Wojciech Sumli ski
Z mocy bezprawia
Więcej książek tego i innych autorów [KLIKNIJ TUTAJ]
Mojej onie Monice
WST P
Mówiłem tak, jakbym chciał opowiedzieć o ka dym szczególe,
tak jak go prze yłem osobi cie, pocz wszy od zatrzymania przez
Agencj Bezpiecze stwa Wewn trznego, a do ko ca naszego
dramatu. Moja opowie ć była trudna do poj cia nawet dla członków
Sejmowej Komisji do Spraw Słu b Specjalnych, którzy niejedno ju
widzieli i słyszeli. Szło jeszcze dobrze, gdy mówiłem o faktach
znanych. Lecz gdy zacz łem opowiadać historie, które trudno było
potwierdzić, o których nie mówiłem wcze niej nikomu, czułem, e
niektórzy ze słuchaczy zaczynaj w tpić. Opowiedziałem o tragedii
mojej rodziny, o wielomiesi cznej inwigilacji, o podsłuchach
i obserwacji moich bliskich i przyjaciół. Opowiedziałem o podło ci
i wielko ci, o ludziach małych, którzy przy pierwszym podmuchu
skrzydeł tragedii odsun li si w cie – zupełnie tak, jakby my nie
spotkali si nigdy wcze niej, zupełnie tak, jakby my si nigdy nie
znali – i o ludziach, którzy zaufali i zawierzyli do ko ca.
Opowiedziałem o nieznanych prawie nikomu kulisach
najgło niejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni
politycznej PRL, o zabójstwie ksi dza Jerzego Popiełuszki, sprawie,
która nie jest histori , która wci trwa. Opowiedziałem o sieci
mafijnych interesów z udziałem najwa niejszych osób w pa stwie,
o wielkich korporacjach i maj cych szczytne zało enia fundacjach,
których jedynym celem było skuteczne wyłudzenie od Pa stwa
setek milionów złotych, o rosyjskich i ukrai skich zabójcach,
którzy za miejsce swych spotka obrali polski Sejm,
opowiedziałem o tajnych interesach ludzi Wojskowych Słu b
Informacyjnych, i o ich podskórnym, cz sto jak e tragicznym,
wpływie na losy poszczególnych osób i całego kraju.
Opowiedziałem tak du o, e nie chciałem opowiadać wi cej. Czy
zabrzmiało to wiarygodnie? Czy moja opowie ć mo e co zmienić?
Czy jak wiele innych, zostanie zapomniana i po latach stanie si
jedynie nic nie znacz cym elementem sejmowego archiwum –
anonimowym numerem na anonimowej li cie, która potem gdzie
si zawieruszy?
Więcej książek tego i innych autorów [KLIKNIJ TUTAJ]
ROZŹZIAŁ I
ZBROŹNIA PA STWOWA
Wj zyku słu b specjalnych figurant, to człowiek podlegaj cy
dogł bnej kontroli polegaj cej na zastosowaniu wszelkich rodków
techniki operacyjnej. Innymi słowy – to nieszcz nik, którego
ycie zostaje fachowo rozbite na atomy i poddane dogł bnej
analizie, atom po atomie. Jeszcze kilkana cie lat temu figurant
miał jakie szanse. Podsłuchy telefoniczne i pokojowe, tajne
przeszukania dokonywane pod nieobecno ć wła ciciela,
przegl danie korespondencji i osaczanie obiektu inwigilacji tajnymi
współpracownikami – wszystkie te działania dostarczały oczywi cie
ogromu wiedzy o obiekcie rozpracowania, ale mimo wszystko nie
była to wiedza kompletna. Sytuacja zmieniła si wraz z nastaniem
ery komputeryzacji i telefonii komórkowej. Monitorowanie
poczty elektronicznej, kont bankowych, ledzenia video przy
pomocy mikrokamer wielko ci guzika czy audio za po rednictwem
mikrofonu, jaki prawie ka dy dorosły człowiek nosi przy sobie – to
ju dzisiaj standard. Je eli zapytacie specjalistów np. z Agencji
Bezpiecze stwa Wewn trznego, czy jest prawd , e mo na
podsłuchiwać rozmowy za pomoc wył czonego telefonu
komórkowego, usłyszycie, e to wierutne kłamstwo. Je eli jednak
zapytacie oficerów Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, czy na
poufne spotkania zabieraj ze sob telefony komórkowe,
usłyszycie – o ile oczywi cie zechc mówić szczerze – odpowied
pełn zaprzecze , opatrzon dodatkow informacj , e telefony
słu do umawiania si na spotkania. Sk d wzi ł si zatem mit
o „bezpiecznych” telefonach? Po prostu ani telefoniom
komórkowym – które skutecznie wmówiły milionom klientów na
całym wiecie, e u ywanie „komórek” w aden sposób nie stanowi
zagro enia dla naruszenia ich prywatno ci – ani tym bardziej
wszystkim rodzajom słu b specjalnych na całym wiecie nie zale y
na niszczeniu tego mitu, zale y za bardzo na utrwaleniu
stereotypowego przekonania o „gwarancjach prywatno ci”. Konia
z rz dem temu, kto wie, na czym miałyby polegać owe gwarancje.
Ale je eli kto pozwala si nabierać, to jego sprawa. Osobi cie
poznałem wielu oficerów słu b specjalnych i aden z nich nigdy nie
zabierał na wa ne spotkania „komórki”. Kto jak kto, ale kto taki
jak ja musiał wiedzieć, e quasi-orwellowska inwigilacja jest faktem,
czy to si komu podoba czy nie. Kto jak kto, ale ja wiedziałem, e
je eli byłem prze wietlany na wskro zapewne od co najmniej kilku
miesi cy, to nie ma takiego spotkania, takiego rozmówcy czy
faktu z moim udziałem, który specjalistom od inwigilacji nie byłby
znany.
„A wi c tak czuje si człowiek, który dowiaduje si , e był
figurantem. A wi c tak zostaje si przest pc ” – pomy lałem.
Spojrzałem na zegarek. Źochodziła siódma. Siódma rano ń3 maja
2ŃŃ8 roku. Pomy lałem, e do ko ca ycia zapami tam t dat .
Źokładnie godzin wcze niej u drzwi mojego mieszkania na
warszawskich Bielanach rozległ si dzwonek. Źwie poprzednie noce
spałem krótko, poniewa sp dziłem je na pisaniu ko cowych
sekwencji ksi ki o operacjach inwigilacyjnych słu b specjalnych
PRL. A jednak wystarczył jeden dzwonek, bym mimo zm czenia
obudził si natychmiast. Był to na tyle delikatny d wi k, e w tym
stanie zm czenia i permanentnego braku snu nie miałbym prawa go
usłyszeć, a jednak d wi k ten wydał mi si gło niejszy ni uderzenia
ko cielnego dzwonu. Instynkt samozachowawczy, przeczucie
niebezpiecze stwa? Wyrwany z krótkiego snu poderwałem si
i przez pi ć a mo e dziesi ć sekund stałem nieruchomo. ona Lota
nie mogłaby si ze mn równać, lecz zaraz, cicho jak kot,
podszedłem do drzwi. Była punktualnie szósta. Stan łem pod
drzwiami i usłyszałemŚ „Agencja Bezpiecze stwa Wewn trznego,
prosz otwierać”. Pocz tkowo było ich o miu. Uzbrojeni, ale bez
mundurów i oznakowanych kamizelek. Krótko i rzeczowo
poinformowali mnie, e od tego momentu przechodz pod ich
„opiek ” i jestem zatrzymany pod zarzutem ujawnienia Aneksu do
Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy
„żazety Wyborczej”. Poprosili, bym stan ł w jednym miejscu i nie
utrudniał czynno ci. Nie utrudniałem. Poprosili, bym nie oddalał si
od wskazanego funkcjonariusza, który na najbli szych kilkana cie
godzin stał si moim cieniem. Nie oddalałem si . Byli rzeczowi,
profesjonalni i na swój sposób uprzejmi. Mimo to zaj ło mi jaki
czas, aby doj ć do siebie na tyle, eby móc odpowiadać na pytania.
Absurdalno ć sytuacji mogłaby nawet być mieszna, gdyby nie była
gro na i tragiczna zarazem. Powoli, po pierwszym szoku,
odzyskiwałem równowag . Jak długo to trwało? Mo e kilka minut,
mo e kilkana cie. S sytuacje, w których człowiek zatraca poczucie
rzeczywisto ci. To była jedna z nich.
W tym czasie trwało ju metodyczne przeszukanie mojego
mieszkania. Jeden z funkcjonariuszy usiadł przy odtwarzaczu video
i rozpocz ł ogl danie kaset VHS, sekwencja po sekwencji, kaseta
po kasecie. Źo wieczora zajmował si tylko tym, niczym innym.
Źrugi to samo robił z płytami ŹVŹ. „Kolumbowie” czy „Misja” –
bez znaczenia, klatka po klatce, sekwencja po sekwencji. Tak e
w tym przypadku zaj cie pochłon ło go bez reszty. W tym czasie
kolejni funkcjonariusze penetrowali mieszkanie – ksi ki, ubrania,
rzeczy dzieci – jeszcze inni skanowali karty telefoniczne b d
szukaj c tajnego Aneksu, ostukiwali ciany, centymetr po
centymetrze. Mój zawód sprawia, e cz sto słyszałem,
rozmawiałem, pisałem, a nawet uczestniczyłem – nieformalnie,
jako obserwator – w rozmaitych akcjach policji i słu b specjalnych,
jednak jeszcze nigdy nie spotkałem si z przeszukaniem
prowadzonym tak dokładnie i metodycznie. Równolegle, jak
dowiedziałem si pó niej, podobnie szczegółowe przeszukania
trwały w warszawskim mieszkaniu mojego ojca i mieszkaniu
te ciów w Białej Podlaskiej. Szczegółowe do tego stopnia, e w tym
ostatnim próbowano spu cić wod z akwarium. W pewnym
momencie w moim sze ćdziesi ciometrowym mieszkaniu
znajdowało si dwunastu funkcjonariuszy Agencji Bezpiecze stwa
Wewn trznego, z których ka dy zajmował si inn czynno ci . Po
kilkudziesi ciu minutach człowiek z hiszpa sk bródk , jak si
pó niej okazało, dowodz cy akcj oficer ABW w stopniu kapitana,
poprosił mnie o wydanie wszystkich znajduj cych si w mieszkaniu
dokumentów. Zwracaj c uwag , e s to dokumenty dziennikarskie,
wydałem mi dzy innymi zeznania wiadka koronnego Jarosława
Sokołowskiego pseudonim „Masa”, do niedawna najbardziej tajne
akta w Polsce oraz tajne materiały ze ledztwa prowadzonego
w sprawie zamordowania ksi dza Jerzego Popiełuszki. To był
ostatni raz, kiedy je widziałem. Zapakowano je do metalowych
skrzy , wraz z kilkunastoma tysi cami stron dokumentów, trzema
komputerami, kilkuset płytami ŹVŹ, CŹ, kasetami VHS i innymi
no nikami elektronicznymi, notesami, nawet tymi z zapiskami
z dawno minionych czasów studenckich. Wraz nimi przepadła
znajduj ca si na uko czeniu ksi ka o operacjach słu b
specjalnych PRL, nad któr pracowałem od ponad roku i w której
miały si znale ć m.in. niepublikowane nigdy dot d szczegóły
tajnych operacji słu b specjalnych PRL. Wraz z ksi k , która
jeszcze przed wakacjami miała trafić do ksi gar , wyniesiono
z mojego mieszkania materiały zbierane do kolejnej ksi ki,
o Wojskowych Słu bach Informacyjnych.
Wszystkie te dokumenty i urz dzenia stanowiły jedynie
fragment informacji, do których wgl d uzyskali funkcjonariusze
ABW. Udost pniłem im bowiem hasło do komputera i poczty
mailowej, podałem numery PIN do trzech telefonów
komórkowych, co, jak dowiedziałem si pó niej, wzbudziło nawet
pewnego rodzaju wesoło ć prowadz cych akcj . Podobno nie
spotkali jeszcze nikogo, kto by współpracował równie ch tnie i do
tego stopnia nie stwarzał adnych problemów. W moim mieszkaniu
funkcjonariusze ABW czuli si bardzo swobodnie. Przechadzali si
w t i z powrotem, zamawiali pizz , kanapki z KŻC, przegl dali
rodzinne albumy. Jedni wychodzili, inni wchodzili, drzwi otwierały
si i zamykały non stop. Trudno było zorientować si w tym
wszystkim. Nad tym, kto przychodził i co robił w moim
mieszkaniu, nie miałem nawet iluzorycznej kontroli. Jednocze nie
skrupulatnie notowano nazwiska wszystkich osób i numery
dzwoni cych do mnie telefonów. Za ka dym razem, gdy
w telefonie wy wietlało si czyje nazwisko, pytano, kim jest
dzwoni ca osoba. Żunkcjonariusze ABW mieli co notować,
poniewa tego dnia dzwoniło wyj tkowo wielu niedoszłych
rozmówców. Pierwsi byli współpracownicy z Telewizji Polskiej
w Lublinie. Byli zdeterminowani, by ze mn rozmawiać. Nie bez
przyczyny. Niewysłanie przeze mnie scenariusza do mojego
autorskiego programu publicystycznego emitowanego w TVP
Lublin pt. Oblicza prawdy oznaczało zatrzymanie cyklu
produkcyjnego, a wi c prac kilkunastu innych osób, to za
oznaczało jednoŚ katastrof . I wła nie tego dnia, w skutek wizyty
niespodziewanych go ci, nast piła katastrofa. Pierwsze telefony
nast piły po dziewi tej, ustalonej godzinie wysłania materiału.
Źeterminacja moich współpracowników si gn ła zenitu około
południa. Jak dowiedziałem si pó niej, na zmian , z ró nych
telefonów, dzwoniło wówczas kilka osób. Tak e pó niej
dowiedziałem si , e brak z mojej strony jakiejkolwiek reakcji
wywołał w Lublinie furi zespołu redakcyjnego. Stan ten
zaowocował tym, e z jednej strony padały pod moim adresem
okre lenia nie nadaj ce si do druku, niesłusznie oskar aj ce moich
przodków, z drugiej wyzwolił u moich współpracowników niebywał
wr cz determinacj do nawi zania ze mn kontaktu.
A funkcjonariusze ABW notowali i notowali...
Oprócz kolegów z Lublina dzwoniło kilkadziesi t innych osób,
dzwoniło równie wytrwale co bezskutecznie. Nie pozwolono mi
bowiem odebrać ani tych, ani nast pnych telefonów, których tego
dnia miałem około setki. W dalszej cz ci dnia wydzwaniali bowiem
koledzy z rozmaitych redakcji z Warszawy, którzy – jak
dowiedziałem si pó niej – chcieli porozmawiać o sensacji dnia,
trwaj cych od rana rewizjach w mieszkaniach członków Komisji
Weryfikacyjnej WSI. W miar rozwoju wydarze i pojawiaj cych
si informacji tak e na temat przeszukania w moim mieszkaniu
zacz li dzwonić członkowie rodziny i przyjaciele spoza bran y
dziennikarskiej, z czasów szkolnych, studenckich, z Warszawy
i z Białej Podlaskiej. Tak e tych telefonów nie mogłem odebrać.
Wyj tek uczyniono tylko w jednym przypadku, dla dyrektora
Telewizji Polskiej w Lublinie Tomka Rakowskiego, który uparł si
i dzwonił raz za razem. Wytłumaczyłem funkcjonariuszom ABW,
e je eli pozwol mi odebrać ten telefon i wytłumaczyć, e
scenariuszy nie przy l , dyrektor przestanie dzwonić.
W przeciwnym razie kilkana cie osób, które przyszły do pracy, nie
b dzie wiedziało, co ze sob zrobić. Po konsultacji człowiek
z hiszpa sk bródk wyraził zgod na moj propozycj ,
zastrzegaj c, e je eli powiem słowo za du o, przerw poł czenie.
Po chwili Tomek Rakowski zadzwonił po raz kolejny. Zagadn ł co
uszczypliwym artem, ale widocznie ton mojego głosu zmroził go
na tyle, e z miejsca spowa niał. Zapytał, czy mo e mi jako
pomóc. Nie wiedział, o co chodzi, ale wystarczyło, e powiedziałem
kilka słów, by zrozumiał, i dzieje si co niekonwencjonalnego,
co , co wymyka si codziennym, stereotypowym sytuacjom. Był
serdeczny i współczuj cy. Odpowiedziałem, e sprawa jest
z gatunku tych, o których mówić mi nie wolno i w których pomóc
mi nie mo e. Zadeklarował, e bez wzgl du na sytuacj mog na
niego liczyć. Trudno w ogóle opisać wag takich słów usłyszanych
w sytuacji, w jakiej si znalazłem. Rozł czyli my si . Oprócz tej
rozmowy, pozwolono mi odbyć jeszcze tylko jedn . Około
trzynastej, niczym na scenie znanej mi dot d jedynie
z hollywoodzkich produkcji, wykonałem jeden przysługuj cy mi
telefon. Miałem zadzwonić do adwokata. Poniewa jednak nigdy
dot d nie byłem pos dzony o łamanie prawa, a co za tym idzie,
nigdy nie miałem swojego adwokata – w procesach dziennikarskich,
prasowych czy telewizyjnych, adwokatów zapewniały redakcje, dla
których pracowałem – nie miałem poj cia, do kogo zadzwonić.
Pomy lałem o onie, Monice, która została z dziećmi w Białej
Podlaskiej. – Tam te jeste my od szóstej rano, wi c ona nie
odbierze – rzucił funkcjonariusz o sympatycznej
powierzchowno ci, typ inteligenta. Po krótkim namy le
postanowiłem poprosić o pomoc przyjaciela rodziny, ksi dza
z Podlasia. Jego telefon jednak milczał. żdy ju zacz łem tracić
nadziej , ksi dz odebrał. Powiedziałem, e w moim mieszkaniu s
funkcjonariusze Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, e to
samo dzieje si w Białej Podlaskiej, e jestem podejrzewany
o popełnienie przest pstwa. To wszystko wyrzuciłem z siebie
jednym tchem, na koniec poprosiłem, by pomógł mi znale ć
adwokata i wsparł moj rodzin . Cisza, jaka zapadła w słuchawce,
miała w sobie co nienaturalnego i przygn biaj cego. Trwała mo e
kilkana cie sekund, mnie jednak wydawało si , e upłyn ły całe
wieki. Po dłu szej chwili, która wydała mi si wieczno ci , ksi dz
zapewnił, e zrobi co w jego mocy. W moim mieszkaniu
kontynuowano tymczasem przeszukanie. Po kilku godzinach moi
„go cie”, choć mo e nale ałoby powiedzieć intruzi, poczuli si ju
całkowicie zadomowieni. Bez pytania wł czyli telewizor, zrobili
sobie herbat i kaw . Jeden z nich zaproponował nawet, bym si
pocz stował. Próbował rozładować atmosfer , o co prywatnie
zagadn ć. Przyznaj szczerze, e nie byłem w nastroju do
sympatycznej konwersacji. Byłem zm czony, zdenerwowany
i naprawd miałem ochot powiedzieć mu, gdzie mam jego
pocz stunek. Po prostu s takie sytuacje, w których trudno o jaki
miły temat do rozmowy, w których nie istnieje odczucie głodu czy
pragnienia. żrzecznie podzi kowałem. To było wszystko, co
mogłem powiedzieć. Zapanowała długa cisza. Milczeli my. Nie
zdawałem sobie z niczego sprawy, ale starałem wzi ć si w gar ć
i my leć pozytywnie. Po sko czonym posiłku funkcjonariusze
ABW wzi li si za ogl danie moich rodzinnych zdj ć. Rozmawiali
na ró ne tematy. Moja rola ograniczała si w zasadzie do
wysłuchiwania opowie ci z ycia funkcjonariuszy ABW, którzy
prowadzili artobliwe dysputy. Im tego dnia, w przeciwie stwie do
mnie, humory wyra nie dopisywały. W drugiej cz ci przeszukania
zacz to mi dawać do podpisu przeznaczone do konfiskaty
dokumenty, notesy, itp. Miałem podpisać ka d stron , tysi ce
stron. żdyby w ród podsuwanych do podpisu kartek była jaka
z wydanym na mnie wyrokiem mierci, te bym najpewniej
podpisał. Po kilku tysi cach podpisów ka dy nast pny
wykonywałem ju machinalnie, nie bacz c, co podpisuj .
Źochodziła pi tnasta, gdy przegl daj cy kasety VHS funkcjonariusz
ABW wł czył kanał TVN 24. Ten krótki moment pozwolił mi na
zorientowanie si , e równolegle trwa przeszukanie w mieszkaniach
kilku członków komisji weryfikacyjnej WSI. Pozwolił mi zarazem
zrozumieć powag sytuacji. Ten jeden moment unaocznił mi, e
skoro uruchomiono rodki na tak skal , sprawa jest powa na,
a decyzja o akcji musiała zapa ć na najwy szym szczeblu i to nie
tylko szczeblu Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego. Byłem
wiadomy, co to dla mnie mo e oznaczać. Zarazem jednak cały
czas łudziłem si , e mo e to jednak tylko nieporozumienie. Cały
czas zastanawiałem si , jak t sytuacj znosz moi bliscy.
Pomy lałem, w jak ci kim szoku musz si znajdować, skoro ja
z tego wszystkiego rozumiem bardzo niewiele – albo nic.
Pomy lałem, jak ci kie musi być dla nich takie prze ycie.
Oczyma wyobra ni widziałem moj przera on rodzin ,
pozostawion sam sobie w tej sytuacji całkowitego zaskoczenia
i niezrozumienia zachodz cych wydarze . Trudno było co na to
poradzić. Około dwudziestej pierwszej przeszukanie dobiegło ko ca.
Żunkcjonariusze zgodzili si nie zakładać mi kajdanek. Mieli my
wyj ć po cichu i nie zwracać na siebie uwagi. Zbierali my si ju do
wyj cia, gdy u drzwi wej ciowych rozległ si dzwonek. Jeden
z funkcjonariuszy ABW spojrzał przez wizjer i wypowiedział jedno
tylko słowoŚ „żiertych”. Trudno byłoby mnie pos dzać
o optymizm w tych okoliczno ciach, ale rodzaj paniki, jaki
wywołało pojawienie si adwokata, wzbudził we mnie specyficzny
rodzaj wisielczego humoru. W innej sytuacji zapewne szczerze bym
si ubawił mimik dwunastu m czyzn, na twarzach których
skrajne niedowierzanie toczyło walk o palm pierwsze stwa
z przekonaniem, e to dzieje si naprawd . Jednak tu i teraz nie
było mi do miechu. Obecnych ogarn ła panika. Przez kilka minut
nie wiedzieli, co pocz ć. Trwały nerwowe konsultacje telefoniczne
z „gór ”. Wł czenie si do „akcji” byłego wicepremiera było dla
mnie niemal takim samym zaskoczeniem, jak dla pilnuj cych mnie
ludzi. Romana żiertycha znałem od kilku lat, podobnie jak znało
go wielu innych dziennikarzy. Nasze kontakty były jednak lu ne a
do grudnia 2ŃŃ7 roku, gdy w sposób przypadkowy okazało si , e
ł czy nas zainteresowanie wyja nieniem tajemnicy mierci ksi dza
Jerzego. Tu przed wi tami Bo ego Narodzenia były wicepremier
został pełnomocnikiem rodziny Popiełuszków, która nie godziła si
z wci obowi zuj cymi ustaleniami tzw. procesu toru skiego.
Z kolei tu po wi tach zgłosiłem do Prokuratury Okr gowej
w Warszawie zawiadomienie o popełnieniu przest pstwa
polegaj cego na utrudnianiu ledztwa w tej sprawie przez szereg
wpływowych osób. ledztwo zostało wszcz te. Sprawa ksi dza
Jerzego zbli yła nas zatem, ale my lałem – o ile w sytuacji tak
du ego stresu, wynikaj cego głównie z zaskoczenia
i niezrozumienia całej sytuacji w ogóle mogłem logicznie my leć –
e ksi dz, którego prosiłem o znalezienie adwokata, dotrze do
kogo znanego sobie. Źopiero pó niej dowiedziałem si , i rzecz
cała wygl dała inaczej. W dokumentach, których nam nie
odebrano, moja ona odnalazła wizytówk Romana żiertycha
i wiedz c, e si znamy, próbowała si z nim skontaktować. Po
kilku bezowocnych próbach, gdy nie wiedziała ju , co robić,
przypomniała sobie o Bogdanie Rymanowskim, koledze, którego
znałem od kilku lat, a którego moja ona poznała zaledwie kilka
dni wcze niej, w trakcie długiego majowego weekendu. Byli my
w górach, gdy wracaj c ze szlaku, spotkali my si całymi rodzinami
w karczmie u podnó a Tatr. W sympatycznej scenerii sp dzili my
razem kilka godzin. I tak przypadek sprawił, e ona mogła
wykonać telefon do Bogdana Rymanowskiego, ten szybko
skontaktował si z byłym wicepremierem, a dalej wypadki
potoczyły si ju błyskawicznie. żiertych otrzymał od ony
wysłane faksem pełnomocnictwo, a uzyskawszy je, natychmiast
przyjechał do mnie. Pojawienie si byłego wicepremiera, którego
po konsultacjach telefonicznych ostatecznie zdecydowano si
wpu cić do rodka, spowodowało zamian ról. Teraz to człowiek
z hiszpa sk bródk odpowiadał na pytania, tłumaczył co
i dlaczego. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałem, ale
„przesłuchiwanie” dotychczasowego „przesłuchuj cego” pozwoliło
mi na wst pne zorientowanie w sytuacji. żdy sko czyli, żiertych
powiedział krótkoŚ „Jutro ci puszcz i jeszcze przeprosz ”. Wbrew
zawartej kilka godzin wcze niej umowie honorowej, za to zgodnie
z procedurami, zało ono mi kajdanki i wyprowadzono na zewn trz.
Spraw przeszukania w moim mieszkaniu i zatrzymania mnie
podano do publicznej wiadomo ci około godziny pi tnastej, teraz
pozostały ju tylko kolejne newsy i reporterzy czekaj cy pod
drzwiami mojego mieszkania. Zobaczyłem ich przez uchylone
drzwi i zatrzymałem si na moment. Skuliłem si w sobie. Pytania
były nieuniknione, ale jak na nie odpowiedzieć, skoro sam nie
miałem poj cia, o co w tym wszystkim chodzi. Bo to, e nie
chodziło nigdy o to, o co zdaniem funkcjonariuszy ABW rzekomo
chodziło, czyli o przekazanie Aneksu do raportu Komisji WSI
spółce Agora, wydawcy „żazety Wyborczej” – tego byłem pewien
od pocz tku. Osobi cie od pierwszych chwil tocz cych si
wydarze traktowałem to wył cznie jako pretekst do przeszukania
mojego mieszkania i wyniesienia z niego dorobku trzynastu lat
pracy dziennikarskiej. Pretekst tak absurdalny, e nawet w stanie
całkowitego szoku, w jakim si znajdowałem, uwa ałem za
nieprawdopodobne, by kto mógł w to w ogóle uwierzyć. Źlaczego
jednak u yto wła nie takiego pretekstu, pretekstu, który znikn ł –
niestety, wraz z moimi dokumentami – niemal natychmiast po
tym, jak si pojawił? Nic z tego nie rozumiałem, co zatem miałem
powiedzieć dziennikarzom? Wyszedłem na zewn trz z kajdankami
na r kach. Z miejsca o lepił mnie błysk lamp aparatów
fotograficznych i kamer. „A wi c to tak zostaje si przest pc ” –
pomy lałem po raz kolejny. Wyprostowałem si , w czym pomogli
mi funkcjonariusze „Abwehry”, którzy otoczyli mnie ze
wszystkich stron i popychali przed sob . W asy cie kilkudziesi ciu
dziennikarzy prowadzono mnie szybko do samochodu. K tem oka
zauwa yłem kilka znanych mi twarzy, reporterów TVP Info, TVN
24, Radia Zet, RMŻ. Kto z tłumu powiedział gło noŚ „Trzymaj si ,
Wojtek”. Trzasn ły flesze.
– Źlaczego ci zatrzymali? Powiedz nam, o co w tym
wszystkim chodzi – krzykn ł który z dziennikarzy.
– Nie wiem, mo e ma to zwi zek ze spraw ksi dza Jerzego
Popiełuszki – krzykn łem, przepychaj c si przez tłum.
Źlaczego w tym momencie zwróciłem uwag na t spraw ?
Sprawa zabójstwa ksi dza Jerzego Popiełuszki, najgło niejszej,
a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, była dla mnie
zawsze czym wi cej, ni tylko dziennikarsk spraw . Jako młody
chłopak, mieszkałem nieopodal ko cioła w. Stanisława Kostki
w Warszawie i byłem stałym uczestnikiem Mszy w., w których
homilie wygłaszał ksi dz Jerzy. Tak si zło yło, e cała moja
rodzina – nie yj ca matka, moje ciotki i dziadkowie – wszyscy
mieszkali w promieniu kilkuset metrów od tej oliborskiej wi tyni.
Sił rzeczy spotykali my si tu na coniedzielnych Mszach w., ale
tak e na comiesi cznych Mszach za Ojczyzn . St d chodzili my na
rodzinne spacery, najcz ciej w okolice nadwi la skiego parku
opodal Cytadeli warszawskiej, b d na przepi knie poło on K p
Potock , gdzie odbywały si liczne festyny, gry i zabawy dla dzieci,
gdzie mo na było wypo yczyć kajak b d rower wodny i zje ć
doskonale przyprawion sma on kiełbas . Jej smak pami tam po
dzi dzie , tak, jak pami ta si smak dzieci stwa. oliborska
wi tynia z jej charyzmatycznym kapłanem, ksi dzem Jerzym
Popiełuszk , była nieodł cznym elementem tych coniedzielnych
wypraw. To był mój „ko ciół” lat dziecinnych i okresu wczesnej
młodo ci, to był „mój” ksi dz, na homiliach którego si
wychowywałem i którego mierć wraz z cał rodzin gł boko
prze yłem. Miałem wówczas pi tna cie lat i nie marzyłem nawet,
e po latach dane mi b dzie powrócić do tej sprawy jako
dziennikarzowi. Stało si tak za spraw spotkania z Andrzejem
Witkowskim w połowie lat dziewi ćdziesi tych. Byłem
zafascynowany postaci tego niezwykłego człowieka, który ka dy
dzie zaczynał Msz w., który zawsze mówił to, co my lał, i robił
to, co mówił, a który do tego był niezwykłym profesjonalist –
w trakcie swojej prokuratorskiej słu by nigdy nie poniósł ani jednej
procesowej pora ki. Andrzej Witkowski uwa ał, e sprawa
wyja nienia wszystkich okoliczno ci mierci ksi dza Jerzego jest
tak trudna, bo wi e si z szeregiem innych spraw z okresu lat
osiemdziesi tych, a nawet lat dziewi ćdziesi tych i okresu
pó niejszego. Jej ruszenie miało być niczym uruchomienie
pierwszej kostki domina – po tym najnowsza historia Polski miała
być pisana na nowo. Z tych wszystkich powodów Witkowski
wierzył, e sprawa zamordowania ksi dza Jerzego nie jest kwesti
historyczn . Potwierdzały to mi dzy innymi tajemnicze zgony
kilkunastu osób w latach dziewi ćdziesi tych i w okresie
pó niejszym, w tym mierć głównego wiadka, którego zeznania
zło one w post powaniu prokuratorskim całkowicie podwa yły
wersj ustalon w procesie toru skim, czy mierć Jadwigi
Popiełuszko, ony brata ksi dza Jerzego. Zwłaszcza ostatnia
tragedia była prawdziwie zagadkowa. Bliscy m czennika nigdy nie
pogodzili si z oficjaln wersj mierci Jerzego Popiełuszki
i wielokrotnie dawali temu publicznie wyraz. Udzielali wywiadów,
pisali petycje, je dzili na spotkania z lud mi, którzy co mogli. Tej
aktywno ci nie ostudziły gro by, w których anonimowi
respondenci ostrzegali, e o ile nie zaniechaj swoich działa ,
tragiczna mierć ich brata i syna nie b dzie ostatni w rodzinie
Popiełuszków. Nie usłuchali i po kilku miesi cach Jadwiga
Popiełuszko zmarła w niewyja nionych dot d okoliczno ciach.
Sekcja zwłok wykazała mierć w wyniku przedawkowania alkoholu
metylowego. Mówi c potocznie – Jadwiga Popiełuszko umarła
z przepicia. W całej sprawie najbardziej zastanawiaj cy był jednak
fakt, e Jadwiga Popiełuszko była abstynentk i nigdy nie piła
alkoholu pod adn postaci .
Te tragedie, nigdy niewyja nione, po rednio potwierdzały, e
s ludzie, którzy bynajmniej nie uwa aj tej sprawy za historyczn
i cały czas trzymaj r k na pulsie. Zaj ło mi kilka lat, nim w to
uwierzyłem i przyznałem Witkowskiemu racj . Id c w swoim
dziennikarskim ledztwie wyznaczonymi przez niego tropami,
napisałem dwie ksi ki o tajemnicy tej zbrodni. Pierwsza pt. Kto
naprawdę go zabił?, mimo i zawierała skanowane, nieznane dot d
i opatrzone klauzul najwy szej tajno ci dokumenty całkowicie
podwa aj ce wersj toru sk , spotkała si z całkowitym
„zaciszeniem”. Po jej wydaniu nikt ze mn nie polemizował, nie
zarzucał napisania nieprawdy. Po prostu cisza. Zaintrygowany
odbyłem szereg spotka , mi dzy innymi z zaprzyja nionymi
biskupami i ksi dzem prymasem Józefem żlempem. To ostatnie,
zaplanowane na pi tna cie minut, trwało osiem godzin. Okazało
si , e u ka dego z moich rozmówców był kto przede mn .
W jednym przypadku, u biskupa Sławoja Leszka żłódzia, moj
wizyt poprzedził pewien bardzo wa ny polityk.
W innym przypadku znany scenarzysta, moralista i „autorytet
moralny” Krzysztof Piesiewicz, w jeszcze innym ksi dz Andrzej
Przekazi ski, dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, który
przedstawiał si jako przyjaciel ksi dza Jerzego, w rzeczywisto ci
za był tajnym współpracownikiem Słu by Bezpiecze stwa.
Wszystkie te osoby przy wydatnym wsparciu jeszcze kilku
„autorytetów moralnych” wykonały olbrzymi prac , by
zdyskredytować moj ksi k i osob prokuratora Witkowskiego.
Wykonały j w absolutnej ciszy, skrycie. Poruszony metodami
oszczerców postanowiłem napisać drug ksi k , tym razem
o tajnych operacjach słu b specjalnych PRL nakierunkowanych na
utrzymanie w tajemnicy okoliczno ci mierci ksi dza Jerzego.
Praca zaj ła mi rok czasu i gdy ksi k miałem ju przekazać
wydawnictwu Żronda, skradziono mi komputer wraz ze wszystkimi
niezb dnymi materiałami. Odtworzenie utraconej pracy zaj ło mi
kolejny rok. Uzgodniony z Żrond termin oddania gotowej do
druku ksi ki mijał 3Ń maja 2ŃŃ8 roku. Pracowałem nocami, by go
dotrzymać, ale wszystko sko czyło si siedemna cie dni wcze niej,
ń3 maja 2ŃŃ8 roku, gdy do mojego mieszkania wkroczyli
funkcjonariusze Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego. Nie
miałem wówczas wiedzy, w oparciu o któr mógłbym przypuszczać,
e zatrzymanie mnie, to historia maj ca wi cej ni jedno dno.
W moim przekonaniu wszystkie cz ci łamigłówki doskonale do
siebie pasowały, wi c w tamtym czasie wydawało si , e moje
zatrzymanie mo e mieć cisły zwi zek ze spraw zabójstwa ksi dza
Jerzego. Zwłaszcza e w sprawie tej zadziwiaj ce rzeczy działy si
od samego pocz tku ledztwa.
żdy w połowie lat dziewi ćdziesi tych poznałem Andrzeja
Witkowskiego, byłem nieopierzonym dziennikarzem na dorobku,
Andrzej Witkowski – prokuratorem po przej ciach. Pełnił wówczas
funkcj rzecznika prasowego Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie,
ale sercem i my lami cały czas był przy sprawie ksi dza Jerzego
Popiełuszki, któr mu odebrano jesieni ń99ń roku w niezwykłych
okoliczno ciach.
W tamtym czasie Witkowski i jego współpracownicy wiedzieli
ju do ć o zbrodni popełnionej na ksi dzu Jerzym, by
z prawdopodobie stwem granicz cym z pewno ci móc podwa yć
ustalenia procesu w Toruniu. Po przeszło rocznym ledztwie mieli
ju dowody, e w ń984 roku wysiłki decydentów skupiły si nie na
wyja nianiu okoliczno ci zbrodni, lecz na ukrywaniu i fałszowaniu
faktów. Mimo pozyskanej olbrzymiej wiedzy, dokumentów
i zezna kilkudziesi ciu wiadków prokuratorom brakowało jednak
elementu, który pozwoliłby na domkni cie koła i udowodnienie, e
za zbrodni popełnion na kapelanie „Solidarno ci” stały
najwa niejsze osoby w pa stwie, e osoby te nie tylko na zbrodni
przyzwoliły, ale te kierowały ni i monitorowały jej przebieg od
pocz tku do samego ko ca.
Innymi słowy – prokuratorzy wiedzieli, jak zbrodnia nie
wygl dała, wci jednak nie wiedzieli, jaki był jej przebieg. Ten
brakuj cy element nieoczekiwanie udało si zdobyć pewnego
wrze niowego ranka ń99ń roku... Tego dnia w okolicach
popularnego w ród warszawiaków parku za miastem, pod
Wilanowem, Andrzej Witkowski czekał na nieznanego sobie
m czyzn , który zadzwonił do niego kilka dni wcze niej. Nie
wiedział o nim nic, tylko tyle, e ma do przekazania wa ne
informacje dotycz ce sprawy, któr Witkowski si zajmował.
Z do wiadczenia wiedział, e tego typu telefony nie rokuj dobrze
i nie wnosz do sprawy wiele nowego. Mimo to zaryzykował, bo
intuicyjnie przeczuwał, e tym razem mo e być inaczej. Ryzykował
zreszt niewiele, najwy ej czas. Przyjechał na wyznaczone miejsce
z samego rana, wystarczaj co wcze nie, by znale ć miejsce
w zatłoczonej, jak ka dej niedzieli, le nej restauracji. Był ciepły
dzie ko cz cego si lata. Witkowski rozejrzał si dookoła, zd ył
skonstatować, e miejsce jest przepi kne. Obiecał sobie, e musi tu
kiedy wrócić z rodzin . Zd ył zamówić herbat , gdy podszedł do
niego wysoki, elegancki, około pi ćdziesi cioletni m czyzna. Nie
czekaj c na zaproszenie, nowo przybyły przysiadł si do stolika. –
Pan Andrzej Witkowski, prawda. Było to stwierdzenie, nie pytanie.
– Tak – odpowiedział krótko Witkowski. Nowo przybyły
u miechn ł si do prokuratora. – Bardzo mi miło. Przepraszam za
rodki ostro no ci. – Mam nadziej , e nie były konieczne, panie...
– Moje nazwisko nic panu nie powie. – Je eli to prowokacja, to
traci pan czas...
– Przyjechał pan z daleka... Nie ciekawi pana, co mam do
powiedzenia w sprawie mierci ksi dza Jerzego? Przejd my si ...
Witkowski ruchem r ki przywołał kelnerk i ui cił rachunek.
M czy ni wstali od stolika i udali si na spacer po parku. Przez
chwil szli w milczeniu. M czyzna przygl dał si Witkowskiemu.
– Jest pan blisko, du o bli ej, ni pan przypuszcza. Wszystko
co mam do powiedzenia, jest ci le tajne. Byłem w wojskowym
wywiadzie. Wiem o takich sprawach, e ameryka scy scenarzy ci
byliby zachwyceni. Robiłem naprawd ró ne rzeczy. Ale jest
sprawa, która nie daje mi spokoju – ci gn ł nieznajomy. – Mówi
o sprawie, która zacz ła si ń5 wrze nia ń984. Tego dnia za
żrzegorzem Piotrowskim, Leszkiem P kal , Waldemarem
Chmielewskim i Pietruszk zarz dzono obserwacj ... Na ponad
miesi c przed uprowadzeniem ksi dza Popiełuszki kto w jaki
„cudowny sposób” przewidział skład przyszłej ławy oskar onych...
– Co pan powiedział?Ą – teraz to Witkowski badawczo
przygl dał si swojemu rozmówcy.
– Powiedziałem, e istnieje dowód na to, e czterej oficerowie
SB skazani w procesie toru skim byli tylko pionkami w tej
morderczej rozgrywce.
– Sk d pan to wie?
Nieznajomy wzruszył ramionamiŚ
– Wielu o tym wiedziało. To była operacja, w której brało
udział kilkudziesi ciu funkcjonariuszy Wojskowych Słu b
Wewn trznych, moi koledzy. Wi kszo ć rozkazów przekazywano
ustnie, ale to, co było na papierze, pan dostanie, albo powiem,
gdzie tego szukać. To potem. Nie wiem, dlaczego zlecono t
obserwacj , ale najwa niejsze jest inne pytanieŚ kto mógł to
zorganizować? – żenerał Kiszczak...?
– Źecyzja rzeczywi cie musiała zapa ć na najwy szym
szczeblu. To przecie operacja podj ta w stosunku do wysokich
rang funkcjonariuszy resortu... Prosz pami tać, e generał
Kiszczak odszedł do MSW z kontrwywiadu. WSW, to byli jego
ludzie. On ufał im, a oni jemu... – Mo e to przypadek?
– Nic nie pozostawiono przypadkowi. Akcja uprowadzenia
była dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, proces
w Toruniu był fikcj na u ytek opinii publicznej, tak e pó niej
monitorowano spraw ... – Źlaczego ksi dz Popiełuszko był a tak
dla nich wa ny?
– To dobre pytanieŚ dlaczego on? Ale s te inne, nie mniej
wa ne. Kto naprawd zabił? Kto na tym zyskał? Kto jest władny
przez tyle lat utrzymywać to w tajemnicy? Niesłychane. Ksi dz
Popiełuszko, ten niepozorny człowiek, miał tak charyzm ... jego
ko ciół stał si enklaw ... Nie musz panu tłumaczyć, jak w ciekli
byli Rosjanie, jakie zamieszanie w kr gach władzy wywołał
Toporkow. Nap dziło to strachu wielu ludziom.
Witkowski wiedział dobrze, o czym mówi jego rozmówca.
W homiliach z jesieni ń984 roku ksi dz Popiełuszko odnosił si
m.in. do kwestii uzale nienia Polski od Zwi zku Radzieckiego.
Mówił, e dzi ki chrze cija stwu Polacy s powi zani z kultur
Zachodu i dlatego przez stulecia mogli si opierać obcym kulturom
narzucanym przez wrogów. Reakcja nast piła niemal natychmiast.
Atak na osob ksi dza przepu ciły moskiewskie „Izwiestia”.
W tek cie Lekcja za darmo Leonid Toporkow, warszawski
Copyright © 2Ńńń by Wojciech Sumli ski Copyright © 2Ńńń by Żronda PL Sp. z o.o. Projekt okładki Jacekżomulski, źmpestudio www.empestudio.com Zdjęcia na okładce Paweł Kostowski Opracowanie czę ci dokumentalnej MarekWasiluk Redakcja i korekta Małgorzata Terlikowska Opracowanie typograficzne i łamanie PanŹawer www.pandawer.pl ISBN 978-83-62268-28-3 Wydawca Żronda PL Sp. z o.o. ul. Łopusza ska 32, Ń2-22Ń Warszawa tel. (22) 8365444, 8773735 fax (22) 8773734 e-mailŚ fronda@fronda.pl www.wydawnictwofronda.pl www.facebook.com/ŻrondaWydawnictwo Druk i oprawa Źrukarnia im. A. Półtawskiego ul. Krakowska 62, 25-95Ń Kielce tel. (4ń) 349 5Ń 49 www.dap.pl Konwersja do formatu MOBIŚ Legimi Sp. z o.o.
Wojciech Sumli ski Z mocy bezprawia Więcej książek tego i innych autorów [KLIKNIJ TUTAJ]
Mojej onie Monice
WST P Mówiłem tak, jakbym chciał opowiedzieć o ka dym szczególe, tak jak go prze yłem osobi cie, pocz wszy od zatrzymania przez Agencj Bezpiecze stwa Wewn trznego, a do ko ca naszego dramatu. Moja opowie ć była trudna do poj cia nawet dla członków Sejmowej Komisji do Spraw Słu b Specjalnych, którzy niejedno ju widzieli i słyszeli. Szło jeszcze dobrze, gdy mówiłem o faktach znanych. Lecz gdy zacz łem opowiadać historie, które trudno było potwierdzić, o których nie mówiłem wcze niej nikomu, czułem, e niektórzy ze słuchaczy zaczynaj w tpić. Opowiedziałem o tragedii mojej rodziny, o wielomiesi cznej inwigilacji, o podsłuchach i obserwacji moich bliskich i przyjaciół. Opowiedziałem o podło ci i wielko ci, o ludziach małych, którzy przy pierwszym podmuchu skrzydeł tragedii odsun li si w cie – zupełnie tak, jakby my nie spotkali si nigdy wcze niej, zupełnie tak, jakby my si nigdy nie znali – i o ludziach, którzy zaufali i zawierzyli do ko ca. Opowiedziałem o nieznanych prawie nikomu kulisach najgło niejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni politycznej PRL, o zabójstwie ksi dza Jerzego Popiełuszki, sprawie, która nie jest histori , która wci trwa. Opowiedziałem o sieci mafijnych interesów z udziałem najwa niejszych osób w pa stwie, o wielkich korporacjach i maj cych szczytne zało enia fundacjach, których jedynym celem było skuteczne wyłudzenie od Pa stwa setek milionów złotych, o rosyjskich i ukrai skich zabójcach,
którzy za miejsce swych spotka obrali polski Sejm, opowiedziałem o tajnych interesach ludzi Wojskowych Słu b Informacyjnych, i o ich podskórnym, cz sto jak e tragicznym, wpływie na losy poszczególnych osób i całego kraju. Opowiedziałem tak du o, e nie chciałem opowiadać wi cej. Czy zabrzmiało to wiarygodnie? Czy moja opowie ć mo e co zmienić? Czy jak wiele innych, zostanie zapomniana i po latach stanie si jedynie nic nie znacz cym elementem sejmowego archiwum – anonimowym numerem na anonimowej li cie, która potem gdzie si zawieruszy? Więcej książek tego i innych autorów [KLIKNIJ TUTAJ]
ROZŹZIAŁ I ZBROŹNIA PA STWOWA Wj zyku słu b specjalnych figurant, to człowiek podlegaj cy dogł bnej kontroli polegaj cej na zastosowaniu wszelkich rodków techniki operacyjnej. Innymi słowy – to nieszcz nik, którego ycie zostaje fachowo rozbite na atomy i poddane dogł bnej analizie, atom po atomie. Jeszcze kilkana cie lat temu figurant miał jakie szanse. Podsłuchy telefoniczne i pokojowe, tajne przeszukania dokonywane pod nieobecno ć wła ciciela, przegl danie korespondencji i osaczanie obiektu inwigilacji tajnymi współpracownikami – wszystkie te działania dostarczały oczywi cie ogromu wiedzy o obiekcie rozpracowania, ale mimo wszystko nie była to wiedza kompletna. Sytuacja zmieniła si wraz z nastaniem ery komputeryzacji i telefonii komórkowej. Monitorowanie poczty elektronicznej, kont bankowych, ledzenia video przy pomocy mikrokamer wielko ci guzika czy audio za po rednictwem mikrofonu, jaki prawie ka dy dorosły człowiek nosi przy sobie – to ju dzisiaj standard. Je eli zapytacie specjalistów np. z Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, czy jest prawd , e mo na podsłuchiwać rozmowy za pomoc wył czonego telefonu komórkowego, usłyszycie, e to wierutne kłamstwo. Je eli jednak zapytacie oficerów Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, czy na poufne spotkania zabieraj ze sob telefony komórkowe, usłyszycie – o ile oczywi cie zechc mówić szczerze – odpowied
pełn zaprzecze , opatrzon dodatkow informacj , e telefony słu do umawiania si na spotkania. Sk d wzi ł si zatem mit o „bezpiecznych” telefonach? Po prostu ani telefoniom komórkowym – które skutecznie wmówiły milionom klientów na całym wiecie, e u ywanie „komórek” w aden sposób nie stanowi zagro enia dla naruszenia ich prywatno ci – ani tym bardziej wszystkim rodzajom słu b specjalnych na całym wiecie nie zale y na niszczeniu tego mitu, zale y za bardzo na utrwaleniu stereotypowego przekonania o „gwarancjach prywatno ci”. Konia z rz dem temu, kto wie, na czym miałyby polegać owe gwarancje. Ale je eli kto pozwala si nabierać, to jego sprawa. Osobi cie poznałem wielu oficerów słu b specjalnych i aden z nich nigdy nie zabierał na wa ne spotkania „komórki”. Kto jak kto, ale kto taki jak ja musiał wiedzieć, e quasi-orwellowska inwigilacja jest faktem, czy to si komu podoba czy nie. Kto jak kto, ale ja wiedziałem, e je eli byłem prze wietlany na wskro zapewne od co najmniej kilku miesi cy, to nie ma takiego spotkania, takiego rozmówcy czy faktu z moim udziałem, który specjalistom od inwigilacji nie byłby znany. „A wi c tak czuje si człowiek, który dowiaduje si , e był figurantem. A wi c tak zostaje si przest pc ” – pomy lałem. Spojrzałem na zegarek. Źochodziła siódma. Siódma rano ń3 maja 2ŃŃ8 roku. Pomy lałem, e do ko ca ycia zapami tam t dat . Źokładnie godzin wcze niej u drzwi mojego mieszkania na warszawskich Bielanach rozległ si dzwonek. Źwie poprzednie noce spałem krótko, poniewa sp dziłem je na pisaniu ko cowych sekwencji ksi ki o operacjach inwigilacyjnych słu b specjalnych PRL. A jednak wystarczył jeden dzwonek, bym mimo zm czenia obudził si natychmiast. Był to na tyle delikatny d wi k, e w tym
stanie zm czenia i permanentnego braku snu nie miałbym prawa go usłyszeć, a jednak d wi k ten wydał mi si gło niejszy ni uderzenia ko cielnego dzwonu. Instynkt samozachowawczy, przeczucie niebezpiecze stwa? Wyrwany z krótkiego snu poderwałem si i przez pi ć a mo e dziesi ć sekund stałem nieruchomo. ona Lota nie mogłaby si ze mn równać, lecz zaraz, cicho jak kot, podszedłem do drzwi. Była punktualnie szósta. Stan łem pod drzwiami i usłyszałemŚ „Agencja Bezpiecze stwa Wewn trznego, prosz otwierać”. Pocz tkowo było ich o miu. Uzbrojeni, ale bez mundurów i oznakowanych kamizelek. Krótko i rzeczowo poinformowali mnie, e od tego momentu przechodz pod ich „opiek ” i jestem zatrzymany pod zarzutem ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy „żazety Wyborczej”. Poprosili, bym stan ł w jednym miejscu i nie utrudniał czynno ci. Nie utrudniałem. Poprosili, bym nie oddalał si od wskazanego funkcjonariusza, który na najbli szych kilkana cie godzin stał si moim cieniem. Nie oddalałem si . Byli rzeczowi, profesjonalni i na swój sposób uprzejmi. Mimo to zaj ło mi jaki czas, aby doj ć do siebie na tyle, eby móc odpowiadać na pytania. Absurdalno ć sytuacji mogłaby nawet być mieszna, gdyby nie była gro na i tragiczna zarazem. Powoli, po pierwszym szoku, odzyskiwałem równowag . Jak długo to trwało? Mo e kilka minut, mo e kilkana cie. S sytuacje, w których człowiek zatraca poczucie rzeczywisto ci. To była jedna z nich. W tym czasie trwało ju metodyczne przeszukanie mojego mieszkania. Jeden z funkcjonariuszy usiadł przy odtwarzaczu video i rozpocz ł ogl danie kaset VHS, sekwencja po sekwencji, kaseta po kasecie. Źo wieczora zajmował si tylko tym, niczym innym. Źrugi to samo robił z płytami ŹVŹ. „Kolumbowie” czy „Misja” –
bez znaczenia, klatka po klatce, sekwencja po sekwencji. Tak e w tym przypadku zaj cie pochłon ło go bez reszty. W tym czasie kolejni funkcjonariusze penetrowali mieszkanie – ksi ki, ubrania, rzeczy dzieci – jeszcze inni skanowali karty telefoniczne b d szukaj c tajnego Aneksu, ostukiwali ciany, centymetr po centymetrze. Mój zawód sprawia, e cz sto słyszałem, rozmawiałem, pisałem, a nawet uczestniczyłem – nieformalnie, jako obserwator – w rozmaitych akcjach policji i słu b specjalnych, jednak jeszcze nigdy nie spotkałem si z przeszukaniem prowadzonym tak dokładnie i metodycznie. Równolegle, jak dowiedziałem si pó niej, podobnie szczegółowe przeszukania trwały w warszawskim mieszkaniu mojego ojca i mieszkaniu te ciów w Białej Podlaskiej. Szczegółowe do tego stopnia, e w tym ostatnim próbowano spu cić wod z akwarium. W pewnym momencie w moim sze ćdziesi ciometrowym mieszkaniu znajdowało si dwunastu funkcjonariuszy Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, z których ka dy zajmował si inn czynno ci . Po kilkudziesi ciu minutach człowiek z hiszpa sk bródk , jak si pó niej okazało, dowodz cy akcj oficer ABW w stopniu kapitana, poprosił mnie o wydanie wszystkich znajduj cych si w mieszkaniu dokumentów. Zwracaj c uwag , e s to dokumenty dziennikarskie, wydałem mi dzy innymi zeznania wiadka koronnego Jarosława Sokołowskiego pseudonim „Masa”, do niedawna najbardziej tajne akta w Polsce oraz tajne materiały ze ledztwa prowadzonego w sprawie zamordowania ksi dza Jerzego Popiełuszki. To był ostatni raz, kiedy je widziałem. Zapakowano je do metalowych skrzy , wraz z kilkunastoma tysi cami stron dokumentów, trzema komputerami, kilkuset płytami ŹVŹ, CŹ, kasetami VHS i innymi no nikami elektronicznymi, notesami, nawet tymi z zapiskami
z dawno minionych czasów studenckich. Wraz nimi przepadła znajduj ca si na uko czeniu ksi ka o operacjach słu b specjalnych PRL, nad któr pracowałem od ponad roku i w której miały si znale ć m.in. niepublikowane nigdy dot d szczegóły tajnych operacji słu b specjalnych PRL. Wraz z ksi k , która jeszcze przed wakacjami miała trafić do ksi gar , wyniesiono z mojego mieszkania materiały zbierane do kolejnej ksi ki, o Wojskowych Słu bach Informacyjnych. Wszystkie te dokumenty i urz dzenia stanowiły jedynie fragment informacji, do których wgl d uzyskali funkcjonariusze ABW. Udost pniłem im bowiem hasło do komputera i poczty mailowej, podałem numery PIN do trzech telefonów komórkowych, co, jak dowiedziałem si pó niej, wzbudziło nawet pewnego rodzaju wesoło ć prowadz cych akcj . Podobno nie spotkali jeszcze nikogo, kto by współpracował równie ch tnie i do tego stopnia nie stwarzał adnych problemów. W moim mieszkaniu funkcjonariusze ABW czuli si bardzo swobodnie. Przechadzali si w t i z powrotem, zamawiali pizz , kanapki z KŻC, przegl dali rodzinne albumy. Jedni wychodzili, inni wchodzili, drzwi otwierały si i zamykały non stop. Trudno było zorientować si w tym wszystkim. Nad tym, kto przychodził i co robił w moim mieszkaniu, nie miałem nawet iluzorycznej kontroli. Jednocze nie skrupulatnie notowano nazwiska wszystkich osób i numery dzwoni cych do mnie telefonów. Za ka dym razem, gdy w telefonie wy wietlało si czyje nazwisko, pytano, kim jest dzwoni ca osoba. Żunkcjonariusze ABW mieli co notować, poniewa tego dnia dzwoniło wyj tkowo wielu niedoszłych rozmówców. Pierwsi byli współpracownicy z Telewizji Polskiej w Lublinie. Byli zdeterminowani, by ze mn rozmawiać. Nie bez
przyczyny. Niewysłanie przeze mnie scenariusza do mojego autorskiego programu publicystycznego emitowanego w TVP Lublin pt. Oblicza prawdy oznaczało zatrzymanie cyklu produkcyjnego, a wi c prac kilkunastu innych osób, to za oznaczało jednoŚ katastrof . I wła nie tego dnia, w skutek wizyty niespodziewanych go ci, nast piła katastrofa. Pierwsze telefony nast piły po dziewi tej, ustalonej godzinie wysłania materiału. Źeterminacja moich współpracowników si gn ła zenitu około południa. Jak dowiedziałem si pó niej, na zmian , z ró nych telefonów, dzwoniło wówczas kilka osób. Tak e pó niej dowiedziałem si , e brak z mojej strony jakiejkolwiek reakcji wywołał w Lublinie furi zespołu redakcyjnego. Stan ten zaowocował tym, e z jednej strony padały pod moim adresem okre lenia nie nadaj ce si do druku, niesłusznie oskar aj ce moich przodków, z drugiej wyzwolił u moich współpracowników niebywał wr cz determinacj do nawi zania ze mn kontaktu. A funkcjonariusze ABW notowali i notowali... Oprócz kolegów z Lublina dzwoniło kilkadziesi t innych osób, dzwoniło równie wytrwale co bezskutecznie. Nie pozwolono mi bowiem odebrać ani tych, ani nast pnych telefonów, których tego dnia miałem około setki. W dalszej cz ci dnia wydzwaniali bowiem koledzy z rozmaitych redakcji z Warszawy, którzy – jak dowiedziałem si pó niej – chcieli porozmawiać o sensacji dnia, trwaj cych od rana rewizjach w mieszkaniach członków Komisji Weryfikacyjnej WSI. W miar rozwoju wydarze i pojawiaj cych si informacji tak e na temat przeszukania w moim mieszkaniu zacz li dzwonić członkowie rodziny i przyjaciele spoza bran y dziennikarskiej, z czasów szkolnych, studenckich, z Warszawy i z Białej Podlaskiej. Tak e tych telefonów nie mogłem odebrać.
Wyj tek uczyniono tylko w jednym przypadku, dla dyrektora Telewizji Polskiej w Lublinie Tomka Rakowskiego, który uparł si i dzwonił raz za razem. Wytłumaczyłem funkcjonariuszom ABW, e je eli pozwol mi odebrać ten telefon i wytłumaczyć, e scenariuszy nie przy l , dyrektor przestanie dzwonić. W przeciwnym razie kilkana cie osób, które przyszły do pracy, nie b dzie wiedziało, co ze sob zrobić. Po konsultacji człowiek z hiszpa sk bródk wyraził zgod na moj propozycj , zastrzegaj c, e je eli powiem słowo za du o, przerw poł czenie. Po chwili Tomek Rakowski zadzwonił po raz kolejny. Zagadn ł co uszczypliwym artem, ale widocznie ton mojego głosu zmroził go na tyle, e z miejsca spowa niał. Zapytał, czy mo e mi jako pomóc. Nie wiedział, o co chodzi, ale wystarczyło, e powiedziałem kilka słów, by zrozumiał, i dzieje si co niekonwencjonalnego, co , co wymyka si codziennym, stereotypowym sytuacjom. Był serdeczny i współczuj cy. Odpowiedziałem, e sprawa jest z gatunku tych, o których mówić mi nie wolno i w których pomóc mi nie mo e. Zadeklarował, e bez wzgl du na sytuacj mog na niego liczyć. Trudno w ogóle opisać wag takich słów usłyszanych w sytuacji, w jakiej si znalazłem. Rozł czyli my si . Oprócz tej rozmowy, pozwolono mi odbyć jeszcze tylko jedn . Około trzynastej, niczym na scenie znanej mi dot d jedynie z hollywoodzkich produkcji, wykonałem jeden przysługuj cy mi telefon. Miałem zadzwonić do adwokata. Poniewa jednak nigdy dot d nie byłem pos dzony o łamanie prawa, a co za tym idzie, nigdy nie miałem swojego adwokata – w procesach dziennikarskich, prasowych czy telewizyjnych, adwokatów zapewniały redakcje, dla których pracowałem – nie miałem poj cia, do kogo zadzwonić. Pomy lałem o onie, Monice, która została z dziećmi w Białej
Podlaskiej. – Tam te jeste my od szóstej rano, wi c ona nie odbierze – rzucił funkcjonariusz o sympatycznej powierzchowno ci, typ inteligenta. Po krótkim namy le postanowiłem poprosić o pomoc przyjaciela rodziny, ksi dza z Podlasia. Jego telefon jednak milczał. żdy ju zacz łem tracić nadziej , ksi dz odebrał. Powiedziałem, e w moim mieszkaniu s funkcjonariusze Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego, e to samo dzieje si w Białej Podlaskiej, e jestem podejrzewany o popełnienie przest pstwa. To wszystko wyrzuciłem z siebie jednym tchem, na koniec poprosiłem, by pomógł mi znale ć adwokata i wsparł moj rodzin . Cisza, jaka zapadła w słuchawce, miała w sobie co nienaturalnego i przygn biaj cego. Trwała mo e kilkana cie sekund, mnie jednak wydawało si , e upłyn ły całe wieki. Po dłu szej chwili, która wydała mi si wieczno ci , ksi dz zapewnił, e zrobi co w jego mocy. W moim mieszkaniu kontynuowano tymczasem przeszukanie. Po kilku godzinach moi „go cie”, choć mo e nale ałoby powiedzieć intruzi, poczuli si ju całkowicie zadomowieni. Bez pytania wł czyli telewizor, zrobili sobie herbat i kaw . Jeden z nich zaproponował nawet, bym si pocz stował. Próbował rozładować atmosfer , o co prywatnie zagadn ć. Przyznaj szczerze, e nie byłem w nastroju do sympatycznej konwersacji. Byłem zm czony, zdenerwowany i naprawd miałem ochot powiedzieć mu, gdzie mam jego pocz stunek. Po prostu s takie sytuacje, w których trudno o jaki miły temat do rozmowy, w których nie istnieje odczucie głodu czy pragnienia. żrzecznie podzi kowałem. To było wszystko, co mogłem powiedzieć. Zapanowała długa cisza. Milczeli my. Nie zdawałem sobie z niczego sprawy, ale starałem wzi ć si w gar ć i my leć pozytywnie. Po sko czonym posiłku funkcjonariusze
ABW wzi li si za ogl danie moich rodzinnych zdj ć. Rozmawiali na ró ne tematy. Moja rola ograniczała si w zasadzie do wysłuchiwania opowie ci z ycia funkcjonariuszy ABW, którzy prowadzili artobliwe dysputy. Im tego dnia, w przeciwie stwie do mnie, humory wyra nie dopisywały. W drugiej cz ci przeszukania zacz to mi dawać do podpisu przeznaczone do konfiskaty dokumenty, notesy, itp. Miałem podpisać ka d stron , tysi ce stron. żdyby w ród podsuwanych do podpisu kartek była jaka z wydanym na mnie wyrokiem mierci, te bym najpewniej podpisał. Po kilku tysi cach podpisów ka dy nast pny wykonywałem ju machinalnie, nie bacz c, co podpisuj . Źochodziła pi tnasta, gdy przegl daj cy kasety VHS funkcjonariusz ABW wł czył kanał TVN 24. Ten krótki moment pozwolił mi na zorientowanie si , e równolegle trwa przeszukanie w mieszkaniach kilku członków komisji weryfikacyjnej WSI. Pozwolił mi zarazem zrozumieć powag sytuacji. Ten jeden moment unaocznił mi, e skoro uruchomiono rodki na tak skal , sprawa jest powa na, a decyzja o akcji musiała zapa ć na najwy szym szczeblu i to nie tylko szczeblu Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego. Byłem wiadomy, co to dla mnie mo e oznaczać. Zarazem jednak cały czas łudziłem si , e mo e to jednak tylko nieporozumienie. Cały czas zastanawiałem si , jak t sytuacj znosz moi bliscy. Pomy lałem, w jak ci kim szoku musz si znajdować, skoro ja z tego wszystkiego rozumiem bardzo niewiele – albo nic. Pomy lałem, jak ci kie musi być dla nich takie prze ycie. Oczyma wyobra ni widziałem moj przera on rodzin , pozostawion sam sobie w tej sytuacji całkowitego zaskoczenia i niezrozumienia zachodz cych wydarze . Trudno było co na to poradzić. Około dwudziestej pierwszej przeszukanie dobiegło ko ca.
Żunkcjonariusze zgodzili si nie zakładać mi kajdanek. Mieli my wyj ć po cichu i nie zwracać na siebie uwagi. Zbierali my si ju do wyj cia, gdy u drzwi wej ciowych rozległ si dzwonek. Jeden z funkcjonariuszy ABW spojrzał przez wizjer i wypowiedział jedno tylko słowoŚ „żiertych”. Trudno byłoby mnie pos dzać o optymizm w tych okoliczno ciach, ale rodzaj paniki, jaki wywołało pojawienie si adwokata, wzbudził we mnie specyficzny rodzaj wisielczego humoru. W innej sytuacji zapewne szczerze bym si ubawił mimik dwunastu m czyzn, na twarzach których skrajne niedowierzanie toczyło walk o palm pierwsze stwa z przekonaniem, e to dzieje si naprawd . Jednak tu i teraz nie było mi do miechu. Obecnych ogarn ła panika. Przez kilka minut nie wiedzieli, co pocz ć. Trwały nerwowe konsultacje telefoniczne z „gór ”. Wł czenie si do „akcji” byłego wicepremiera było dla mnie niemal takim samym zaskoczeniem, jak dla pilnuj cych mnie ludzi. Romana żiertycha znałem od kilku lat, podobnie jak znało go wielu innych dziennikarzy. Nasze kontakty były jednak lu ne a do grudnia 2ŃŃ7 roku, gdy w sposób przypadkowy okazało si , e ł czy nas zainteresowanie wyja nieniem tajemnicy mierci ksi dza Jerzego. Tu przed wi tami Bo ego Narodzenia były wicepremier został pełnomocnikiem rodziny Popiełuszków, która nie godziła si z wci obowi zuj cymi ustaleniami tzw. procesu toru skiego. Z kolei tu po wi tach zgłosiłem do Prokuratury Okr gowej w Warszawie zawiadomienie o popełnieniu przest pstwa polegaj cego na utrudnianiu ledztwa w tej sprawie przez szereg wpływowych osób. ledztwo zostało wszcz te. Sprawa ksi dza Jerzego zbli yła nas zatem, ale my lałem – o ile w sytuacji tak du ego stresu, wynikaj cego głównie z zaskoczenia i niezrozumienia całej sytuacji w ogóle mogłem logicznie my leć –
e ksi dz, którego prosiłem o znalezienie adwokata, dotrze do kogo znanego sobie. Źopiero pó niej dowiedziałem si , i rzecz cała wygl dała inaczej. W dokumentach, których nam nie odebrano, moja ona odnalazła wizytówk Romana żiertycha i wiedz c, e si znamy, próbowała si z nim skontaktować. Po kilku bezowocnych próbach, gdy nie wiedziała ju , co robić, przypomniała sobie o Bogdanie Rymanowskim, koledze, którego znałem od kilku lat, a którego moja ona poznała zaledwie kilka dni wcze niej, w trakcie długiego majowego weekendu. Byli my w górach, gdy wracaj c ze szlaku, spotkali my si całymi rodzinami w karczmie u podnó a Tatr. W sympatycznej scenerii sp dzili my razem kilka godzin. I tak przypadek sprawił, e ona mogła wykonać telefon do Bogdana Rymanowskiego, ten szybko skontaktował si z byłym wicepremierem, a dalej wypadki potoczyły si ju błyskawicznie. żiertych otrzymał od ony wysłane faksem pełnomocnictwo, a uzyskawszy je, natychmiast przyjechał do mnie. Pojawienie si byłego wicepremiera, którego po konsultacjach telefonicznych ostatecznie zdecydowano si wpu cić do rodka, spowodowało zamian ról. Teraz to człowiek z hiszpa sk bródk odpowiadał na pytania, tłumaczył co i dlaczego. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałem, ale „przesłuchiwanie” dotychczasowego „przesłuchuj cego” pozwoliło mi na wst pne zorientowanie w sytuacji. żdy sko czyli, żiertych powiedział krótkoŚ „Jutro ci puszcz i jeszcze przeprosz ”. Wbrew zawartej kilka godzin wcze niej umowie honorowej, za to zgodnie z procedurami, zało ono mi kajdanki i wyprowadzono na zewn trz. Spraw przeszukania w moim mieszkaniu i zatrzymania mnie podano do publicznej wiadomo ci około godziny pi tnastej, teraz pozostały ju tylko kolejne newsy i reporterzy czekaj cy pod
drzwiami mojego mieszkania. Zobaczyłem ich przez uchylone drzwi i zatrzymałem si na moment. Skuliłem si w sobie. Pytania były nieuniknione, ale jak na nie odpowiedzieć, skoro sam nie miałem poj cia, o co w tym wszystkim chodzi. Bo to, e nie chodziło nigdy o to, o co zdaniem funkcjonariuszy ABW rzekomo chodziło, czyli o przekazanie Aneksu do raportu Komisji WSI spółce Agora, wydawcy „żazety Wyborczej” – tego byłem pewien od pocz tku. Osobi cie od pierwszych chwil tocz cych si wydarze traktowałem to wył cznie jako pretekst do przeszukania mojego mieszkania i wyniesienia z niego dorobku trzynastu lat pracy dziennikarskiej. Pretekst tak absurdalny, e nawet w stanie całkowitego szoku, w jakim si znajdowałem, uwa ałem za nieprawdopodobne, by kto mógł w to w ogóle uwierzyć. Źlaczego jednak u yto wła nie takiego pretekstu, pretekstu, który znikn ł – niestety, wraz z moimi dokumentami – niemal natychmiast po tym, jak si pojawił? Nic z tego nie rozumiałem, co zatem miałem powiedzieć dziennikarzom? Wyszedłem na zewn trz z kajdankami na r kach. Z miejsca o lepił mnie błysk lamp aparatów fotograficznych i kamer. „A wi c to tak zostaje si przest pc ” – pomy lałem po raz kolejny. Wyprostowałem si , w czym pomogli mi funkcjonariusze „Abwehry”, którzy otoczyli mnie ze wszystkich stron i popychali przed sob . W asy cie kilkudziesi ciu dziennikarzy prowadzono mnie szybko do samochodu. K tem oka zauwa yłem kilka znanych mi twarzy, reporterów TVP Info, TVN 24, Radia Zet, RMŻ. Kto z tłumu powiedział gło noŚ „Trzymaj si , Wojtek”. Trzasn ły flesze. – Źlaczego ci zatrzymali? Powiedz nam, o co w tym wszystkim chodzi – krzykn ł który z dziennikarzy. – Nie wiem, mo e ma to zwi zek ze spraw ksi dza Jerzego
Popiełuszki – krzykn łem, przepychaj c si przez tłum. Źlaczego w tym momencie zwróciłem uwag na t spraw ? Sprawa zabójstwa ksi dza Jerzego Popiełuszki, najgło niejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, była dla mnie zawsze czym wi cej, ni tylko dziennikarsk spraw . Jako młody chłopak, mieszkałem nieopodal ko cioła w. Stanisława Kostki w Warszawie i byłem stałym uczestnikiem Mszy w., w których homilie wygłaszał ksi dz Jerzy. Tak si zło yło, e cała moja rodzina – nie yj ca matka, moje ciotki i dziadkowie – wszyscy mieszkali w promieniu kilkuset metrów od tej oliborskiej wi tyni. Sił rzeczy spotykali my si tu na coniedzielnych Mszach w., ale tak e na comiesi cznych Mszach za Ojczyzn . St d chodzili my na rodzinne spacery, najcz ciej w okolice nadwi la skiego parku opodal Cytadeli warszawskiej, b d na przepi knie poło on K p Potock , gdzie odbywały si liczne festyny, gry i zabawy dla dzieci, gdzie mo na było wypo yczyć kajak b d rower wodny i zje ć doskonale przyprawion sma on kiełbas . Jej smak pami tam po dzi dzie , tak, jak pami ta si smak dzieci stwa. oliborska wi tynia z jej charyzmatycznym kapłanem, ksi dzem Jerzym Popiełuszk , była nieodł cznym elementem tych coniedzielnych wypraw. To był mój „ko ciół” lat dziecinnych i okresu wczesnej młodo ci, to był „mój” ksi dz, na homiliach którego si wychowywałem i którego mierć wraz z cał rodzin gł boko prze yłem. Miałem wówczas pi tna cie lat i nie marzyłem nawet, e po latach dane mi b dzie powrócić do tej sprawy jako dziennikarzowi. Stało si tak za spraw spotkania z Andrzejem Witkowskim w połowie lat dziewi ćdziesi tych. Byłem zafascynowany postaci tego niezwykłego człowieka, który ka dy dzie zaczynał Msz w., który zawsze mówił to, co my lał, i robił
to, co mówił, a który do tego był niezwykłym profesjonalist – w trakcie swojej prokuratorskiej słu by nigdy nie poniósł ani jednej procesowej pora ki. Andrzej Witkowski uwa ał, e sprawa wyja nienia wszystkich okoliczno ci mierci ksi dza Jerzego jest tak trudna, bo wi e si z szeregiem innych spraw z okresu lat osiemdziesi tych, a nawet lat dziewi ćdziesi tych i okresu pó niejszego. Jej ruszenie miało być niczym uruchomienie pierwszej kostki domina – po tym najnowsza historia Polski miała być pisana na nowo. Z tych wszystkich powodów Witkowski wierzył, e sprawa zamordowania ksi dza Jerzego nie jest kwesti historyczn . Potwierdzały to mi dzy innymi tajemnicze zgony kilkunastu osób w latach dziewi ćdziesi tych i w okresie pó niejszym, w tym mierć głównego wiadka, którego zeznania zło one w post powaniu prokuratorskim całkowicie podwa yły wersj ustalon w procesie toru skim, czy mierć Jadwigi Popiełuszko, ony brata ksi dza Jerzego. Zwłaszcza ostatnia tragedia była prawdziwie zagadkowa. Bliscy m czennika nigdy nie pogodzili si z oficjaln wersj mierci Jerzego Popiełuszki i wielokrotnie dawali temu publicznie wyraz. Udzielali wywiadów, pisali petycje, je dzili na spotkania z lud mi, którzy co mogli. Tej aktywno ci nie ostudziły gro by, w których anonimowi respondenci ostrzegali, e o ile nie zaniechaj swoich działa , tragiczna mierć ich brata i syna nie b dzie ostatni w rodzinie Popiełuszków. Nie usłuchali i po kilku miesi cach Jadwiga Popiełuszko zmarła w niewyja nionych dot d okoliczno ciach. Sekcja zwłok wykazała mierć w wyniku przedawkowania alkoholu metylowego. Mówi c potocznie – Jadwiga Popiełuszko umarła z przepicia. W całej sprawie najbardziej zastanawiaj cy był jednak fakt, e Jadwiga Popiełuszko była abstynentk i nigdy nie piła
alkoholu pod adn postaci . Te tragedie, nigdy niewyja nione, po rednio potwierdzały, e s ludzie, którzy bynajmniej nie uwa aj tej sprawy za historyczn i cały czas trzymaj r k na pulsie. Zaj ło mi kilka lat, nim w to uwierzyłem i przyznałem Witkowskiemu racj . Id c w swoim dziennikarskim ledztwie wyznaczonymi przez niego tropami, napisałem dwie ksi ki o tajemnicy tej zbrodni. Pierwsza pt. Kto naprawdę go zabił?, mimo i zawierała skanowane, nieznane dot d i opatrzone klauzul najwy szej tajno ci dokumenty całkowicie podwa aj ce wersj toru sk , spotkała si z całkowitym „zaciszeniem”. Po jej wydaniu nikt ze mn nie polemizował, nie zarzucał napisania nieprawdy. Po prostu cisza. Zaintrygowany odbyłem szereg spotka , mi dzy innymi z zaprzyja nionymi biskupami i ksi dzem prymasem Józefem żlempem. To ostatnie, zaplanowane na pi tna cie minut, trwało osiem godzin. Okazało si , e u ka dego z moich rozmówców był kto przede mn . W jednym przypadku, u biskupa Sławoja Leszka żłódzia, moj wizyt poprzedził pewien bardzo wa ny polityk. W innym przypadku znany scenarzysta, moralista i „autorytet moralny” Krzysztof Piesiewicz, w jeszcze innym ksi dz Andrzej Przekazi ski, dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, który przedstawiał si jako przyjaciel ksi dza Jerzego, w rzeczywisto ci za był tajnym współpracownikiem Słu by Bezpiecze stwa. Wszystkie te osoby przy wydatnym wsparciu jeszcze kilku „autorytetów moralnych” wykonały olbrzymi prac , by zdyskredytować moj ksi k i osob prokuratora Witkowskiego. Wykonały j w absolutnej ciszy, skrycie. Poruszony metodami oszczerców postanowiłem napisać drug ksi k , tym razem o tajnych operacjach słu b specjalnych PRL nakierunkowanych na
utrzymanie w tajemnicy okoliczno ci mierci ksi dza Jerzego. Praca zaj ła mi rok czasu i gdy ksi k miałem ju przekazać wydawnictwu Żronda, skradziono mi komputer wraz ze wszystkimi niezb dnymi materiałami. Odtworzenie utraconej pracy zaj ło mi kolejny rok. Uzgodniony z Żrond termin oddania gotowej do druku ksi ki mijał 3Ń maja 2ŃŃ8 roku. Pracowałem nocami, by go dotrzymać, ale wszystko sko czyło si siedemna cie dni wcze niej, ń3 maja 2ŃŃ8 roku, gdy do mojego mieszkania wkroczyli funkcjonariusze Agencji Bezpiecze stwa Wewn trznego. Nie miałem wówczas wiedzy, w oparciu o któr mógłbym przypuszczać, e zatrzymanie mnie, to historia maj ca wi cej ni jedno dno. W moim przekonaniu wszystkie cz ci łamigłówki doskonale do siebie pasowały, wi c w tamtym czasie wydawało si , e moje zatrzymanie mo e mieć cisły zwi zek ze spraw zabójstwa ksi dza Jerzego. Zwłaszcza e w sprawie tej zadziwiaj ce rzeczy działy si od samego pocz tku ledztwa. żdy w połowie lat dziewi ćdziesi tych poznałem Andrzeja Witkowskiego, byłem nieopierzonym dziennikarzem na dorobku, Andrzej Witkowski – prokuratorem po przej ciach. Pełnił wówczas funkcj rzecznika prasowego Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie, ale sercem i my lami cały czas był przy sprawie ksi dza Jerzego Popiełuszki, któr mu odebrano jesieni ń99ń roku w niezwykłych okoliczno ciach. W tamtym czasie Witkowski i jego współpracownicy wiedzieli ju do ć o zbrodni popełnionej na ksi dzu Jerzym, by z prawdopodobie stwem granicz cym z pewno ci móc podwa yć ustalenia procesu w Toruniu. Po przeszło rocznym ledztwie mieli ju dowody, e w ń984 roku wysiłki decydentów skupiły si nie na wyja nianiu okoliczno ci zbrodni, lecz na ukrywaniu i fałszowaniu
faktów. Mimo pozyskanej olbrzymiej wiedzy, dokumentów i zezna kilkudziesi ciu wiadków prokuratorom brakowało jednak elementu, który pozwoliłby na domkni cie koła i udowodnienie, e za zbrodni popełnion na kapelanie „Solidarno ci” stały najwa niejsze osoby w pa stwie, e osoby te nie tylko na zbrodni przyzwoliły, ale te kierowały ni i monitorowały jej przebieg od pocz tku do samego ko ca. Innymi słowy – prokuratorzy wiedzieli, jak zbrodnia nie wygl dała, wci jednak nie wiedzieli, jaki był jej przebieg. Ten brakuj cy element nieoczekiwanie udało si zdobyć pewnego wrze niowego ranka ń99ń roku... Tego dnia w okolicach popularnego w ród warszawiaków parku za miastem, pod Wilanowem, Andrzej Witkowski czekał na nieznanego sobie m czyzn , który zadzwonił do niego kilka dni wcze niej. Nie wiedział o nim nic, tylko tyle, e ma do przekazania wa ne informacje dotycz ce sprawy, któr Witkowski si zajmował. Z do wiadczenia wiedział, e tego typu telefony nie rokuj dobrze i nie wnosz do sprawy wiele nowego. Mimo to zaryzykował, bo intuicyjnie przeczuwał, e tym razem mo e być inaczej. Ryzykował zreszt niewiele, najwy ej czas. Przyjechał na wyznaczone miejsce z samego rana, wystarczaj co wcze nie, by znale ć miejsce w zatłoczonej, jak ka dej niedzieli, le nej restauracji. Był ciepły dzie ko cz cego si lata. Witkowski rozejrzał si dookoła, zd ył skonstatować, e miejsce jest przepi kne. Obiecał sobie, e musi tu kiedy wrócić z rodzin . Zd ył zamówić herbat , gdy podszedł do niego wysoki, elegancki, około pi ćdziesi cioletni m czyzna. Nie czekaj c na zaproszenie, nowo przybyły przysiadł si do stolika. – Pan Andrzej Witkowski, prawda. Było to stwierdzenie, nie pytanie. – Tak – odpowiedział krótko Witkowski. Nowo przybyły
u miechn ł si do prokuratora. – Bardzo mi miło. Przepraszam za rodki ostro no ci. – Mam nadziej , e nie były konieczne, panie... – Moje nazwisko nic panu nie powie. – Je eli to prowokacja, to traci pan czas... – Przyjechał pan z daleka... Nie ciekawi pana, co mam do powiedzenia w sprawie mierci ksi dza Jerzego? Przejd my si ... Witkowski ruchem r ki przywołał kelnerk i ui cił rachunek. M czy ni wstali od stolika i udali si na spacer po parku. Przez chwil szli w milczeniu. M czyzna przygl dał si Witkowskiemu. – Jest pan blisko, du o bli ej, ni pan przypuszcza. Wszystko co mam do powiedzenia, jest ci le tajne. Byłem w wojskowym wywiadzie. Wiem o takich sprawach, e ameryka scy scenarzy ci byliby zachwyceni. Robiłem naprawd ró ne rzeczy. Ale jest sprawa, która nie daje mi spokoju – ci gn ł nieznajomy. – Mówi o sprawie, która zacz ła si ń5 wrze nia ń984. Tego dnia za żrzegorzem Piotrowskim, Leszkiem P kal , Waldemarem Chmielewskim i Pietruszk zarz dzono obserwacj ... Na ponad miesi c przed uprowadzeniem ksi dza Popiełuszki kto w jaki „cudowny sposób” przewidział skład przyszłej ławy oskar onych... – Co pan powiedział?Ą – teraz to Witkowski badawczo przygl dał si swojemu rozmówcy. – Powiedziałem, e istnieje dowód na to, e czterej oficerowie SB skazani w procesie toru skim byli tylko pionkami w tej morderczej rozgrywce. – Sk d pan to wie? Nieznajomy wzruszył ramionamiŚ – Wielu o tym wiedziało. To była operacja, w której brało udział kilkudziesi ciu funkcjonariuszy Wojskowych Słu b Wewn trznych, moi koledzy. Wi kszo ć rozkazów przekazywano
ustnie, ale to, co było na papierze, pan dostanie, albo powiem, gdzie tego szukać. To potem. Nie wiem, dlaczego zlecono t obserwacj , ale najwa niejsze jest inne pytanieŚ kto mógł to zorganizować? – żenerał Kiszczak...? – Źecyzja rzeczywi cie musiała zapa ć na najwy szym szczeblu. To przecie operacja podj ta w stosunku do wysokich rang funkcjonariuszy resortu... Prosz pami tać, e generał Kiszczak odszedł do MSW z kontrwywiadu. WSW, to byli jego ludzie. On ufał im, a oni jemu... – Mo e to przypadek? – Nic nie pozostawiono przypadkowi. Akcja uprowadzenia była dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, proces w Toruniu był fikcj na u ytek opinii publicznej, tak e pó niej monitorowano spraw ... – Źlaczego ksi dz Popiełuszko był a tak dla nich wa ny? – To dobre pytanieŚ dlaczego on? Ale s te inne, nie mniej wa ne. Kto naprawd zabił? Kto na tym zyskał? Kto jest władny przez tyle lat utrzymywać to w tajemnicy? Niesłychane. Ksi dz Popiełuszko, ten niepozorny człowiek, miał tak charyzm ... jego ko ciół stał si enklaw ... Nie musz panu tłumaczyć, jak w ciekli byli Rosjanie, jakie zamieszanie w kr gach władzy wywołał Toporkow. Nap dziło to strachu wielu ludziom. Witkowski wiedział dobrze, o czym mówi jego rozmówca. W homiliach z jesieni ń984 roku ksi dz Popiełuszko odnosił si m.in. do kwestii uzale nienia Polski od Zwi zku Radzieckiego. Mówił, e dzi ki chrze cija stwu Polacy s powi zani z kultur Zachodu i dlatego przez stulecia mogli si opierać obcym kulturom narzucanym przez wrogów. Reakcja nast piła niemal natychmiast. Atak na osob ksi dza przepu ciły moskiewskie „Izwiestia”. W tek cie Lekcja za darmo Leonid Toporkow, warszawski