wracam do domu...
Moje ciało workiem połamanych
kości...
John Donne
ROZDZIAŁ 1
Śniło jej się Sanktuarium.
Ogromny, stojący na wzniesieniu dom
górował majestatycznie nad wydmami
na wschodzie i moczarami w zachodniej
części wyspy. Białe, drewniane ściany
srebrzyście połyskiwały w świetle
księżyca. Budynek od ponad stu lat
wyglądał niemal tak samo i stanowił
niezbity dowód ludzkiej próżności. W
pobliżu rósł pogrążony w mroku, pełen
cieni i tajemnic dębowy las, przez który
cicho i spokojnie płynęła rzeka. Wśród
drzew migotały złociste roje robaczków
świętojańskich, a nocne zwierzęta
powoli opuszczały dotychczasowe
kryjówki, gdzie zbierały siły do
polowania lub ucieczki. W ciemności
kipiało życie - tajemnicze i okrutne.
Wąskie, wysokie okna
Sanktuarium były zupełnie ciemne.
Żadne światła nie zapraszały na piękne
werandy, nie zachęcały do otworzenia
okazałych drzwi. Była głęboka noc, a w
powietrzu unosił się jedynie wilgotny
oddech morza. Wiatr szeleścił wśród
gałęzi ogromnych dębów i potrząsał
liśćmi palm, które wydawały suche,
trzaskające dźwięki. Białe kolumny, jak
stojący na warcie żołnierze, w milczeniu
pilnowały szerokiej werandy, ale nikt
nie otworzył ogromnych, frontowych
drzwi i nie wybiegł na powitanie.
Była coraz bliżej. Słyszała, jak
pod jej stopami skrzypią muszelki i
piasek. Poruszane przez wiatr
dzwoneczki pobrzękiwały delikatnie,
wygrywając jakąś cichą melodię.
Zawieszona na werandzie huśtawka
skrzypiała łańcuchami, ale nikt na niej
nie siedział i nie podziwiał srebrzystego
księżyca ani spokojnej nocy. W
powietrzu unosił się zapach jaśminu i
róż piżmowych, mieszając się ze słoną,
morską bryzą. Rozlewająca się po
piasku woda szumiała cicho i
jednostajnie, przypominając niezmiennie
mieszkańcom Lost Desire, że ocean,
jeśli tylko przyjdzie mu na to ochota, bez
trudu zdoła pochłonąć ten niewielki
skrawek lądu, i wszystko, co się na nim
znajduje.
Szum morza, tak nieodłącznie
związany z jej dzieciństwem sprawił, że
poczuła się znacznie lepiej. Wiele lat
temu biegała tutaj po lesie swobodna jak
sarna, bez lęku przemierzała moczary, a
na piaszczystych plażach ścigała się z
falami. Robiła to wszystko z beztroską,
na którą może sobie pozwolić jedynie
dziecko. Teraz, będąc dorosłą kobietą,
ponownie znalazła, się w domu. Szybko
pokonała schody, przeszła przez
werandę i położyła dłoń na ogromnej,
mosiężnej gałce, która w świetle
księżyca połyskiwała jak zagubiony
skarb. Zamknięte.
Przekręciła gałkę w prawo, potem
w lewo, w końcu zniecierpliwiona
szarpnęła ogromne, mahoniowe drzwi.
Wpuśćcie mnie, pomyślała, a serce
zaczęło walić jej w piersiach jak
oszalałe. Przyszłam do domu. Wróciłam.
A jednak główne wejście było
zamknięte na klucz. Kiedy przycisnęła
twarz do szyby wysokiego okna tuż
obok, zobaczyła jedynie panującą
wewnątrz nieprzeniknioną ciemność.
Zaczęła się bać.
Teraz już biegła. Chcąc okrążyć
dom, ruszyła szybko przez taras, na
którym kwiaty tłoczyły się w glinianych
doniczkach. Równe, jasne rzędy lilii w
ogrodzie tańczyły niespokojnie na
wietrze. Melodia poruszanych przezeń
dzwoneczków brzmiała ostro i
nieczysto, a szelest liści zmienił się w
ostrzegawczy syk. Usiłowała pokonać
następne drzwi z płaczem waląc w nie
pięściami.
Proszę, błagam, nie zamykajcie się
przede mną. Wpuśćcie mnie do środka.
Szlochając i połykając się co
krok, szła prowadzącą przez ogród
ścieżką. Spróbuje jeszcze od tyłu, przez
ganek. Nikt nigdy nie zamykał tego
wejścia - mama uważała, że kuchenne
drzwi zawsze powinny być otwarte. Ale
nie mogła tam dotrzeć. Nagle wszędzie
dookoła powyrastały drzewa. Były
grube i rosły niezwykle gęsto, a ich
gałęzie i zwisający z nich mech
zagradzały jej drogę.
Zabłądziła. Co chwila połykała
się o wystające korzenie, a kiedy gęste
liście przesłoniły księżyc, otoczyła ją
całkowita ciemność, którą bezskutecznie
starała się przebić wzrokiem. Wiatr
wzmógł się - jęczał, zawodził i smagał
ją dotkliwie. Sterczące liście palm
karłowatych uderzały niczym miecze.
Odwróciła się, ale tam, gdzie jeszcze
przed chwilą była ścieżka, teraz płynęła
rzeka, odcinając jej drogę powrotną do
Sanktuarium. Wysokie, rosnące na jej
brzegach trawy kołysały się jak szalone.
Nagle zobaczyła samą siebie
stojącą samotnie i popłakującą na
drugim brzegu. W tym momencie zdała
sobie sprawę, że nie żyje.
Jo próbowała się wyrwać ze snu.
Z całych sił walczyła z jego ostatnim,
obrazami i przez dobrą chwilę nie mogła
wrócić do rzeczywistości Gdy się
ocknęła, me mogła złapać tchu, a jej
twarz była wilgotna od potu i łez Po
omacku zaczęła szukać nocnej lampki,
strącając przy tym na podłogę książkę
przepełnioną niedopałkami
popielniczkę. Chciała jak najszybciej
rozjaśnić ta czającą ciemność.
Kiedy w końcu zabłysło światło,
podciągnęła do góry kolana, objęła je
rękami i zaczęła się delikatnie kołysać,
pragnąc odzyskać spokój To był tylko
sen, powiedziała sobie. Po prostu zły
sen.
Jest u siebie, we własnym łóżku,
we własnym mieszkaniu - setki
kilometrów od wyspy, na której znajduje
się Sanktuarium. Dorosła
dwudziestosiedmioletnia kobieta nie
powinna przejmować się głupimi snami.
Mimo to, kiedy sięgała po
papierosa, wciąż drżała tak, że dopiero
za trzecim razem udało jej się zapalić
zapałkę.
Zegarek, stojący na stoliku obok
łóżka, wskazywał piętnaście po trzeciej.
Ostatnio coraz częściej budziła się o tej
porze. Nie ma nic gorszego, niż
zdenerwowanie o trzeciej nad ranem.
Spuściła nogi z łóżka i pochyliła się, by
podnieść przewróconą popielniczkę,
zrezygnowała jednak; postanowiła
posprzątać cały bałagan rano. Usiadła, a
jej zbyt duży podkoszulek sfałdował się
na udach. Z całych sił próbowała się
opanować.
Nie wiedziała, dlaczego od
jakiegoś czasu w snach niezmiennie
powraca na Lost Desire, do domu, z
którego uciekła, mając osiemnaście lat.
Podejrzewała jednak, że każdy student
pierwszego roku psychologii bez trudu
zdołałby jej wytłumaczyć symbolikę
tych snów. Dom był zamknięty,
ponieważ szczerze wątpiła, czy, gdyby
chciała do niego wrócić, ktokolwiek
przywitałby ją z otwartymi ramionami.
Ostatnio trochę się nad tym zastanawiała
i zaczynała się obawiać, że jest już za
późno na powrót.
Poza tym nieuchronnie zbliżała się
do trzydziestki, a to właśnie będąc w
tym wieku jej matka opuściła wyspę.
Zniknęła, zostawiając męża i trójkę
dzieci.
Czy Annabelle kiedykolwiek śni
się, że próbuje wrócić do domu? Czy w
jej snach drzwi również są zamknięte?
Nie chciała o tym myśleć. Z
całych sił pragnęła zapomnieć o
kobiecie, która dwadzieścia lat temu
złamała jej serce. Zresztą wszelkie tego
typu rozważania od dawna nie miały już
sensu. Od wielu lat żyła bez matki, bez
rodziny, z dala od Sanktuarium. Zdołała
nawet przez ten czas odnieść sukces -
przynajmniej zawodowy.
Bezwiednie strząsając popiół z
papierosa, Jo rozejrzała się po sypialni.
Urządziła to pomieszczenie z ogromną
prostotą. Chociaż bardzo dużo
podróżowała po świecie, trudno byłoby
znaleźć tu jakieś pamiątki poza
fotografiami. Oprawiała czarno - białe
odbitki, wybierając najbardziej
spokojne ze swoich prac, i dekorowała
nimi ściany pokoju, który miał jej dawać
wytchnienie.
Na jednym ze zdjęć widać było
pustą żelazną ławkę w parku. Na innym
samotna wierzba pochylała swe
delikatne gałęzie nad maleńką, lśniącą
jak lustro sadzawką. Oświetlony
blaskiem księżyca ogród stanowił
wspaniałe studium cieni, faktur i
kontrastujących ze sobą kształtów.
Wyludniona plaża w chwilę po
zniknięciu słońca za linią horyzontu
kusiła obserwatora, by zdjął buty,
wszedł w ramki i poczuł pod stopami
szorstki, wilgotny piasek.
Ten nadmorski pejzaż powiesiła
zaledwie tydzień temu, po powrocie z
wyprawy na wybrzeże Północnej
Karoliny. Jo zdawała sobie sprawę, że
prawdopodobnie właśnie przez tę
podróż nieustannie powraca myślami do
domu. Była bardzo blisko niego. Gdyby
pojechała jeszcze trochę dalej na
południe i dotarła do Georgii, wówczas
bez trudu mogłaby przeprawić się
promem ze stałego lądu na wyspę. Żadne
drogi nie prowadziły na Desire, żadne
mosty nie łączyły brzegów cieśniny.
Mimo to nie pojechała tam.
Zrobiła, co miała do zrobienia i wróciła
do Charlotte, by pogrążyć się w pracy.
I w nocnych koszmarach.
Zgasiła papierosa i wstała.
Doskonale wiedziała, że już nie zaśnie,
dlatego włożyła spodnie od dresu.
Najlepiej będzie, jeśli popracuje w
ciemni i przestanie o tym wszystkim
myśleć.
Wychodząc z sypialni pomyślała,
że może denerwuje się tak bardzo z
powodu albumu. Był to ogromny postęp
w jej karierze. Chociaż zdawała sobie
sprawę, że jej prace są bardzo dobre,
mimo to była serdecznie zaskoczona i
zadowolona, gdy jedno z liczących się
wydawnictw zaproponowało wydanie
książki z jej fotografiami.
Studium natury, czyli świat
widziany oczami Jo Ellen Hathaway,
pomyślała, idąc w stronę niewielkiej,
przypominającej kambuz kuchni, by
zrobić sobie kawę. Nie, to brzmi jak
rozprawa naukowa. Okruchy życia. Zbyt
pompatyczne.
Uśmiechając się lekko odgarnęła z
czoła pachnące papierosowym dymem,
rudawe włosy, po czym szeroko
ziewnęła. Najlepiej będzie, jeśli po
prostu zrobi zdjęcia, a wymyślenie tytułu
zostawi ekspertom.
Zawsze doskonale wiedziała,
kiedy należy się wycofać, a kiedy zająć
jakieś konkretne stanowisko. Przecież
przez całe życie robiła jedno albo
drugie. Może nawet wyśle egzemplarz
książki do domu. Ciekawe, co powie na
to jej rodzina? Czy położą ten album na
jednej z ław, by przyjeżdżający na jeden
dzień goście mogli go kartkować i
zastanawiać się, czyjego autorka, Jo
Ellen Hathaway, jest w jakiś sposób
spokrewniona z Hathawayami
prowadzącymi gospodę w Sanktuarium?
Czy ojciec w ogóle go otworzy, by
zobaczyć, czego Jo nauczyła siew ciągu
tych lat? Czy po prostu wzruszy
ramionami, zostawi książkę nie tkniętą i
pójdzie spacerować po wyspie? Wyspie
Annabelle.
Prawdopodobnie teraz już go w
ogóle nie interesuje, czym zajmuje się
jego starsza córka. Dlatego ona sama nie
powinna zadawać sobie takich pytań.
Jo odpędziła od siebie tę myśl i
zdjęła z haczyka niebieski kubek.
Czekając, aż zaparzy się kawa, oparła
ręce o blat i wyjrzała przez niewielkie
okienko.
W tym momencie doszła do
wniosku, że czasem dobrze jest być na
nogach o trzeciej nad ranem. Nie
zadzwoni telefon. Na pewno nikt nie
będzie chciał z nią porozmawiać, nie
prześle wiadomości faksem ani nie
będzie się spodziewał wiadomości od
niej. Przez kilka najbliższych godzin nie
musi odgrywać żadnej roli, może w
ogóle nic nie robić. Jeśli ma mdłości
albo boli ją głowa, nikt nie musi o tym
wiedzieć, oprócz niej samej.
Za oknem widać było ciemne i
puste ulice, wciąż jeszcze lśniące po
zimowym deszczu. Latarnia uliczna
rzucała niewielki krąg światła. Ta jasna
plama jest w jakiś sposób niezwykle
samotna - nikt z niej nie korzysta,
właściwie nikt jej nie potrzebuje,
pomyślała Jo. Samotność to niezwykle
tajemnicze zjawisko - kryje w sobie
nieskończoną ilość możliwości.
Jak zwykle w takich sytuacjach,
NORA ROBERTS
SANKTUARIUM
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kiedy sponiewierany przez burze
wracam do domu... Moje ciało workiem połamanych kości... John Donne
ROZDZIAŁ 1 Śniło jej się Sanktuarium. Ogromny, stojący na wzniesieniu dom górował majestatycznie nad wydmami na wschodzie i moczarami w zachodniej części wyspy. Białe, drewniane ściany srebrzyście połyskiwały w świetle księżyca. Budynek od ponad stu lat wyglądał niemal tak samo i stanowił niezbity dowód ludzkiej próżności. W pobliżu rósł pogrążony w mroku, pełen cieni i tajemnic dębowy las, przez który cicho i spokojnie płynęła rzeka. Wśród drzew migotały złociste roje robaczków świętojańskich, a nocne zwierzęta powoli opuszczały dotychczasowe
kryjówki, gdzie zbierały siły do polowania lub ucieczki. W ciemności kipiało życie - tajemnicze i okrutne. Wąskie, wysokie okna Sanktuarium były zupełnie ciemne. Żadne światła nie zapraszały na piękne werandy, nie zachęcały do otworzenia okazałych drzwi. Była głęboka noc, a w powietrzu unosił się jedynie wilgotny oddech morza. Wiatr szeleścił wśród gałęzi ogromnych dębów i potrząsał liśćmi palm, które wydawały suche, trzaskające dźwięki. Białe kolumny, jak stojący na warcie żołnierze, w milczeniu pilnowały szerokiej werandy, ale nikt nie otworzył ogromnych, frontowych drzwi i nie wybiegł na powitanie.
Była coraz bliżej. Słyszała, jak pod jej stopami skrzypią muszelki i piasek. Poruszane przez wiatr dzwoneczki pobrzękiwały delikatnie, wygrywając jakąś cichą melodię. Zawieszona na werandzie huśtawka skrzypiała łańcuchami, ale nikt na niej nie siedział i nie podziwiał srebrzystego księżyca ani spokojnej nocy. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i róż piżmowych, mieszając się ze słoną, morską bryzą. Rozlewająca się po piasku woda szumiała cicho i jednostajnie, przypominając niezmiennie mieszkańcom Lost Desire, że ocean, jeśli tylko przyjdzie mu na to ochota, bez trudu zdoła pochłonąć ten niewielki skrawek lądu, i wszystko, co się na nim
znajduje. Szum morza, tak nieodłącznie związany z jej dzieciństwem sprawił, że poczuła się znacznie lepiej. Wiele lat temu biegała tutaj po lesie swobodna jak sarna, bez lęku przemierzała moczary, a na piaszczystych plażach ścigała się z falami. Robiła to wszystko z beztroską, na którą może sobie pozwolić jedynie dziecko. Teraz, będąc dorosłą kobietą, ponownie znalazła, się w domu. Szybko pokonała schody, przeszła przez werandę i położyła dłoń na ogromnej, mosiężnej gałce, która w świetle księżyca połyskiwała jak zagubiony skarb. Zamknięte.
Przekręciła gałkę w prawo, potem w lewo, w końcu zniecierpliwiona szarpnęła ogromne, mahoniowe drzwi. Wpuśćcie mnie, pomyślała, a serce zaczęło walić jej w piersiach jak oszalałe. Przyszłam do domu. Wróciłam. A jednak główne wejście było zamknięte na klucz. Kiedy przycisnęła twarz do szyby wysokiego okna tuż obok, zobaczyła jedynie panującą wewnątrz nieprzeniknioną ciemność. Zaczęła się bać. Teraz już biegła. Chcąc okrążyć dom, ruszyła szybko przez taras, na którym kwiaty tłoczyły się w glinianych doniczkach. Równe, jasne rzędy lilii w
ogrodzie tańczyły niespokojnie na wietrze. Melodia poruszanych przezeń dzwoneczków brzmiała ostro i nieczysto, a szelest liści zmienił się w ostrzegawczy syk. Usiłowała pokonać następne drzwi z płaczem waląc w nie pięściami. Proszę, błagam, nie zamykajcie się przede mną. Wpuśćcie mnie do środka. Szlochając i połykając się co krok, szła prowadzącą przez ogród ścieżką. Spróbuje jeszcze od tyłu, przez ganek. Nikt nigdy nie zamykał tego wejścia - mama uważała, że kuchenne drzwi zawsze powinny być otwarte. Ale nie mogła tam dotrzeć. Nagle wszędzie
dookoła powyrastały drzewa. Były grube i rosły niezwykle gęsto, a ich gałęzie i zwisający z nich mech zagradzały jej drogę. Zabłądziła. Co chwila połykała się o wystające korzenie, a kiedy gęste liście przesłoniły księżyc, otoczyła ją całkowita ciemność, którą bezskutecznie starała się przebić wzrokiem. Wiatr wzmógł się - jęczał, zawodził i smagał ją dotkliwie. Sterczące liście palm karłowatych uderzały niczym miecze. Odwróciła się, ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą była ścieżka, teraz płynęła rzeka, odcinając jej drogę powrotną do Sanktuarium. Wysokie, rosnące na jej brzegach trawy kołysały się jak szalone.
Nagle zobaczyła samą siebie stojącą samotnie i popłakującą na drugim brzegu. W tym momencie zdała sobie sprawę, że nie żyje. Jo próbowała się wyrwać ze snu. Z całych sił walczyła z jego ostatnim, obrazami i przez dobrą chwilę nie mogła wrócić do rzeczywistości Gdy się ocknęła, me mogła złapać tchu, a jej twarz była wilgotna od potu i łez Po omacku zaczęła szukać nocnej lampki, strącając przy tym na podłogę książkę przepełnioną niedopałkami popielniczkę. Chciała jak najszybciej rozjaśnić ta czającą ciemność. Kiedy w końcu zabłysło światło,
podciągnęła do góry kolana, objęła je rękami i zaczęła się delikatnie kołysać, pragnąc odzyskać spokój To był tylko sen, powiedziała sobie. Po prostu zły sen. Jest u siebie, we własnym łóżku, we własnym mieszkaniu - setki kilometrów od wyspy, na której znajduje się Sanktuarium. Dorosła dwudziestosiedmioletnia kobieta nie powinna przejmować się głupimi snami. Mimo to, kiedy sięgała po papierosa, wciąż drżała tak, że dopiero za trzecim razem udało jej się zapalić zapałkę. Zegarek, stojący na stoliku obok
łóżka, wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostatnio coraz częściej budziła się o tej porze. Nie ma nic gorszego, niż zdenerwowanie o trzeciej nad ranem. Spuściła nogi z łóżka i pochyliła się, by podnieść przewróconą popielniczkę, zrezygnowała jednak; postanowiła posprzątać cały bałagan rano. Usiadła, a jej zbyt duży podkoszulek sfałdował się na udach. Z całych sił próbowała się opanować. Nie wiedziała, dlaczego od jakiegoś czasu w snach niezmiennie powraca na Lost Desire, do domu, z którego uciekła, mając osiemnaście lat. Podejrzewała jednak, że każdy student pierwszego roku psychologii bez trudu
zdołałby jej wytłumaczyć symbolikę tych snów. Dom był zamknięty, ponieważ szczerze wątpiła, czy, gdyby chciała do niego wrócić, ktokolwiek przywitałby ją z otwartymi ramionami. Ostatnio trochę się nad tym zastanawiała i zaczynała się obawiać, że jest już za późno na powrót. Poza tym nieuchronnie zbliżała się do trzydziestki, a to właśnie będąc w tym wieku jej matka opuściła wyspę. Zniknęła, zostawiając męża i trójkę dzieci. Czy Annabelle kiedykolwiek śni się, że próbuje wrócić do domu? Czy w jej snach drzwi również są zamknięte?
Nie chciała o tym myśleć. Z całych sił pragnęła zapomnieć o kobiecie, która dwadzieścia lat temu złamała jej serce. Zresztą wszelkie tego typu rozważania od dawna nie miały już sensu. Od wielu lat żyła bez matki, bez rodziny, z dala od Sanktuarium. Zdołała nawet przez ten czas odnieść sukces - przynajmniej zawodowy. Bezwiednie strząsając popiół z papierosa, Jo rozejrzała się po sypialni. Urządziła to pomieszczenie z ogromną prostotą. Chociaż bardzo dużo podróżowała po świecie, trudno byłoby znaleźć tu jakieś pamiątki poza fotografiami. Oprawiała czarno - białe odbitki, wybierając najbardziej
spokojne ze swoich prac, i dekorowała nimi ściany pokoju, który miał jej dawać wytchnienie. Na jednym ze zdjęć widać było pustą żelazną ławkę w parku. Na innym samotna wierzba pochylała swe delikatne gałęzie nad maleńką, lśniącą jak lustro sadzawką. Oświetlony blaskiem księżyca ogród stanowił wspaniałe studium cieni, faktur i kontrastujących ze sobą kształtów. Wyludniona plaża w chwilę po zniknięciu słońca za linią horyzontu kusiła obserwatora, by zdjął buty, wszedł w ramki i poczuł pod stopami szorstki, wilgotny piasek.
Ten nadmorski pejzaż powiesiła zaledwie tydzień temu, po powrocie z wyprawy na wybrzeże Północnej Karoliny. Jo zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie właśnie przez tę podróż nieustannie powraca myślami do domu. Była bardzo blisko niego. Gdyby pojechała jeszcze trochę dalej na południe i dotarła do Georgii, wówczas bez trudu mogłaby przeprawić się promem ze stałego lądu na wyspę. Żadne drogi nie prowadziły na Desire, żadne mosty nie łączyły brzegów cieśniny. Mimo to nie pojechała tam. Zrobiła, co miała do zrobienia i wróciła do Charlotte, by pogrążyć się w pracy.
I w nocnych koszmarach. Zgasiła papierosa i wstała. Doskonale wiedziała, że już nie zaśnie, dlatego włożyła spodnie od dresu. Najlepiej będzie, jeśli popracuje w ciemni i przestanie o tym wszystkim myśleć. Wychodząc z sypialni pomyślała, że może denerwuje się tak bardzo z powodu albumu. Był to ogromny postęp w jej karierze. Chociaż zdawała sobie sprawę, że jej prace są bardzo dobre, mimo to była serdecznie zaskoczona i zadowolona, gdy jedno z liczących się wydawnictw zaproponowało wydanie książki z jej fotografiami.
Studium natury, czyli świat widziany oczami Jo Ellen Hathaway, pomyślała, idąc w stronę niewielkiej, przypominającej kambuz kuchni, by zrobić sobie kawę. Nie, to brzmi jak rozprawa naukowa. Okruchy życia. Zbyt pompatyczne. Uśmiechając się lekko odgarnęła z czoła pachnące papierosowym dymem, rudawe włosy, po czym szeroko ziewnęła. Najlepiej będzie, jeśli po prostu zrobi zdjęcia, a wymyślenie tytułu zostawi ekspertom. Zawsze doskonale wiedziała, kiedy należy się wycofać, a kiedy zająć jakieś konkretne stanowisko. Przecież
przez całe życie robiła jedno albo drugie. Może nawet wyśle egzemplarz książki do domu. Ciekawe, co powie na to jej rodzina? Czy położą ten album na jednej z ław, by przyjeżdżający na jeden dzień goście mogli go kartkować i zastanawiać się, czyjego autorka, Jo Ellen Hathaway, jest w jakiś sposób spokrewniona z Hathawayami prowadzącymi gospodę w Sanktuarium? Czy ojciec w ogóle go otworzy, by zobaczyć, czego Jo nauczyła siew ciągu tych lat? Czy po prostu wzruszy ramionami, zostawi książkę nie tkniętą i pójdzie spacerować po wyspie? Wyspie Annabelle.
Prawdopodobnie teraz już go w ogóle nie interesuje, czym zajmuje się jego starsza córka. Dlatego ona sama nie powinna zadawać sobie takich pytań. Jo odpędziła od siebie tę myśl i zdjęła z haczyka niebieski kubek. Czekając, aż zaparzy się kawa, oparła ręce o blat i wyjrzała przez niewielkie okienko. W tym momencie doszła do wniosku, że czasem dobrze jest być na nogach o trzeciej nad ranem. Nie zadzwoni telefon. Na pewno nikt nie będzie chciał z nią porozmawiać, nie prześle wiadomości faksem ani nie będzie się spodziewał wiadomości od
niej. Przez kilka najbliższych godzin nie musi odgrywać żadnej roli, może w ogóle nic nie robić. Jeśli ma mdłości albo boli ją głowa, nikt nie musi o tym wiedzieć, oprócz niej samej. Za oknem widać było ciemne i puste ulice, wciąż jeszcze lśniące po zimowym deszczu. Latarnia uliczna rzucała niewielki krąg światła. Ta jasna plama jest w jakiś sposób niezwykle samotna - nikt z niej nie korzysta, właściwie nikt jej nie potrzebuje, pomyślała Jo. Samotność to niezwykle tajemnicze zjawisko - kryje w sobie nieskończoną ilość możliwości. Jak zwykle w takich sytuacjach,