dariu

  • Dokumenty230
  • Odsłony15 918
  • Obserwuję13
  • Rozmiar dokumentów268.3 MB
  • Ilość pobrań9 964

Roberts Nora - Irlandzka wróżka1 - Dowód miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :578.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Irlandzka wróżka1 - Dowód miłości.pdf

dariu EBooki
Użytkownik dariu wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Nora Roberts Dowód miłości

ROZDZIAŁ PIERWSZY Cassidy czekała. Pani Sommerson rzuciła w jej kierun­ ku trzecią niezaakceptowaną sukienkę. - To po prostu nie pasuje - mruknęła ze złością, spo­ glądając na ciemnoniebieski materiał. Zastanowiła się przez chwilę, po czym cisnęła kolejną sukienkę na stos ubrań, które trzymała Cassidy. Znosiła to z anielską cierpliwością. Sądziła, że po trzech latach pracy jako sprzedawczyni w butiku The Best nauczyła się panować nad nerwami. Ale to nie było wcale takie proste. Posłusznie podążyła za masywną klientką do następnego regału. Po dwudziestu siedmiu minutach, w czasie których Cassidy służyła za wieszak do ubrań, jej z trudem wypracowana cierpliwość została narażona na niemałą próbę. - Niech będą te - oświadczyła na koniec pani Som­ merson i pomaszerowała do przymierzalni. Cassidy zaczęła odwieszać pozostałe sukienki, narze­ kając pod nosem. Ze złością wpięła we włosy poluzowaną spinkę. Julia Wilson, właścicielka sklepu, miała bzika na punkcie schludnego wyglądu. Sprzedawcy musieli mieć zawsze starannie przygładzone fryzury.

6 NORA ROBERTS - Patrząc z dezaprobatą na ciemnoniebieską sukienkę, Cassidy mruknęła ze złością: - Schludność, porządek i brak polotu. Na swoje nieszczęście była niezorganizowana, nie­ konwencjonalna i niestaranna. Osobowość Cassidy najle­ piej symbolizowały jej włosy: jasny, delikatny blond prze­ chodził w ciemny brąz, w efekcie dając barwę złota, ni­ czym na starych malowidłach. Długie, ciężkie pukle stale wymykały się spod upięcia. Podobnie jak Cassidy, były niesforne i uparte, ale jednocześnie miękkie i fascynujące. To właśnie dzięki oryginalnej urodzie zdobyła tę pracę, jako że doświadczenie nie było jej mocną stroną. Julia Wilson uznała jednak, że zgrabna dziewczyna będzie do­ skonałą prezenterką odważniej szych kolekcji. Zwróciła też uwagę na twarz Cassidy. Z pewnością nie odpowiadała utartym kanonom piękna, była jednak niezwykle intrygu­ jąca. Ostre, wyraziste rysy sugerowały arystokratyczne pochodzenie, a wygięte w łuk brwi i długie rzęsy stano­ wiły wspaniałą oprawę dla dużych oczu o zaskakującej fiołkowej barwie. Pani Wilson postanowiła więc powierzyć Cassidy funk­ cję sprzedawczyni w butiku The Best, za zalety uznając urodę i wysoki głos, ale nalegała na noszenie starannej, gładkiej fryzury. W innym uczesaniu - zdaniem pani Wil­ son - nie było jej do twarzy. Szczególnie kiedy rozpuściła włosy, wyglądała zbyt wyzywająco. Właściwie Julia powinna być zadowolona, zwłaszcza że nowa pracownica tryskała energią. Szybko jednak od-

DOWÓD MIŁOŚCI 7 kryła, że Cassidy zbyt poufale odnosi się do klientów, pozwala sobie nawet na niestosowne pytania, a niekiedy udziela nierzetelnych informacji. Często też zdawała się myśleć o wszystkim innym, tylko nie o tym, czym powin­ na zajmować się w czasie pracy. To sprawiało, że Julię zaczynały ogarniać wątpliwości, czy panna Cassidy St. John jest właściwą osobą na tym stanowisku. Po odłożeniu na miejsce odrzuconych przez panią Som- merson ubrań, zniecierpliwiona sprzedawczyni stanęła obok przymierzalni, skąd dobiegał szelest materiału. Jej myśli natychmiast poszybowały tam, dokąd zwykle ucie­ kały w każdej wolnej chwili: do maszynopisu rozłożonego na biurku w mieszkaniu Cassidy. Leżał i czekał. Jak daleko sięgała pamięcią, pisarstwo zawsze było jej pasją. Przez cztery lata studiowała pilnie, by pogłębić wiedzę, tak potrzebną komuś, kto chce parać się literaturą. Kiedy miała dziewiętnaście lat, została bez rodziny i gro­ sza przy duszy. Musiała podejmować się wielu dziwnych zajęć, żeby kontynuować studia. Każdą chwilę, której nie zajmowała jej nauka lub praca, poświęcała pisaniu pierw­ szej powieści. Nie myślała o karierze. Zresztą ilu z tych, którzy po­ święcają się twórczości, osiąga głośny sukces? Była prze­ konana, że jest to jej powołanie. Od dziewczęcych lat wszystkie jej emocje znajdowały ujście w pisaniu. Fascy­ nowali ją ludzie, choć było niewielu, z którymi była ściślej związana. Można by rzec, że jej wiedza o relacjach mię­ dzyludzkich, co było głównym tematem jej utworów, po-

8 NORA ROBERTS chodziła głównie z drugiej ręki, jednak Cassidy była wy­ jątkowo przenikliwym obserwatorem, a także odznaczała się niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią, co razem wzięte rekompensowało stosunkowo niewielki zakres bezpośred­ nich życiowych doświadczeń. Obecnie, rok po uzyskaniu dyplomu, nadal podejmo­ wała się różnych zajęć, żeby zarobić na czynsz. Pierwszy maszynopis krążył od wydawnictwa do wydawnictwa, podczas gdy druga powieść powoli powstawała. Gdy pani Sommerson otworzyła drzwi przymierzalni, Cassidy pogrążona była w myślach nad jedną ze scen powieści. Ujrzawszy sprzedawczynię stojącą w należycie usłużnej pozie, klientka pokiwała głową z aprobatą. - Ta powinna pasować, nie sądzisz? Wybór padł na jaskrawoczerwony jedwab. Kolor pod­ kreślał rumianą cerę pani Sommerson, a zarazem kontra­ stował z jej puszystą, czarną grzywką. Sukienka byłaby dużo bardziej odpowiednia, gdyby pani Sommerson wa­ żyła kilkanaście kilogramów mniej. - Bez wątpienia będzie pani przykuwać wzrok. - Po­ nieważ materiał marszczył się na obfitych biodrach, bo suknia została uszyta na szczuplejszą osobę, Cassidy do­ dała cicho, nie zdając sobie sprawy, że myśli na głos: - Tak, chyba mamy większy rozmiar. - Słucham? Zamyślona Cassidy nie zauważyła groźnie uniesionych brwi pani Sommerson. - Większy rozmiar - powtórzyła uprzejmie. - Ten tro-

DOWÓD MIŁOŚCI 9 chę źle leży na biodrach, ale następny powinien pasować idealnie. - Słucham?! - Z natury czerwona pani Sommerson jeszcze bardziej poczerwieniała. - To właśnie jest mój rozmiar! - Zaraz odszukam większą sukienkę. - Zatopiona w myślach Cassidy nie zauważyła, jak bardzo klientka jest wzburzona. - To jest mój rozmiar! Dopiero pełen furii krzyk pani Sommerson na dobre przywrócił Cassidy do rzeczywistości. Wreszcie uświado­ miła sobie swój błąd. Wystraszyła się nie na żarty. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć na swoje usprawiedliwie­ nie, zza jej pleców wysunęła się Julia. - Wspaniały wybór, pani Sommerson - orzekła wymodulowanym głosem, przypatrując się to zamożnej klientce, to niezdarnej sprzedawczyni. - Ta młoda dama sugeruje, że źle dobrałam rozmiar - powiedziała pani Sommerson, a jej twarz nie była już czerwona, tylko purpurowa. - Ależ nie, proszę pani - próbowała zaprotestować Cassidy, ale umilkła, widząc wzrok Julii. - Jestem przekonana, że panna St. John chciała jedynie wyjawić pani, że ta seria ma przekłamaną numerację. - Mogła sama to powiedzieć, zamiast sugerować, że potrzebuję większego rozmiaru. Powinnaś, Julio, lepiej wyszkolić personel - odparła pani Sommerson i odwróci­ ła się w stronę przymierzalni.

10 NORA ROBERTS Oczy Cassidy rozbłysły na widok pęknięcia materiału na obfitych kształtach rozjuszonej klientki, ale spojrzenie Julii momentalnie przywołało ją do porządku. - Przyniosę odpowiednią sukienkę osobiście, pani Sommerson - powiedziała łagodnie szefowa. - Jestem pewna, że będzie pani zadowolona. A ty - zwróciła się dyskretnie do pracownicy - zaczekaj w moim gabinecie. Oniemiała z przerażenia Cassidy udała się do małego, skromnie urządzonego gabinetu. Rozejrzała się po pokoju i usiadła na małym, prostym krzesełku. Na tym krześle siedziałam, kiedy dostałam tę pracę, sie­ dząc też na nim, zostanę wylana, pomyślała. Oczami wyobraźni zobaczyła tę scenę. Za chwilę wejdzie pani Wil­ son, usiądzie przy pięknym biurku z drzewa różanego, spoj­ rzy na zdenerwowaną pannę St. John, po czym zacznie: - Cassidy, jesteś dobrą dziewczyną, ale nie masz serca do tej pracy. - Pani Wilson, pani Sommerson nie powinna nosić rozmiaru czternaście. Ja... - Oczywiście, że nie powinna. - Cassidy wyobraziła sobie, jak Julia przerywa jej z cierpliwym uśmiechem. - Nie pomyślałam nawet przez chwilę, by sprzedać jej taką sukienkę, ale - tu szefowa uniesie palec dla podkre­ ślenia swych słów - naszym zadaniem jest realizować wszystkie jej zachcianki i łechtać próżność. Takt i sztuka dyplomacji to podstawowe cechy dobrego sprzedawcy. Przed tobą jeszcze wiele nauki, zwłaszcza jeśli chcesz pracować w tym sklepie. Muszę być całkowicie pewna

DOWÓD MIŁOŚCI 11 swojego personelu. Gdyby to był pierwszy taki incydent, mogłabym przymknąć oko, ale... - pani Wilson zrobi krótką pauzę - ...ale nie dalej jak w zeszłym tygodniu oświadczyłaś pannie Teasdale, że w czarnej krepie wyglą­ da jak w żałobie. To nie są metody, jakie tu stosujemy. - Oczywiście, proszę pani - przytaknie Cassidy. - Ale przy włosach i cerze panny Teasdale... - Takt i dyplomacja - powtórzy Julia, jeszcze wyżej unosząc palec. - Mogłaś na przykład zwrócić uwagę, że niebieski będzie podkreślał kolor jej oczu, albo że róż będzie dobrym dodatkiem do jej karnacji. Klienci muszą być rozpieszczani. Każda kobieta opuszczająca nasz sklep powinna czuć, że właśnie zdobyła coś wyjątkowego. - Rozumiem, pani Wilson. Tylko że po prostu nie mogę patrzeć, kiedy ludzie kupują coś, co nie jest dla nich od­ powiednie. - Masz dobre serce - powie łagodnie Julia. - Ale nie masz talentu do tej pracy. W każdym razie takiego, jakiego oczekuję. Zapłacę ci oczywiście pensję i dam dobre referen­ cje. Być może jednak powinnaś zacząć od czegoś łatwiejsze­ go, na przykład od sklepu z artykułami gospodarstwa do­ mowego. W tym miejscu scenariusza przyszłych zdarzeń Cassidy zmarszczyła nos, a zaraz potem otworzyły się drzwi gabi­ netu, weszła Julia i zasiadła za swoim biurkiem z drzewa różanego. Spojrzała na zdenerwowaną pannę St. John, po czym zaczęła: - Cassidy, jesteś dobrą dziewczyną, ale...

12 NORA ROBERTS Takim to sposobem godzinę później panna St. John była już bez pracy. Wałęsała się po Nabrzeżu Rybaków, rozko­ szując się panującą tu atmosferą, jakby żywcem przejętą z wesołego miasteczka. Kochała tę obfitość zapachów, dźwięków i kolorów. I ten radosny tłum. I życie pulsujące w ciągle zmieniających się barwach. San Francisco było w oczach Cassidy idealnym miastem, ale Nabrzeże Ryba­ ków zdawało się bajkową krainą. Marzenia i rzeczywi­ stość zlewały się tu w jedność. Minęła stragan, przepychając się pomiędzy rozwieszo­ nymi błyskotkami, muskając palcami jedwabne szale i chłonąc wszystkimi zmysłami grę świateł, wesoły gwar, mieszaninę zapachów i całą jarmarczną atmosferę. Ciąg­ nęło ją do zatoki, więc ruszyła w jej stronę. Poczuła za­ pach ryb wypełniający powietrze. Był w nim także aromat cebuli i przypraw. Przysłuchiwała się handlarzom, którzy zachwalali swo­ je towary, i patrzyła na kraby gotujące się w kociołku usta­ wionym na chodniku. Na nabrzeżu było mnóstwo tanich restauracji i kramów. Panowały tu tandeta i tani blichtr, ale Cassidy uwielbiała włóczyć się po Nabrzeżu Rybaków, bo miało w sobie coś przyjaznego i kojącego. Pogryzając precle, skierowała się w stronę stoiska z ry­ bami i żywymi krabami. Smużki mgły wiły się u jej stóp, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a podmuchy morskiej bryzy stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Szczęśliwie Cassidy miała na sobie ciepłą marynarkę w śliwkowym kolorze.

DOWÓD MIŁOŚCI 13 Przynajmniej kupiłam sobie trochę ładnych ubrań ze sporym rabatem, pocieszała się w myślach, lecz smutek nadal ją trapił. Zmarszczyła brwi i odgryzła kolejny ka­ wałek precla. Gdyby nie te przeklęte biodra pani Sommer- son, nadal miałaby pracę. A przecież chodziło jej tylko o dobro klientki. Ze złością odpięła spinki i cisnęła je do kosza na śmie­ ci. Uwolnione włosy spłynęły na ramiona długimi, luźnymi lokami. Odetchnęła z ulgą. - Cholera! - zaklęła półgłosem i nerwowo przełknęła kawałek precla. - Naprawdę potrzebowałam tej głupiej pracy. - Zaczęła ogarniać ją depresja. Szła przez port pomiędzy przycumowanymi łodziami, zastanawiając się nad swoją sytuacją finansową. Czynsz mia­ ła opłacony tylko do następnego tygodnia, musiała też kupić kolejną ryzę papieru. Na podstawie szacunkowych kalkulacji doszła do wniosku, że zdoła zaspokoić obie te potrzeby, o ile drastycznie ograniczy wydatki na jedzenie. Cóż, na pewno nie będzie pierwszą pisarką w San Fran­ cisco, która zaciska pasa. A teorie o zdrowym odżywianiu są przereklamowane, pocieszała się w myślach, kończąc precel. Wiedziała, że ten posiłek musi starczyć jej na dłu­ go. Uśmiechnęła się, wsunęła ręce do kieszeni i ruszyła w stronę stacji znajdującej się na końcu portu. Zatokę zaczęła spowijać mgła. Tej nocy była delikatna i niejednolita. Nie przypominała gęstej masy, która często okrywa i wodę, i miasto. Na zachodzie słońce kryło się w falach, rzucając ostatnie promienie. Cassidy czekała na

14 NORA ROBERTS końcowy złoty błysk. Humor powoli jej się poprawiał. Była osobą pełną nadziei i optymizmu, wiary i poczucia szczęścia. Wierzyła w przeznaczenie i była pewna, że dla niej jest nim pisarstwo. Ponieważ gazety co jakiś czas kupowały od niej artykuły i krótkie okazjonalne opowia­ dania, jej marzenia były wciąż żywe. Przez cztery lata studiów pracowicie doskonaliła literacki kunszt, podpo­ rządkowała temu wszystko. Praca dawała jej utrzymanie, lecz nic więcej dla niej nie znaczyła. Na randki chodziła tylko wtedy, gdy nie zaplanowała na dany wieczór jakiejś lektury lub pisania, i traktowała je niezobowiązująco. Do­ tąd nie poznała mężczyzny, który zainteresowałby ją na tyle poważnie, by chciała zejść z obranej ścieżki. Miała jasno wyznaczony cel. Prosta droga, bez zakrętów i ob­ jazdów. Utrata pracy zasmuciła ją jedynie chwilowo. Kiedy wie­ czorne niebo ciemniało, a na nabrzeżu zaczęły rozbłyskiwać lampy, jej nastrój był już dużo lepszy niż kilka godzin wcześ­ niej. W końcu była przecież młoda i dzielna. Coś się znajdzie, pomyślała, wychylając się przez po­ ręcz. Nie potrzebowała dużych pieniędzy i jakakolwiek praca pokryłaby jej potrzeby. Może sklep z artykułami gospodarstwa domowego to rzeczywiście dobre rozwiąza­ nie. Ciężko urazić klienta, sprzedając mu toster. Pocieszo­ na tą myślą, odsunęła od siebie smutki i przyjrzała się mgle, która coraz zachłanniej wyciągała swoje lepkie pal­ ce w jej stronę. Wieczorna bryza dała znać o sobie. Na niebie pojawił

DOWÓD MIŁOŚCI 15 się księżyc, ptaki kończyły swoje śpiewy, szykując się do nocy. Cassidy uśmiechnęła się i oddała marzeniom. Nagle aż podskoczyła, gdyż czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. Nie zdążyła zareagować, gdy stała już odwrócona, patrząc na twarz nieznajomego mężczyzny. Był wysoki, sporo wyższy od niej. Smukłą budowę podkreślały obcisłe dżinsy i czarny sweter. Zaskoczenie, a także nastrój wieczoru nad zatoką spra­ wiły, że Cassidy zwróciła uwagę, iż mężczyzna był przy­ stojny. Jej umysł pracował szybko, próbując ustalić, czy powinna przyglądać mu się pod kątem jego urody, czy traktować go jako zagrożenie. Miał ciemne włosy, za to oczy intensywnie niebieskie. Czarne włosy okalały szczupłą, kościstą twarz i opadały na wysokie czoło. Nos miał długi i prosty, usta pełne i dołek w brodzie. Jego twarz przykuwała uwagę, wręcz fascynowała. Przyglądając mu się, Cassidy doszła jednak do wniosku, że te rysy bardziej pasują do mrocznych zaułków Wybrzeża Barbary niż spokojnych okolic Nabrzeża Rybaków. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, przytrzymała mocniej swoją torebkę i skrzyżowała ramiona. - Mam tylko dziesięć dolarów - powiedziała stanow­ czo. -I potrzebuję ich nie mniej niż ty. - Bądź cicho. - Jego oczy zwęziły się. Cassidy próbowała odgadnąć intencje nieznajomego. Kiedy ujął jej brodę, zadrżała, zwalczając w sobie chęć ucieczki. Bez słowa i z wielką uwagą przyglądał się jej

16 NORA ROBERTS twarzy. Wyglądał jak zahipnotyzowany, od czasu do czasu marszcząc jedynie brwi. Spróbowała wyszarpnąć się z je­ go uchwytu. - Możesz się nie ruszać? - zapytał tonem nieznoszą- cym sprzeciwu. W jego niskim głosie słychać było roz­ drażnienie, a palce mocniej zacisnęły się na jej twarzy. - Posłuchaj - zaczęła spokojnie - mam czarny pas w karate i bez trudu połamię ci obie ręce, jeśli spróbujesz mnie skrzywdzić. - Mówiąc to, spojrzała ponad jego ra­ mieniem, szukając świateł restauracji, które ginęły we mgle. Zorientowała się, że wokół nie było nikogo. - Bez trudu potrafię gołą ręką złamać deskę o grubości dziesię­ ciu centymetrów. - Zauważyła, że mimo szczupłej budo­ wy ramiona mężczyzny były szerokie. -I potrafię bardzo głośno krzyczeć - kontynuowała. - Lepiej odejdź. - Doskonała... - Przesunął kciukiem wzdłuż linii jej brody. Serce Cassidy biło na alarm. - Absolutnie dosko­ nała. - W jednej chwili napięcie uciekło z jego oczu i uśmiechnął się. Zmiana w wyglądzie była tak gwałtowna i zaskakująca, że Cassidy zdziwiła się niepomiernie. - Tylko po co miałabyś to robić? - Co robić? - Łamać gołą ręką taką grubą dechę. - O czym ty mówisz? - zapytała zdumiona, bo ze zde­ nerwowania zapomniała o swoim kłamstwie. A kiedy sobie o nim przypomniała, zmieszała się bardzo. - A tak, to... To dla wprawy... - Przerwała, bo uderzył ją cały absurd tej sytuacji. Oto ona, przyszła pisarka, stoi w opustoszałym,

DOWÓD MIŁOŚCI 17 tonącym we mgle porcie, prowadząc bezsensowną rozmo­ wę z jakimś maniakiem, który trzyma ją za brodę. - Na­ prawdę lepiej mnie puść i odejdź, zanim zrobię ci coś złego. - Właśnie ciebie szukałem. - Kompletnie zignorował jej propozycję. W jego wymowie zauważyła obce naleciałości, nie po­ trafiła jednak odgadnąć, skąd pochodził. - Raczej nie jestem zainteresowana. Mam męża, który jest obrońcą w drużynie futbolowej. Ma metr dziewięć­ dziesiąt wzrostu i waży sto kilogramów. Jest bardzo za­ zdrosny i będzie tu lada moment. A teraz mnie puść i mo­ żesz wziąć sobie te cholerne dziesięć dolarów. - Co ty pleciesz, do diabła? - Uniósł brwi. Mgła gęst­ niała za jego plecami. Wyglądał groźnie. - Myślisz, że chcę cię okraść? - Dreszcz irytacji przemknął przez jego twarz. - Dziecinko, nie zamierzam pozbawić cię ani two­ ich dziesięciu dolarów, ani czci. Chcę cię namalować, a nie zgwałcić. - Namalować? - Była wyraźnie zaintrygowana. - Je­ steś artystą? Nie wyglądasz mi na takiego. - Przypominał raczej pirata, ale dyskretnie to przemilczała. - Naprawdę jesteś malarzem? - I to znakomitym - stwierdził arogancko i uniósł odro­ binę wyżej głowę Cassidy, by księżyc oświetlił jej twarz. - Znanym i utalentowanym. - Uśmiechnął się ujmująco. - Jestem pod wrażeniem tej niezwykle doniosłej de­ klaracji. - Pomyślała, że bez wątpienia jest obłąkany, ale

18 NORA ROBERTS nie zachowuje się agresywnie i nawet potrafi być na swój sposób sympatyczny. Jak jego uśmiech. Zapomniała nawet o strachu. - Właśnie tego się spodziewałem. - Wreszcie puścił jej brodę. - Mieszkam na łodzi na obrzeżach miasta. Pójdzie­ my tam i jeszcze dziś zacznę szkice. W oczach Cassidy pojawiła się nutka rozbawienia. - Najpierw chciałabym zobaczyć jakieś twoje prace. Nie sądzisz, że tak powinno być? Na jego twarzy znów pojawiła się irytacja. - Kobiety mają chyba klapki na oczach i myślą tylko o jednym. Posłuchaj... Jak masz na imię? - Cassidy - odparła odruchowo. - Cassidy St. John. - O nie! Pół Irlandka, pół Angielka. No to mamy niezłą mieszankę wybuchową. - Wcisnął ręce w kieszenie. Cały czas uważnie studiował jej wygląd. - Nie interesuje mnie twoje dziesięć dolarów, nie zamierzam też nastawać na twoją cnotę. Chcę jedynie twojej twarzy. - Nie poszłabym na łódź z samym Michałem Aniołem, gdyby tak się do tego zabrał. - W porządku - rzucił niecierpliwie. - Wypijemy fili­ żankę kawy w dobrze oświetlonej i zatłoczonej restauracji. Czy to ci odpowiada? A jeśli spróbuję zrobić coś niesto­ sownego, to zawsze będziesz mogła połamać stolik swoi­ mi wyćwiczonymi gołymi rękami, czym zwrócisz na sie­ bie uwagę, i na pewno ktoś przyjdzie ci z pomocą. - Na to mogę się zgodzić - odparła, uśmiechając się szeroko.

DOWÓD MIŁOŚCI 19 Zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, złapał ją za rękę i pociągnął do małej, dość obskurnej kafejki. Przez chwilę w milczeniu siedzieli przy stoliku, a on znowu badawczo ją oglądał. Zauważyła, że jego oczy były jeszcze bardziej niebieskie, niż jej się wydawało poprzednio, kontrastując przy tym z ciemną karnacją i czarnymi brwiami i rzęsami. Próbowała odgadnąć, jaki człowiek kryje się za tym nie­ zwykłym błękitnym spojrzeniem. Kelnerka przerwała jej rozmyślania. - Co zamawiacie? - Kawę... Dwie kawy - dodała, ponieważ mężczyzna nie odezwał się słowem, a kiedy kelnerka poszła do kuch­ ni, zapytała: - Dlaczego ciągle mi się tak przyglądasz? To niegrzeczne. I denerwujące. - Światło jest tu okropne, ale zawsze lepsze niż w tam­ tej mgle. Nie wykrzywiaj się! - nakazał. - Przez to po­ wstaje niepotrzebna linia, o tutaj... - Zanim zareagowała, wyciągnął rękę i przesunął palcem pomiędzy jej brwiami. - Masz niezwykłą twarz, tylko jeszcze nie wiem, czy two­ je oczy są jej zaletą, czy też wadą. Jakoś trudno uwierzyć tym fiołkowym oczom. Kiedy Cassidy próbowała strawić tę obrazę, wróciła kelnerka z kawą. Mężczyzna uśmiechnął się do niej pro­ miennie i wyciągnął ołówek z jej kieszonki. - Będę tego potrzebował przez chwilę. - Spojrzał na Cassidy. - Pij kawę, zrelaksuj się. To nie zaboli. Zaczął szkicować, a ona posłusznie zastosowała się do jego poleceń.

20 NORA ROBERTS - Masz jakąś pracę, czy może twój fikcyjny małżonek cię utrzymuje? - Skąd wiesz, że fikcyjny? - Z tego samego źródła, z którego wiem, że miała­ byś poważne kłopoty, by połamać deskę gołymi rękami - odparł, nie przerywając rysowania. - To jak, masz pracę? - Wylali mnie dziś po południu - powiedziała ze smut­ kiem, patrząc w kawę. - To świetnie - ucieszył się. - Nie marszcz czoła! Za­ płacę ci standardową stawkę za dwa miesiące pozowania. To, co planuję stworzyć, nie powinno zająć więcej czasu. Nie bądź taka zdziwiona, Cassidy. Moje intencje od same­ go początku były czyste i jasne. To tylko twoja wyobraź­ nia tworzyła jakieś chore scenariusze. - Moja wyobraźnia zareagowała całkiem prawidłowo na obcego faceta, który niespodziewanie wyłania się z mgły i wyciąga do mnie ręce. Przerwał na chwilę pracę i odparł cierpko: - Nie wydaje mi się, żeby coś takiego miało miejsce. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale jej wzrok zatrzymał się na kartce papieru. Odstawiła filiżankę. - To jest wspaniałe! - wyszeptała z niekłamanym za­ chwytem. - W kilku śmiałych pociągnięciach osiągnął nieprawdopodobny efekt. Zdołał uchwycić nie tylko rysy jej twarzy, ale również wszystkie emocje, jakie nią w tej chwili targały. - To wspaniałe... - powtórzyła. - Ty na­ prawdę masz talent.

DOWÓD MIŁOŚCI 21 - Już ci o tym mówiłem. - Zabrał się znów do szkico­ wania. Mając przed oczyma taki efekt jego krótkiej pracy, Cassidy nabrała wiary w lepsze jutro. Stałe zatrudnienie przez najbliższe dwa miesiące byłoby darem niebios. Po tym okresie powinna już znaleźć jakiegoś wydawcę, który zainteresowałby się jej maszynopisem. Nie musiała więc handlować ani tosterami, ani sznurowadłami, ani mydłem i powidłem! Wolne wieczory na pisanie! Korzyści mno­ żyły się jedna za drugą. To przeznaczenie zesłało jej panią Sommerson. - Naprawdę chcesz, żebym ci pozowała? - Tak, tego właśnie chcę. - Skończył drugi szkic. - Za­ czynamy jutro rano, o dziewiątej. - Ale... - Nie spinaj włosów, nie maluj się zbytnio. Możesz trochę podkreślić oczy, ale nic więcej. - Nie powiedziałam jeszcze... - Zaraz podam ci adres. - W ogóle nie zwracał uwagi na jej próby dojścia do głosu. - Dobrze znasz miasto? - Urodziłam się tutaj. Ale ja... - Świetnie, więc bez problemu trafisz do mojego studia. Nagryzmolił adres na serwetce. Nagle gwałtownie uniósł głowę i uważnie objął Cassidy wzrokiem. Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem. Nie potrafiła nazwać tego, co poczuła, ale była pewna, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Urwało się to równie gwałtownie, jak zaczęło.

22 NORA ROBERTS Mężczyzna wstał, przypomniał godzinę spotkania, po czym wyszedł, zostawiając pieniądze za kawę. Cassidy podniosła rysunki i zaczęła im się przyglądać. Czy rzeczywiście jej podbródek tak wygląda? Uniosła dłonie do twarzy, przypominając sobie, jak on badał jej rysy. Nic złego się nie stanie, jeśli tam pójdzie. Zobaczy, jak to wygląda, i najwyżej zrezygnuje. Zawsze może od­ mówić i wyjść. Z przekonaniem, że tak właśnie w razie potrzeby postąpi, schowała szkice i adres studia do toreb­ ki, po czym wyszła z kafejki na ulicę.

ROZDZIAŁ DRUGI Poranek był cudownie czysty. Cassidy ubrała się w zwykły, niezobowiązujący strój, nie wiedziała bowiem, jak powinna zaprezentować się początkująca modelka na pierwszej sesji. Doszła do wniosku, że w dżinsach i białej koszuli z długimi rękawami będzie wyglądała najbardziej odpowiednio. Zgodnie z poleceniem nie spięła włosów, a makijaż był prawie niewidoczny. Nie zdecydowała jesz­ cze, czy będzie pozowała temu dziwnemu, intrygującemu mężczyźnie, którego spotkała we mgle, ale ciekawość ka­ zała jej przyjść do studia. Przepisała adres do swojego notesu i pospieszyła na przystanek, aby złapać tramwaj jadący do centrum. Nie spodziewała się, że adres, który artysta nagryzmolił na kartce, dotyczył tak ekskluzywnej dzielnicy miasta. Sądzi­ ła raczej, że studio będzie położone niedaleko jej miesz­ kania w North Beach, gdzie panowała swobodna, arty­ styczna atmosfera. Cyganeria - pisarze, muzycy i malarze - zajmowała ten rejon miasta, tworząc jego niepowtarzal­ ny klimat. Pomyślała, że może jej malarz ma bogatego sponsora, który założył dla niego to kosztowne studio. Nieznajomy w ogóle nie odpowiadał jej wyobrażeniom

24 NORA ROBERTS o artystach, a przecież poznała ich całkiem sporo. Zmie­ niła jednak zdanie, kiedy zobaczyła jego ręce. To były najpiękniejsze dłonie, jakie Cassidy kiedykolwiek widzia­ ła. Długie i szczupłe, z wąskimi paznokciami i wyraźnie zaznaczonymi kośćmi. Sprawiały wrażenie delikatnych, a zarazem silnych, o czym przekonała się, kiedy trzymał jej podbródek. Dobrze zapamiętała jego twarz i wielokrotnie przywo­ ływała jej obraz w myślach. Było w niej coś niepowtarzal­ nego - surowego i pociągającego zarazem. Cassidy po­ myślała, że gdyby to ona była malarką, taką właśnie twarz chciałaby uwiecznić na płótnie. Miał bowiem wyraziste kości, a w niepokojąco niebieskich oczach czaiła się jakaś tajemnica. Dźwięk dzwonka tramwaju wyrwał ją z rozmyślań. Głupia jestem, wytknęła sobie w duchu. Nawet nie wiem, jak on się nazywa, a już zachwycam się jego twarzą. To on ma się zachwycać moją, a nie na odwrót. Wysiadła i zatrzymała się na chodniku, rozglądając się za właściwym numerem domu. Miałam rację co do tej dzielnicy, pomyślała. Podobnie jak w innych rejonach miasta, była tu niesa­ mowita mieszanina egzotyki i kosmopolityzmu, roman- tyczności i praktyczności. Wielobarwne oblicze San Fran­ cisco widać było tu równie dobrze, jak w Chinatown czy Telegraph Hill. Dzień był piękny i ciepły. Cassidy rozkoszowała się urokami pogody, a jej myśli podążyły do maszynopisu,

DOWÓD MIŁOŚCI 25 który zostawiła na biurku w domu. Wróciła do rzeczywi­ stości dopiero w chwili, gdy zorientowała się, że stoi przed domem, którego szukała. I ogromnie się zdumiała. Galeria. Cassidy raz jeszcze sprawdziła, czy nie pomy­ liła adresu, a jej zdumienie narastało. Czytała o tym miej­ scu zaledwie kilka miesięcy wcześniej, doskonale też pa­ miętała jego otwarcie przed pięciu laty. Od tego czasu Galeria zyskała sobie reputację, jakiej zazdrościła jej kon­ kurencja. Była wizytówką sztuki najwyższych lotów. Wer­ nisaż w Galerii zapewniał rozwój kariery początkującym artystom lub wzmacniał pozycję znanych twórców. Kolek­ cjonerzy i koneserzy zbierali się tu, aby podziwiać i kry­ tykować prezentowane prace. W tym miejscu wypadało bywać. Podobnie jak większość budynków w mieście, ten także był elegancki i niekonwencjonalny, prosty i bezpre­ tensjonalny. Tymczasem wewnątrz znajdowały się skarby malarstwa i rzeźby. Cassidy wiedziała też, że jednym z najwybitniejszych twórców, których prace znajdowały się w Galerii, był jej właściciel, Colin Sullivan. Starała się przypomnieć sobie, co o nim czytała, i wszystkie kawałki układanki zaczęły do siebie pasować. Był imigrantem z Irlandii, ale mieszkał w Ameryce ponad piętnaście lat. Karierę rozpoczął, kiedy miał niecałe dwadzieścia lat. Malował głównie farbami olejnymi, a je­ go znakiem rozpoznawczym było niezwykłe operowanie światłem i cieniem. Mówiono o nim, że jest bardzo nie­ cierpliwy, ale i błyskotliwy. Miał pewnie trochę powyżej trzydziestki. Nie był żonaty, choć romansował z wieloma

26 NORA ROBERTS kobietami. Była wśród nich i księżniczka, i primabalerina. Jego obrazy kupowano za bajońskie sumy, ale rzadko brał prowizję od sprzedaży. Malował dla przyjemności. Dopie­ ro teraz, stojąc w cieple porannego słońca i składając w całość plotki i zasłyszane informacje, Cassidy zdała so­ bie sprawę, dlaczego twarz artysty wydawała się jej zna­ joma. Widziała jego zdjęcie w gazecie, kiedy Galeria była otwierana, chyba pięć lat temu. Colin Sullivan... Wzięła głęboki oddech i poprawiła włosy. Colin Sullivan chciał ją namalować. Odmówił kie­ dyś wykonania portretu jednej z gwiazd Hollywood, a chciał namalować Cassidy St. John, bezrobotną pisarkę, której największym jak dotąd osiągnięciem było opubli­ kowanie kilku opowiadań w babskim magazynie. Nagle przypomniała sobie, jak z obawy, że nieznajomy mężczy­ zna zamierza na nią napaść, opowiedziała mu różne głu­ poty. Przygryzła wargi z irytacją i zażenowaniem. Mógł się przecież przedstawić, zamiast skradać się za mną i mnie dotykać, pomyślała. Cóż, jak na takie okolicz­ ności, Cassidy zachowała się zupełnie naturalnie i nie było powodu, by czuła się zakłopotana. Poza tym Colin Sulli­ van zaprosił ją do siebie. To on zaaranżował całą tę sytua­ cję. Cassidy przyszła tu tylko po to, żeby podjąć decyzję, czy przyjmie ofertę pracy. Mocniej chwyciła torebkę, żałując przez chwilę, że nie ubrała się w coś bardziej eleganckiego, i ruszyła w kierun­ ku wejścia do Galerii. Drzwi były zamknięte. Nacisnęła ponownie klamkę, ale zdała sobie sprawę, że

DOWÓD MIŁOŚCI 27 pora była zbyt wczesna, by Galeria już działała, zaraz, Sullivan mówił coś o studiu, które z pewnością ma osobne wejście. Cassidy skręciła za rogiem budynku i spróbowała otworzyć boczne drzwi. One jednak także nie drgnęły. Niezrażona poszła dalej, próbując dostać się do budynku drzwiami znajdującymi się z tyłu. Także bez skutku. Wówczas jej uwagę przykuły drewniane schody wiodące na piętro. Uniosła głowę i osłaniając oczy przed słońcem, przyjrzała się rzędowi okien. Szyby odbijały światło. Pomyślała, że gdyby to ona była artystą i miała swoje studio, z pewnością byłoby ono na piętrze. Zaczęła wspinać się po stromych schodach. Na ich szczycie znajdowały się kolejne drzwi. Cassidy chwyciła za klamkę, zawahała się przez chwilę, lecz zdecydowała się zapukać. Spojrzała przez ramię i zoriento­ wała się, że była bardzo wysoko. - Spóźniłaś się - powiedział wyraźnie zniecierpliwio­ ny Colin, otwierając drzwi. Złapał ją za rękę i wciągnął do środka, zanim zdążyła odpowiedzieć. Poczuła zapach terpentyny i farb. Gospodarz wyglądał równie groźnie w jasnym świetle dnia, jak i na przystani w gęstej mgle. I podobnie jak wtedy przytrzymał jej pod­ bródek silnymi dłońmi. - Panie Sullivan... - zaczęła podenerwowana. - Ciii - Przechylił jej twarz w lewą stronę i zmrużył oczy. - Tak, wygląda jeszcze lepiej w dobrym świetle. Podejdź tutaj. Muszę zrobić wstępne szkice. - Panie Sullivan - spróbowała ponownie, kiedy pro-

28 NORA ROBERTS wadził ją przez duży, przestronny pokój, wypełniony płót­ nami i innym sprzętem malarskim. - Chciałabym dowie­ dzieć się więcej o tej pracy, zanim ostatecznie się zdecy­ duję. - Usiądź tutaj. - Posadził ją siłą na stołku. - Nie garb się - dodał. - Panie Sullivan, czy może mnie pan posłuchać? - Teraz bądź cicho. - Wziął do ręki szeroki szkicownik i ołówek. Skonfundowana, westchnęła i skrzyżowała ręce na piersi. Może będzie łatwiej, kiedy skończy szkicować, uznała i zaczęła rozglądać się po pokoju. Był duży, miał wiele szerokich okien oraz okno w dachu, co ogromnie jej się podobało. Przestronne okna wpuszczały dużo światła słoneczne­ go, drewniane podłogi były tu i ówdzie pochlapane farbą. Pod kremową ścianą leżała bezładnie sterta nienaciągnię- tych płócien. Tu i tam stały sztalugi, a wielki stół zawalo­ ny był różnego rodzaju farbami, pędzlami, szmatkami i butelkami. - Wyjrzyj przez okno - powiedział Colin. - Potrzebny mi profil. Posłusznie wykonała polecenie. Uczucie irytacji ustą­ piło, kiedy zauważyła małego, zapracowanego wróbla na gałęzi dębu. Uśmiechnęła się ciepło. - Co widzisz? - Colin przysunął się do niej. - Małego wróbla, o tam! - wyciągnęła rękę przed sie­ bie. - Zobacz, jak bardzo się stara, żeby skończyć to gniaz-