dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Zyskowska-Ignaciak Katarzyna - Upalne lato Kaliny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Zyskowska-Ignaciak Katarzyna - Upalne lato Kaliny.pdf

dareks_ EBooki Literratura Polska Zyskowska-Ignaciak Katarzyna
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 382 stron)

class="calibre_1">

3/382

4/382

6/382

Spis treści • Motto • Rozdział I • Rozdział II • Rozdział III • Rozdział IV • Rozdział V • Rozdział VI • Rozdział VII

• Rozdział VIII • Rozdział IX • Rozdział X • Epilog • Przypisy 8/382

Copyright © 2013, Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Wszelkie prawa zastrzeżone Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw. ISBN: 978-83-7779-141-7 Projekt okładki: Elżbieta Chojna Zdjęcie autorki: Bartłomiej Ignaciak Opracowanie redakcyjne: MG, Dorota Ring Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o. 10/382

(…) Były dni – rozpalone szczęściem niezmierzonym, były dni – zachlapane błotem lilie białe, były dni – jak perłami usiane korony, były dni ciche, smutne, nijakie, nieśmiałe. Ty zawsze jesteś we mnie, trwasz we mnie krwiopłynem (…) Do Matki Krzysztof Kamil Baczyński

Rozdział I Marianna Czas zdaje się trwać w miejscu, niewzruszenie, zaw- ieszony w duchocie wypełniającej pokój i tylko serce starego zegara wiszącego na ścianie wciąż powolnie wybija sekundy i sennie płynące minuty. Ciche tykanie daje świadectwo przejścia ich ulotnego istnienia z „teraz” do „kiedyś”. Tik- tak, tik-tak… Mechanizm zamknięty w mahoniowej skrzynce wprawia wahadło w jednostajny ruch – jakby w oczekiwaniu na wybicie kolejnej, upragnionej godziny, by raz na zawsze zakończyć życie tej obecnej, nudnej, monotonnej i nieciekawej. Byle tylko przetrwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce całkowicie schowa swoją rozpaloną twarz za pok- ruszonymi dachówkami zniszczonych przez wojnę kamienic

po drugiej stronie ulicy. Tylko w tym świetle – ciepłym, niemal pomarańczowym – ich smutne, poranione fasady wydają się piękne. Doskonałe w swojej mrocznej niedoskon- ałości. Dostojne, choć nadal w dużej części nieodremontow- ane. Odarte z dawnego przepychu przez odłamki z moździerzy, które z wibrującym, złowrogim świstem pięt- naście lat temu wymalowały na nich trwałe blizny – odziera- jąc nie tylko z tynków, ale i ze złudzeń. Teraz w poświacie kończącego się dnia, w owej grze półcieni wojenne szramy blakną, a budynki znowu, przez krótką chwilę zdają się wy- glądać jak dawniej – zanim wszystko się skończyło. Niemniej, tak naprawdę dopiero wraz z nadejściem wieczoru, kiedy mrok i szpetota na nowo ogarną Warszawę, wydarzy się to, na co zdaje się czekać każda cząstka starego mieszkania. I zegar, i okrągły stół, stojący w centralnym punkcie pokoju. Wytarty perski dywan przykrywający zn- iszczoną mozaikę parkietu, którą przed laty misternie ułożono w finezyjny kształt rozety z różnych gatunków drewna – o której istnieniu dzisiaj już nikt nie pamięta. I rzeźbiona komoda z lekko nadpalonym rogiem jednej z szuflad. Nieduże, idealnie zasłane łóżko stojące w najciem- niejszym kącie. I zielony, kaflowy piec z żeliwnymi 13/382

drzwiczkami. A nawet wypłowiałe tapety w drobny kwi- atowy wzór, brzydko odstające przy wysoko sklepionym su- ficie – zwieńczonym, niczym ramą, nadkruszoną gipsową sztukaterią – na którym w paru miejscach łuszczy się przy- brudzona farba… Każdy element tej małej przestrzeni wydaje się zaw- ieszony w niemym oczekiwaniu – podobnie jak teatralna scena przed rozpoczęciem pierwszego aktu przedstawienia. Każda cząstka tego pokoju czeka. Czeka… Ale przede wszys- tkim czeka ona, główna aktorka, nieodzowny element tej scenografii – kobieta stojąca nieruchomo przy oknie. Chociaż jest zniecierpliwiona, może trochę rozdrażniona, gdy przenosi spojrzenie z gry świateł za oknem w głąb pom- ieszczenia, stara się zachować obojętny wyraz twarzy. W końcu jest przyzwyczajona do tego stanu. Do tego bezus- tannego zawieszenia, do wstrzymywania oddechu. Do czekania… Zanim nadejdzie wieczór. Zanim przyjdzie noc. Zanim przyjdzie on… Tymczasem jej wzrok pada na jasną głowę młodego chło- paka, który w skupieniu notuje coś w szarym brulionie, siedząc przy stole przykrytym szydełkową serwetą. Mari- anna lekko się uśmiecha, obserwując jego skupienie. 14/382

Dyskretnie wodzi wzrokiem po szczupłych, opalonych przedramionach, wyglądających spod podwiniętych rękawów nienagannie wyprasowanej koszuli. Choć pod gładką skórą zaczynają się rysować mięśnie, chłopiec nadal wydaje się niewinny, niedojrzały. Chłopiec, bo jeszcze nie mężczyzna – dopiero w przyszłym roku zda maturę. Tak mało ma w głowie, gdy tymczasem jego ciało oferuje już tak wiele. Wciąż nie jest dorosły, chociaż przestał już być dzieckiem… O tylu sprawach dopiero się dowie. Tylu smaków życia jeszcze zakosztuje. A może już zakosztował? – zastanawia się Marianna. Co ja wiedziałam o świecie w jego wieku? – François, czy już? – pyta po francusku. – Je n’ai pas… encore fini, Madame1 – duka chłopak, un- osząc głowę znad zadanego ćwiczenia, nieznacznie się przy tym czerwieniąc. Jest zakłopotany swoją opieszałością, niedostateczną znajomością języka, akcentem? Czy może jej spojrzeniem? Speszony wyrazem oczu nauczycielki? Marie ma trzydzieści osiem lat, ale nadal jest niezwykle atrakcyjna, choć może nieco zbyt szczupła, nazbyt wiotka, eteryczna, jakby miała się rozpaść przy mocniejszym 15/382

uścisku, rozsypać pod dotknięciem dłoni. Podobna do jesi- ennej róży, której płatki powoli zaczynają więdnąć, choć z drugiej strony właśnie teraz pachnie najintensywniej. Wręcz odurzająco. Złote włosy do ramion zazwyczaj upina z tyłu głowy – wśród jasnych fal nie srebrzy się ani jeden siwy włos, ale czoło przecina kilka pojedynczych zmarszczek. Podobne, niezbyt głębokie, ciągną się od ust w kierunku brody, nada- jąc twarzy ostry wyraz. Marie, mimo że tak dojrzale piękna, przez te bruzdy sprawia wrażenie nieco przedwcześnie postarzałej. A może to nie czas, a po prostu grymas niezado- wolenia albo zawodu, który zbyt często gościł na jej pełnych ustach, wyżłobił niczym piętno te mimiczne znaki? Zmarszczki uśmiechu powstałe od smutku… Podobne wrażenie – choć w jakiś sposób nieostre, niejed- noznaczne – wywiera wielu ludzi jej pokolenia. Oni wszyscy za szybko musieli dojrzeć, za dużo widzieli, za mocno czuli. Więc może dlatego teraz sznurują wargi w milczeniu? By nie mówić, nie opowiadać o tym, co przeszli, nie rozdrapywać słowami dawnych ran, nie nazywać przeszłości po imieniu. Zamykają ją w ciszy niewykrzyczanego cierpienia – niedo- powiedzenie boli mniej niż słowa. Obrazy wracają dopiero, 16/382

gdy wyrzuci się je w przestrzeń, wyartykułuje na głos. Dlat- ego Marie i jej rówieśnicy tak niewiele mówią. Tylko mocno zaciskają usta. Pod dużymi, jasnopiwnymi oczami lektorki nieznacznie rysują się ciemniejsze, ledwie dostrzegalne kręgi. Może to przez rzęsy? – zastanawia się chłopak. Zawsze są tak dokładnie wytuszowane – długie i gęste, rzucają cień na policzki. Bądź przez przyciężkie, odrobinę opuchnięte pow- ieki, które nadają spojrzeniu Marianny leniwy, koci charak- ter. A może to wynik niewyspania albo Madame zbyt często płacze, bo ma jakieś problemy? Któż w dzisiejszych czasach ich nie ma? Albo jest samotna – nie nosi obrączki i chyba nie ma żadnej rodziny – lub nieszczęśliwie zakochana? Jed- nak tego uczeń może się tylko domyślać, bo w rzeczywistości niewiele wie o swojej nauczycielce i jej życiu. O smutkach, pragnieniach i tęsknotach tej kobiety. Spotykają się zawsze w czwartki i piątki, co dwa tygodnie, nawet podczas wakacji, i spędzają w tym niewielkim pom- ieszczeniu godzinę wypełnioną konwersacją i pisaniem wypracowań. Francuski… Po co mu ten cały francuski? Teraz trzeba znać rosyjski, ewentualnie niemiecki. Ale fran- cuski? Franek nie widzi w tym sensu – z wyjątkiem takiego, 17/382

że może zaimponować dziewczynom. Nie wiedzieć czemu, one uważają język Voltaire’a za wyjątkowo romantyczny. No i rodzice uparli się na te lekcje. Ojciec się uparł. Podobno wszyscy koledzy z prezydium posyłają dzieci na lekcje języków „zgniłego Zachodu”. Włoski, angielski, francuski – obowiązkowy wachlarz umiejętności przedwojennych elit. Ich znajomość do niczego się teraz nie przyda, jednak nadal nobilituje. Dlatego należy znaleźć lektora. I znajduje się Marianna. Jakiś znajomy znajomego ją polecił, więc chłopak od dwóch lat uczęszcza na prywatne zajęcia. Z trudem brnie poprzez meandry gramatyki – która sprawia mu trudności – przez gąszcz słówek, odpowiedniego stawiania akcentów. Niemniej to wszystko niezmiernie go nuży… Nauka go nie interesuje, za to lubi obserwować swoją tajemniczą nauczycielkę. Mimo że dużo od niego starsza – chyba w podobnym wieku jak jego matka – wydaje mu się szalenie atrakcyjna. A najbardziej pociągająca w chwilach zadumy, gdy sądzi, że chłopak odrabia zadaną pracę. Wówczas emocje biorą górę nad wystudiowanym uśmiechem, a Marie wydaje się bardziej prawdziwa. Chociaż równocześnie w przedziwny sposób nieoczywista – niby współczesna, a jednak jakby 18/382

wyjęta z innej epoki, z innego świata, do którego już nikt nie zna drogi. Franciszek kończy wypracowanie, a tymczasem Mari- anna opiera się o wyszczerbiony parapet, zapala papierosa, powoli się zaciąga i znowu zatapia spojrzenie w widoku za oknem. Zaraz skończy lekcję – to już ostatnia dzisiejszego dnia – zamknie drzwi za uczniem, a potem… Do środka wpada kolejna fala gorącego powietrza wraz z dźwiękami ulicy. Z dołu dochodzą odgłosy rozmów przechodniów, czyjś urywany, irytująco wysoki śmiech, stukot obcasów – które jakaś dziewczyna włożyła w ten piątkowy, letni wieczór, spiesząc się na spotkanie z mężczyzną – a także dudnienie silników nielicznych sam- ochodów i odległy, metaliczny pogłos tramwajów dociera- jący tu aż z Marszałkowskiej. Gdzieś tam, pośród ulic skąpanych w ciepłym świetle, za- pewne kluczy on – myśląc o tym, Marianna poprawia od- ruchowo apaszkę na szyi. Może kupuje kwiaty lub jej ulu- bionego rieslinga na wieczór, może z niecierpliwością zerka na zegarek, marząc, by wybiła właściwa godzina? Przecież jego życie – podobnie jak Marianny – jest nieustannym oczekiwaniem. Na te wieczory, na spotkania. I na noce – ich 19/382

wspólne noce… Kiedy w zaciszu mieszkania przez chwilę mogą należeć tylko do siebie. Jednak ten stan zawieszenia już wkrótce się skończy. Wszystko się zmieni. Marianna to czuje. Wie, że jest już bardzo blisko upragnionego momentu, gdy będą mogli być razem. Naprawdę razem… – Et voilà, Madame! – z rozmyślań wyrywa ją głos Franka. – Bien.2 Marie gasi papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na parapecie i podchodzi do ucznia. Przystaje tuż za jego plecami i nachyla się nad otwartym zeszytem. Chłopak czuje na plecach ciepło bijące od jej ciała, wdycha ciężki zapach piżmowych perfum mieszający się z wonią tytoniowego dymu. Przymyka powieki. Bezwiednie zaciska spocone dłonie. Udaje, że czeka na jej werdykt, choć ocena wypra- cowania zupełnie go nie obchodzi. Tymczasem kobieta zdaje się nie dostrzegać reakcji ucznia. Jej oczy szybko biegną po tekście. Czyta zamyślona, po czym bez słowa, delikatnym, niemal zmysłowym gestem wyjmuje z jego dłoni pióro, a następnie zamaszyście 20/382

zaznacza błędy. Skoncentrowana lekko przygryza wargi, na jej czole rysuje się pionowa zmarszczka. Po chwili wyraz skupienia znika, bruzda się wygładza. Marie cierpliwie wymienia kolejne potknięcia chłopaka – bez cienia wyrzutu, jakby i jej nie zależało na postępach ucznia. – Tu i tu. Widzisz? Źle odmieniłeś. Ale reszta… irré- proachable3 . Robisz coraz mniej błędów. – Delikatnie dotyka jego ramienia. – Na dziś to już wszystko. Prostuje się. Odkłada pióro obok zeszytu i odsuwa się od krzesła, pozwalając chłopcu wstać. Franciszek nieporadnie, w milczeniu, zbiera przybory do pisania, słownik w wytar- tych okładkach, fiszki z notatkami. Gdy się prostuje, jest wyższy od Marianny o głowę, ma szersze ramiona, bez trudu mógłby ją podnieść, a mimo tego pod jasnoorzechowym spojrzeniem kobiety wydaje się mniejszy, jakby skulony, stłamszony swoim zażenowaniem. Marie widzi wyraz jego oczu i stara się pokrzepiająco uśmiechnąć. Udaje, że nie dostrzega zmieszanej miny chło- paka, nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób jej bliskość dzi- ała na młodą wyobraźnię. Sztubacka adoracja Franka nawet nieco ją rozczula, ale teraz chciałaby, żeby ten dzieciak sobie 21/382

poszedł, żeby nie patrzył w taki sposób, bo przecież myśli Marianny krążą już tylko wokół mężczyzny, który wkrótce się tu zjawi. Odprowadza ucznia do przedpokoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy należałoby zamienić z nim kilka bardziej osobistych zdań. Czas na kurtuazyjne pytania. Ot, choćby o to, jak Franek spędza wakacje albo czy podczas upałów chadza z kolegami na plażę nad Wisłą. Jednak Marie o nic nie zapyta, bo nie chce rozsunąć zasłony anonimowości, jaką celowo odgradza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wiedzą o niej, tym lepiej. Dlatego teraz, w ciemnym, wąskim korytarzyku rzuca krótko na pożegnanie: – Do zobaczenia za dwa tygodnie. I zamyka za nim drzwi. Zegar w pokoju wybija ósmą, a wraz z ostatnim uderzeniem mieszkanie znowu wypełnia cisza. Marianna przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze, po czym rozwiązuje jedwabną apaszkę pod szyją, zdejmuje buty na niewysokim obcasie i zrzuca sukienkę – nieświeżą po całym dniu noszenia. W samej bieliźnie, na bosaka przechodzi do kuchni, gdzie w kącie, za zasłonką 22/382

powieszoną na sznurze znajduje się zaimprowizowana łazienka. Już dawno przywykła do panujących tutaj spartańskich warunków. Do ciasnoty mieszkania, do zniszczonych mebli i odrapanych ścian – które jakimś cudem ocalały z powstania. Do kuchni, w której brakuje wielu sprzętów, do ciągłych problemów z dostawami bieżącej wody i prądu – jest przygotowana na podobne niewygody. Dba, by w wiad- rze przy drzwiach zawsze znajdowała się świeża woda, a w kuchennej szafce zapas świec. Zresztą wszystko, co ją otacza – wszechobecna bylejakość tego miejsca – wydaje się tak mało istotne… Przecież czekałaby na niego nawet, gdyby musiała spać na podłodze i żyć bez jakichkolwiek wygód. I nie oddałaby żadnego dnia spędzonego w mieszkanku przy Kredytowej za tamte – pozornie bardziej dostatnie – które upływają jej w Kamieńczyku. Ponieważ dopiero tu, w małej służbówce wydzielonej z ogromnego, przedwojennego mieszkania ci- otki Weroniki, Marianna czuje się spełniona. Tak szczęśliwa, jak była w swoim życiu zaledwie kilka razy. W tym jedynym miejscu na ziemi żyje naprawdę i może być sobą. A jeszcze teraz, kiedy odszedł ojciec, gdy nareszcie 23/382

może przestać udawać kogoś, kim nie jest… Teraz wreszcie zaczną we dwoje nowe życie. Marie już podjęła decyzję, a i on wkrótce ją podejmie. Zrozumie, że tego, co ich połączyło, nie da się powstrzymać. Że dla miłości należy wszystko poświęcić. I że on dla Marianny musi poświęć swój spokój – tak jak ona uczyniła to dla niego. Tyle że wszyscy mężczyźni, których zna – łącznie z tym, którego kocha – wbrew pozornej sile zdają się być bardziej delikatni, zachowawczy. Nie lubią się mierzyć z trudnymi decyzjami. Dojrzewają do nich dłużej niż kobiety i być może bardziej obawiają się zburzyć raz ustalony porządek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie straciła nadziei. Tylko musi być cierpliwa. Czekała tak długo, że może poczekać jeszcze kilka dni, tygodni, miesięcy. A jeśli? lat? Ile ich upłynęło od dnia, w którym znowu się spotkali? Pięć czy może sześć? Sześć cudownych lat, od kiedy Mari- anna podzieliła swoje życie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzielania lekcji francuskiego, sześć lat kłamstw i niedomówień. Gorących nocy i zimnych poranków. A mimo wszystko nie zmieniłaby niczego. 24/382

Tak doskonale pamięta tamten moment, tę chwilę, gdy po wielu latach rozłąki ponownie się spotkali. W czasie, kiedy już prawie udało jej się zapomnieć o przeszłości, gdy niemal zdołała wymazać dawne uczucie z serca, uwierzyć, że tamtego człowieka już nie ma wśród żywych. Owego dnia dostrzegła go w tłumie, w świeżo odbudow- anym kościele Świętego Krzyża – w chłodnym wnętrzu nadal pachniało zaprawą murarską i świeżą farbą. Siedziała w jednej z ostatnich ławek, wpatrując się w fig- urkę przyjaciółki, całej w bieli, klęczącej przed ołtarzem. Krystyna wyglądała niczym anioł, w aureoli jasnych włosów. Obok oblubieniec – spełnienie jej marzeń – który pod nien- agannym zachowaniem skrupulatnie ukrywa brudne myśli. Ale Krystyna nigdy nie poznała ciemnej strony Zenona. Choć może już się jej domyśla? Ale teraz, gdy ksiądz wiąże ich dłonie stułą, na pewno ma nadzieję, że przysięga przed obliczem Najwyższego spłynie na wybranka niczym leczn- iczy balsam. Zasklepi dziury w niedostatkach charakteru i mimo wszystko stworzą dobre i zgodne małżeństwo. Marianna również pragnie szczęścia dla dawnej przyja- ciółki – mimo że los Krystyny już od wielu lat przestał się splatać z jej własnym. Bliskość przez lata się wypaliła, ale 25/382