To prawda, mówię o snach,
Które są dziećmi chorego umysłu
Poczętymi z próżnej fantazji.
William Shakespeare
Lecz każdy zabija to, co pokochał
Niektórzy czynią to gorzkim spojrzeniem
Inni pochlebnym słowem.
Tchórz zabija zdradzieckim pocałunkiem
Śmiałek - ostrzem miecza!
Oscar Wilde
1
Śmierć nawiedzała ją w snach. Ona była dzieckiem, które dzieckiem nie było,
walczyła z duchem, który nigdy nie umierał, bez względu na to, jak często nurzała ręce w
jego krwi.
Pokój był zimny jak grób, wypełniony czerwonym blaskiem neonu, który rozpalał się
jaśniej, to znów przygasał za brudnymi szybami okien. Światło rozlewało się na podłodze, na
krwi, na jego ciele. Dotykało także jej, skulonej w rogu, ściskającej w dłoni okrwawiony
sztylet.
Ból był wszędzie, przenikał ją otępiającymi falami, które nie miały początku ani
końca, lecz krążyły nieustannie, docierały do każdej komórki jej ciała. Do złamanej kości
przedramienia, do policzka, w który uderzył ją wierzchem dłoni. Do jej wnętrza, które znów
rozdarł podczas gwałtu.
Okrywał ją płaszcz bólu i przerażenia. I jego krew. Miała osiem lat.
Widziała parę z własnego oddechu. Maleńkie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że
żyje. Czuła w ustach własną krew, jej straszliwy metaliczny smak i woń ukrytą tuż pod
świeżym zapachem śmierci - smród whisky.
Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powtarzała w myślach te słowa, próbując
zrozumieć ich sens.
Ja żyję. On nie.
Oczy miał otwarte i przytomne, wpatrzone w nią. Uśmiechnięte.
Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, dziewczynko.
Oddychała szybko, nerwowo, chwytała łapczywie powietrze, jakby chciała krzyczeć,
wyrzucić z siebie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydobyło się tylko ciche skamlenie.
Narozrabiałaś, co? Jakbyś nie mogła robić tego, co ci każą.
Jego głos był taki miły, rozpromieniony radością bardziej niebezpieczną od
największego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała.
Co się dzieje, dziewczynko? Zapomniałaś języka w gębie? Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a
ty nie.
Tak myślisz?
Poruszył palcami, jakby w szyderczym pozdrowieniu. Jęknęła ze zgrozy, widząc
krople krwi opadające z jego paznokci.
Nie je, nie pije, a chodzi i bije.
Przepraszam. Nie chciałam tego. Nie rób mi więcej krzywdy.
Ranisz mnie. Dlaczego musisz mnie ranić?
Bo jesteś głupia. Bo mnie nie słuchasz! Bo - i to jest prawdziwy powód - mogę. Mogę
robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i
nie zapominaj tym, ty mała suko.
Zaczęła płakać, zimne łzy spływały po krwawej masce na jej twarzy. Idź sobie. Idź
sobie stąd i zostaw mnie w spokoju!
Nie zrobię tego. Nigdy tego nie zrobię.
Ku jej przerażeniu podniósł się na kolana. Przykucnął niczym jakaś koszmarna
ropucha, okrwawiony i uśmiechnięty. Przyglądał się jej.
Sporo w ciebie zainwestowałem. Czas i pieniądze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci
napełnia żołądek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspaniałym kraju? Większość
dzieciaków w twoim wieku nic jeszcze nie widziała, a ty i owszem. Ale czy ty się czegoś
uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypełniasz swoje obowiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić.
Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem zaczniesz na siebie zarabiać.
Podniósł się na równe nogi, potężny mężczyzna z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
Teraz tatuś musi cię ukarać.
Zrobił chwiejny krok w jej stronę.
Byłaś niegrzeczną... dziewczynką... Następny krok. Bardzo niegrzeczną...
dziewczynką...
Obudził ją jej własny krzyk.
Zlana potem, drżała z zimna i przerażenia. Chwytała łapczywie powietrze, zmagała się
gwałtownie z pościelą, którą owinęła wokół siebie, gdy rzucała się przez sen.
On czasami ją wiązał. Przypomniawszy sobie o tym, jęknęła cicho i z jeszcze większą
pasją zaczęła zdzierać z siebie prześcieradło.
Uwolniona, stoczyła się z łóżka i przykucnęła na podłodze, niczym kobieta gotowa do
ucieczki lub walki.
- Światła! Pełna moc. O Boże, Boże ...
Ogromny piękny pokój wypełnił się blaskiem, który przegonił ostatnie ślady
ciemności. Mimo to Eve rozglądała się uważnie, szukając duchów, które wciąż napawały ją
strachem.
Powstrzymała napływające do oczu łzy. Były bezużyteczne, stanowiły oznakę
słabości. Nie mogła dać się zastraszyć snom. I duchom.
Wciąż jednak drżała, gdy podniosła się z kucek i usiadła na skraju wielkiego łóżka.
Wielkiego i pustego, bo Roarke był w Irlandii - podjęta przez nią próba spędzenia w
tym miejscu samotnej nocy bez koszmarów skończyła się druzgocącą klęską.
Czy to oznacza, że jestem żałosnym tchórzem? - zastanawiała się. Idiotką? Czy po
prostu mężatką?
Kiedy gruby kocur, Galahad, trącił ją swym wielkim łbem w ramię, przygarnęła go.
Porucznik Eve Dallas, policjantka z jedenastoletnim stażem, siedziała na łóżku i tuliła do
siebie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocieszenia u pluszowej maskotki.
Mdłości podchodziły jej do gardła. Kołysała się jednostajnie, próbując powstrzymać
wymioty, nie pozwolić, by upokorzyło ją własne ciało.
- Zegar - rzuciła w powietrze, a wyświetlacz obok jej łóżka zapłonął zielonym
światłem. Pierwsza piętnaście. Świetnie. Minęła ledwie godzina, odkąd położyła się spać.
Odłożyła kota na bok i wstała. Ostrożnie, niczym staruszka, zstąpiła z podestu i
przeszła do łazienki. Poprosiła o lodowato zimną wodę i obmywała nią twarz, podczas gdy
Galahad ułożył się między jej nogami niczym gruba, puchata poduszka.
Eve siedziała przez chwilę w bezruchu, wsłuchana w mruczenie zadowolonego
kocura, wreszcie podniosła głowę i spojrzała na swe odbicie w lustrze. Jej twarz była niemal
równie bezbarwna jak woda, która ciekła z kranu. Ciemne oczy miała podkrążone,
przekrwione ze zmęczenia. Włosy zbiły się w jedną zmierzwioną masę, kości wydawały się
zbyt ostre, zbyt bliskie powierzchni. Usta za duże, nos zwyczajny.
Do diabła, co takiego widział w niej w Roarke? - zastanawiała się.
Mogła do niego zadzwonić. W Irlandii minęła już szósta rano, a mąż Eve był rannym
ptaszkiem. Zresztą nawet gdyby go obudziła, nie miałby do niej pretensji. Mogła uruchomić
łącze i wybrać numer, a na ekranie pojawiłaby się jego twarz.
A on zobaczyłby w jej oczach koszmar. Co by im z tego przyszło? Ktoś, kto jest
właścicielem większej części znanego wszechświata, ma prawo do spokojnej podróży,
podczas której nie będzie dręczyć go żona. W tym przypadku do wyjazdu zmusiło go coś
więcej niż interesy. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej przyjaciela i z pewnością
wolałby uniknąć dodatkowych stresów czy zmartwień.
Choć nigdy o tym nie rozmawiali, wiedziała, że ograniczył kilkudniowe podróże do
niezbędnego minimum. Koszmary nie nawiedzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok.
Nigdy dotąd nie miała takiego snu jak dzisiaj, kiedy ojciec mówił do niej już po
śmierci. Mówił rzeczy, które - była tego niemal pewna - powtarzał często za życia.
Przypuszczała, że doktor Mira, psycholog nowojorskiej policji, spędziłaby cały dzień na
badaniu znaczeń i symboliki tego snu.
To też w niczym by mi nie pomogło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klejnot dla
siebie. Weźmie prysznic, potem zabierze ze sobą kota i wyjdzie na piętro, do swego gabinetu.
Tam oboje wyciągną się na fotelu i prześpią jakoś resztę nocy.
Do rana koszmar straci swą moc.
Pamiętaj, co ci powiedziałem.
Nie mogę, pomyślała Eve, wchodząc pod prysznic i zamawiając wodę o temperaturze
trzydziestu stopni. Nie mogę.
Nie mogła i nie chciała.
Była już nieco spokojniejsza, gdy wyszła spod prysznica i - choć uważała to za
żałosny gest - włożyła koszulę męża. Podnosiła właśnie kota, gdy rozbrzmiał sygnał łącza
umieszczonego obok łóżka.
Roarke, pomyślała uradowana.
Potarła policzkiem o głowę Galahada i odebrała telefon. - Dallas, słucham?
- Wiadomość dla porucznik Eve Dallas ...
Śmierć przychodziła nie tylko w snach.
Eve stała teraz nad nią, w świeżym powietrzu wczesnego czerwcowego poranka.
Policyjna taśma odgradzała część chodnika i kolorowe rabatki z petuniami zdobiącymi
wejście do budynku. Eve miała szczególną słabość do petunii, obawiała się jednak, że tym
razem nie poprawią jej nastroju. Ani teraz, ani jeszcze przez jakiś czas.
Kobieta leżała twarzą do ziemi. Sądząc po ułożeniu ciała i ilości krwi rozbryzganej na
betonie, niewiele z tej twarzy zostało. Eve spojrzała w górę, na elegancki, szary wieżowiec z
półkolistymi balkonami i srebrnymi wstęgami wind. Dopóki nie ustalą tożsamości zmarłej,
nie będą mogli określić, skąd dokładnie spadła. Albo wyskoczyła. Albo została wypchnięta.
Eve miała tylko pewność, że był to bardzo długi upadek. - Sprawdźcie odciski palców
- poleciła.
Spojrzała na Peabody, która przykucnęła obok ciała i otworzyła torbę ze sprzętem
zabezpieczającym. Czapka policyjna leżała idealnie na jej równo przyciętych włosach. Ma
pewne ręce, pomyślała Eve, i pewne oko.
- Może zajmiesz się ustaleniem czasu śmierci. Zaskoczona asystentka podniosła na nią
wzrok.
- Ja?
- Ustal tożsamość ofiary i czas zgonu. Sporządź opis miejsca wypadku i ciała.
Mimo ponurych okoliczności Peabody była wyraźnie podekscytowana tym zadaniem.
- Tak jest. Pani porucznik, policjant, który pojawił się tu jako pierwszy, ma
potencjalnego świadka.
- Świadka z góry czy z dołu?
- Z dołu.
- Dobra, zajmę się tym. - Jeszcze przez chwilę Eve stała jednak w miejscu, obserwując
poczynania Peabody, która zdejmowała odciski palców martwej kobiety. Choć jej dłonie i
stopy zabezpieczone były specjalnymi ochraniaczami, unikała kontaktu z ciałem zmarłej i
przeprowadziła całą operację szybko i zręcznie.
Eve skinęła głową z aprobatą i przeszła do umundurowanych policjantów, którzy
otaczali miejsce wypadku. Choć dochodziła dopiero trzecia nad ranem, na ulicy zebrała się
już grupka gapiów. Pojawili się także pierwsi dziennikarze: wykrzykiwali pytania w stronę
Eve i próbowali zdobyć choćby garść informacji, które mogliby umieścić w porannych
wydaniach dzienników.
Jakiś ambitny straganiarz wykorzystał sytuację i uruchomił przenośne stoisko z
przekąskami. Nad jego grillem unosił się dym przesycony zapachem sojowych kiełbasek i
cebuli. Najwyraźniej nie brakowało mu klientów.
W roku 2059 śmierć nadal budziła zainteresowanie żywych i tych, którzy wiedzieli,
jak zrobić na niej interes.
Ulicą przemknęła taksówka; kierowca nawet nie przyhamował, by przyjrzeć się
zbiegowisku. Gdzieś z dala dobiegało zawodzenie syreny policyjnej.
Eve odwróciła się do jednego z policjantów. - Podobno mamy świadka.
- Tak jest. Sierżant Young zaprowadził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzucili się na nią
dziennikarze.
- Dobrze. - Eve spojrzała na twarze ludzi zgromadzonych za policyjną barierką.
Widziała na nich przerażenie, ekscytację, ciekawość i pewien rodzaj ulgi.
Ja żyję, a ty nie.
Otrząsnęła się z tych rozmyślań i poszła odszukać sierżanta Younga oraz świadka.
Wziąwszy pod uwagę okolicę, w jakiej doszło do wypadku - bo mimo eleganckiego
wyglądu i kwietnych rabatek wieżowiec stał na skraju dzielnicy o nie najlepszej reputacji -
spodziewała się ujrzeć osobę do towarzystwa albo jakąś narkomankę.
Z pewnością nie przypuszczała, że zobaczy drobną, dobrze ubraną blondynkę o ładnej
i znajomej twarzy.
- Doktor Dimatto.
- Porucznik Dallas? - Louise Dimatto przechyliła głowę, a rubinowe kolczyki w jej
uszach błysnęły jak krople krwi. Wchodzisz do środka czy ja wychodzę na zewnątrz?
Eve wskazała kciukiem na zewnątrz i otworzyła szerzej drzwi samochodu.
- Proszę wyjść.
Poznały się minionej zimy, w klinice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o uratowanie
jak największej liczby bezdomnych i biedaków. Była bogata i pochodziła z dobrej rodziny,
Eve wiedziała jednak, że Louise nie boi się ubrudzić sobie rąk. Omal nie zginęła, pomagając
Eve podczas paskudnej wojny, którą ta stoczyła tej trudnej zimy.
Eve ogarnęła spojrzeniem jaskrawoczerwoną suknię Louise.
- Wizyta domowa?
- Randka. Niektórzy z nas próbują prowadzić normalne życie towarzyskie.
- Jak poszło?
- Wzięłam taksówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka przeciągnęła
dłonią przez swe krótkie bursztynowe włosy. Dlaczego większość z nich jest taka nudna?
- Wiesz, to pytanie, które dręczy mnie dniem i nocą. - Kiedy Louise się roześmiała,
Eve odpowiedziała jej uśmiechem: - Miło cię znów zobaczyć ... mimo wszystko.
- Miałam nadzieję, że wpadniesz kiedyś do kliniki, przekonasz się, jakie usprawnienia
mogłam wprowadzić dzięki twojej ... darowiźnie.
- Myślałam, że w większości cywilizowanych krajów nazywa się to szantażem.
- Szantaż, darowizna ... Nie dzielmy włosa na czworo. Pomogłaś uratować kilka
ludzkich istnień. To powinno być równie satysfakcjonujące jak łapanie tych, którzy je
niszczą.
- Dzisiaj właśnie jedno straciliśmy. - Eve odwróciła Się, spojrzała na nieruchome
ciało. - Co o niej wiesz?
- Właściwie nic. Myślę, że mieszkała w tym budynku, ale nie wygląda teraz najlepiej,
więc nie mogę być pewna. - Louise wzięła głęboki oddech i pomasowała dłonią kark. -
Przepraszam, ale muszę trochę ochłonąć. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby czyjeś ciało
spadło niemal prosto na moją głowę. Wiele razy widziałam ludzką śmierć, często gwałtowną i
bolesną, ale to było ...
- Rozumiem. Chcesz usiąść? Napić się kawy?
- Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opowiem. – Louise uspokoiła się, ściągnęła
ramiona, wyprostowała lekko plecy. Byłam na randce z pewnym facetem, zjedliśmy razem
kolację i pojechaliśmy do klubu w centrum. Było tak nudno, że w końcu zdecydowałam się
wrócić do domu i zamówiłam taksówkę. Przyjechałam tu około pierwszej trzydzieści.
- Mieszkasz w tym budynku?
- Tak, na dziesiątym piętrze. Mieszkanie sto pięć. Zapłaciłam taksówkarzowi,
wysiadłam. To była ciepła noc. Pomyślałam, taka piękna noc, a ja straciłam ją przez tego
nudziarza. Stałam więc przez kilka minut na chodniku i zastanawiałam się, czy powinnam
wejść do środka, czy wybrać się na spacer. W końcu postanowiłam, wjechać na górę, zrobić
sobie drinka i posiedzieć na balkonie. Odwróciłam się, zrobiłam krok w stronę drzwi. Nie
wiem, dlaczego spojrzałam do góry; nic nie słyszałam. Ale spojrzałam, a ona właśnie leciała,
z włosami rozwianymi jak skrzydła. To trwało ledwie kilka sekund; nim zrozumiałam, co
widzę, uderzyła już w ziemię.
- Nie wiesz, skąd wypadła?
- Nie. Leciała w dół, bardzo szybko. Jezu, Dallas ... – Louise musiała przerwać na
moment, odsunąć sprzed oczu natrętny obraz. - Uderzyła tak mocno ... To był dźwięk, który
jeszcze przez długi czas będę słyszeć w snach. Upadła nie dalej jak dwa metry od miejsca, w
którym stałam. - Znów wzięła głęboki oddech, zmusiła się do spojrzenia na ciało. W jej
oczach obok zgrozy pojawiło się współczucie. - Ludzie myślą, że doszli już do granic swoich
możliwości. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto
spróbować jeszcze raz.
- Myślisz, że ona sama wyskoczyła?
Louise powróciła spojrzeniem do twarzy Eve.
- Tak, chyba tak ... Jak już powiedziałam, nic nie słyszałam. Żadnego krzyku, płaczu.
Nic tylko trzepot włosów na wietrze. Chyba właśnie dlatego spojrzałam w górę - zastanawiała
się głośno Louise. - Więc jednak coś usłyszałam. Trzepotały na wietrze, jak skrzydła.
- Co zrobiłaś potem?
- Sprawdziłam jej puls. - Louise wzruszyła ramionami. - Wiedziałam, że nie żyje, ale i
tak sprawdziłam. Potem wyjęłam łącze i skontaktowałam się z policją. Myślisz, że ktoś ją
wypchnął? No tak, dlatego tu jesteś.
- Na razie nic jeszcze nie myślę. - Eve spojrzała ponownie na budynek. Gdy
przyjechała na miejsce wypadku, w kilku oknach płonęło już światło, teraz dołączyły do nich
kolejne, tak że wieżowiec wyglądał jak ogromna srebrno - czarna szachownica postawiona na
sztorc. - Wydział zabójstw zawsze zajmuje się takimi wypadkami. To standardowa procedura.
No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś prochy, prześpij się. Nie rozmawiaj
z dziennikarzami, gdyby zdobyli od kogoś twoje nazwisko.
- Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już... kiedy będziecie wiedzieć, co się z
nią stało?
- Tak, zrobię to. Chcesz, żeby odprowadził cię któryś z moich ludzi?
- Nie, dzięki. - Louise rzuciła ostatnie spojrzenie na ciało. Nie była to udana noc, ale
przeżyłam już gorsze.
- Rozumiem.
- Pozdrowienia dla Roarke' a - dodała Louise i ruszyła w stronę wejścia do budynku.
Jej miejsce u boku Eve zajęła Peabody.
- Znamy już tożsamość ofiary, pani porucznik. Bryna Bankhead, lat dwadzieścia trzy,
rasy mieszanej. Samotna. Zajmowała apartament 1207 w tym budynku. Pracowała u Saksa
przy Piątej Alei. Bielizna. Ustaliłam czas zgonu na pierwszą piętnaście.
- Pierwszą piętnaście? - powtórzyła Eve i pomyślała o zielonym wyświetlaczu zegara
przy jej łóżku.
- Tak jest. Robiłam wszystkie pomiary dwukrotnie.
Eve zmarszczyła czoło, spoglądając na sprzęt pomiarowy i na kałużę krwi obok ciała.
- Świadek zeznała, że wypadek miał miejsce około pierwszej trzydzieści. Kiedy
odebrano zgłoszenie?
Zakłopotana Peabody połączyła się z centralą, by ustalić czas zgłoszenia.
- Pierwsza trzydzieści sześć - odparła po chwili i westchnęła ciężko. - Musiałam
spieprzyć coś przy pomiarach - zaczęła. Przepraszam ...
- Nie przepraszaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spieprzyłaś. - Eve przykucnęła,
otworzyła własną torbę ze sprzętem pomiarowym i wyjęła swoje przyrządy. Przeprowadziła
test po raz trzeci, osobiście.
- Ustaliłaś czas zgonu prawidłowo. Do oficjalnej dokumentacji - kontynuowała,
włączając nagrywanie. - Ofiara zidentyfikowana jako Bryna Bankhead, przyczyna śmierci
nieokreślona. Czas zgonu - pierwsza piętnaście, ustalony przez sierżant Delię Peabody i
prowadzącą śledztwo porucznik Eve Dallas. Przewróćmy ją na plecy, Peabody.
Asystentka przełknęła z trudem ślinę, powstrzymując pytania, które cisnęły jej się na
usta, i nudności podchodzące do gardła. Na moment oczyściła umysł z wszelkich uczuć,
później jednak pamiętała, że przypominało to przewracanie torby pełnej połamanych patyków
pływających w gęstej cieczy.
- Uderzenie zniszczyło w znacznym stopniu twarz ofiary.
- Boziu ... - jęknęła słabo Peabody.
- Kończyny i tułów także zostały poważnie uszkodzone, trudno więc określić w tej
chwili, czy przed śmiercią ofiara odniosła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma
kolczyki. - Eve wyjęła małe szkło powiększające, przyjrzała się z bliska uszom kobiety. -
Wielobarwne kamienie w złotych oprawach, tak jak oczko pierścionka na środkowym palcu
prawej dłoni.
Pochyliła się niżej, tak że jej usta dotykały niemal szyi ofiary. Peabody tymczasem
musiała się zmagać z drugą falą mdłości.
- Pani porucznik ...
- Perfumy. Używała perfum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierwszej w nocy chodzisz
po swoim mieszkaniu w drogich kolczykach, do tego wyperfumowana?
- Jeśli o pierwszej w nocy jeszcze nie śpię, to zazwyczaj chodzę po mieszkaniu w
moich pluszowych kapciach. Chyba że ...
- Tak. - Eve podniosła się z klęczek. - Chyba że masz towarzystwo. - Odwróciła się do
technika z ekipy medycznej. Zabierzcie ją. Chcę, żeby jak najszybciej przeprowadzono
sekcję. Niech sprawdzą dobrze, czy przed śmiercią miała jakieś kontakty seksualne i czy nie
była wcześniej raniona. Peabody, my tymczasem obejrzymy sobie jej mieszkanie.
- Nie wyskoczyła sama.
- Wszystko na to wskazuje. - Weszły do holu. Małe ciche pomieszczenie znajdowało
się pod stałą obserwacją kamer. Potem dostarczysz mi dyskietki ochrony. - Eve zwróciła się
do asystentki. - Na razie tylko te z holu i z dwunastego piętra.
W ciszy przeszły do windy, Eve zamówiła dwunaste piętro.
Peabody przestępowała z nogi na nogę, wreszcie się odezwała, siląc się na swobodny
ton:
- No tak ... Będziesz wzywać tych z działu elektronicznego? Eve włożyła ręce do
kieszeni i wbiła wzrok w wypolerowane metalowe drzwi windy. Romantyczny związek
Peabody z Janem McNabem, detektywem z Wydziału Przestępstw Elektronicznych, rozleciał
się ostatnio z wielkim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcześniej wysłuchać jej rad, pomyślała
gorzko Eve, nie spełniona miłość dwojga policjantów nie leżałaby teraz w gruzach, bo w
ogóle nie miałaby miejsca.
- Daj sobie spokój, Peabody.
- To racjonalne pytanie związane ściśle z procedurą, a nie z ... niczym innym. -
Peabody przemawiała sztywnym tonem, w którym kryło się jednocześnie oburzenie i
zranione uczucia i złość.
Jest w tym naprawdę dobra, pomyślała Eve.
- Jeśli jako inspektor prowadzący śledztwo uznam, że niezbędna jest nam pomoc
wydziału elektronicznego, z pewnością skorzystam z tej pomocy.
- Mogłabyś poprosić o kogoś innego, a nie tego, którego imienia nie chcę nawet
głośno wymawiać - mruknęła Peabody.
- Feeney zarządza WPE. Nie będę mu mówić, którego ze swych ludzi ma
oddelegować do tej sprawy. Do diabła, Peabody, wcześniej czy później trafisz na McNaba i
będziesz musiała z nim pracować i dlatego właśnie nie powinnaś była nigdy pozwolić, żeby
cię przeleciał.
- Mogę z nim pracować. Wcale mi to nie przeszkadza - oświadczyła Peabody z mocą,
opuszczając windę. - Jestem profesjonalistką, w odróżnieniu od osób, które zawsze się
mądrzą i popisują, a w dodatku przychodzą do pracy w dziwacznych ubraniach.
Eve stanęła przed drzwiami mieszkania Bankhead i uniosła lekko brwi.
- Twierdzisz, że nie jestem profesjonalistką?
- Nie, skąd! Ja ... - Peadoby rozluźniła nagle ramiona, a do jej oczu powrócił uśmiech.
- Nigdy nie nazwałabym twoich ubrań dziwacznymi, Dallas, choć jestem niemal pewna, że
masz na sobie męską koszulę.
- No dobrze, skoro już przeszła ci złość, to włączę z powrotem nagrywanie. Otwieram
drzwi do mieszkania ofiary za pomocą uniwersalnego kodu - oświadczyła Eve, otwierając
zamki. Uchyliła drzwi i przyjrzała im się uważnie. - Wewnętrzny łańcuch i zatrzaski nie były
używane. Światła w holu i pokoju są przygaszone. Co czujesz, Peabody?
- Hm ... świeczki, może perfumy.
- Co widzisz?
- Ładnie urządzone mieszkanie. Obraz przedstawia ... ukwieconą wiosenną łąkę. Na
stoliku obok sofy stoją dwa kieliszki i otwarta butelka wina, co oznacza, że ofiara miała tego
wieczoru towarzystwo.
- Dobrze. - Choć Eve miała nadzieję, że asystentka wyciągnie nieco dalej idące
wnioski, skinęła głową. - Co słyszysz?
- Muzykę. Działa system audio. Skrzypce i fortepian. Nie rozpoznaję melodii.
- Nie chodzi o konkretną melodię, tylko o jej nastrój - odparła Eve. - Romans.
Rozejrzyj się jeszcze raz wokół siebie. Wszystko jest na swoim miejscu, czyste, eleganckie,
zorganizowane. Zostawiła jednak otwartą butelkę wina i używane kieliszki. Dlaczego?
- Nie miała okazji, by je uprzątnąć.
- Ani wyłączyć muzyki i światła. - Eve przeszła dalej, zajrzała do kuchni przylegającej
do pokoju. Blat był czysty i pusty, leżał na nim tylko korkociąg i korek. - Kto otworzył wino,
Peabody? - Najprawdopodobniej jej towarzysz. Gdyby zrobiła to sama, to biorąc pod uwagę
stan całego mieszkania, schowałaby korkociąg, a korek wyrzuciła do śmieci.
- Mmm ... Drzwi na balkon w salonie zamknięte i zabezpieczone od wewnątrz. Jeśli
było to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy
sypialnię.
- Nie uważasz, żeby to było samobójstwo albo wypadek?
- Na razie nic nie uważam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która
utrzymuje swoje mieszkanie w idealnej czystości, i że dowody wskazują na to, że spędziła
przynajmniej część tego wieczoru w czyimś towarzystwie.
Eve przeszła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zdawały
się unosić w lekkim wietrze wpadającym do pokoju przez otwarte drzwi balkonu. Łóżko było
zasłane, a rozrzucona pościel pokryta setkami różowych płatków róż. Obok łóżka leżała
czarna sukienka, czarna bielizna i czarne buty wieczorowe. Pod ścianami migotały dopalające
się świece.
- Przeprowadź analizę miejsca zbrodni - poleciła Eve.
- Wygląda na to, że przed śmiercią ofiara odbywała lub zamierzała odbyć stosunek
seksualny. Ani tutaj, ani w salonie nie widać żadnych śladów walki, co oznacza, że stosunek
odbył się lub był planowany za zgodą obu stron.
- To nie był seks, Peabody. To było uwodzenie. Będziemy musieli dowiedzieć się, kto
uwiódł kogo. Zbadaj całe mieszkanie, a potem załatw mi te dyskietki ochrony. - Eve nałożyła
na ręce substancję zabezpieczającą i otworzyła szufladę w stoliku nocnym. - Szuflada ze
skarbami.
- Słucham?
- Szuflada seksu, Peabody. Zapasy samotnej dziewczyny, między innymi kondomy.
Ofiara lubiła mężczyzn. Kilka butelek smakowych olejków do ciała, wibrator na wypadek,
gdyby musiała lub chciała zaspokoić się sama, maść dopochwowa. Standardowe,
powiedziałabym nawet konserwatywne przybory. Żadnych gadżetów czy materiałów, które
wskazywałyby, że ofiara preferowała kontakty z tą samą płcią.
- Więc jej towarzysz był mężczyzną.
- Albo kobietą, która chciała poszerzyć horyzonty Bankhead.
Dowiemy się tego, kiedy obejrzymy materiał z kamer ochrony. Może dopisze nam
szczęście i przy sekcji zwłok lekarze znajdą coś w niej.
Eve weszła do łazienki sąsiadującej z sypialnią. Była lśniąco czysta, nawet obszyte
wstążkami ręczniki wisiały w idealnym porządku. Na półkach stały kolorowe mydełka w
wymyślnych opakowaniach, perfumowane kremy w szklanych i srebrnych słoikach.
- Przypuszczam, że jej partner nie przychodził się tutaj umyć.
Sprowadź tu ekipę - poleciła. - Niech sprawdzą, czy nasz Romeo nie zostawił jednak
jakichś śladów. - Otworzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekarstwami, przejrzała zawartość.
Zwykłe podręczne środki, nic ciężkiego. Półroczny zapas dwudziestoośmiodniowych tabletek
antykoncepcyjnych.
Szuflada obok umywalki wypełniona była starannie ułożonymi kosmetykami.
Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twarzy i ciała.
Spędzała przed tym lustrem mnóstwo czasu, rozmyślała Eve.
Sądząc po małej czarnej sukience, winie i świeczkach, wyjątkowo dużo czasu spędziła
tu minionego wieczoru. Przygotowując się dla mężczyzny.
Eve powróciła do łącza umieszczonego w sypialni i odtworzyła ostatnią rozmowę.
Stała w bezruchu i słuchała, jak śliczna Bryna Bankhead, odziana w małą czarną, rozmawia o
planach na wieczór z brunetką o imieniu CeeCee.
Jestem trochę zdenerwowana, ale przede wszystkim podniecona.
Wreszcie się spotkamy. Jak wyglądam?
Wyglądasz cudownie, Bry. Pamiętaj tylko, że prawdziwa randka to co innego niż
elektroniczny flirt. Nie spiesz się, dziś wieczorem pozwól mu tylko na kolację w jakiejś
restauracji, dobrze?
Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jakbym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze
sobą tak wiele wspólnego i korespondujemy już od tygodni. Poza tym to ja zaproponowałam
to spotkanie, a on powiedział, byśmy spotkali się w jakimś publicznym miejscu, żebym nie
czuła się skrępowana. Jest taki troskliwy, taki romantyczny. Boże, spóźnię się. Nienawidzę
się spóźniać. Muszę iść.
Nie zapominaj o niczym. Chcę znać szczegóły.
Jutro opowiem ci o wszystkim. Życz mi szczęścia, CeeCee.
Naprawdę myślę, że to może być właśnie ten.
- Tak - mruknęła Eve, wyłączając łącze. - Ja też tak myślę.
2
Po powrocie do swego gabinetu w komendzie Eve przejrzała dyskietki ochrony z dnia
poprzedzającego noc morderstwa. Ludzie wchodzili i wychodzili. Mieszkańcy i goście. Jej
uwagę przykuły dwie szczupłe, bliźniaczo podobne blondynki, które przechadzały się po holu
jako osoby do towarzystwa. Podwójna przyjemność, pomyślała, obserwując, jak jedna z nich
rozmawia przez telefon, druga zaś notuje czas i miejsce następnego spotkania.
Bryna Bankhead wpadła do holu o szóstej czterdzieści pięć, z całą stertą zakupów i
uroczym rumieńcem na buzi.
Szczęśliwa, pomyślała Eve. Podniecona. Chce jak najszybciej wyjechać na górę,
wyjąć nowe ubrania i się nimi nacieszyć. Wykąpie się, zrobi sobie makijaż, kilka razy zmieni
zdanie co do kreacji, którą powinna włożyć na wieczór. Może przygotuje jakąś drobną
przekąskę, by nerwy nie ściskały jej zbyt mocno żołądka.
Typowa samotna kobieta w oczekiwaniu na randkę. Kobieta, która nie wie, że nim noc
dobiegnie końca, będzie tylko kolejnym numerem w policyjnej statystyce.
Tuż przed siódmą trzydzieści do holu weszła Louise. Ona także poruszała się szybko -
ale robiła to zawsze. W jej oczach nie było radosnego błysku, ekscytacji wywołanej
zbliżającym się spotkaniem. Wydawała się rozproszona i zmęczona.
Doktor Dimatto nie niosła żadnych zakupów, zauważyła Eve.
Tylko sprzęt medyczny i torbę wielką jak Idaho. Niezbyt typowa samotna kobieta,
która wyglądała tak, jakby z góry już założyła, że czeka ją nieudany wieczór. I która nie
wiedziała, że wieczór ten zakończy się tragicznym i przerażającym wydarzeniem.
Louise była szybsza od Bryny. Już o ósmej trzydzieści wyszła z windy wbita w
zabójczą czerwoną sukienkę. Odświeżona i wymuskana, nie wyglądała już jak
przepracowany, oddany szczytnym ideałom krzyżowiec.
Wyglądała bardzo kobieco i seksownie.
Facet, który minął ją w holu, najwyraźniej zgadzał się z tą opinią. Kiedy przechodzili
obok siebie, spoglądał z aprobatą na jej kształtny tyłeczek. Louise albo tego nie zauważyła,
albo wcale jej to nie obchodziło, nie zaszczyciła go bowiem nawet najmniejszym
spojrzeniem.
Z windy wysiadł także jakiś dzieciak, na oko osiemnastoletni.
Ubrany był w czarny skórzany kombinezon, pod pachą niósł skuter powietrzny.
Rzucił go na podłogę, a gdy otworzyły się przed nim drzwi holu, wskoczył nań ze zręcznością
i wdziękiem, którego nie mogła nie podziwiać, i błyskawicznie zniknął w ciemności nocy.
Eve sączyła powoli kawę, obserwując, jak Bryna opuszcza budynek tuż przed
dziewiątą. Nie zważając na to, że ma buty na wysokich obcasach i że jeden nieostrożny krok
może skończyć się dla niej bolesnym skręceniem kostki, prawie biegła, by nie spóźnić się na
wytęsknione spotkanie. Jej włosy ułożone były w sztywną, lśniącą konstrukcję,
przypominającą wieżę z kości słoniowej. Na twarzy o delikatnej karmelowej barwie płonęły
rumieńce ekscytacji i zdenerwowania. Niosła małą wieczorową torebkę, a jej uszy zdobiły
wielobarwne kolczyki.
- Peabody, sprawdź wszystkie kursy taksówek w pobliżu tego budynku. Spieszy się,
więc jeśli nie była umówiona gdzieś w pobliżu, to na pewno wzięła taksówkę. - Eve zaczęła
przesuwać szybciej obraz, zwalniając tylko wtedy, gdy ktoś wchodził do środka lub
wychodził. - Była atrakcyjną kobietą - myślała głośno. - Wydawała się dość rozsądna, miała
swoje mieszkanie, dobrą pracę. Dlaczego ktoś taki szuka partnera przez sieć?
- Łatwo ci mówić - mruknęła Peabody, ściągając na siebie rozeźlone spojrzenie
przełożonej. - O Jezu, Dallas, ty jesteś mężatką. My, samotne kobiety, żyjemy w dżungli,
pełnej małp, wężów i pawianów.
- Flirtowałaś kiedyś przez sieć?
Peabody zaszurała nerwowo nogami. - Może. I nie chcę o tym rozmawiać.
Rozbawiona Eve powróciła do śledzenia nagrań z holu budynku. - O wiele, wiele
dłużej byłam samotną kobietą niż mężatką.
Nigdy nie zniżyłam się do flirtu w sieci.
- Wielka mi sztuka, kiedy ktoś jest wysoki i szczupły, ma niesamowite kocie oczy i
seksowny dołek w brodzie.
- Podrywasz mnie, Peabody?
- Mej miłości do ciebie nie da się opisać żadnymi słowami, Dallas, ale postanowiłam,
że nie będę już nigdy wiązać się z policjantami.
- Bardzo rozsądnie. Oho, są. Zatrzymaj obraz.
Zegar w rogu ekranu wskazywał jedenastą trzydzieści osiem.
W ciągu niecałych trzech godzin Bryna najwyraźniej zdążyła się już bliżej zapoznać
ze swoim elektronicznym kochankiem. Szli objęci wpół, przytuleni i roześmiani.
- Facet wygląda ... świetnie - oświadczyła Peabody, pochylając się niżej nad ekranem.
- Spełnienie marzeń każdej panienki. Wysoki, przystojny brunet.
Eve jęknęła cicho. Mężczyzna rzeczywiście był wysoki i szczupły. Długie kręcone
włosy okrywały jego ramiona wspaniałą gęstą grzywą. Miał poetycznie bladą skórę, od której
odcinały się wyraźnie małe błyszczące szmaragdy osadzone w kąciku ust i na kości
policzkowej, w pobliżu ucha. Tę samą zieloną barwę miały jego oczy. Cienka linia starannie
przystrzyżonej brody biegła od dolnej wargi w dół podbródka.
Miał na sobie ciemny garnitur i rozpiętą pod szyją koszulę również
szmaragdowozieloną.
- Ładna parka - dodała Peabody. - Bryna wygląda, jakby nieźle sobie popiła.
- To coś więcej niż alkohol - odparła Eve i poleciła, by komputer zrobił zbliżenie na
twarz kobiety. - Ma w oczach narkotykowy błysk. On? - Zbliżenie na twarz mężczyzny.
Całkiem trzeźwy. Skontaktuj się z kostnicą. Chcę, żeby zwrócili szczególną uwagę na
zawartość toksyn w jej organizmie. Komputer?
Czekam na instrukcje ...
- Tak, tak, spróbujmy wykonać pewne drobne zadania. Ponieważ od niedawna, po
długich i usilnych staraniach, miała wreszcie nowy sprzęt, miała też nadzieję. - Odszukaj w
bankach identyfikacyjnych dane mężczyzny, którego twarz znajduje się teraz na ekranie.
Chcę znać jego nazwisko.
Otwieram banki identyfikacyjne. Poszukiwanie ograniczyć do miasta, stanu, kraju czy
Ziemi?
Eve poklepała metalową obudowę maszyny.
- O, to mi się podoba. Zacznijmy od Nowego Jorku. Kontynuuj przeglądanie
zawartości dysku w normalnym tempie.
Wykonuję...
Komputer mruczał cicho, a obraz na ekranie znów zaczął się poruszać. Bryna i jej
towarzysz zatrzymali się przed drzwiami windy, mężczyzna uniósł jej dłoń do ust.
- Dobrze, teraz obraz z windy numer dwa, jedenasta czterdzieści. Na monitorze
pojawił się widok z wnętrza windy. Eve obserwowała, jak w drodze na dwunaste piętro para
kochanków poczyna sobie coraz śmielej. Mężczyzna całował delikatnie czubki palców Bryny,
potem pochylił się, by wyszeptać jej coś do ucha. W końcu to ona przyspieszyła tempo,
przyciągnęła go do siebie, przywarła do jego ciała i ust.
To jej ręka wsunęła się pomiędzy nich, sięgnęła w dół.
Kiedy rozsunęły się drzwi windy, wytoczyli się na zewnątrz, wciąż zamknięci w
uścisku. Eve po raz kolejny poprosiła o zmianę dysku i obserwowała parę kochanków, kiedy
ci zmierzali do drzwi mieszkania. Bryna miała drobne kłopoty z rozkodowaniem zamków,
straciła na moment równowagę i oparła się o kochanka. Kiedy weszła do środka, ten
zatrzymał się na progu.
Dżentelmen w każdym calu, pomyślała Eve, z ciepłym uśmiechem na ustach i
niemym pytaniem w oczach. Zaprosisz mnie do środka?
Widziała, jak zza drzwi wysuwa się ręka Bryny, chwyta mężczyznę za klapy
marynarki. Wciągnęła go do środka i zatrzasnęła drzwi.
- To ona tego chciała - stwierdziła Peabody, spoglądając spod uniesionych brwi na
monitor.
- Tak, ona tego chciała.
- Nie chcę przez to powiedzieć, że zasłużyła na śmierć. Chodzi mi tylko o to, że on nie
naciskał. Nawet kiedy zaczęła się do niego dobierać w windzie, nie naciskał. Większość
facetów w tym momencie już wsadziłaby jej łapsko pod spódnicę.
- Większość facetów nie rozrzuca płatków róż na pościeli. Eve przyspieszyła nagranie,
zatrzymała obraz, gdy drzwi mieszkania Bryny ponownie się otworzyły. - Zwróć uwagę, o
której godzinie niezidentyfikowany mężczyzna opuszcza mieszkanie ofiary. Pierwsza
trzydzieści sześć. Dokładnie w tym samym czasie odebraliśmy zgłoszenie wypadku. Louise
powiedziała, że sprawdziła najpierw puls. Dajmy jej kilka sekund na otrząśnięcie się z szoku,
kilka sekund na podejście do ofiary, czas na sprawdzenie pulsu, a potem wyciągnięcie
telefonu i wybranie numeru. On nie mógł wtedy zrobić więcej, niż wyjść z balkonu, przejść
przez mieszkanie i otworzyć drzwi. Komputer, kontynuuj przeglądanie.
- Trzęsie się - mruknęła Peabody.
- Tak, i mocno poci. - Ale nie biegnie, dopowiedziała Eve w myślach. Rozglądał się
nerwowo na boki, gdy szedł korytarzem do windy. Lecz nie biegł.
Obserwowała go, gdy jechał na dół, oparty plecami o ścianę, ze skórzaną torbą mocno
przyciśniętą do piersi. Nie stracił głowy, zauważyła. Myślał dość trzeźwo, by zjechać do
podziemi budynku, zamiast do holu, i wyjść z niego korytarzem przeznaczonym dla
dostawców, a nie głównymi drzwiami.
- W mieszkaniu nie znalazłyśmy żadnych śladów walki. Od chwili śmierci do
momentu, gdy spadła na ziemię, upłynęło też zbyt mało czasu, by zdążył posprzątać
mieszkanie. Ale ona była martwa, nim wypadła z balkonu. Nim ją wyrzucił - poprawiła się
Eve. - Zażywała narkotyki, ale w mieszkaniu nie było żadnych zabronionych środków.
Przekaż tym z laboratorium, żeby sprawdzili skład wina w butelce i kieliszkach. Potem idź do
domu, prześpij się trochę.
- Skontaktujesz się z Feeneyem? Będziesz potrzebowała tych z elektronicznego do
sprawdzenia jej komputera i e - maili, które wymieniała z podejrzanym.
- Zgadza się. - Eve wstała z krzesła i choć wiedziała, że to błąd, zamówiła w
autokucharzu jeszcze jedną filiżankę kawy. Odłóż osobiste urazy na bok i bierz się do pracy.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś dała tę samą radę McNabowi.
- Robi ci problemy? - Zaskoczona Eve odwróciła się do niej.
- Tak. No... niezupełnie. - Peabody wypuściła głośno powietrze. - Nie.
- Więc o co chodzi?
- Stara się, żebym wiedziała o wszystkich gorących kobietach, z którymi sypia, odkąd
się rozeszliśmy. I nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by powiedzieć mi o tym prosto w
twarz. Po prostu dba o to, bym usłyszała o wszystkim od innych.
- Wygląda na to, że już doszedł do siebie. Ale to ty go rzuciłaś, Peabody. I spotykasz
się z Charlesem.
- Charles to zupełnie inna historia - odparła Peabody z naciskiem. Chodziło o
seksownego mężczyznę do towarzystwa, który stał się jej bliskim przyjacielem. I który nigdy
nie był jej kochankiem. - Mówiłam ci już.
- Ale nie powiedziałaś McNabowi. Twoja sprawa - dodała Eve szybko, kiedy jej
asystentka otworzyła usta, gotowa wdać się w dłuższą dyskusję. - A ja nie chcę już o tym
słyszeć. Skoro McNab chce przelecieć wszystkie kobiety w okręgu, a nie cierpi na tym jego
działalność zawodowa, to już nie moja sprawa. Ani twoja, koleżanko. Przekaż moje polecenia
do laboratońum i idź do domu. Masz się stawić do pracy o ósmej zero zero.
Gdy została już sama, Eve usiadła ponownie za biurkiem.
- Komputer, stan poszukiwań identyfikacyjnych?
Poszukiwania ukończone w osiemdziesięciu ośmiu przecinek dwóch dziesiątych
procent. Brak danych.
- Rozszerz poszukiwania na bank identyfikacyjny stanu.
Przyjąłem.
Eve opadła na oparcie krzesła i pociągnęła łyk kawy. Miała nadzieję, że wkrótce
pozna nazwisko tajemniczego kochanka, że odda sprawiedliwość Brynie Bankhead.
Mimo potężnej dawki kofeiny Eve zażyła więcej snu na podłodze swego biura niż w
wielkim pustym łóżku w domu. Po przebudzeniu rozszerzyła zakres bezskutecznych dotąd
poszukiwań identyfikacyjnych. Potem przeszła do łazienki, umyła się, przeczesała palcami
włosy i zamówiła kolejną filiżankę kawy.
Tuż po ósmej wkroczyła do gabinetu kapitana Feeneya w Wydziale Przestępstw
Elektronicznych. Feeney stał przed autokucharzem, odwrócony do niej plecami. Podobnie jak
Eve ubrany był w koszulę z podwiniętymi rękawami, na którą nałożył szelki z kaburą na
służbową broń. Jego sztywne kasztanowe włosy prawdopodobnie widziały tego ranka
grzebień, ale wcale nie wyglądały na bardziej uporządkowane niż fryzura Eve.
Weszła do środka, przymrużyła oczy. Wciągnęła powietrze. - Co tu tak pachnie?
Feeney obrócił się na pięcie. Jego obwisła, poczciwa twarz wyrażała kompletne
zaskoczenie. I poczucie winy, pomyślała Eve. - Nic. Co się dzieje?
Ponownie wciągnęła powietrze.
- Pączki. Masz tu pączki.
- zamknij się. zamknij się. - Podszedł szybko do drzwi i je zatrzasnął. - Chcesz, żeby
zleciał mi się tu cały wydział? - Wiedząc, że zatrzaśnięte drzwi nie są żadną przeszkodą dla
zgłodniałych policjantów, zamknął je starannie na dwa zamki. - Czego chcesz?
- Chcę pączka.
- Posłuchaj, Dallas, moja żona dostała ostatnio fioła na punkcie zdrowej żywności. W
domu nie można zjeść nic prócz jakichś świństw z tofu i liofilizowanych warzyw. Mężczyzna
musi od czasu do czasu wchłonąć trochę tłuszczu i cukru, inaczej cierpi na tym cały jego
organizm.
- Jestem po twojej stronie, jak wielu innych. Daj mi pączka.
- Cholera. - Zrezygnowany, wrócił do autokucharza i otworzył drzwiczki. W środku
leżało sześć pachnących, lekko podgrzanych pączków.
- A niech mnie ... Świeże pączki.
- W cukierni za rogiem co rano robią kilka prawdziwych.
Wiesz, ile sobie życzą za jedno takie cudo?
Szybka niczym błyskawica, Eve sięgnęła do wnętrza autokucharza, porwała pączka i
wbiła weń zęby.
- Warte są każdej ceny - powiedziała z ustami pełnymi smakowitego ciasta.
- Błagam cię, nie rób hałasu. Jeśli zaczniesz głośniej mlaskać, te hieny wyważą drzwi.
- Feeney także wziął sobie pączka i przymknął oczy po pierwszym kęsie. - Nikt nie chce żyć
wiecznie, prawda? Powtarzam żonie ciągle: jestem gliniarzem, gliniarze codziennie stają w
obliczu śmierci.
- Zgadza się. Masz też galaretkę?
Nim zdążyła ponownie sięgnąć do wnętrza autokucharza, zatrzasnął drzwiczki.
Bardzo rozsądnie.
- Więc skoro jestem gliniarzem, stawiam czoło śmierci, i tak dalej, to chyba mogę
wchłonąć trochę tłuszczu?
- I to bardzo smacznego tłuszczu. - Zlizała z palców lukier.
Mogłaby, korzystając z szantażu, wyciągnąć od niego drugiego pączka, ale tyle dobra
naraz z pewnością by jej zaszkodziło. Miałam w nocy trupa. Upadek z dwunastego piętra.
- Samobójca?
- Nie. Kiedy spadła, była już martwa. Czekam na wyniki z laboratorium, ale wygląda
mi to na zabójstwo na tle seksualnym. Miała randkę z nowym chłopakiem, elektroniczni
kochankowie. Mam go na dyskietce, kiedy wchodzi do budynku i wychodzi po morderstwie,
ale nie znaleźliśmy jego danych. Chciałabym, żebyś odszukał go przez jej komputer.
- Masz ten komputer?
- Tak. Został zatrzymany z resztą materiałów dowodowych.
Ofiara nazywa się Bryna Bankhead, sprawa H - 78926B. - Dobra, odeślę kogoś do
tego.
- Dzięki. - Eve zatrzymała się jeszcze na moment przy wyjściu. - Feeney, jeśli
przekażesz tę sprawę McNabowi, poproś go, żeby trochę ... hm ... hamował się w obecności
Peabody.
Feeney skrzywił się z bolesnym zakłopotaniem. - O Jezu, Dallas.
- Wiem, wiem. - Przeciągnęła dłonią przez włosy. - Ale skoro ja muszę się męczyć z
nią, to ty możesz pomęczyć się z nim.
- Moglibyśmy zamknąć ich w jednym pokoju i poczekać, aż wszystko sobie wyjaśnią.
- Dobra, w ostateczności możemy spróbować i takiego rozwiązania. Daj mi znać,
kiedy znajdziecie coś ciekawego w komputerze ofiary.
P oszukiwania nie dawały żadnych rezultatów. Bez większej nadziei Eve poszerzyła
ich zakres na całą planetę. Sporządziła wstępny raport dla komendanta, potem przesłała go
przez wewnętrzną sieć centrali. Poleciła Peabody, by ta pogoniła techników z laboratorium i
kostnicy, po czym wyszła do sądu, gdzie miała złożyć zeznania w pewnej sprawie.
Dwie i pół godziny później wypadła wściekła z gmachu sądu, przeklinając wszystkich
prawników świata. Wyjęła komunikator i przywołała asystentkę.
- No i co?
- Nie mamy jeszcze ostatecznych wyników badań.
- Cholera!
- Ciężki dzień w sądzie, co?
- Wyglądało to tak, jakby obrońca chciał wmówić przysięgłym, że nowojorska policja
ochlapała krwią osobę jego niewinnego klienta, jego pokój hotelowy i ubrania tylko po to, by
zniesławić psychopatycznych turystów, którzy dźgają nożem swoje żony podczas
małżeńskich kłótni.
- Cóż, nie popuszczają za to Izbie Handlowej.
- Ha, ha.
- Zidentyfikowaliśmy kobietę, z którą Bankhead rozmawiała przez telełącze kilka
godzin przed śmiercią. CeeCee Plunkett. Pracowały razem w dziale bielizny u Saksa.
- Weź jakiś radiowóz. Spotkamy się na miejscu.
- Tak jest. Proponuję, żebyśmy zjadły lunch w tej ślicznej kafejce na szóstym piętrze.
Potrzebuje pani protein, pani porucznik. - Zjadłam dziś pączka. - Uśmiechając się złośliwie,
Eve zakończyła rozmowę, przerywając głośny jęk zawodu i zazdrości asystentki.
Nastroju nie poprawiła jej wcale podróż przez zakorkowane miasto. Samochody
przemieszczały się tak powoli, że gotowa była porzucić wóz i odbyć całą drogę pieszo.
Dopóki nie spojrzała na zatłoczone chodniki.
Nawet na niebie było ciasno - dryfujące reklamy, autobusy powietrzne, tramwaje
pełne turystów. Wszędzie panował nieopisany hałas. Buczały autobusy, trąbiły klaksony,
głośno rozbrzmiewała muzyka reklam - większość tych odgłosów stanowiła bezpośrednie
pogwałcenie prawa o zanieczyszczeniach dźwiękowych, prawa, którym nikt się nie
przejmował i którego nikt nie egzekwował.
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu sam ciężar tego hałasu uspokoił Eve, pomógł jej
się zrelaksować. Do tego stopnia, że gdy utknęła w korku przed światłami na rogu Madison i
Trzydziestej dziewiątej, wychyliła się z okna i odezwała się uprzejmym tonem do straganiarza
na ślizgaczu:
- Poproszę pepsi.
- Małą, średnią czy dużą, droga pani?
Uniosła lekko brwi, zaskoczona. Tak miły straganiarz musiał być androidem albo od
niedawna pracować w zawodzie.
- Niech będzie duża. - Sięgnęła do kieszeni po drobniaki. Kiedy pochylił się, by wziąć
od niej pieniądze, zobaczyła, że nie jest to android ani nowicjusz. Dawała mu jakieś
dziewięćdziesiąt lal. Jego lśniący uśmiech świadczył o tym, że poświęca higienie lamy ustnej
znacznie więcej czasu niż większość jego kolegów po fachu.
- Piękny dzień, prawda? - zagadnął.
Spojrzała na zatłoczone ulice, na warstwę pojazdów, które przesłaniały niemal całe
niebo w tej dzielnicy. - Chyba pan żartuje.
Sprzedawca znów odpowiedział jej uśmiechem. - Każdy dzień życia jest piękny,
panienko. Pomyślała o Brynie Bankhead.
- Pewnie ma pan rację.
Otworzyła kubek z pepsi i sącząc w zamyśleniu zimny napój, przesuwała się powoli
po Madison. Przy Pięćdziesiątej Pierwszej zjechała na parking, wcisnęła się w wolne miejsce
i wyjęła odznakę służbową. Potem wzięła głęboki oddech, przygotowując się wewnętrznie do
czekającego ją trudnego zadania, i weszła do działu kosmetycznego domu handlowego Saksa.
Przy drzwiach krążyły elegancko wystrojone androidy, czyhające na oszołomionych
kolorowym i bogatym wystrojem klientów. Wspierały ich zastępy ludzkich sprzedawców,
którzy obsługiwali poszczególne stoiska i patrolowali alejki pomiędzy półkami, wypatrując -
zdaniem Eve - nielicznych uciekinierów. Powietrze ciężkie było od zapachu różnego rodzaju
kosmetyków.
oKobieta android o lśniących fioletowych włosach przemknęła błyskawicznie między
półkami, by zablokować Eve drogę. Kątem oka Eve widziała, jak w sukurs idzie jej następny
android, kobieta srebrnej skórze i zabójczo czerwonych ustach.
- Dobry wieczór, witamy w domu handlowym Saksa. Mamy dziś premierę nowego
zapachu ...
- Jeśli spadnie na mnie choćby jedna, jedyna kropla, wsadzę ci tę buteleczkę do gardła.
Tobie też, srebrzysta dziewczyno ostrzegła androida, który zachodził ją z boku.
- W istocie, proszę pani, wystarczy jedna kropla Orgasmy, by oczarować kochanka
pani marzeń.
Eve odsunęła na bok połę kurtki i postukała palcem w pistolet. - Wystarczy jeden
strzał, żebyś trafiła do śmieci. No już, zejdź mi z drogi.
Android pospiesznie usunął się na bok. Eve słyszała jeszcze, jak wzywa ochronę,
kiedy sama przedzierała się przez tłum klientów i konsultantów. Uniosła wyżej odznakę, gdy
w jej stronę ruszyły dwa androidy w mundurach.
- Policja Nowego Jorku. Sprawa służbowa. Trzymajcie tych przeklętych handlarzy z
dala ode mnie.
- Tak jest, pani porucznik. Czy możemy pani w czymś pomóc?
- Tak. - Schowała odznakę do kieszeni. - Gdzie jest dział bielizny?
Tu przynajmniej nie przybiegają do człowieka z naręczami bielizny, pomyślała Eve,
kiedy wysiadła na właściwym piętrze. Jednak i tu bombardowano klientów natłokiem
zmysłowych towarów i obrazów; nieziemsko zgrabne modelki androidy przechadzały się po
sklepie odziane jedynie w seksowną bieliznę lub koszule nocne. Ludzcy sprzedawcy nosili
przynajmniej prawdziwe ubrania.
Niemal od razu odszukała CeeCee Plunkett. Poczekała jednak odganiając się od
natrętnych sprzedawców - aż ta skończy transakcję i zapakuje towar .
- Pani Plunkett?
- Tak. Czym mogę pani służyć? Eve pokazała jej odznakę.
Czy możemy tu gdzieś spokojnie porozmawiać?
CeeCee miała różowe policzki, które nagle stały się śmiertelnie blade. Jej ładne
błękitne oczy otworzyły się szeroko.
O Boże, Boże, to Bry. Coś stało się Brynie. Nie przyszła do pracy. Nie odpowiada na
telefon. Coś jej się stało.
Czy możemy gdzieś porozmawiać?
Ja ... Tak. - Przyciskając dłonie do skroni, CeeCee rozejrzała się. - Przymierzalnia, ale
nie powinnam schodzić ze stoiska ...
Hej. - Eve przywołała androida w lśniącym czarnym staniku i majteczkach. - Zajmij
się tym na chwilę. Którędy? - spytała CeeCee i Przeszła za ladę, by wziąć ją pod rękę.
Tam, z tyłu. Czy ona jest w szpitalu? W którym? Pojadę ją odwiedzić.
Kiedy znalazły się już w niewielkiej kabinie przymierzalni, Eve machinalnie zamknęła
drzwi. W rogu stał mały, obity pluszem 1.1horcL Podprowadziła tam CeeCee.
Proszę usiąść.
Stało się coś złego. - Dziewczyna pochwyciła Eve za ramię. Coś bardzo złego.
Tak. Przykro mi. - To nigdy nie było i nie mogło być łatwe.
Musiała zrobić to szybko, jeden cios w serce zamiast długiej udręki niepewności. -
Bryna Bankhead zmarła dziś nad ranem.
CeeCee potrząsnęła głową, wciąż kręciła nią powoli, kiedy pierwsze łzy napłynęły jej
do oczu i spłynęły po policzkach.
Miała wypadek?
Próbujemy ustalić, co się właściwie stało.
- Rozmawiałam z nią. Rozmawiałam z nią wczoraj wieczorem.
Wybierała się na randkę. Proszę, niech mi pani powie, co jej się stało.
Media doniosły już o wypadku i okolicznościach śmierci młodej kobiety. Nawet jeśli
nie znały jeszcze jej nazwiska, to z pewnością bliskie były już uzyskania tej informacji.
- Bryna Bankhead ... wypadła z balkonu.
- Wypadła? - CeeCee zaczęła podnosić się ze stołka, potem jednak ponownie na nim
usiadła. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. Ten balkon jest zabezpieczony.
- Prowadzimy śledztwo, panno Plunkett. Byłabym pani wdzięczna, gdyby zechciała
pani odpowiedzieć na kilka pytań. Czy mogę włączyć dyktafon?
- Nie mogła stamtąd spaść. - W głosie dziewczyny, prócz szoku, pojawił się gniew i
oburzenie. - Nie była głupia ani niezdarna. Nie spadłaby stamtąd.
Eve wyjęła dyktafon.
- Zamierzam się dowiedzieć, co zaszło tam naprawdę. Nazywam się Dallas, porucznik
Eve Dallas - oświadczyła dla potrzeb nagrania i by przedstawić się CeeCee. - Jestem
inspektorem prowadzącym śledztwo w sprawie śmierci Bryny Bankhead. Przesłuchuję panią,
CeeCee Plunkett, bo była pani przyjaciółką zmarłej. Rozmawiała pani z nią wczoraj
wieczorem przez telełącze, tuż przed tym, jak opuściła swoje mieszkanie.
- Tak. Tak. Zadzwoniła do mnie. Była taka zdenerwowana, taka podniecona. - Głos
CeeCee załamał się na moment. - Och, Bry ...
- Dlaczego była zdenerwowana i podniecona?
- Miała randkę. Pierwszą randkę z Dantem.
- Jak brzmi jego nazwisko?
- Nie wiem. - Dziewczyna sięgnęła do kieszeni po chusteczkę, zamiast jednak wytrzeć
oczy, podarła ją na drobne kawałki. Poznali się przez Internet. Nie znali swoich nazwisk, to
część umowy. Dla bezpieczeństwa.
Od jak dawna kontaktowała się z tym mężczyzną? - Od dwóch, trzech tygodni.
- Jak się poznali?
- W poetyckiej grupie dyskusyjnej. To była dyskusja o poezji romantycznej na
przestrzeni wieków i... O Boże ... - CeeCee pochyliła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach.
- Była moją najlepszą przyjaciółką. Dlaczego to spotkało właśnie ją?
- Czy Bryna Bankhead zwierzała się pani ze swoich sekretów?
- Mówiłyśmy sobie o wszystkim. Wie pani, jak to jest między przyjaciółkami.
Mniej więcej, pomyślała Eve.
- Więc, o ile pani wiadomo, była to jej pierwsza randka z Dantem?
- Tak. Dlatego była taka podekscytowana. Kupiła nową sukienkę i buty. I te piękne
kolczyki ...
- Czy prawdopodobne jest, by już podczas pierwszej randki sprowadziła go do
swojego mieszkania i uprawiała z nim seks?
- Nie, to do niej zupełnie niepodobne. - CeeCee roześmiała się nerwowo. - Bry miała
wiele dziwnych zwyczajów i przesądów związanych z seksem i stopniami znajomości. Każdy
jej chłopak musiał przejść przez coś, co nazywała próbą trzydziestodniową, zanim poszła z
nim do łóżka. Powtarzałam jej często, że nic nie zachowuje świeżości przez miesiąc, ale ona
... - CeeCee umilkła nagle. - Co pani właściwie chce przez to powiedzieć?
- Próbuję tylko naszkicować sobie jej obraz. Czy zażywała narkotyki?
Choć w oczach dziewczyny lśniły jeszcze łzy, jej spojrzenie gwałtownie stwardniało.
J. D. ROBB WRÓG W PŁATKACH RÓŻ
To prawda, mówię o snach, Które są dziećmi chorego umysłu Poczętymi z próżnej fantazji. William Shakespeare Lecz każdy zabija to, co pokochał Niektórzy czynią to gorzkim spojrzeniem Inni pochlebnym słowem. Tchórz zabija zdradzieckim pocałunkiem Śmiałek - ostrzem miecza! Oscar Wilde
1 Śmierć nawiedzała ją w snach. Ona była dzieckiem, które dzieckiem nie było, walczyła z duchem, który nigdy nie umierał, bez względu na to, jak często nurzała ręce w jego krwi. Pokój był zimny jak grób, wypełniony czerwonym blaskiem neonu, który rozpalał się jaśniej, to znów przygasał za brudnymi szybami okien. Światło rozlewało się na podłodze, na krwi, na jego ciele. Dotykało także jej, skulonej w rogu, ściskającej w dłoni okrwawiony sztylet. Ból był wszędzie, przenikał ją otępiającymi falami, które nie miały początku ani końca, lecz krążyły nieustannie, docierały do każdej komórki jej ciała. Do złamanej kości przedramienia, do policzka, w który uderzył ją wierzchem dłoni. Do jej wnętrza, które znów rozdarł podczas gwałtu. Okrywał ją płaszcz bólu i przerażenia. I jego krew. Miała osiem lat. Widziała parę z własnego oddechu. Maleńkie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że żyje. Czuła w ustach własną krew, jej straszliwy metaliczny smak i woń ukrytą tuż pod świeżym zapachem śmierci - smród whisky. Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powtarzała w myślach te słowa, próbując zrozumieć ich sens. Ja żyję. On nie. Oczy miał otwarte i przytomne, wpatrzone w nią. Uśmiechnięte. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, dziewczynko. Oddychała szybko, nerwowo, chwytała łapczywie powietrze, jakby chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydobyło się tylko ciche skamlenie. Narozrabiałaś, co? Jakbyś nie mogła robić tego, co ci każą. Jego głos był taki miły, rozpromieniony radością bardziej niebezpieczną od największego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała. Co się dzieje, dziewczynko? Zapomniałaś języka w gębie? Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a ty nie. Tak myślisz? Poruszył palcami, jakby w szyderczym pozdrowieniu. Jęknęła ze zgrozy, widząc krople krwi opadające z jego paznokci. Nie je, nie pije, a chodzi i bije.
Przepraszam. Nie chciałam tego. Nie rób mi więcej krzywdy. Ranisz mnie. Dlaczego musisz mnie ranić? Bo jesteś głupia. Bo mnie nie słuchasz! Bo - i to jest prawdziwy powód - mogę. Mogę robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i nie zapominaj tym, ty mała suko. Zaczęła płakać, zimne łzy spływały po krwawej masce na jej twarzy. Idź sobie. Idź sobie stąd i zostaw mnie w spokoju! Nie zrobię tego. Nigdy tego nie zrobię. Ku jej przerażeniu podniósł się na kolana. Przykucnął niczym jakaś koszmarna ropucha, okrwawiony i uśmiechnięty. Przyglądał się jej. Sporo w ciebie zainwestowałem. Czas i pieniądze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci napełnia żołądek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspaniałym kraju? Większość dzieciaków w twoim wieku nic jeszcze nie widziała, a ty i owszem. Ale czy ty się czegoś uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypełniasz swoje obowiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem zaczniesz na siebie zarabiać. Podniósł się na równe nogi, potężny mężczyzna z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Teraz tatuś musi cię ukarać. Zrobił chwiejny krok w jej stronę. Byłaś niegrzeczną... dziewczynką... Następny krok. Bardzo niegrzeczną... dziewczynką... Obudził ją jej własny krzyk. Zlana potem, drżała z zimna i przerażenia. Chwytała łapczywie powietrze, zmagała się gwałtownie z pościelą, którą owinęła wokół siebie, gdy rzucała się przez sen. On czasami ją wiązał. Przypomniawszy sobie o tym, jęknęła cicho i z jeszcze większą pasją zaczęła zdzierać z siebie prześcieradło. Uwolniona, stoczyła się z łóżka i przykucnęła na podłodze, niczym kobieta gotowa do ucieczki lub walki. - Światła! Pełna moc. O Boże, Boże ... Ogromny piękny pokój wypełnił się blaskiem, który przegonił ostatnie ślady ciemności. Mimo to Eve rozglądała się uważnie, szukając duchów, które wciąż napawały ją strachem. Powstrzymała napływające do oczu łzy. Były bezużyteczne, stanowiły oznakę słabości. Nie mogła dać się zastraszyć snom. I duchom. Wciąż jednak drżała, gdy podniosła się z kucek i usiadła na skraju wielkiego łóżka.
Wielkiego i pustego, bo Roarke był w Irlandii - podjęta przez nią próba spędzenia w tym miejscu samotnej nocy bez koszmarów skończyła się druzgocącą klęską. Czy to oznacza, że jestem żałosnym tchórzem? - zastanawiała się. Idiotką? Czy po prostu mężatką? Kiedy gruby kocur, Galahad, trącił ją swym wielkim łbem w ramię, przygarnęła go. Porucznik Eve Dallas, policjantka z jedenastoletnim stażem, siedziała na łóżku i tuliła do siebie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocieszenia u pluszowej maskotki. Mdłości podchodziły jej do gardła. Kołysała się jednostajnie, próbując powstrzymać wymioty, nie pozwolić, by upokorzyło ją własne ciało. - Zegar - rzuciła w powietrze, a wyświetlacz obok jej łóżka zapłonął zielonym światłem. Pierwsza piętnaście. Świetnie. Minęła ledwie godzina, odkąd położyła się spać. Odłożyła kota na bok i wstała. Ostrożnie, niczym staruszka, zstąpiła z podestu i przeszła do łazienki. Poprosiła o lodowato zimną wodę i obmywała nią twarz, podczas gdy Galahad ułożył się między jej nogami niczym gruba, puchata poduszka. Eve siedziała przez chwilę w bezruchu, wsłuchana w mruczenie zadowolonego kocura, wreszcie podniosła głowę i spojrzała na swe odbicie w lustrze. Jej twarz była niemal równie bezbarwna jak woda, która ciekła z kranu. Ciemne oczy miała podkrążone, przekrwione ze zmęczenia. Włosy zbiły się w jedną zmierzwioną masę, kości wydawały się zbyt ostre, zbyt bliskie powierzchni. Usta za duże, nos zwyczajny. Do diabła, co takiego widział w niej w Roarke? - zastanawiała się. Mogła do niego zadzwonić. W Irlandii minęła już szósta rano, a mąż Eve był rannym ptaszkiem. Zresztą nawet gdyby go obudziła, nie miałby do niej pretensji. Mogła uruchomić łącze i wybrać numer, a na ekranie pojawiłaby się jego twarz. A on zobaczyłby w jej oczach koszmar. Co by im z tego przyszło? Ktoś, kto jest właścicielem większej części znanego wszechświata, ma prawo do spokojnej podróży, podczas której nie będzie dręczyć go żona. W tym przypadku do wyjazdu zmusiło go coś więcej niż interesy. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej przyjaciela i z pewnością wolałby uniknąć dodatkowych stresów czy zmartwień. Choć nigdy o tym nie rozmawiali, wiedziała, że ograniczył kilkudniowe podróże do niezbędnego minimum. Koszmary nie nawiedzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok. Nigdy dotąd nie miała takiego snu jak dzisiaj, kiedy ojciec mówił do niej już po śmierci. Mówił rzeczy, które - była tego niemal pewna - powtarzał często za życia. Przypuszczała, że doktor Mira, psycholog nowojorskiej policji, spędziłaby cały dzień na badaniu znaczeń i symboliki tego snu.
To też w niczym by mi nie pomogło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klejnot dla siebie. Weźmie prysznic, potem zabierze ze sobą kota i wyjdzie na piętro, do swego gabinetu. Tam oboje wyciągną się na fotelu i prześpią jakoś resztę nocy. Do rana koszmar straci swą moc. Pamiętaj, co ci powiedziałem. Nie mogę, pomyślała Eve, wchodząc pod prysznic i zamawiając wodę o temperaturze trzydziestu stopni. Nie mogę. Nie mogła i nie chciała. Była już nieco spokojniejsza, gdy wyszła spod prysznica i - choć uważała to za żałosny gest - włożyła koszulę męża. Podnosiła właśnie kota, gdy rozbrzmiał sygnał łącza umieszczonego obok łóżka. Roarke, pomyślała uradowana. Potarła policzkiem o głowę Galahada i odebrała telefon. - Dallas, słucham? - Wiadomość dla porucznik Eve Dallas ... Śmierć przychodziła nie tylko w snach. Eve stała teraz nad nią, w świeżym powietrzu wczesnego czerwcowego poranka. Policyjna taśma odgradzała część chodnika i kolorowe rabatki z petuniami zdobiącymi wejście do budynku. Eve miała szczególną słabość do petunii, obawiała się jednak, że tym razem nie poprawią jej nastroju. Ani teraz, ani jeszcze przez jakiś czas. Kobieta leżała twarzą do ziemi. Sądząc po ułożeniu ciała i ilości krwi rozbryzganej na betonie, niewiele z tej twarzy zostało. Eve spojrzała w górę, na elegancki, szary wieżowiec z półkolistymi balkonami i srebrnymi wstęgami wind. Dopóki nie ustalą tożsamości zmarłej, nie będą mogli określić, skąd dokładnie spadła. Albo wyskoczyła. Albo została wypchnięta. Eve miała tylko pewność, że był to bardzo długi upadek. - Sprawdźcie odciski palców - poleciła. Spojrzała na Peabody, która przykucnęła obok ciała i otworzyła torbę ze sprzętem zabezpieczającym. Czapka policyjna leżała idealnie na jej równo przyciętych włosach. Ma pewne ręce, pomyślała Eve, i pewne oko. - Może zajmiesz się ustaleniem czasu śmierci. Zaskoczona asystentka podniosła na nią wzrok. - Ja? - Ustal tożsamość ofiary i czas zgonu. Sporządź opis miejsca wypadku i ciała. Mimo ponurych okoliczności Peabody była wyraźnie podekscytowana tym zadaniem. - Tak jest. Pani porucznik, policjant, który pojawił się tu jako pierwszy, ma
potencjalnego świadka. - Świadka z góry czy z dołu? - Z dołu. - Dobra, zajmę się tym. - Jeszcze przez chwilę Eve stała jednak w miejscu, obserwując poczynania Peabody, która zdejmowała odciski palców martwej kobiety. Choć jej dłonie i stopy zabezpieczone były specjalnymi ochraniaczami, unikała kontaktu z ciałem zmarłej i przeprowadziła całą operację szybko i zręcznie. Eve skinęła głową z aprobatą i przeszła do umundurowanych policjantów, którzy otaczali miejsce wypadku. Choć dochodziła dopiero trzecia nad ranem, na ulicy zebrała się już grupka gapiów. Pojawili się także pierwsi dziennikarze: wykrzykiwali pytania w stronę Eve i próbowali zdobyć choćby garść informacji, które mogliby umieścić w porannych wydaniach dzienników. Jakiś ambitny straganiarz wykorzystał sytuację i uruchomił przenośne stoisko z przekąskami. Nad jego grillem unosił się dym przesycony zapachem sojowych kiełbasek i cebuli. Najwyraźniej nie brakowało mu klientów. W roku 2059 śmierć nadal budziła zainteresowanie żywych i tych, którzy wiedzieli, jak zrobić na niej interes. Ulicą przemknęła taksówka; kierowca nawet nie przyhamował, by przyjrzeć się zbiegowisku. Gdzieś z dala dobiegało zawodzenie syreny policyjnej. Eve odwróciła się do jednego z policjantów. - Podobno mamy świadka. - Tak jest. Sierżant Young zaprowadził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzucili się na nią dziennikarze. - Dobrze. - Eve spojrzała na twarze ludzi zgromadzonych za policyjną barierką. Widziała na nich przerażenie, ekscytację, ciekawość i pewien rodzaj ulgi. Ja żyję, a ty nie. Otrząsnęła się z tych rozmyślań i poszła odszukać sierżanta Younga oraz świadka. Wziąwszy pod uwagę okolicę, w jakiej doszło do wypadku - bo mimo eleganckiego wyglądu i kwietnych rabatek wieżowiec stał na skraju dzielnicy o nie najlepszej reputacji - spodziewała się ujrzeć osobę do towarzystwa albo jakąś narkomankę. Z pewnością nie przypuszczała, że zobaczy drobną, dobrze ubraną blondynkę o ładnej i znajomej twarzy. - Doktor Dimatto. - Porucznik Dallas? - Louise Dimatto przechyliła głowę, a rubinowe kolczyki w jej uszach błysnęły jak krople krwi. Wchodzisz do środka czy ja wychodzę na zewnątrz?
Eve wskazała kciukiem na zewnątrz i otworzyła szerzej drzwi samochodu. - Proszę wyjść. Poznały się minionej zimy, w klinice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o uratowanie jak największej liczby bezdomnych i biedaków. Była bogata i pochodziła z dobrej rodziny, Eve wiedziała jednak, że Louise nie boi się ubrudzić sobie rąk. Omal nie zginęła, pomagając Eve podczas paskudnej wojny, którą ta stoczyła tej trudnej zimy. Eve ogarnęła spojrzeniem jaskrawoczerwoną suknię Louise. - Wizyta domowa? - Randka. Niektórzy z nas próbują prowadzić normalne życie towarzyskie. - Jak poszło? - Wzięłam taksówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka przeciągnęła dłonią przez swe krótkie bursztynowe włosy. Dlaczego większość z nich jest taka nudna? - Wiesz, to pytanie, które dręczy mnie dniem i nocą. - Kiedy Louise się roześmiała, Eve odpowiedziała jej uśmiechem: - Miło cię znów zobaczyć ... mimo wszystko. - Miałam nadzieję, że wpadniesz kiedyś do kliniki, przekonasz się, jakie usprawnienia mogłam wprowadzić dzięki twojej ... darowiźnie. - Myślałam, że w większości cywilizowanych krajów nazywa się to szantażem. - Szantaż, darowizna ... Nie dzielmy włosa na czworo. Pomogłaś uratować kilka ludzkich istnień. To powinno być równie satysfakcjonujące jak łapanie tych, którzy je niszczą. - Dzisiaj właśnie jedno straciliśmy. - Eve odwróciła Się, spojrzała na nieruchome ciało. - Co o niej wiesz? - Właściwie nic. Myślę, że mieszkała w tym budynku, ale nie wygląda teraz najlepiej, więc nie mogę być pewna. - Louise wzięła głęboki oddech i pomasowała dłonią kark. - Przepraszam, ale muszę trochę ochłonąć. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby czyjeś ciało spadło niemal prosto na moją głowę. Wiele razy widziałam ludzką śmierć, często gwałtowną i bolesną, ale to było ... - Rozumiem. Chcesz usiąść? Napić się kawy? - Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opowiem. – Louise uspokoiła się, ściągnęła ramiona, wyprostowała lekko plecy. Byłam na randce z pewnym facetem, zjedliśmy razem kolację i pojechaliśmy do klubu w centrum. Było tak nudno, że w końcu zdecydowałam się wrócić do domu i zamówiłam taksówkę. Przyjechałam tu około pierwszej trzydzieści. - Mieszkasz w tym budynku? - Tak, na dziesiątym piętrze. Mieszkanie sto pięć. Zapłaciłam taksówkarzowi,
wysiadłam. To była ciepła noc. Pomyślałam, taka piękna noc, a ja straciłam ją przez tego nudziarza. Stałam więc przez kilka minut na chodniku i zastanawiałam się, czy powinnam wejść do środka, czy wybrać się na spacer. W końcu postanowiłam, wjechać na górę, zrobić sobie drinka i posiedzieć na balkonie. Odwróciłam się, zrobiłam krok w stronę drzwi. Nie wiem, dlaczego spojrzałam do góry; nic nie słyszałam. Ale spojrzałam, a ona właśnie leciała, z włosami rozwianymi jak skrzydła. To trwało ledwie kilka sekund; nim zrozumiałam, co widzę, uderzyła już w ziemię. - Nie wiesz, skąd wypadła? - Nie. Leciała w dół, bardzo szybko. Jezu, Dallas ... – Louise musiała przerwać na moment, odsunąć sprzed oczu natrętny obraz. - Uderzyła tak mocno ... To był dźwięk, który jeszcze przez długi czas będę słyszeć w snach. Upadła nie dalej jak dwa metry od miejsca, w którym stałam. - Znów wzięła głęboki oddech, zmusiła się do spojrzenia na ciało. W jej oczach obok zgrozy pojawiło się współczucie. - Ludzie myślą, że doszli już do granic swoich możliwości. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto spróbować jeszcze raz. - Myślisz, że ona sama wyskoczyła? Louise powróciła spojrzeniem do twarzy Eve. - Tak, chyba tak ... Jak już powiedziałam, nic nie słyszałam. Żadnego krzyku, płaczu. Nic tylko trzepot włosów na wietrze. Chyba właśnie dlatego spojrzałam w górę - zastanawiała się głośno Louise. - Więc jednak coś usłyszałam. Trzepotały na wietrze, jak skrzydła. - Co zrobiłaś potem? - Sprawdziłam jej puls. - Louise wzruszyła ramionami. - Wiedziałam, że nie żyje, ale i tak sprawdziłam. Potem wyjęłam łącze i skontaktowałam się z policją. Myślisz, że ktoś ją wypchnął? No tak, dlatego tu jesteś. - Na razie nic jeszcze nie myślę. - Eve spojrzała ponownie na budynek. Gdy przyjechała na miejsce wypadku, w kilku oknach płonęło już światło, teraz dołączyły do nich kolejne, tak że wieżowiec wyglądał jak ogromna srebrno - czarna szachownica postawiona na sztorc. - Wydział zabójstw zawsze zajmuje się takimi wypadkami. To standardowa procedura. No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś prochy, prześpij się. Nie rozmawiaj z dziennikarzami, gdyby zdobyli od kogoś twoje nazwisko. - Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już... kiedy będziecie wiedzieć, co się z nią stało? - Tak, zrobię to. Chcesz, żeby odprowadził cię któryś z moich ludzi? - Nie, dzięki. - Louise rzuciła ostatnie spojrzenie na ciało. Nie była to udana noc, ale
przeżyłam już gorsze. - Rozumiem. - Pozdrowienia dla Roarke' a - dodała Louise i ruszyła w stronę wejścia do budynku. Jej miejsce u boku Eve zajęła Peabody. - Znamy już tożsamość ofiary, pani porucznik. Bryna Bankhead, lat dwadzieścia trzy, rasy mieszanej. Samotna. Zajmowała apartament 1207 w tym budynku. Pracowała u Saksa przy Piątej Alei. Bielizna. Ustaliłam czas zgonu na pierwszą piętnaście. - Pierwszą piętnaście? - powtórzyła Eve i pomyślała o zielonym wyświetlaczu zegara przy jej łóżku. - Tak jest. Robiłam wszystkie pomiary dwukrotnie. Eve zmarszczyła czoło, spoglądając na sprzęt pomiarowy i na kałużę krwi obok ciała. - Świadek zeznała, że wypadek miał miejsce około pierwszej trzydzieści. Kiedy odebrano zgłoszenie? Zakłopotana Peabody połączyła się z centralą, by ustalić czas zgłoszenia. - Pierwsza trzydzieści sześć - odparła po chwili i westchnęła ciężko. - Musiałam spieprzyć coś przy pomiarach - zaczęła. Przepraszam ... - Nie przepraszaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spieprzyłaś. - Eve przykucnęła, otworzyła własną torbę ze sprzętem pomiarowym i wyjęła swoje przyrządy. Przeprowadziła test po raz trzeci, osobiście. - Ustaliłaś czas zgonu prawidłowo. Do oficjalnej dokumentacji - kontynuowała, włączając nagrywanie. - Ofiara zidentyfikowana jako Bryna Bankhead, przyczyna śmierci nieokreślona. Czas zgonu - pierwsza piętnaście, ustalony przez sierżant Delię Peabody i prowadzącą śledztwo porucznik Eve Dallas. Przewróćmy ją na plecy, Peabody. Asystentka przełknęła z trudem ślinę, powstrzymując pytania, które cisnęły jej się na usta, i nudności podchodzące do gardła. Na moment oczyściła umysł z wszelkich uczuć, później jednak pamiętała, że przypominało to przewracanie torby pełnej połamanych patyków pływających w gęstej cieczy. - Uderzenie zniszczyło w znacznym stopniu twarz ofiary. - Boziu ... - jęknęła słabo Peabody. - Kończyny i tułów także zostały poważnie uszkodzone, trudno więc określić w tej chwili, czy przed śmiercią ofiara odniosła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma kolczyki. - Eve wyjęła małe szkło powiększające, przyjrzała się z bliska uszom kobiety. - Wielobarwne kamienie w złotych oprawach, tak jak oczko pierścionka na środkowym palcu prawej dłoni.
Pochyliła się niżej, tak że jej usta dotykały niemal szyi ofiary. Peabody tymczasem musiała się zmagać z drugą falą mdłości. - Pani porucznik ... - Perfumy. Używała perfum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierwszej w nocy chodzisz po swoim mieszkaniu w drogich kolczykach, do tego wyperfumowana? - Jeśli o pierwszej w nocy jeszcze nie śpię, to zazwyczaj chodzę po mieszkaniu w moich pluszowych kapciach. Chyba że ... - Tak. - Eve podniosła się z klęczek. - Chyba że masz towarzystwo. - Odwróciła się do technika z ekipy medycznej. Zabierzcie ją. Chcę, żeby jak najszybciej przeprowadzono sekcję. Niech sprawdzą dobrze, czy przed śmiercią miała jakieś kontakty seksualne i czy nie była wcześniej raniona. Peabody, my tymczasem obejrzymy sobie jej mieszkanie. - Nie wyskoczyła sama. - Wszystko na to wskazuje. - Weszły do holu. Małe ciche pomieszczenie znajdowało się pod stałą obserwacją kamer. Potem dostarczysz mi dyskietki ochrony. - Eve zwróciła się do asystentki. - Na razie tylko te z holu i z dwunastego piętra. W ciszy przeszły do windy, Eve zamówiła dwunaste piętro. Peabody przestępowała z nogi na nogę, wreszcie się odezwała, siląc się na swobodny ton: - No tak ... Będziesz wzywać tych z działu elektronicznego? Eve włożyła ręce do kieszeni i wbiła wzrok w wypolerowane metalowe drzwi windy. Romantyczny związek Peabody z Janem McNabem, detektywem z Wydziału Przestępstw Elektronicznych, rozleciał się ostatnio z wielkim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcześniej wysłuchać jej rad, pomyślała gorzko Eve, nie spełniona miłość dwojga policjantów nie leżałaby teraz w gruzach, bo w ogóle nie miałaby miejsca. - Daj sobie spokój, Peabody. - To racjonalne pytanie związane ściśle z procedurą, a nie z ... niczym innym. - Peabody przemawiała sztywnym tonem, w którym kryło się jednocześnie oburzenie i zranione uczucia i złość. Jest w tym naprawdę dobra, pomyślała Eve. - Jeśli jako inspektor prowadzący śledztwo uznam, że niezbędna jest nam pomoc wydziału elektronicznego, z pewnością skorzystam z tej pomocy. - Mogłabyś poprosić o kogoś innego, a nie tego, którego imienia nie chcę nawet głośno wymawiać - mruknęła Peabody. - Feeney zarządza WPE. Nie będę mu mówić, którego ze swych ludzi ma
oddelegować do tej sprawy. Do diabła, Peabody, wcześniej czy później trafisz na McNaba i będziesz musiała z nim pracować i dlatego właśnie nie powinnaś była nigdy pozwolić, żeby cię przeleciał. - Mogę z nim pracować. Wcale mi to nie przeszkadza - oświadczyła Peabody z mocą, opuszczając windę. - Jestem profesjonalistką, w odróżnieniu od osób, które zawsze się mądrzą i popisują, a w dodatku przychodzą do pracy w dziwacznych ubraniach. Eve stanęła przed drzwiami mieszkania Bankhead i uniosła lekko brwi. - Twierdzisz, że nie jestem profesjonalistką? - Nie, skąd! Ja ... - Peadoby rozluźniła nagle ramiona, a do jej oczu powrócił uśmiech. - Nigdy nie nazwałabym twoich ubrań dziwacznymi, Dallas, choć jestem niemal pewna, że masz na sobie męską koszulę. - No dobrze, skoro już przeszła ci złość, to włączę z powrotem nagrywanie. Otwieram drzwi do mieszkania ofiary za pomocą uniwersalnego kodu - oświadczyła Eve, otwierając zamki. Uchyliła drzwi i przyjrzała im się uważnie. - Wewnętrzny łańcuch i zatrzaski nie były używane. Światła w holu i pokoju są przygaszone. Co czujesz, Peabody? - Hm ... świeczki, może perfumy. - Co widzisz? - Ładnie urządzone mieszkanie. Obraz przedstawia ... ukwieconą wiosenną łąkę. Na stoliku obok sofy stoją dwa kieliszki i otwarta butelka wina, co oznacza, że ofiara miała tego wieczoru towarzystwo. - Dobrze. - Choć Eve miała nadzieję, że asystentka wyciągnie nieco dalej idące wnioski, skinęła głową. - Co słyszysz? - Muzykę. Działa system audio. Skrzypce i fortepian. Nie rozpoznaję melodii. - Nie chodzi o konkretną melodię, tylko o jej nastrój - odparła Eve. - Romans. Rozejrzyj się jeszcze raz wokół siebie. Wszystko jest na swoim miejscu, czyste, eleganckie, zorganizowane. Zostawiła jednak otwartą butelkę wina i używane kieliszki. Dlaczego? - Nie miała okazji, by je uprzątnąć. - Ani wyłączyć muzyki i światła. - Eve przeszła dalej, zajrzała do kuchni przylegającej do pokoju. Blat był czysty i pusty, leżał na nim tylko korkociąg i korek. - Kto otworzył wino, Peabody? - Najprawdopodobniej jej towarzysz. Gdyby zrobiła to sama, to biorąc pod uwagę stan całego mieszkania, schowałaby korkociąg, a korek wyrzuciła do śmieci. - Mmm ... Drzwi na balkon w salonie zamknięte i zabezpieczone od wewnątrz. Jeśli było to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy sypialnię.
- Nie uważasz, żeby to było samobójstwo albo wypadek? - Na razie nic nie uważam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która utrzymuje swoje mieszkanie w idealnej czystości, i że dowody wskazują na to, że spędziła przynajmniej część tego wieczoru w czyimś towarzystwie. Eve przeszła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zdawały się unosić w lekkim wietrze wpadającym do pokoju przez otwarte drzwi balkonu. Łóżko było zasłane, a rozrzucona pościel pokryta setkami różowych płatków róż. Obok łóżka leżała czarna sukienka, czarna bielizna i czarne buty wieczorowe. Pod ścianami migotały dopalające się świece. - Przeprowadź analizę miejsca zbrodni - poleciła Eve. - Wygląda na to, że przed śmiercią ofiara odbywała lub zamierzała odbyć stosunek seksualny. Ani tutaj, ani w salonie nie widać żadnych śladów walki, co oznacza, że stosunek odbył się lub był planowany za zgodą obu stron. - To nie był seks, Peabody. To było uwodzenie. Będziemy musieli dowiedzieć się, kto uwiódł kogo. Zbadaj całe mieszkanie, a potem załatw mi te dyskietki ochrony. - Eve nałożyła na ręce substancję zabezpieczającą i otworzyła szufladę w stoliku nocnym. - Szuflada ze skarbami. - Słucham? - Szuflada seksu, Peabody. Zapasy samotnej dziewczyny, między innymi kondomy. Ofiara lubiła mężczyzn. Kilka butelek smakowych olejków do ciała, wibrator na wypadek, gdyby musiała lub chciała zaspokoić się sama, maść dopochwowa. Standardowe, powiedziałabym nawet konserwatywne przybory. Żadnych gadżetów czy materiałów, które wskazywałyby, że ofiara preferowała kontakty z tą samą płcią. - Więc jej towarzysz był mężczyzną. - Albo kobietą, która chciała poszerzyć horyzonty Bankhead. Dowiemy się tego, kiedy obejrzymy materiał z kamer ochrony. Może dopisze nam szczęście i przy sekcji zwłok lekarze znajdą coś w niej. Eve weszła do łazienki sąsiadującej z sypialnią. Była lśniąco czysta, nawet obszyte wstążkami ręczniki wisiały w idealnym porządku. Na półkach stały kolorowe mydełka w wymyślnych opakowaniach, perfumowane kremy w szklanych i srebrnych słoikach. - Przypuszczam, że jej partner nie przychodził się tutaj umyć. Sprowadź tu ekipę - poleciła. - Niech sprawdzą, czy nasz Romeo nie zostawił jednak jakichś śladów. - Otworzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekarstwami, przejrzała zawartość. Zwykłe podręczne środki, nic ciężkiego. Półroczny zapas dwudziestoośmiodniowych tabletek
antykoncepcyjnych. Szuflada obok umywalki wypełniona była starannie ułożonymi kosmetykami. Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twarzy i ciała. Spędzała przed tym lustrem mnóstwo czasu, rozmyślała Eve. Sądząc po małej czarnej sukience, winie i świeczkach, wyjątkowo dużo czasu spędziła tu minionego wieczoru. Przygotowując się dla mężczyzny. Eve powróciła do łącza umieszczonego w sypialni i odtworzyła ostatnią rozmowę. Stała w bezruchu i słuchała, jak śliczna Bryna Bankhead, odziana w małą czarną, rozmawia o planach na wieczór z brunetką o imieniu CeeCee. Jestem trochę zdenerwowana, ale przede wszystkim podniecona. Wreszcie się spotkamy. Jak wyglądam? Wyglądasz cudownie, Bry. Pamiętaj tylko, że prawdziwa randka to co innego niż elektroniczny flirt. Nie spiesz się, dziś wieczorem pozwól mu tylko na kolację w jakiejś restauracji, dobrze? Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jakbym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze sobą tak wiele wspólnego i korespondujemy już od tygodni. Poza tym to ja zaproponowałam to spotkanie, a on powiedział, byśmy spotkali się w jakimś publicznym miejscu, żebym nie czuła się skrępowana. Jest taki troskliwy, taki romantyczny. Boże, spóźnię się. Nienawidzę się spóźniać. Muszę iść. Nie zapominaj o niczym. Chcę znać szczegóły. Jutro opowiem ci o wszystkim. Życz mi szczęścia, CeeCee. Naprawdę myślę, że to może być właśnie ten. - Tak - mruknęła Eve, wyłączając łącze. - Ja też tak myślę.
2 Po powrocie do swego gabinetu w komendzie Eve przejrzała dyskietki ochrony z dnia poprzedzającego noc morderstwa. Ludzie wchodzili i wychodzili. Mieszkańcy i goście. Jej uwagę przykuły dwie szczupłe, bliźniaczo podobne blondynki, które przechadzały się po holu jako osoby do towarzystwa. Podwójna przyjemność, pomyślała, obserwując, jak jedna z nich rozmawia przez telefon, druga zaś notuje czas i miejsce następnego spotkania. Bryna Bankhead wpadła do holu o szóstej czterdzieści pięć, z całą stertą zakupów i uroczym rumieńcem na buzi. Szczęśliwa, pomyślała Eve. Podniecona. Chce jak najszybciej wyjechać na górę, wyjąć nowe ubrania i się nimi nacieszyć. Wykąpie się, zrobi sobie makijaż, kilka razy zmieni zdanie co do kreacji, którą powinna włożyć na wieczór. Może przygotuje jakąś drobną przekąskę, by nerwy nie ściskały jej zbyt mocno żołądka. Typowa samotna kobieta w oczekiwaniu na randkę. Kobieta, która nie wie, że nim noc dobiegnie końca, będzie tylko kolejnym numerem w policyjnej statystyce. Tuż przed siódmą trzydzieści do holu weszła Louise. Ona także poruszała się szybko - ale robiła to zawsze. W jej oczach nie było radosnego błysku, ekscytacji wywołanej zbliżającym się spotkaniem. Wydawała się rozproszona i zmęczona. Doktor Dimatto nie niosła żadnych zakupów, zauważyła Eve. Tylko sprzęt medyczny i torbę wielką jak Idaho. Niezbyt typowa samotna kobieta, która wyglądała tak, jakby z góry już założyła, że czeka ją nieudany wieczór. I która nie wiedziała, że wieczór ten zakończy się tragicznym i przerażającym wydarzeniem. Louise była szybsza od Bryny. Już o ósmej trzydzieści wyszła z windy wbita w zabójczą czerwoną sukienkę. Odświeżona i wymuskana, nie wyglądała już jak przepracowany, oddany szczytnym ideałom krzyżowiec. Wyglądała bardzo kobieco i seksownie. Facet, który minął ją w holu, najwyraźniej zgadzał się z tą opinią. Kiedy przechodzili obok siebie, spoglądał z aprobatą na jej kształtny tyłeczek. Louise albo tego nie zauważyła, albo wcale jej to nie obchodziło, nie zaszczyciła go bowiem nawet najmniejszym spojrzeniem. Z windy wysiadł także jakiś dzieciak, na oko osiemnastoletni. Ubrany był w czarny skórzany kombinezon, pod pachą niósł skuter powietrzny. Rzucił go na podłogę, a gdy otworzyły się przed nim drzwi holu, wskoczył nań ze zręcznością
i wdziękiem, którego nie mogła nie podziwiać, i błyskawicznie zniknął w ciemności nocy. Eve sączyła powoli kawę, obserwując, jak Bryna opuszcza budynek tuż przed dziewiątą. Nie zważając na to, że ma buty na wysokich obcasach i że jeden nieostrożny krok może skończyć się dla niej bolesnym skręceniem kostki, prawie biegła, by nie spóźnić się na wytęsknione spotkanie. Jej włosy ułożone były w sztywną, lśniącą konstrukcję, przypominającą wieżę z kości słoniowej. Na twarzy o delikatnej karmelowej barwie płonęły rumieńce ekscytacji i zdenerwowania. Niosła małą wieczorową torebkę, a jej uszy zdobiły wielobarwne kolczyki. - Peabody, sprawdź wszystkie kursy taksówek w pobliżu tego budynku. Spieszy się, więc jeśli nie była umówiona gdzieś w pobliżu, to na pewno wzięła taksówkę. - Eve zaczęła przesuwać szybciej obraz, zwalniając tylko wtedy, gdy ktoś wchodził do środka lub wychodził. - Była atrakcyjną kobietą - myślała głośno. - Wydawała się dość rozsądna, miała swoje mieszkanie, dobrą pracę. Dlaczego ktoś taki szuka partnera przez sieć? - Łatwo ci mówić - mruknęła Peabody, ściągając na siebie rozeźlone spojrzenie przełożonej. - O Jezu, Dallas, ty jesteś mężatką. My, samotne kobiety, żyjemy w dżungli, pełnej małp, wężów i pawianów. - Flirtowałaś kiedyś przez sieć? Peabody zaszurała nerwowo nogami. - Może. I nie chcę o tym rozmawiać. Rozbawiona Eve powróciła do śledzenia nagrań z holu budynku. - O wiele, wiele dłużej byłam samotną kobietą niż mężatką. Nigdy nie zniżyłam się do flirtu w sieci. - Wielka mi sztuka, kiedy ktoś jest wysoki i szczupły, ma niesamowite kocie oczy i seksowny dołek w brodzie. - Podrywasz mnie, Peabody? - Mej miłości do ciebie nie da się opisać żadnymi słowami, Dallas, ale postanowiłam, że nie będę już nigdy wiązać się z policjantami. - Bardzo rozsądnie. Oho, są. Zatrzymaj obraz. Zegar w rogu ekranu wskazywał jedenastą trzydzieści osiem. W ciągu niecałych trzech godzin Bryna najwyraźniej zdążyła się już bliżej zapoznać ze swoim elektronicznym kochankiem. Szli objęci wpół, przytuleni i roześmiani. - Facet wygląda ... świetnie - oświadczyła Peabody, pochylając się niżej nad ekranem. - Spełnienie marzeń każdej panienki. Wysoki, przystojny brunet. Eve jęknęła cicho. Mężczyzna rzeczywiście był wysoki i szczupły. Długie kręcone włosy okrywały jego ramiona wspaniałą gęstą grzywą. Miał poetycznie bladą skórę, od której
odcinały się wyraźnie małe błyszczące szmaragdy osadzone w kąciku ust i na kości policzkowej, w pobliżu ucha. Tę samą zieloną barwę miały jego oczy. Cienka linia starannie przystrzyżonej brody biegła od dolnej wargi w dół podbródka. Miał na sobie ciemny garnitur i rozpiętą pod szyją koszulę również szmaragdowozieloną. - Ładna parka - dodała Peabody. - Bryna wygląda, jakby nieźle sobie popiła. - To coś więcej niż alkohol - odparła Eve i poleciła, by komputer zrobił zbliżenie na twarz kobiety. - Ma w oczach narkotykowy błysk. On? - Zbliżenie na twarz mężczyzny. Całkiem trzeźwy. Skontaktuj się z kostnicą. Chcę, żeby zwrócili szczególną uwagę na zawartość toksyn w jej organizmie. Komputer? Czekam na instrukcje ... - Tak, tak, spróbujmy wykonać pewne drobne zadania. Ponieważ od niedawna, po długich i usilnych staraniach, miała wreszcie nowy sprzęt, miała też nadzieję. - Odszukaj w bankach identyfikacyjnych dane mężczyzny, którego twarz znajduje się teraz na ekranie. Chcę znać jego nazwisko. Otwieram banki identyfikacyjne. Poszukiwanie ograniczyć do miasta, stanu, kraju czy Ziemi? Eve poklepała metalową obudowę maszyny. - O, to mi się podoba. Zacznijmy od Nowego Jorku. Kontynuuj przeglądanie zawartości dysku w normalnym tempie. Wykonuję... Komputer mruczał cicho, a obraz na ekranie znów zaczął się poruszać. Bryna i jej towarzysz zatrzymali się przed drzwiami windy, mężczyzna uniósł jej dłoń do ust. - Dobrze, teraz obraz z windy numer dwa, jedenasta czterdzieści. Na monitorze pojawił się widok z wnętrza windy. Eve obserwowała, jak w drodze na dwunaste piętro para kochanków poczyna sobie coraz śmielej. Mężczyzna całował delikatnie czubki palców Bryny, potem pochylił się, by wyszeptać jej coś do ucha. W końcu to ona przyspieszyła tempo, przyciągnęła go do siebie, przywarła do jego ciała i ust. To jej ręka wsunęła się pomiędzy nich, sięgnęła w dół. Kiedy rozsunęły się drzwi windy, wytoczyli się na zewnątrz, wciąż zamknięci w uścisku. Eve po raz kolejny poprosiła o zmianę dysku i obserwowała parę kochanków, kiedy ci zmierzali do drzwi mieszkania. Bryna miała drobne kłopoty z rozkodowaniem zamków, straciła na moment równowagę i oparła się o kochanka. Kiedy weszła do środka, ten zatrzymał się na progu.
Dżentelmen w każdym calu, pomyślała Eve, z ciepłym uśmiechem na ustach i niemym pytaniem w oczach. Zaprosisz mnie do środka? Widziała, jak zza drzwi wysuwa się ręka Bryny, chwyta mężczyznę za klapy marynarki. Wciągnęła go do środka i zatrzasnęła drzwi. - To ona tego chciała - stwierdziła Peabody, spoglądając spod uniesionych brwi na monitor. - Tak, ona tego chciała. - Nie chcę przez to powiedzieć, że zasłużyła na śmierć. Chodzi mi tylko o to, że on nie naciskał. Nawet kiedy zaczęła się do niego dobierać w windzie, nie naciskał. Większość facetów w tym momencie już wsadziłaby jej łapsko pod spódnicę. - Większość facetów nie rozrzuca płatków róż na pościeli. Eve przyspieszyła nagranie, zatrzymała obraz, gdy drzwi mieszkania Bryny ponownie się otworzyły. - Zwróć uwagę, o której godzinie niezidentyfikowany mężczyzna opuszcza mieszkanie ofiary. Pierwsza trzydzieści sześć. Dokładnie w tym samym czasie odebraliśmy zgłoszenie wypadku. Louise powiedziała, że sprawdziła najpierw puls. Dajmy jej kilka sekund na otrząśnięcie się z szoku, kilka sekund na podejście do ofiary, czas na sprawdzenie pulsu, a potem wyciągnięcie telefonu i wybranie numeru. On nie mógł wtedy zrobić więcej, niż wyjść z balkonu, przejść przez mieszkanie i otworzyć drzwi. Komputer, kontynuuj przeglądanie. - Trzęsie się - mruknęła Peabody. - Tak, i mocno poci. - Ale nie biegnie, dopowiedziała Eve w myślach. Rozglądał się nerwowo na boki, gdy szedł korytarzem do windy. Lecz nie biegł. Obserwowała go, gdy jechał na dół, oparty plecami o ścianę, ze skórzaną torbą mocno przyciśniętą do piersi. Nie stracił głowy, zauważyła. Myślał dość trzeźwo, by zjechać do podziemi budynku, zamiast do holu, i wyjść z niego korytarzem przeznaczonym dla dostawców, a nie głównymi drzwiami. - W mieszkaniu nie znalazłyśmy żadnych śladów walki. Od chwili śmierci do momentu, gdy spadła na ziemię, upłynęło też zbyt mało czasu, by zdążył posprzątać mieszkanie. Ale ona była martwa, nim wypadła z balkonu. Nim ją wyrzucił - poprawiła się Eve. - Zażywała narkotyki, ale w mieszkaniu nie było żadnych zabronionych środków. Przekaż tym z laboratorium, żeby sprawdzili skład wina w butelce i kieliszkach. Potem idź do domu, prześpij się trochę. - Skontaktujesz się z Feeneyem? Będziesz potrzebowała tych z elektronicznego do sprawdzenia jej komputera i e - maili, które wymieniała z podejrzanym. - Zgadza się. - Eve wstała z krzesła i choć wiedziała, że to błąd, zamówiła w
autokucharzu jeszcze jedną filiżankę kawy. Odłóż osobiste urazy na bok i bierz się do pracy. - Byłabym wdzięczna, gdybyś dała tę samą radę McNabowi. - Robi ci problemy? - Zaskoczona Eve odwróciła się do niej. - Tak. No... niezupełnie. - Peabody wypuściła głośno powietrze. - Nie. - Więc o co chodzi? - Stara się, żebym wiedziała o wszystkich gorących kobietach, z którymi sypia, odkąd się rozeszliśmy. I nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by powiedzieć mi o tym prosto w twarz. Po prostu dba o to, bym usłyszała o wszystkim od innych. - Wygląda na to, że już doszedł do siebie. Ale to ty go rzuciłaś, Peabody. I spotykasz się z Charlesem. - Charles to zupełnie inna historia - odparła Peabody z naciskiem. Chodziło o seksownego mężczyznę do towarzystwa, który stał się jej bliskim przyjacielem. I który nigdy nie był jej kochankiem. - Mówiłam ci już. - Ale nie powiedziałaś McNabowi. Twoja sprawa - dodała Eve szybko, kiedy jej asystentka otworzyła usta, gotowa wdać się w dłuższą dyskusję. - A ja nie chcę już o tym słyszeć. Skoro McNab chce przelecieć wszystkie kobiety w okręgu, a nie cierpi na tym jego działalność zawodowa, to już nie moja sprawa. Ani twoja, koleżanko. Przekaż moje polecenia do laboratońum i idź do domu. Masz się stawić do pracy o ósmej zero zero. Gdy została już sama, Eve usiadła ponownie za biurkiem. - Komputer, stan poszukiwań identyfikacyjnych? Poszukiwania ukończone w osiemdziesięciu ośmiu przecinek dwóch dziesiątych procent. Brak danych. - Rozszerz poszukiwania na bank identyfikacyjny stanu. Przyjąłem. Eve opadła na oparcie krzesła i pociągnęła łyk kawy. Miała nadzieję, że wkrótce pozna nazwisko tajemniczego kochanka, że odda sprawiedliwość Brynie Bankhead. Mimo potężnej dawki kofeiny Eve zażyła więcej snu na podłodze swego biura niż w wielkim pustym łóżku w domu. Po przebudzeniu rozszerzyła zakres bezskutecznych dotąd poszukiwań identyfikacyjnych. Potem przeszła do łazienki, umyła się, przeczesała palcami włosy i zamówiła kolejną filiżankę kawy. Tuż po ósmej wkroczyła do gabinetu kapitana Feeneya w Wydziale Przestępstw Elektronicznych. Feeney stał przed autokucharzem, odwrócony do niej plecami. Podobnie jak Eve ubrany był w koszulę z podwiniętymi rękawami, na którą nałożył szelki z kaburą na służbową broń. Jego sztywne kasztanowe włosy prawdopodobnie widziały tego ranka
grzebień, ale wcale nie wyglądały na bardziej uporządkowane niż fryzura Eve. Weszła do środka, przymrużyła oczy. Wciągnęła powietrze. - Co tu tak pachnie? Feeney obrócił się na pięcie. Jego obwisła, poczciwa twarz wyrażała kompletne zaskoczenie. I poczucie winy, pomyślała Eve. - Nic. Co się dzieje? Ponownie wciągnęła powietrze. - Pączki. Masz tu pączki. - zamknij się. zamknij się. - Podszedł szybko do drzwi i je zatrzasnął. - Chcesz, żeby zleciał mi się tu cały wydział? - Wiedząc, że zatrzaśnięte drzwi nie są żadną przeszkodą dla zgłodniałych policjantów, zamknął je starannie na dwa zamki. - Czego chcesz? - Chcę pączka. - Posłuchaj, Dallas, moja żona dostała ostatnio fioła na punkcie zdrowej żywności. W domu nie można zjeść nic prócz jakichś świństw z tofu i liofilizowanych warzyw. Mężczyzna musi od czasu do czasu wchłonąć trochę tłuszczu i cukru, inaczej cierpi na tym cały jego organizm. - Jestem po twojej stronie, jak wielu innych. Daj mi pączka. - Cholera. - Zrezygnowany, wrócił do autokucharza i otworzył drzwiczki. W środku leżało sześć pachnących, lekko podgrzanych pączków. - A niech mnie ... Świeże pączki. - W cukierni za rogiem co rano robią kilka prawdziwych. Wiesz, ile sobie życzą za jedno takie cudo? Szybka niczym błyskawica, Eve sięgnęła do wnętrza autokucharza, porwała pączka i wbiła weń zęby. - Warte są każdej ceny - powiedziała z ustami pełnymi smakowitego ciasta. - Błagam cię, nie rób hałasu. Jeśli zaczniesz głośniej mlaskać, te hieny wyważą drzwi. - Feeney także wziął sobie pączka i przymknął oczy po pierwszym kęsie. - Nikt nie chce żyć wiecznie, prawda? Powtarzam żonie ciągle: jestem gliniarzem, gliniarze codziennie stają w obliczu śmierci. - Zgadza się. Masz też galaretkę? Nim zdążyła ponownie sięgnąć do wnętrza autokucharza, zatrzasnął drzwiczki. Bardzo rozsądnie. - Więc skoro jestem gliniarzem, stawiam czoło śmierci, i tak dalej, to chyba mogę wchłonąć trochę tłuszczu? - I to bardzo smacznego tłuszczu. - Zlizała z palców lukier. Mogłaby, korzystając z szantażu, wyciągnąć od niego drugiego pączka, ale tyle dobra
naraz z pewnością by jej zaszkodziło. Miałam w nocy trupa. Upadek z dwunastego piętra. - Samobójca? - Nie. Kiedy spadła, była już martwa. Czekam na wyniki z laboratorium, ale wygląda mi to na zabójstwo na tle seksualnym. Miała randkę z nowym chłopakiem, elektroniczni kochankowie. Mam go na dyskietce, kiedy wchodzi do budynku i wychodzi po morderstwie, ale nie znaleźliśmy jego danych. Chciałabym, żebyś odszukał go przez jej komputer. - Masz ten komputer? - Tak. Został zatrzymany z resztą materiałów dowodowych. Ofiara nazywa się Bryna Bankhead, sprawa H - 78926B. - Dobra, odeślę kogoś do tego. - Dzięki. - Eve zatrzymała się jeszcze na moment przy wyjściu. - Feeney, jeśli przekażesz tę sprawę McNabowi, poproś go, żeby trochę ... hm ... hamował się w obecności Peabody. Feeney skrzywił się z bolesnym zakłopotaniem. - O Jezu, Dallas. - Wiem, wiem. - Przeciągnęła dłonią przez włosy. - Ale skoro ja muszę się męczyć z nią, to ty możesz pomęczyć się z nim. - Moglibyśmy zamknąć ich w jednym pokoju i poczekać, aż wszystko sobie wyjaśnią. - Dobra, w ostateczności możemy spróbować i takiego rozwiązania. Daj mi znać, kiedy znajdziecie coś ciekawego w komputerze ofiary. P oszukiwania nie dawały żadnych rezultatów. Bez większej nadziei Eve poszerzyła ich zakres na całą planetę. Sporządziła wstępny raport dla komendanta, potem przesłała go przez wewnętrzną sieć centrali. Poleciła Peabody, by ta pogoniła techników z laboratorium i kostnicy, po czym wyszła do sądu, gdzie miała złożyć zeznania w pewnej sprawie. Dwie i pół godziny później wypadła wściekła z gmachu sądu, przeklinając wszystkich prawników świata. Wyjęła komunikator i przywołała asystentkę. - No i co? - Nie mamy jeszcze ostatecznych wyników badań. - Cholera! - Ciężki dzień w sądzie, co? - Wyglądało to tak, jakby obrońca chciał wmówić przysięgłym, że nowojorska policja ochlapała krwią osobę jego niewinnego klienta, jego pokój hotelowy i ubrania tylko po to, by zniesławić psychopatycznych turystów, którzy dźgają nożem swoje żony podczas małżeńskich kłótni. - Cóż, nie popuszczają za to Izbie Handlowej.
- Ha, ha. - Zidentyfikowaliśmy kobietę, z którą Bankhead rozmawiała przez telełącze kilka godzin przed śmiercią. CeeCee Plunkett. Pracowały razem w dziale bielizny u Saksa. - Weź jakiś radiowóz. Spotkamy się na miejscu. - Tak jest. Proponuję, żebyśmy zjadły lunch w tej ślicznej kafejce na szóstym piętrze. Potrzebuje pani protein, pani porucznik. - Zjadłam dziś pączka. - Uśmiechając się złośliwie, Eve zakończyła rozmowę, przerywając głośny jęk zawodu i zazdrości asystentki. Nastroju nie poprawiła jej wcale podróż przez zakorkowane miasto. Samochody przemieszczały się tak powoli, że gotowa była porzucić wóz i odbyć całą drogę pieszo. Dopóki nie spojrzała na zatłoczone chodniki. Nawet na niebie było ciasno - dryfujące reklamy, autobusy powietrzne, tramwaje pełne turystów. Wszędzie panował nieopisany hałas. Buczały autobusy, trąbiły klaksony, głośno rozbrzmiewała muzyka reklam - większość tych odgłosów stanowiła bezpośrednie pogwałcenie prawa o zanieczyszczeniach dźwiękowych, prawa, którym nikt się nie przejmował i którego nikt nie egzekwował. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu sam ciężar tego hałasu uspokoił Eve, pomógł jej się zrelaksować. Do tego stopnia, że gdy utknęła w korku przed światłami na rogu Madison i Trzydziestej dziewiątej, wychyliła się z okna i odezwała się uprzejmym tonem do straganiarza na ślizgaczu: - Poproszę pepsi. - Małą, średnią czy dużą, droga pani? Uniosła lekko brwi, zaskoczona. Tak miły straganiarz musiał być androidem albo od niedawna pracować w zawodzie. - Niech będzie duża. - Sięgnęła do kieszeni po drobniaki. Kiedy pochylił się, by wziąć od niej pieniądze, zobaczyła, że nie jest to android ani nowicjusz. Dawała mu jakieś dziewięćdziesiąt lal. Jego lśniący uśmiech świadczył o tym, że poświęca higienie lamy ustnej znacznie więcej czasu niż większość jego kolegów po fachu. - Piękny dzień, prawda? - zagadnął. Spojrzała na zatłoczone ulice, na warstwę pojazdów, które przesłaniały niemal całe niebo w tej dzielnicy. - Chyba pan żartuje. Sprzedawca znów odpowiedział jej uśmiechem. - Każdy dzień życia jest piękny, panienko. Pomyślała o Brynie Bankhead. - Pewnie ma pan rację. Otworzyła kubek z pepsi i sącząc w zamyśleniu zimny napój, przesuwała się powoli
po Madison. Przy Pięćdziesiątej Pierwszej zjechała na parking, wcisnęła się w wolne miejsce i wyjęła odznakę służbową. Potem wzięła głęboki oddech, przygotowując się wewnętrznie do czekającego ją trudnego zadania, i weszła do działu kosmetycznego domu handlowego Saksa. Przy drzwiach krążyły elegancko wystrojone androidy, czyhające na oszołomionych kolorowym i bogatym wystrojem klientów. Wspierały ich zastępy ludzkich sprzedawców, którzy obsługiwali poszczególne stoiska i patrolowali alejki pomiędzy półkami, wypatrując - zdaniem Eve - nielicznych uciekinierów. Powietrze ciężkie było od zapachu różnego rodzaju kosmetyków. oKobieta android o lśniących fioletowych włosach przemknęła błyskawicznie między półkami, by zablokować Eve drogę. Kątem oka Eve widziała, jak w sukurs idzie jej następny android, kobieta srebrnej skórze i zabójczo czerwonych ustach. - Dobry wieczór, witamy w domu handlowym Saksa. Mamy dziś premierę nowego zapachu ... - Jeśli spadnie na mnie choćby jedna, jedyna kropla, wsadzę ci tę buteleczkę do gardła. Tobie też, srebrzysta dziewczyno ostrzegła androida, który zachodził ją z boku. - W istocie, proszę pani, wystarczy jedna kropla Orgasmy, by oczarować kochanka pani marzeń. Eve odsunęła na bok połę kurtki i postukała palcem w pistolet. - Wystarczy jeden strzał, żebyś trafiła do śmieci. No już, zejdź mi z drogi. Android pospiesznie usunął się na bok. Eve słyszała jeszcze, jak wzywa ochronę, kiedy sama przedzierała się przez tłum klientów i konsultantów. Uniosła wyżej odznakę, gdy w jej stronę ruszyły dwa androidy w mundurach. - Policja Nowego Jorku. Sprawa służbowa. Trzymajcie tych przeklętych handlarzy z dala ode mnie. - Tak jest, pani porucznik. Czy możemy pani w czymś pomóc? - Tak. - Schowała odznakę do kieszeni. - Gdzie jest dział bielizny? Tu przynajmniej nie przybiegają do człowieka z naręczami bielizny, pomyślała Eve, kiedy wysiadła na właściwym piętrze. Jednak i tu bombardowano klientów natłokiem zmysłowych towarów i obrazów; nieziemsko zgrabne modelki androidy przechadzały się po sklepie odziane jedynie w seksowną bieliznę lub koszule nocne. Ludzcy sprzedawcy nosili przynajmniej prawdziwe ubrania. Niemal od razu odszukała CeeCee Plunkett. Poczekała jednak odganiając się od natrętnych sprzedawców - aż ta skończy transakcję i zapakuje towar . - Pani Plunkett?
- Tak. Czym mogę pani służyć? Eve pokazała jej odznakę. Czy możemy tu gdzieś spokojnie porozmawiać? CeeCee miała różowe policzki, które nagle stały się śmiertelnie blade. Jej ładne błękitne oczy otworzyły się szeroko. O Boże, Boże, to Bry. Coś stało się Brynie. Nie przyszła do pracy. Nie odpowiada na telefon. Coś jej się stało. Czy możemy gdzieś porozmawiać? Ja ... Tak. - Przyciskając dłonie do skroni, CeeCee rozejrzała się. - Przymierzalnia, ale nie powinnam schodzić ze stoiska ... Hej. - Eve przywołała androida w lśniącym czarnym staniku i majteczkach. - Zajmij się tym na chwilę. Którędy? - spytała CeeCee i Przeszła za ladę, by wziąć ją pod rękę. Tam, z tyłu. Czy ona jest w szpitalu? W którym? Pojadę ją odwiedzić. Kiedy znalazły się już w niewielkiej kabinie przymierzalni, Eve machinalnie zamknęła drzwi. W rogu stał mały, obity pluszem 1.1horcL Podprowadziła tam CeeCee. Proszę usiąść. Stało się coś złego. - Dziewczyna pochwyciła Eve za ramię. Coś bardzo złego. Tak. Przykro mi. - To nigdy nie było i nie mogło być łatwe. Musiała zrobić to szybko, jeden cios w serce zamiast długiej udręki niepewności. - Bryna Bankhead zmarła dziś nad ranem. CeeCee potrząsnęła głową, wciąż kręciła nią powoli, kiedy pierwsze łzy napłynęły jej do oczu i spłynęły po policzkach. Miała wypadek? Próbujemy ustalić, co się właściwie stało. - Rozmawiałam z nią. Rozmawiałam z nią wczoraj wieczorem. Wybierała się na randkę. Proszę, niech mi pani powie, co jej się stało. Media doniosły już o wypadku i okolicznościach śmierci młodej kobiety. Nawet jeśli nie znały jeszcze jej nazwiska, to z pewnością bliskie były już uzyskania tej informacji. - Bryna Bankhead ... wypadła z balkonu. - Wypadła? - CeeCee zaczęła podnosić się ze stołka, potem jednak ponownie na nim usiadła. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. Ten balkon jest zabezpieczony. - Prowadzimy śledztwo, panno Plunkett. Byłabym pani wdzięczna, gdyby zechciała pani odpowiedzieć na kilka pytań. Czy mogę włączyć dyktafon? - Nie mogła stamtąd spaść. - W głosie dziewczyny, prócz szoku, pojawił się gniew i oburzenie. - Nie była głupia ani niezdarna. Nie spadłaby stamtąd.
Eve wyjęła dyktafon. - Zamierzam się dowiedzieć, co zaszło tam naprawdę. Nazywam się Dallas, porucznik Eve Dallas - oświadczyła dla potrzeb nagrania i by przedstawić się CeeCee. - Jestem inspektorem prowadzącym śledztwo w sprawie śmierci Bryny Bankhead. Przesłuchuję panią, CeeCee Plunkett, bo była pani przyjaciółką zmarłej. Rozmawiała pani z nią wczoraj wieczorem przez telełącze, tuż przed tym, jak opuściła swoje mieszkanie. - Tak. Tak. Zadzwoniła do mnie. Była taka zdenerwowana, taka podniecona. - Głos CeeCee załamał się na moment. - Och, Bry ... - Dlaczego była zdenerwowana i podniecona? - Miała randkę. Pierwszą randkę z Dantem. - Jak brzmi jego nazwisko? - Nie wiem. - Dziewczyna sięgnęła do kieszeni po chusteczkę, zamiast jednak wytrzeć oczy, podarła ją na drobne kawałki. Poznali się przez Internet. Nie znali swoich nazwisk, to część umowy. Dla bezpieczeństwa. Od jak dawna kontaktowała się z tym mężczyzną? - Od dwóch, trzech tygodni. - Jak się poznali? - W poetyckiej grupie dyskusyjnej. To była dyskusja o poezji romantycznej na przestrzeni wieków i... O Boże ... - CeeCee pochyliła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach. - Była moją najlepszą przyjaciółką. Dlaczego to spotkało właśnie ją? - Czy Bryna Bankhead zwierzała się pani ze swoich sekretów? - Mówiłyśmy sobie o wszystkim. Wie pani, jak to jest między przyjaciółkami. Mniej więcej, pomyślała Eve. - Więc, o ile pani wiadomo, była to jej pierwsza randka z Dantem? - Tak. Dlatego była taka podekscytowana. Kupiła nową sukienkę i buty. I te piękne kolczyki ... - Czy prawdopodobne jest, by już podczas pierwszej randki sprowadziła go do swojego mieszkania i uprawiała z nim seks? - Nie, to do niej zupełnie niepodobne. - CeeCee roześmiała się nerwowo. - Bry miała wiele dziwnych zwyczajów i przesądów związanych z seksem i stopniami znajomości. Każdy jej chłopak musiał przejść przez coś, co nazywała próbą trzydziestodniową, zanim poszła z nim do łóżka. Powtarzałam jej często, że nic nie zachowuje świeżości przez miesiąc, ale ona ... - CeeCee umilkła nagle. - Co pani właściwie chce przez to powiedzieć? - Próbuję tylko naszkicować sobie jej obraz. Czy zażywała narkotyki? Choć w oczach dziewczyny lśniły jeszcze łzy, jej spojrzenie gwałtownie stwardniało.