dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Wladcy dinozaurow - Victor Milan

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Wladcy dinozaurow - Victor Milan.pdf

dareks_ EBooki Sci-fi, Fantasy Milan Victor
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Ta książka to rewelacyjne połączenie Parku Jurajskiego z Grą o tron George R.R. Martin
Raj świat powołany do życia przez Ośmiu Stwórców, którzy toczą w nim gry władzy i namiętności jest rozległą, różnorodną, a często okrutną krainą.
Zamieszkują go ludzie, a wraz z nimi psy, koty, fretki, kozy i konie. Jednak w tym świecie dominują dinozaury: dzikie i śmiertelnie niebezpieczne, ale też wykorzystywane jako zwierzęta pociągowe, a nawet do prowadzenia wojen. Ogromni roślinożercy, jak brachiozaury, straszliwi drapieżcy allozaury oraz budzące największy strach tyranozaury. W morzach pływają gigantyczne jaszczury. Ptaki (niektóre wyposażone w zęby) dzielą niebo z latającymi gadami, od małych jak nietoperze roślinożerców aż po majestatyczne i śmiertelnie groźne smoki.
Victor Miln pokazuje nam wspaniały, niezwykły świat, pod wieloma względami będący odbiciem czternastowiecznej Europy z jej konfliktami dynastycznymi, wojnami religijnymi oraz wyrafinowanymi intrygami tyle że najgroźniejszą bronią używaną w Raju są dinozaury. W wojnach uczestniczą całe armie dosiadających je rycerzy. Podczas jednej z bitew tajemniczy wojownik Karyl Bogomirsky zostaje zdradzony i podstępnie pokonany wszyscy są pewni, że zginął. Budzi się jednak na polu bitwy nagi, ranny i dotknięty częściową utratą pamięci. Ścigany przez wroga, podejmuje wyprawę, która wstrząśnie całym jego światem.  

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1078 stron)

Victor Milán Władcy dinozaurów Tom I

Victor Milán Przełożył Michał Jakuszewski Dla moich przyjaciół, których zdumiewająca szczodrość i poświęcenie uczyniły możliwymi nie tylko tę książkę, lecz również moje dalsze życie. Nie mogę wymienić Was wszystkich – zatem nie wymienię nikogo. Wiecie, kim jesteście. Ani słowa, ani bogactwa nie pomogą mi spłacić długu wobec Was. Zachwyt, pokora i wdzięczność będą we mnie żyły, dopóki sam nie przestanę żyć. Podobnie jak miłość. Dziękuję.

AUTORSKIE OSTRZEŻENIE Jedno powinniście wiedzieć. Ten świat – zwany Rajem – nie jest Ziemią. Nigdy nie był Ziemią. I nigdy nią nie będzie. To nie jest alternatywna Ziemia. Poza tym wszystko jest możliwe…

Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz. Niccolò Machiavelli, Historie florenckie, Księga III, rozdział 2

Prolog Pastoral/Aparecimiento (Sielanka/Nadejście) Dragón, smok – Azdarch. Do tej rodziny zaliczają się największe z porośniętych futrem latających gadów zwanych lataczami albo pterozaurami. Rozpiętość skrzydeł jedenaście metrów, ponad pięć metrów wysokości. Poluje na ziemi na małe dinozaury, a niekiedy również na ludzi. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Francia, księstwo Haut-Pays, hrabstwo Providence Zanurzając zębate dzioby w niskiej zielonej i fioletowej roślinności, stado tłustych, brązowych, czworonożnych

dinozaurów pasło się spokojnie, nieświadome bliskości śmierci szybującej wysoko nad nimi obok stromych białych klifów. Choć strzegący ich pastuszek leżał na wapiennym bloku skalnym z rękami splecionymi pod głową, nie był aż tak beztroski. Zdjął słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz chroniący od słońca karczek z zielonych piór, pragnąc przedrzemać cały ranek. Pies, niebieski owczarek leżący w trawie obok, ostrzeże go, jeśli trzem tuzinom opasów, którymi się opiekował, zagrozi jakieś naziemne niebezpieczeństwo. Wtem jednak chłopiec zauważył mroczną sylwetkę krążącą wyczekująco na tle utrzymujących się przez cały dzień chmur, i wszelka nadzieja na odpoczynek prysła. Nie wierzył w opowieści o tym, że monstrualne gady latające, takie jak smok wielkogrzebieniowy, spadają z góry na porośniętych krótkim futrem skrzydłach o rozpiętości dziesięciu metrów, by porywać zwierzęta i ludzi. Nikt, kogo znał,

nigdy nie widział czegoś takiego. Smoki z pewnością jednak mogły atakować ofiary na ziemi, po której – wysokie jak domy – posuwały się sprawnie na złożonych wpół skrzydłach i krótkich tylnych nogach. „Nie boję się”– powiedział sobie chłopiec. W znacznej części było to nawet prawdą. Podobnie jak naziemne drapieżniki, od małych dręczycieli aż po matadora, największego z mięsożerców Nuevaropy, smoki wolały łatwe łupy. Bestii z pewnością nie spodobają się kamienie miotane z procy ani ujadanie i kąsanie psa, stanowczo zbyt sprytnego i zwinnego, by zdołała go przebić swym ostrym jak miecz dziobem. Pies poderwał się i zaczął ujadać. Chłopiec usiadł. Na jego gołych ramionach pojawiła się gęsia skórka. To znaczyło, że gdzieś bliżej jest jakieś inne niebezpieczeństwo. Rozejrzał się wkoło, wypatrując go uważnie. Nie czaiło się na łące porośniętej niebieskimi i białymi kwiatkami. Nawet słynący z umiejętności skradania się

matador nie zdołałby się tam ukryć. Po prawej miał białe klify, a za nimi leżały Góry Tarczowe. Ich siniejące w oddali sylwetki rysowały się na horyzoncie. Choć nadeszła już wiosna, kilka najwyższych szczytów nadal pokrywał śnieg. Na południowym zachodzie ciągnęło się porośnięte krzewami pogórze, opadające dalej ku żyznym zielonym dolinom jego rodzinnego hrabstwa Providence, tu i ówdzie usiane ciemniejszą zielenią lesistych wzgórz albo dolin rzek. Kilka opasów, nie przestając skubać roślinności, zwróciło ozdobione kryzami łby w tym samym kierunku, w którym patrzył pies. Choć należały do potężnej rodziny rogopysków, nie miały rogów ani nie były wielkie. Łagodne, pękate zwierzęta osiągały co najwyżej długość równą wzrostowi dorosłego mężczyzny oraz wysokość dużego psa. Gapiły się na kilkanaście płytogrzbietów. Zwierzęta te weszły nieśpiesznie na łąkę niespełna czterdzieści

metrów w dół zbocza. Ich ciała wyglądały jak wielka litera D położona na plecach. Szczególnie imponujące wrażenie robił przewodnik stada – cztery metry wysokości do szczytów żółtych łopatowatych płyt zdobiących łukowaty grzbiet. Pokrywające skórę łuski miał rdzawe po bokach, a żółte na brzuchu. Kolce na jego ogonie, długością niemal dorównujące wzrostowi chłopca, mogłyby wypruć nawet wnętrzności króla tyrana. Opasy zaczęły poruszać grubymi ogonami. Wypluwały z dziobów na wpół przeżute zielsko, by pobekiwać niespokojnie. Płytogrzbiety były łagodne, lecz również krótkowzroczne. Często uderzały ogonami we wszystko, co je zaskoczyło, a to oznaczało wszystko, co podeszło bliżej. Pastuszek wstał. Przeskakiwał z nogi na nogę, klapiąc sandałami o podeszwy stóp. Najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego zachować spokój i zaczekać, aż intruzi sobie pójdą. Jeśli tego nie zrobią, zacznie w nich miotać kamieniami z procy, a gdyby i to nie poskutkowało, będzie zmuszony

pobiec w ich stronę, wrzeszcząc i machając rękami. A na to z pewnością nie miał ochoty. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wypatrując jakiejś alternatywy, i ujrzał coś znacznie gorszego niż stado ociężałych stegozaurów. Pies zaczął warczeć. Wyłonił się z klifu w pełni uformowany, wychodząc ze skały jednym długim krokiem. Miał dwa i pół metra wzrostu, był szary i chudy jak szkielet. Nie miał skóry, jego ciało było wyschnięte, spękane i zerodowane jak gleba na pustkowiach Wielkiej Ovdy, o których opowiadali mu kupcy z karawan. Wiedział, co to jest, choć nigdy nie widział żadnego z nich. Nikt nie widział, odkąd żywi sięgali pamięcią. A przynajmniej nikt o tym nie słyszał, ponieważ większość ludzi, którzy ujrzeli na własne oczy Szarego Anioła, jednego z siedmiu osobistych sług i mścicieli Stwórców, nie wychodziła z takiego spotkania z życiem i nie miała okazji o nim opowiedzieć.

Anioł się zatrzymał i zwrócił straszliwą, wyniszczoną twarz ku pastuszkowi. Przypominające kamyki oczy osadzone głęboko w oczodołach skierowały się prosto na niego. Ich spojrzenie uderzyło go z siłą młota. „Już po mnie” – uświadomił sobie. Padł twarzą do ziemi w cuchnącą roślinność u podstawy skały i leżał tam, starając się, by jego łkanie pozostało bezgłośne. Przez łoskot jego serca przebiło się szczekanie psa, ujadającego wściekle tuż przy głowie chłopca. Suka, odważna i roztropna zarazem, wycofała się tam, by bronić pana przed intruzem. Przenikliwe skomlenie przerażonych opasów rozproszyło zasłonę grozy, budząc w chłopcu odruchy pasterza. „Moje stado! W niebezpieczeństwie!” Po chwili dotarło do niego, że jednak nie zginął. Jak dotąd. Uniósł głowę. Jego opasy uciekały w głąb doliny, unosząc wysoko ogony. Nagle strach przeszył go niczym żelazny pocisk z żądła. Anioł patrzył na niego.

– Zapomnij – rzekła mu istota wysokim, świszczącym głosem. – I przypomnij sobie, kiedy otrzymasz rozkaz. Za oczami chłopca eksplodowało białe światło. Kiedy zgasło, stracił przytomność. Gdy się ocknął, pies lizał go po twarzy. Pszczoły bzyczały łagodnie pośród zapachu łąkowych kwiatów. Paproć łaskotała go w ucho. „Dlaczego zasnąłem podczas pracy?– zadał sobie pytanie. – Na pewno dostanę lanie”. Usiadł i zobaczył z przygnębieniem, że jego stado rozpierzchło się pośród niskich, usianych krzewami wzgórz dobre pół kilometra w dół doliny stąd. Na krótką chwilę duszę i ciało pastuszka wypełnił metaliczny dźwięk, jakby chłopiec stanął za blisko wielkiego spiżowego dzwonu w Świątyni Wszystkich Stwórców w Providence, gdy w niego uderzono. Poczuł na języku miedziany smak strachu. Wrażenie minęło. „Na pewno miałem

zły sen” – pomyślał. Wstał i potruchtał ku zbłąkanemu stadu, przeklinając własne lenistwo. Modlił się do Matki Mai o to, by zdążył spędzić wszystkie zwierzęta z powrotem w stado, nim ktokolwiek zauważy, co się stało. W tej chwili był to najpoważniejszy problem w jego życiu.

Część pierwsza La Batalla Última (Ostatnia bitwa)

Rozdział 1 Tricornio, trójrożec, trojak – Triceratops horridus. Największy przedstawiciel pospolitej rodziny Ceratopsia, zwanej rogopyskami– rogatych czworonożnych dinozaurów wyposażonych w kostne kryzy i uzębione

dzioby. Dziesięć ton masy, dziesięć metrów długości i trzy metry wysokości. Ten gatunek nie występuje w Nuevaropie. Budzi powszechny strach z uwagi na długie, śmiercionośne rogi, a także agresywność skłaniającą do częstego robienia z nich użytku. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Alemania, hrabstwo Augenfelsen Pojawiły się po drugiej stronie rzeki niczym pasma widmowych gór, by po chwili nabrać straszliwej solidności za zasłoną wczesnoporannej mgły oraz deszczu. Wielkie rogate łby kołysały się z boku na bok. Do ich grzbietów, za osłoną kościanych kryz, przytroczono kołyszące się zamki bojowe z wikliny, wypełnione łucznikami. – Mamy przesrane! – Rob Korrigan musiał krzyczeć, by jego towarzysz go

usłyszał, choć stał na wyciągnięcie ręki od niego, na wzgórzu za południowym brzegiem Hassling. Na wschód od nich na długości całego kilometra szalała bitwa. – Wojewoda Karyl przyprowadził swoje triceratopsy, żeby zatańczyły z naszym panem hrabią. Choć zimny deszcz spływał mu po twarzy i łaskotał go w brodę, serce wypełniał mu zachwyt. Żaden poskramiacz dinozaurów nie mógłby pozostać nieporuszony widokiem tych wspaniałych bestii, jedynych triceratopsów w Cesarstwie Nuevaropy: pięćdziesięciu żywych fortec osławionego Legionu Białej Rzeki Karyla Bogomirsky’ego. Nawet jeśli walczyły po stronie nieprzyjaciela. – Imponujące! – odkrzyknął topornik z Partii Książąt stojący obok Roba. On również służył hrabiemu Augenfelsen (w przyzwoitym języku znaczyło to „hrabia Klifów Oka”) dowodzącemu wschodnim skrzydłem armii. – Ale co z tego? Nasi dinozaurowi rycerze szybko się z nimi

rozprawią. – Chyba postradałeś resztki rozumu – zdziwił się Rob. Wiedział, że beznadziejnie mówi po alemańsku. Radził z nim sobie jeszcze gorzej niż ze spaniolskim, który był wspólnym językiem Cesarstwa, ale nie dbał o to. Dostał tę robotę zaledwie parę miesięcy temu i nie zanosiło się na to, by miał ją utrzymać zbyt długo. – Partia Książąt wygrywała wojnę do chwili, gdy cesarz wynajął tych Slawonów z ich trojakami – dodał. – Książęta trzy razy walczyli z Karylem i trzy razy przegrali. Nikt nigdy nie pokonał Legionu Białej Rzeki. Nigdy. W powietrzu unosiły się krzyki ludzi i potworów, wzmocnione szczękiem metalu tak głośnym, jakby dobiegał z największej kuźni na całym świecie zwanym Rajem. Z deszczem mieszał się smród przelanej krwi i wyprutych wnętrzności. Rob nadal czuł poruszenie w jelitach, a włoski jeżyły mu się na karku. Były to uboczne skutki odległego

terremoto: przeraźliwego okrzyku bojowego hadrozaurów. Jego tonacja była zbyt niska, by ludzkie uszy mogły go usłyszeć, ale skutki były potencjalnie równie groźne jak bezpośrednie uderzenie taranem oblężniczym. Alemański elektor, jeden z jedenastu uczestniczących w każdym głosowaniu wynoszącym nowego cesarza na Zębaty Tron, nieroztropnie zmarł, nie pozostawiając potomstwa, i nie wyznaczył nikogo na swego następcę. Wbrew zwyczajom obecny cesarz Felipe mianował nowym elektorem bliskiego kuzyna, co dawało Zębatemu Tronowi oraz cesarskiej rodzinie Delgao bezprecedensowo wielką władzę. Partia Książąt, koteria alemańskich magnatów wsparta przez kilku Francian, chwyciła za broń, by się temu sprzeciwić. Ten drobny z początku konflikt doprowadził do wojny toczonej w tej chwili przez ludzi walczących na obu brzegach oraz stojących po pas w rzece zmieniającej powoli kolor z brudnobrązowawego na

czerwony. Jak zwykle masy piechoty ścierały się i przeklinały w centrum szyków, a rycerze na dinozaurach i zakutych w zbroje koniach toczyli bój na skrzydłach. Łuczników, kuszników oraz ludzi obsługujących rozmaite machiny bojowe ustawiono wzdłuż całej linii, by mogli wymieniać ciosy z oddali. Rob Korrigan pracował dla Partii Książąt. Tyle tylko wiedział na ten temat i uważał, że to i tak za wiele. – Zapominasz, że jest nas więcej niż cesarskich! – zawołał domowy żołnierz hrabiego. – Mój przyjacielu, dawno już minęły czasy, gdy król Johann mógł rzucić przeciwko nam tylko garstkę swarliwych grandów oraz tłum niezadowolonych chłopów – odparł Rob. – Po drugiej stronie są nie tylko walczący za pieniądze najemnicy Karyla, lecz również najlepsi żołnierze Cesarstwa. Topornik uśmiechnął się szyderczo pod wąsem. – Pikinierzy pozostaną tylko

pikinierami, nawet jeśli wystroisz ich w powlekane brązem hełmy i kolczugi. A może mówisz o tych rozpieszczonych chłopaczkach po drugiej stronie rzeki i ich kapitanie generalnym, ulubionym siostrzeńcu cesarza? – Kompanioni są legendą – sprzeciwił się Rob. – W całej Nuevaropie śpiewa się pieśni o ich czynach. A przede wszystkim o ich hrabi Jaumem! „Sam wiem o tym najlepiej – pomyślał. – Ułożyłem równie wiele ballad wychwalających bohaterstwo Conde dels Flors jak tych o czynach Karyla”. Augenfelseńczyk wsadził kciuk pod rzemyk hełmu, w miejscu gdzie skóra drażniła mu podbródek. – Słyszałem, że podczas postojów oddają się malarstwu, muzyce i ruchają się nawzajem. – W sumie to prawda – przyznał Rob. – Ale to nie ma znaczenia. – Może i są dinozaurowymi rycerzami, ale będzie ich góra ze dwa tuziny. – Pomijając pięciuset żandarmów

ciężkiej konnicy, która ich wspiera. Domowy żołnierz zbył to machnięciem ręki, wyróżniającej się bliznami i połamanymi paznokciami. Ustawione w szyk na drugim brzegu rzeki trójrożce wydały z siebie nerwowy, nieprzyjemny wrzask. Strugi deszczu rozstąpiły się, odsłaniając to, co kroczyło teraz przed ich szeregami. Monstrum, długie i smukłe, trzymało ciało poziomo, kołysząc biczowatym ogonem w rytm kroków potężnych tylnych nóg. W ojczyźnie Roba, na wyspach Anglaterry, zwano tę bestię po prostu „zabójcą”, po spaniolsku zaś nosiła nazwę „matador”, co znaczyło to samo. Księga prawdziwych nazw nadawała jej miano Allosaurus fragilis. Tak czy inaczej, była straszliwym drapieżnikiem uwielbiającym polować na ludzi. W siodle przytroczonym do barków mięsożercy, dwa i pół metra nad ziemią, siedział mężczyzna. Wydawał się niewiele większy od dziecka. I to nie tylko w kontraście z długim, wężowym ciałem