateusz w ciemności przyglądał mi się dość niepewnie, jakby nie wiedział, czy żartuję sobie, czy faktycznie nie wiem, co to słowo znaczy. Oczywiście żartowa­ łam, lubię, kiedy mój brat się peszy. W końcu wyjaśnił zmieszany: - Biust to inaczej piersi. Chyba wiesz, że kobiety mają piersi, co? Oczywiście, że wiem. Na końcu było opowiadanie, bardzo straszne. - Ty przeczytaj! - poprosiłam i położyłam się blisko Mateusza, tak blisko, że­ by opierać twarz o jego ramię i jednocześnie zaglądać do pisma. Był tam rysunek 25

przedstawiający piękną kobietę uciekającą w samej tylko koszuli nocnej przez gę­ sty las, podczas gdy za nią w krzakach skradał się morderca o podłej twarzy, ści­ skający w ręce długi i ociekający krwią nóż. „- Betty zapamiętała jego twarz, chociaż widziała ją tylko przez sekundę - czy­ tał Mateusz szeptem, wyraźnie rozbawiony moim strachem. - Najbardziej utkwiły jej w pamięci oczy mężczyzny, były to bowiem oczy złe i straszne, pozbawione ludz­ kich uczuć, stalowoniebieskie, niemal prostokątne. Zanim wyszedł, patrzyli na sie­ bie przez długą i straszną chwilę. Betty wiedziała, że on ją odszuka i zabije. Nie po­ zwoliłby, żeby żyła, skoro była jedynym świadkiem jego makabrycznej zbrodni..." Mama mówi, że opisy kształtują pisanie, a ja mam być przecież pisarką, więc postaram się opisać mojego brata. Zresztą wyczytałam, że codziennie powinno się napisać chociaż jedną stronę tekstu, żeby nie wyjść z wprawy. A skoro tak, to za­ czynajmy! Mateusz ma niesamowite, gęste, pokręcone włosy w kolorze pomarańczy, przechodzącej miejscami w intensywną czerwień. Och, kiedy jesteśmy na słoń­ cu, jego włosy lśnią jak gorejący krzew! Mama nie ścina ich, uważając, że cały ich urok w tym, że są dłuższe, więc Mati nosi włosy do ramion, które bardzo mi się podobają. W ogóle uważam, że mój brat jest najładniejszym chłopcem ze wszystkich, któ­ rych znam! Uwielbiam go dotykać, przebywać z nim, leżeć przy nim. Czasem, kiedy śpi, uno­ szę się na łokciu i patrzę na niego. Potrafię robić to całymi długimi minutami. Prze­ suwam spojrzeniem po jego twarzy, na której po ostatnim lecie pojawiło się mnó­ stwo piegów. Patrzę na dłonie, na których wiąże kolorowe rzemyki. Kiedy śpi głęboko i wiem, że się nie obudzi, przesuwam delikatnie palcami po gęstych kędziorach, a po­ tem unoszę dłoń tuż nad skórą czoła, nad nosem i ustami. Uwielbiam dotykać jego włosów, uwielbiam go, kiedy nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest obserwowany. Niesamowite są chwile, kiedy tak się w niego wpatruję, a on nagle otwiera oczy. Ech, to spojrzenie zawróci kiedyś w głowie niejednej dziewczynie! Mati ma naj­ bardziej zielone oczy, jakie widziałam. Są naprawdę zielone, jak trawa, jak mój zimowy sweterek, jak wstążka przy kapeluszu „marynarzowej". Spojrzenie tych oczu jest jednak jeszcze bardziej niesamowite, bo potrafi przejrzeć mnie na wylot w sekundę; czasem zapalają się w nim ogniki, które nie wróżą nic dobrego, a cza­ sem patrzy na mnie tak miękko, że robię się czerwona jak burak... Mateusz w zeszłe lato, na plaży, zakopał mnie w piasku aż po szyję, tak że nie mogłam się ruszyć i musiałam błagać, by mnie odkopał. 26

- Jesteś podły! - wrzeszczałam, kiedy zostawiał mnie z wystającą z piasku głową i szedł sobie. - Miałeś się mną opiekować! Powiem mamie! Moje groźby nigdy nic go nie obchodzą. - Proszę cię bardzo, powiedz - dokucza mi. Ale ja wiem, jak jest naprawdę. Może mi dokuczać, może być zgryźliwy dla mnie, ale kiedy myśli, że nie widzę, patrzy na mnie tak samo, jak ja na niego. Wo­ dzi spojrzeniem po moim ciele, które jest tak szczupłe, że uchodzę w klasie za naj- chudszą dziewczynę (!). Przygląda się moim dłoniom, szczególnie, gdy leżą bli­ sko jego rąk. Patrzy na moje usta. Lubi wykorzystywać różne okazje, żeby dotknąć moich włosów, czasami dla zabawy zwija je sobie na palcu albo pociąga za nie żartobliwie. - Myślisz, że jestem ładna? - spytałam go wczoraj, gdy przy świetle latarki czytaliśmy straszną opowieść z pisma dla dorosłych. Obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem i odparł dopiero po dłuższej chwili: - Sylwia, jesteś jeszcze straszną gówniarą. Skąd mam wiedzieć, czy jesteś ładna? PONIEDZIAŁEK Lou wciąż nie ma, więc dni mijają pod znakiem babci. Chodzę za nią krok w krok. Jest taka niesamowita z tymi kapeluszami, butami na wysokich obcasach, ze szminką na ustach. Całe popołudnie dzisiaj siedziałam w kącie i obserwowałam, jak piłuje paznokcie. Robiła to z taką wprawą! Pilnik śmigał, że ledwie nadążałam za nim wzrokiem, a babci usta układały się w niechętne „ciup". Podobało mi się, kiedy odsuwała dłoń od oczu i spoglądała na nią przez chwilę krytycznie. Pokój, który zajęta, jest teraz prawdziwym sanktuarium, nie wolno nam tam wchodzić. Czatuję z niepokojem na moment, gdy otworzy drzwi. Ech, wczoraj udało mi się zobaczyć fragment pięknej toaletki, którą ze sobą przywiozła, a w której skład wchodzą owalne lustro i szafka; moje spojrzenie obiegło stos kosmetyków zale­ gających na toaletce i zatrzymało się na dużej szafie. Szafa spędza mi sen z oczu. Widziałam, że babcia nawiozła masę ubrań. Kie­ dy rozlokowując rzeczy w pokoju, mruknęła, że ledwie się mieści w szafie (a jest ona bardzo przepastna), wszystkie moje myśli skierowały się właśnie tam i tak to trwa. Och, w jej wnętrzu kryją się niezgłębione pokłady materiałów! Babcia codzien­ nie wkłada coś nowego. - Kochanie, prawdziwa dama nie powinna w kółko obnaszać tych samych strojów - mruknęła dzisiaj. Muszę to dobrze zapamiętać! 87

28 Pozwala mi patrzeć, kiedy się maluje. Siedzę więc jak trusia na jej łóżku i ob­ serwuję, jak powoli nakłada puder na twarz, jak rozsmarowuje cień na powiekach, jak podkreśla kredką brwi. - Babciu, wyglądasz pięknie! - Kochanie, to dlatego, że maluję się jak Marlena Dietrich! - odpowiedziała. - Ona miała świetne makijaże, te wszystkie aktorki, które nastąpiły po niej, mogą się scho­ wać. Żadna z nich nie potrafi wyglądać tak dobrze! Miała siedemdziesiąt lat, kiedy sta- ła na deskach sceny, śpiewała jak młoda dziewczyna i wyglądała rewelacyjnie! Kiedyś widziałam, jak wyglądała Marlena w opisywanej scenie. Na głowie mia­ ła jakiś turban, ubrana była w długą i błyszczącą suknię i szła wolno po scenie, delektując się zachwytem publiczności. - Nie mogła chodzić, kochanie - opowiadała babcia. - Cierpiała straszne bó­ le kręgosłupa i pod scenę podjechała wózkiem inwalidzkim. Ale zanim kurtyna po­ szła w górę, wstała z wózka i poszła. To była kobieta o prawdziwej klasie, a nie jak te wszystkie żałosne blondynki! Krążę za babcią po kuchni, kiedy przygotowuje posiłki. Nie robi ich tak jak ma­ ma. Talerze zdobi zieleniną, dorabia do każdego dania sosy, serwuje nam zupy i robi kompoty. - To dobrze, że zaczynasz interesować się kuchnią - ucieszyła się, kiedy w końcu uświadomiła sobie moją cichą obecność za plecami. - Najwyższy czas, kochanie. Ja miałam tyle lat co ty, kiedy musiałam gotować dla całej rodziny. Ży­ cie zmusza nas do działania i nie należy wtedy oponować! Z rzucanych przez babcię uwag zdążyłam już poskładać kawałek jej historii: w latach sześćdziesiątych na wielkim wozie, na który załadowała cały swój doby­ tek, uciekła z zapadłej wsi, leżącej w województwie lubelskim. Podobno uciekała przed obławą ZOMO (tak mówił Mateusz, ale nie kwapił się z wyjaśnieniem mi, co to ZOMO i czego chciało od babci. To nic, i tak się dowiem wcześniej czy później). Nie jestem też pewna, czy towarzyszył jej wtedy dziadek, ale po obejrzeniu „Prze­ minęło z wiatrem" i zapoznaniu się ze scenami, w których Scarlett ucieka z pło­ nącej Atlanty przy pomocy Rhetta, marzę, że z babcią było podobnie: uciekała na wozie, wystraszona, dziadek pewnie powoził, chłoszcząc biczem ludzi, którzy pró­ bowali zatrzymać ich konia. Potem, kiedy byli już w połowie drogi do Torunia i sy­ tuacja nie wyglądała aż tak tragicznie, dziadek zeskoczył z kozła i oznajmił, że te­ raz już babcia musi jechać dalej sama. Och, uwielbiam wymyślać sobie tę scenę: wyobrażam sobie babcię w jednej ze swoich ślicznych sukienek, z głową nakrytą kapeluszem, jak patrzy z niedowie­ rzaniem na dziadka, a potem ze złością wyrywa mu bicz i rusza w dalszą drogę.

To jest takie do niej podobne: pełna godności postawa, czerwone paznokcie i zmarszczone gniewnie brwi. - Chodź, nauczę cię zagniatać pierogi, kochanie - zaproponowała przed chwi­ lą, więc oczy rozwarty mi się ze zgrozy. - Och nie! - jęknęłam. Nic nie obchodzi mnie gotowanie i nienawidzę wszyst­ kich prac domowych. Wolę już wrócić do pokoju niż dotykać palcami ciągnącego się, lepkiego, ohydnego ciasta. Mateusz Coś było nie tak z tym cholernym łóżkiem, wiedziałem od razu. W piwnicy śmierdziało wilgocią i kotami, latarka oświe­ tlała wyłamane przez złodziei drzwi, wsunąłem się głębiej, że­ by ocenić straty. Ale jak tylko zobaczyłem to rozłożone na czę­ ści łóżko, było tak, jakby ktoś porządnie mnie walnął. Boże, o co tu chodzi? - pomyślałem, opierając się o wilgotną ścianę. Sylwia zbiegała po schodach, słyszałem jej kroki coraz bli­ żej; zawołała: - Mati? I co? Ukradli coś? A ja wpatrywałem się w to dziadowskie łóżko i czułem, że serce wali mi tak mocno, jakbym miał zaraz dostać palpitacji. O co, kurwa, chodzi? - pomyślałem z niedowierzaniem. Snop światła z latarki Sylwii pojawił się za zakrętem, kroki zwolniły. - Coś się stało? - Nie, w porządku. - Zmusiłem się, żeby jeszcze raz roz­ świetlić wnętrze piwnicy. Ojciec to stary graciarz, znosił tu od lat różne pierdoły, któ­ re teraz dosłownie wysypywały się na zewnątrz. Złodzieje roz­ kopali rzeczy, ale niczego nie zabrali. Co mieliby zabrać? Nie było tu nic przydatnego, a tym bardziej wartościowego. - Ojej, strasznie to wygląda... - Sylwia przesunęła się koło mnie i zaczęła podnosić różne rzeczy z ziemi. - Ludzie są bez­ nadziejni... po co oni to robią? Czego szukają? 29

Moje palce dotknęły krawędzi łóżka i wycofały się dość rap­ townie. Ten strach nie był mi obcy, niestety. W chwili, gdy mnie ogar­ nął, uświadomiłem sobie, że już kiedyś tak było. Wtedy, gdy uro­ dziła się Lou i ojciec skręcił łóżko. Przypomniałem sobie, że wszedłem po coś do pokoju i zobaczyłem je, stojące na środku, jeszcze puste. Zrobiło mi się niedobrze, zimno, potem gorąco i co najdziwniejsze, kompletnie nie wiedziałem dlaczego. Teraz, stojąc za plecami Sylwii, przyglądałem się drewnia­ nym szczeblom, grzechotkom, które zawinięte w worek wisia­ ły na pręcie, oświetlone moją latarką. Sylwia pomrukiwała nie­ zadowolona, a ja łowiłem wzrokiem drewniane fragmenty i znowu ogarniało mnie niewytłumaczalne wrażenie, że z tym małym łóżkiem wiąże się coś okropnego, coś tak potwornego, że nawet nie potrafię sobie tego przypomnieć. Dwa lata wcześniej, w siódmej klasie, właśnie wtedy, kie­ dy urodziła się Lucyna i ojciec wstawił dla niej to cholerne łó­ żeczko, wylądowałem na kanapie psychologa szkolnego. Psy­ cholog był świeżo upieczonym absolwentem UG i wyglądał na całkiem sympatycznego kolesia. - Słyszałem, że nie najlepiej ostatnio wiedzie ci się w szko­ le? - zagaił niemal wesoło. - Tak? - zdziwiłem się. - Nie jest aż tak źle. Ale on wiedział swoje. Na blat biurka wyłożył gruby plik kartek z jakimś testem i poprosił, żebym to rozwiązał. - Dobra - zgodziłem się. Sięgnąłem obojętnie po pierwszą z brzegu kartkę, uniosłem ją do oczu i niemal momentalnie odło­ żyłem. Zaraz też rzuciłem okiem na faceta, skontrolowałem, czy już się zorientował, że coś jest nie tak, ale ponieważ patrzył w okno, znowu przeniosłem wzrok na kartki, teraz już z niepo­ kojem. Coś było na maksa nie tak. Niczego nie mogłem prze­ czytać, czytałem kilka razy, ale wszystkie litery układały się w jakiś taki chaotyczny zygzak, z którego nic nie wynikało. 30

Psycholog odchylił się na krześle i zapytał, czy mam jakiś problem, a ja mruknąłem, że nie, że wszystko jest w porząd­ ku i znowu skupiłem się na poleceniu. Ponieważ z pierwszą stroną nie było żadnych szans, że ją rozwiążę, przerzuciłem kilka kartek i natknąłem się na jakieś cyfry. Ich widok od razu mnie odstręczył. Wcale nie wygląda­ ły normalnie - były jakieś szpetne, okropne, kulfoniaste. No i nie mogłem ich w myślach nawet nazwać. Jezuuu, pomyślałem w panice. Co jest? Nie chciałem wyjść przed psychologiem na durnia, pochy­ liłem się nad kartkami, jakbym faktycznie coś zaczął rozwią­ zywać, znalazłem jakiś labirynt na jednej ze stron i pomyśla­ łem, że rozwiążę chociaż to jedno zadanie... Labirynt rozpościerał się przede mną, prosty pewnie jak drut, ale z moją głową działo się coś niepokojącego. Im bardziej próbowałem odnaleźć w tym cholernym labiryncie drogę, tym mocniej zacieśniały się wszystkie jego ścianki i w końcu ca­ łość zaczęła wyglądać jak jeden wielki węzeł. No luuudzie! - pomyślałem ze zniecierpliwienie, które bar­ dzo szybko przemieniło się w nerwy. Złapałem się na tym, że co chwilę pocieram czoło, że wkurzają mnie wpadające do oczu włosy, irytuje mucha latająca pod sufitem, facet, który teraz już nie spuszczał ze mnie wzroku. Długopis w moich palcach powędrował do prostego równania, spojrzenie uleciało gdzieś w bok, zrobiło mi się gorąco z nerwów i w końcu zerwałem się z krzesła, cisnąłem całym tym testem w nieszczęsnego psy­ chologa i wyszedłem z gabinetu, trzaskając drzwiami. Wezwali do szkoły rodziców. Matka, niecały miesiąc po po­ rodzie, jak taran przedarła się przez korytarze szkolne i znik­ nęła w gabinecie dyrektora. A w domu oczywiście rozpętało się prawdziwe piekło. Oj­ ciec wrzeszczał, matka wpatrywała się we mnie tak, jakby wi­ działa mnie pierwszy raz w życiu, a Sylwia, która nie wiem po 31