NORA ROBERTS
PORTRET W BIELI
Tytuł oryginału VISION IN WHITE
Dla Dana i Stacie, Jasona i Kat - za wszystkie chwile
Uwiedź mój umysł, a dostaniesz moje ciało, Odkryj moją duszę, a będę twoja na
zawsze.
Anonim
To nie tylko podobieństwo jest tak cenne...
ale zaangażowanie i poczucie bliskości...
fakt, że nawet cień drugiej osoby zostanie na zawsze!
Elizabeth Barrett Browning
PROLOG
Przed ukończeniem ośmiu lat Mackensie Elliot wzięła ślub czternaście razy. Zawarła
związek małżeński z każdą ze swoich trzech najlepszych przyjaciółek - zarówno jako panna
młoda, jak i pan młody - z bratem jednej z nich (pomimo jego protestów), z dwoma psami,
trzema kotami i królikiem.
Brała udział w niezliczonej ilości innych ślubów jako pierwsza druhna, druhna
zwykła, drużba, świadek i ksiądz.
Późniejsze rozstania przebiegały w przyjaznej atmosferze i żaden ze związków nie
przetrwał dłużej niż jedno popołudnie. Tymczasowy charakter małżeństwa nie dziwił Mac,
jako że każde z jej rodziców zaliczyło już po dwa - na razie.
Zabawa w ślub nie należała do jej ulubionych, ale w sumie dziewczynce podobała się
rola księdza lub pastora czy sędziego pokoju. Albo rabina, po bar micwie bratanka drugiej
żony ojca.
Poza tym lubiła babeczki, fantazyjne ciasteczka i gazowaną lemoniadę, którą zawsze
podawano na przyjęciach weselnych.
To była ulubiona zabawa Parker i wszystkie śluby odbywały się w Brown Estate, w
zadbanym ogrodzie, niedaleko uroczego zagajnika i srebrzystego stawu. Podczas lodowatych
zim Connecticut ceremonię przenoszono przed jeden z kominków buzujących ogniem w
wielkim domu.
Urządzały proste śluby i wyszukane ceremonie. Śluby królewskie i gwiazd filmowych,
z tematem cyrkowym i na pirackich statkach. Każdy pomysł był starannie rozważany i
poddawany głosowaniu, a żaden motyw przewodni ani kostium nie wydawał się czterem
przyjaciółkom zbyt ekstrawagancki.
Jednak mimo wszystko po czternastu ceremoniach Mac miała trochę dosyć zabawy w
ślub.
Dopóki nie przeżyła owej brzemiennej w skutki chwili.
Na ósme urodziny Mackensie jej czarujący, lecz na ogół nieobecny ojciec przysłał
dziewczynce aparat Nikon. Nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania fotografią i na
początku odłożyła podarunek na stertę innych prezentów, które dostała od ojca, odkąd rodzice
się rozwiedli. Ale matka Mac wspomniała o tym swojej matce i babka zrzędziła i narzekała na
„nieodpowiedzialnego, nieużytego Goeffreya Elliota” i niestosowny prezent, jakim był aparat
dla dorosłych dla dziewczynki, która zrobiłaby lepszy użytek z lalki Barbie.
Ponieważ Mac z zasady nie zgadzała się z babcią, jej zainteresowanie nikonem
wzrosło. Żeby zirytować starszą damę - która przyjechała do nich na całe lato, zamiast
siedzieć na swoim osiedlu emeryckim w Scottsdale, gdzie zdaniem dziewczynki było jej
miejsce - Mac wszędzie nosiła aparat ze sobą. Bawiła się nim, eksperymentowała, robiła
zdjęcia swojego pokoju, własnych stóp, przyjaciół. Fotografie wychodziły rozmazane i
ciemne albo zupełnie wyblakłe. Brak sukcesów i zbliżający się rozwód matki z ojczymem
Mac sprawiły, że zainteresowanie nikonem zaczęło słabnąć. Nawet wiele lat później nie
potrafiła powiedzieć, dlaczego wzięła ze sobą aparat do Parker tego pięknego, letniego
popołudnia na zabawę w ślub.
Każdy szczegół tradycyjnej ceremonii w ogrodzie został starannie zaplanowany.
Emmaline jako panna młoda i Laurel jako pan młody mieli złożyć przysięgę pod różanym
krzewem.
Emma miała włożyć koronkowy welon, który mama Parker zrobiła ze starego obrusa,
a do ołtarza miał ją poprowadzić Harold - stary, przyjacielski golden retriever Parker.
Miejsca dla gości zajmowała kolekcja Barbie, Kenów i pluszowych zwierzaków.
- To bardzo kameralna uroczystość - relacjonowała Parker, upinając Emmie welon. - Z
małym przyjęciem na patio. No dobrze, a gdzie drużba?
Laurel, ze świeżo zdartą skórą na kolanie, przeszukiwała kępę hortensji.
- Pognał za wiewiórką na drzewo. Nie mogę go namówić, żeby zszedł.
Parker przewróciła oczami.
- Pójdę po niego. Nie powinnaś oglądać panny młodej przed ślubem, to przynosi
pecha. Mac, musisz upiąć welon Emmie i przynieść jej bukiet. Laurel i ja ściągniemy Pana
Szprotkę z drzewa.
- Wolałabym pójść popływać - powiedziała Mac, bez przekonania ciągnąc welon
Emmy.
- Możemy pójść po weselu.
- Chyba tak. Nie znudziło ci się bycie panną młodą?
- Och, nie przeszkadza mi to. I tak tu ładnie pachnie. Wszystko jest takie śliczne.
Mac podała Emmie bukiecik z mleczy i dzikich fiołków, które wolno im było zrywać.
- Ty wyglądasz ślicznie.
To była szczera prawda. Ciemne, lśniące włosy Emmy odbijały się od białej koronki.
Jej oczy błyszczały głębokim brązem, kiedy wąchała bukiet z zielska. Była opalona, jakby
cała złota, pomyślała Mac i skrzywiła się na myśl o własnej skórze, białej jak mleko.
Przekleństwo rudzielców, powiedziała matka, która sama odziedziczyła rude włosy po
ojcu. Jak na ośmiolatkę Mac była wysoka, chuda jak patyk, a zęby miała już uwięzione w
znienawidzonym aparacie ortodontycznym.
Pomyślała, że Emmaline wygląda przy niej jak cygańska księżniczka.
Parker i Laurel wróciły, chichocząc, z kocim drużbą w objęciach.
- Wszyscy na miejsca. - Parker podała kota Laurel. - Mac, musisz się przebrać!
Emma...
- Nie chcę być pierwszą druhną. - Mac popatrzyła na suknię Kopciuszka,
przewieszoną przez oparcie ogrodowej ławki. - Ona drapie i jest w niej gorąco. Dlaczego Pan
Szprotka nie może być druhną, a ja drużbą?
- Ponieważ wszystko zostało tak zaplanowane. Każdy się denerwuje przed ślubem. -
Parker odrzuciła na plecy długie, brązowe kitki i obejrzała suknię, żeby sprawdzić, czy nie ma
na niej rozdarć ani plam. Zadowolona z wyniku oględzin wepchnęła kreację w ręce Mac.
- Jest w porządku. To będzie piękna ceremonia, państwo młodzi naprawdę się kochają
i będą żyli długo i szczęśliwie.
- Moja mama mówi, że długo i szczęśliwie to bzdura.
Po stwierdzeniu Mac zapadła cisza. Niewypowiedziane słowo „rozwód” wydawało się
unosić w powietrzu.
- Myślę, że nie musi tak być. - Parker, z oczami pełnymi współczucia, pogłaskała Mac
po ramieniu.
- Nie chcę wkładać tej sukni. Nie chcę być druhną. Ja...
- Dobrze, w porządku. Będziemy udawać, że mamy druhnę. Ty możesz robić zdjęcia.
Mac spojrzała na wiszący na szyi aparat, o którym zapomniała.
- One nigdy mi nie wychodzą.
- Może tym razem wyjdą. Będzie fajnie. Możesz być oficjalnym fotografem ślubnym.
- Zrób mi zdjęcie z Panem Szprotką! - zawołała Laurel i przycisnęła twarz do kociej
mordki. - Zrób nam zdjęcie, Mac!
Mac bez entuzjazmu uniosła aparat i nacisnęła migawkę.
- Powinnyśmy były wcześniej o tym pomyśleć! Możesz zrobić oficjalne fotografie
państwa młodych, a potem podczas ślubu. - Zafascynowana nowym pomysłem Parker
odwiesiła suknię Kopciuszka na krzak hortensji. - Będzie świetnie. Musisz iść przed panną
młodą i Haroldem. Spróbuj znaleźć dobre ujęcie. Ja poczekam, a potem puszczę muzykę.
Zaczynajmy!
Potem będą babeczki i lemoniada, przypomniała sobie Mac. I pływanie. Nic się nie
stanie, jeżeli zdjęcia będą głupie, nie szkodzi, że babcia miała rację i Mac jest za mała na
aparat fotograficzny.
Nie szkodzi, że matka znowu się rozwodzi, a ojczym, który był w porządku, już się
wyprowadził.
Nie szkodzi, że „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, bo i tak wszystko jest na niby.
Próbowała zrobić zdjęcia Emmie i posłusznemu Haroldowi, ale już widziała oczami
duszy rozmazane fotografie ze smugą od jej kciuka, jak zawsze.
Kiedy rozbrzmiała muzyka, Mac poczuła wyrzuty sumienia, że nie włożyła drapiącej
sukienki i przez nią Emma nie ma druhny, tylko dlatego, że matka i babka popsuły jej humor.
Krążyła więc wokół panny młodej i starała się z całych sił zrobić ładne zdjęcie Emmie
prowadzonej przez Harolda do ołtarza.
Przez obiektyw wszystko wyglądało inaczej, pomyślała. Mogła się skupić na twarzy
przyjaciółki - dostrzegła, jak welon otula jej włosy i jak ślicznie słońce prześwieca przez
koronkę.
Zrobiła więcej zdjęć, kiedy Parker zaczęła „zebraliśmy się tutaj” jako wielebny
Whistledown, Emma i Laurel wzięły się za ręce, a Harold zwinął się w kłębek i zaczął
chrapać u ich stóp.
Mac widziała, jak jasne były włosy Laurel, jak słońce rozświetlało pasma, które
wystawały spod wysokiego czarnego kapelusza pana młodego. Jak poruszały się wąsy Pana
Szprotki, kiedy ziewał.
To, co się stało, wydarzyło się bardziej wewnątrz Mac niż na zewnątrz. Jej trzy
przyjaciółki stały razem pod kwitnącym bujną bielą różanym krzewem, trójkąt ślicznych
dziewczynek. Jakiś instynkt kazał jej się przesunąć, ale tylko odrobinę, i przechylić aparat
pod innym kątem. Nie wiedziała, że to się nazywa kompozycja, po prostu teraz wszystko
ładniej wyglądało.
I wtedy błękitny motyl przefrunął przed obiektywem i usiadł na słonecznie żółtym
mleczu w bukiecie Emmy. Na wszystkich trzech twarzyczkach pod białymi różami
odmalowały się zaskoczenie i radość.
Mac nacisnęła migawkę.
Wiedziała, wiedziała, że to zdjęcie nie będzie rozmazane, ciemne ani wyblakłe. Nie
zostanie ślad po jej kciuku. Wiedziała dokładnie, jak będzie wyglądała ta fotografia,
wiedziała, że babcia jednak się myliła.
Może „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, ale Mac wiedziała, że chce robić zdjęcia
chwil, które są szczęśliwe. Bo wtedy zostaną takie na zawsze.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszego stycznia Mac obróciła się, żeby walnąć w budzik, i wylądowała na twarzy
na podłodze swojego studia.
- Cholera. Szczęśliwego Nowego Roku.
Leżała nieprzytomna i otumaniona, dopóki nie przypomniała sobie, że nie dotarła na
górę do sypialni, a budzik pochodził z komputera, który nastawiła na dwunastą w południe.
Zmusiła się, żeby wstać, i poczłapała do kuchni.
Dlaczego ludzie musieli pobierać się w sylwestra? Dlaczego chcieli urządzać oficjalne
przyjęcie w czasie przeznaczonym na pijackie maratony i, prawdopodobnie, na przygodny
seks? I jeszcze musieli wciągać w to rodzinę oraz przyjaciół, nie wspominając już o
fotografach.
Oczywiście kiedy o drugiej nad ranem przyjęcie wreszcie dobiegło końca, mogła pójść
do łóżka jak każdy normalny człowiek, zamiast spędzać następne trzy godziny na
przeglądaniu zdjęć ze ślubu Hines - Myers.
Ale, kurczę, niektóre wyszły naprawdę dobrze. A kilka wspaniale.
Albo wszystkie były do niczego, a ona oceniała je w oparach euforii.
Nie, to były dobre zdjęcia.
Wsypała trzy łyżeczki cukru do filiżanki czarnej kawy i wypiła ją, stojąc przy oknie i
wyglądając na biały koc śniegu, który okrywał ogrody i trawniki Brown Estate.
Odwaliły wczoraj kawał dobrej roboty, pomyślała. I może Bob Hines i Vicky Myers
wezmą z nich przykład i wykonają kawał dobrej roboty przy swoim małżeństwie.
Tak czy inaczej, wspomnienia tego dnia nie znikną. Chwile, te ważne i te trochę
mniej, zostały utrwalone. Ona teraz to wszystko poprawi, dopracuje i wyszlifuje. Bob i Vicky
będą mogli wrócić do swojego wielkiego dnia w przyszłym tygodniu albo za sześćdziesiąt lat.
To, pomyślała, ma taką moc jak słodka, czarna kawa w chłodny, zimowy dzień.
Otworzyła szafkę, wyjęła pudełko markiz i jedząc ciastko, powtórzyła plan na
dzisiejszy dzień.
Ślub Clay - McFearson (Rod i Alison) o osiemnastej, co oznaczało, że panna młoda z
druhnami przyjadą o trzeciej, a pan młody z asystą o czwartej. Mac miała więc wolne do
drugiej, czyli do rozpoczęcia ostatniej odprawy bojowej.
Wystarczy jej czasu, żeby wziąć prysznic, ubrać się, przejrzeć notatki i dwukrotnie
sprawdzić sprzęt. Kiedy wczoraj oglądała prognozę pogody, zapowiadali słońce i zero stopni.
Powinna więc zrobić kilka ładnych zdjęć podczas przygotowań przy naturalnym świetle i
może uda jej się namówić Alison - jeśli ta lubi wyzwania - na portret na balkonie, ze śniegiem
w tle.
Mac przypomniała sobie, że matka panny młodej, Dorothy („mów mi Dottie”)
należała do upierdliwych i wymagających klientek, ale dadzą sobie z nią radę. Jeśli Mac się
nie uda, to Parker na pewno. Parker potrafiła dać sobie radę z każdym i ze wszystkim.
Determinacja i zapał przyjaciółki sprawiły, że w przeciągu pięciu lat działania
„Przysięgi” stały się jedną z najlepszych agencji ślubnych w stanie. W ten sposób Parker
obróciła tragedię śmierci rodziców w nadzieję, a przepiękny wiktoriański dom i oszałamiające
ogrody Brown Estate w kwitnący i wyjątkowy biznes.
A w dodatku, pomyślała Mac, przełykając ostatni kęs markizy, sama także miałam w
tym swój udział.
Przeszła przez studio w kierunku schodów prowadzących do sypialni i łazienki i
zatrzymała się przed jednym ze swoich ulubionych zdjęć. Promieniejąca szczęściem panna
młoda, z uniesioną twarzą, rozłożonymi ramionami, stojąca w deszczu płatków róż.
Okładka „Nowoczesnej Panny Młodej”, pomyślała Mac. Ponieważ jestem aż tak
dobra.
W grubych skarpetach, flanelowych spodniach i koszulce weszła po schodach, żeby
przeobrazić się ze zmęczonego markizożercy w piżamie w eleganckiego fotografa weselnego.
Zignorowała niepościelone łóżko - po co je ścielić, skoro i tak znowu je rozkopie? - i
nieład panujący w sypialni. Gorący prysznic, do spółki z cukrem i kofeiną, pomógł jej
oczyścić umysł z ostatnich pajęczyn snu i skupić się na czekającej dzisiaj pracy.
Miała oblubienicę zainteresowaną oryginalnymi zdjęciami, pasywno - agresywną
matkę panny młodej, której wydawało się, że wie najlepiej, pana młodego zakochanego tak
bez pamięci, że zrobiłby wszystko, aby uszczęśliwić przyszłą żonę. I zarówno pan, jak i
panna młoda byli naprawdę fotogeniczni.
Ostatni element sprawiał, że praca Mac będzie zarówno przyjemnością, jak i
wyzwaniem. Czy uda jej się zabrać państwa młodych w fotograficzną podróż, która będzie
wspaniała, a jednocześnie będzie należała tylko i wyłącznie do nich?
Kolorystyka panny młodej, pomyślała, robiąc w pamięci notatki, kiedy myła krótkie,
postrzępione rude włosy. Srebro i złoto. Elegancka, lśniąca.
Widziała już kwiaty i tort - dzisiaj czekały tylko na ostatnie poprawki - kotyliony i
obrusy, stroje obsługi, czepeczki. Miała kopię repertuaru orkiestry, z zaznaczonym
pierwszym tańcem pary młodej, tańcem matki z synem i ojca z córką.
I tak, pomyślała, przez kilka następnych godzin jej świat będzie się obracał wokół
Roda i Alison.
Wybrała strój, biżuterię i makijaż z niemal taką samą starannością, z jaką naszykowała
sprzęt. Obładowana wyszła na dwór, żeby pokonać niedużą odległość, która dzieliła domek
przy basenie od dużego domu.
Śnieg lśnił jak pokruszone diamenty na futrze gronostaja, powietrze było zimne i
czyste jak górski lód. Mac koniecznie musiała zrobić kilka zdjęć na zewnątrz, w dziennym i
wieczornym świetle. Zimowy ślub, biały ślub, śnieg pokrywający ziemię, szron lśniący na
drzewach, skapujący z nagich wierzb nad stawem. I stary, wysoki i rozłożysty, fantazyjny
wiktoriański dom, z łamanymi dachami, łukowatymi i okrągłymi oknami, miękki błękit na tle
szarej kopuły nieba. Tarasy i szeroki portyk świętowały zimę girlandami świateł i morzem
zieleni.
Mac często obserwowała budynek, idąc, jak teraz, żwirowanymi alejkami. Uwielbiała
linie domu, jego krzywizny i kanty, delikatny odcień bladej żółci i kremowej bieli na
miękkim, subtelnym błękicie.
Kiedy dorastała, Brown Estate był jej domem nie mniej niż własny. A w sumie
bardziej, przyznała sama przed sobą, ponieważ u niej w domu rządziły chimeryczne kaprysy
matki. Rodzice Parker byli ciepli, otwarci, kochający i - uznała teraz Mac - zrównoważeni.
Ofiarowali jej w burzliwym dzieciństwie cichy port.
Kiedy oboje zginęli prawie siedem lat temu, nosiła żałobę po nich tak samo jak
przyjaciółka.
Teraz Brown Estate był jej domem. I miejscem pracy. Życiem. I to dobrym, pod
każdym względem. Co mogło być lepsze od robienia tego, co kochasz - i to razem z
najlepszymi przyjaciółkami, jakie kiedykolwiek miałaś?
Weszła tylnym wejściem, powiesiła w sionce sprzęt do robienia zdjęć na zewnątrz i
poszła zajrzeć do królestwa Laurel.
Jej przyjaciółka i wspólniczka stała na stołku i pedantycznie układała srebrne lilie na
pięciu piętrach weselnego tortu. Każdy kwiat rozkwitał na złotym liściu akantu, co razem
dawało lśniący, pełen elegancji efekt.
- Pierwsza klasa, McBane.
Laurel pewnym ruchem położyła kolejną lilię. Włosy w kolorze słońca zwinęła w
niedbały węzeł, który bardzo pasował do jej trójkątnej twarzy. Przy pracy mrużyła w
skupieniu oczy, błękitne jak niezapominajki.
- Tak się cieszę, że zgodziła się na lilię pośrodku zamiast lukrowych figurek państwa
młodych. To ona nadaje cały szyk. Poczekaj, aż ją położymy, kiedy już go przewieziemy do
sali balowej.
Mac wyjęła aparat.
- To będzie dobre zdjęcie na stronę internetową. Mogę?
- Oczywiście. Przespałaś się choć trochę?
- Położyłam się dopiero o piątej, ale spałam do południa. A ty?
- Poszłam spać o wpół do trzeciej, wstałam o siódmej, żeby dokończyć tort dla pana
młodego, desery i to. Cholernie się cieszę, że następny ślub mamy dopiero za dwa tygodnie. -
Zerknęła przez ramię. - Nie mów Parker, że to powiedziałam.
- Jest na górze, jak przypuszczam.
- Była już tutaj dwa razy. Pewnie wszędzie była ze dwa razy. Chyba słyszałam, jak
wchodziła Emma. Może obie są teraz na górze.
- Też tam idę. A ty?
- Za dziesięć minut. Przyjdę punktualnie.
- W świecie Parker punktualnie to za późno. - Mac się uśmiechnęła. - Spróbuję
odwrócić jej uwagę.
- Po prostu powiedz jej, że pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć. I że MPM
dostanie za ten tort tyle komplementów, że da nam święty spokój.
- To może zadziałać.
Mac wyszła, ale zajrzała jeszcze do holu przy wejściu i ogromnej bawialni, gdzie
miała się odbyć ceremonia. Zauważyła, że Emmaline i jej elfy już zabrały się do pracy, zdjęły
dekoracje po poprzednim ślubie i przygotowały nowe. Każda panna młoda miała swoją
własną wizję, a dzisiejsza chciała mnóstwa srebrnych i złotych wstążek i girland kon-
trastujących z lawendowo - kremowym wystrojem sylwestra.
Kominek w bawialni był przygotowany i zostanie rozpalony przed przyjazdem gości.
Przykryte białym materiałem krzesła, ozdobione srebrnymi kokardami, ustawiono w równe
rzędy. Emma udekorowała już półkę nad kominkiem złotymi świecami w srebrnych
świecznikach i ogromnymi bukietami ulubionych białych lilii panny młodej w wysokich,
smukłych wazonach ze szkła.
Mac obeszła cały pokój, planując ujęcia, sprawdzając światło i robiąc kilka ostatnich
notatek, po czym ruszyła schodami na drugie piętro.
Tak jak się spodziewała, znalazła Parker w sali konferencyjnej, otoczoną mnóstwem
niezbędnych rzeczy: laptopem, palmtopem, stertą segregatorów, telefonem komórkowym i
krótkofalówką ze słuchawkami. Gęste, kasztanowe włosy związała w długi ogon - prosty i
lśniący - pasujący do jej kostiumu w gołębim kolorze, który doskonale wtopi się w tło i
uwydatni kreację panny młodej.
Żaden szczegół nie mógł umknąć uwagi Parker.
Nie podniosła wzroku, tylko nie przerywając pracy na laptopie, zatoczyła palcem
kółko w powietrzu. Znając ten sygnał, Mac podeszła do ekspresu i nalała im obu po kubku
kawy. Usiadła, położyła na kolanach swoją teczkę i otworzyła notes.
Parker z uśmiechem odchyliła się na krześle i wzięła kubek do ręki.
- To będzie udany ślub.
- Bez wątpienia.
- Drogi są przejezdne, pogoda ładna. Panna młoda już wstała, zjadła śniadanie i poszła
na masaż. Pan młody był w siłowni i na basenie. Catering przyjechał na czas. Wszystkie
druhny potwierdziły swoje przybycie. - Zerknęła na zegarek. - Gdzie Emma i Laurel?
- Laurel kończy tort, który jest niesamowity. Nie widziałam Emmy, ale zaczęła już
dekorować bawialnię. Wygląda to ślicznie. Chcę zrobić kilka zdjęć na zewnątrz. Przed i po.
- Nie trzymaj panny młodej za długo na śniegu przed ślubem. Nie chcemy, żeby miała
czerwony nos i kichała na potęgę.
- Być może będziesz musiała trzymać z dala ode mnie MPM.
- Już to zanotowałam.
Wbiegła Emma, z dietetyczną colą w jednej ręce i teczką w drugiej.
- Tink ma kaca i nie przyszedł, więc brakuje mi rąk do pracy. Załatwmy to szybko,
dobrze? - Opadła na krzesło, a czarne loki zatańczyły jej na ramionach. - Apartament panny
młodej i bawialnią są gotowe. Foyer i schody już prawie. Bukiety, kwiaty do sukni i
butonierek sprawdzone. Zaczęliśmy główny hol i salę balową. Muszę tam wracać.
- Dziewczynka z kwiatami?
- Zapachowe kule z białymi różami, srebrno - złota wstążka. Wianek - róże i biała
kaszka - czeka na fryzjerkę. Jest przecudny. Mac, chciałabym, żebyś zrobiła kilka zdjęć
bukietów, jeśli zdążysz. Jeśli nie, sama zrobię.
- Już idę. - Dzięki. MPM...
- Ja się nią zajmę - powiedziała Parker. - Muszę... - Emma urwała, bo do pokoju
weszła Laurel.
- Nie spóźniłam się - ogłosiła.
- Nie ma Tinka - poinformowała ją Parker. - Emmie brakuje ludzi.
- Mogę pomóc. Muszę jeszcze położyć główną ozdobę na torcie i ozdobić desery, ale
mam trochę czasu.
- Powtórzmy rozkład dnia.
- Chwileczkę. - Emma uniosła puszkę dietetycznej coli.
- Najpierw toast. Szczęśliwego Nowego Roku dla nas, czterech cudownych,
niesamowitych i bardzo seksownych kobiet. Najlepszych kumpelek na świecie.
- Do tego mądrych i super ekstra. - Laurel uniosła butelkę wody. - Za fajne kumpelki i
wspólniczki.
- Za nas. Za przyjaźń i poczwórny umysł - dodała Mac - i fantastyczną robotę, jaką
odwaliłyśmy w „Przysięgach”.
- I za dwa tysiące dziewiąty. - Parker uniosła kubek z kawą. - Cudowne, niesamowite,
seksowne, mądre, ekstra superfajne najlepsze kumpelki na świecie będą miały najlepszy rok
w życiu.
- Cholerna racja. - Mac stuknęła się kubkiem z resztą.
- Za śluby, wtedy, teraz i zawsze.
- Wtedy, teraz i zawsze - powtórzyła Parker. - A teraz rozkład dnia?
- Ja od początku zajmuję się panną młodą - zaczęła Mac - a jak przyjedzie pan młody,
przerzucam się na niego. Zdjęcia z ukrycia podczas ubierania, pozowanie, jeśli nadarzy się
okazja. Oficjalne portrety w domu i na zewnątrz. Zaraz zrobię zdjęcia tortu i dekoracji,
ustawię sprzęt. Wszystkie indywidualne zdjęcia rodziny i orszaku weselnego przed
ceremonią. Po ślubie będę potrzebowała tylko około czterdziestu pięciu minut na zdjęcia całej
rodziny, orszaku i pary młodej.
- Dekoracje z kwiatów w apartamentach państwa młodych gotowe do piętnastej.
Kwiaty w sieni, salonie, na schodach, w głównym holu i sali balowej do siedemnastej. -
Parker zerknęła na Emmę.
- Tak jest.
- Operator kamery przyjeżdża o siedemnastej trzydzieści. Goście od wpół do szóstej
do szóstej. Kwartet smyczkowy zaczyna grać o siedemnastej czterdzieści. Zespół muzyczny
będzie czekał w sali balowej od osiemnastej trzydzieści. Matka pana młodego w asyście syna
zaprowadzona na miejsce o siedemnastej pięćdziesiąt, matka panny młodej w towarzystwie
zięcia zaraz potem - czytała z kartki Parker. - Ojciec panny młodej, ona sama i orszak na
miejscach o osiemnastej. Zejście ze schodów i przez salę. Ceremonia trwa dwadzieścia trzy
minuty, przerwa, czas dla rodziny. Goście zostaną odprowadzeni do głównego holu o
osiemnastej dwadzieścia pięć.
- Otwieramy bar - ciągnęła Laurel. - Muzyka zaczyna grać, serwujemy przystawki.
- Zdjęcia od osiemnastej dwadzieścia pięć do dziewiętnastej dziesięć. Przemówienia
członków rodziny, drużby i świeżo upieczonych małżonków o dziewiętnastej piętnaście.
- Kolacja, toasty - dodała Emma. - Wszystko wiemy, Parks.
- Chcę mieć pewność, że przeniesiemy się do sali balowej i odtańczymy pierwszy
taniec przed dwudziestą piętnaście - powiedziała Parker. - Pannie młodej bardzo zależy, żeby
jej babcia widziała pierwszy taniec, i żeby jej tata zatańczył ze swoją matką po tańcu ojca z
córką i matki z synem. Babcia ma dziewięćdziesiąt lat i może nie wytrzymać zbyt długo.
Może doczeka krojenia tortu, jeśli uda nam się rozpocząć o dziewiątej trzydzieści.
- Babcia jest kochana - wtrąciła Mac. - Podczas próbnych zdjęć zrobiłam kilka
dobrych ujęć jej i Alison. Zanotowałam sobie, żeby dziś też zrobić im kilka fotografii. Moim
zdaniem zostanie do końca.
- Mam taką nadzieję. Tort i desery podamy podczas tańców. Rzucenie bukietu o
dwudziestej drugiej piętnaście.
- Bukiet do rzucania gotowy - dodała Emma.
- Rzucenie podwiązką, ciąg dalszy tańców. Ostatni taniec o dwudziestej drugiej
piętnaście, szampan, państwo młodzi odjeżdżają. Koniec imprezy o dwudziestej trzeciej. -
Parker znów zerknęła na zegarek. - Do roboty. Emma, Laurel, musicie się przebrać. Niech
żadna nie zapomni krótkofalówki.
Zawibrował telefon Parker, która spojrzała na wyświetlacz.
- MPM. Znowu. Czwarty telefon od rana.
- Miłej zabawy - powiedziała Mac i uciekła. Przejrzała pokój po pokoju, starając się
nie wchodzić w drogę Emmie i jej drużynie uwijającej się wszędzie z kwiatami, wstążkami i
woalami. Zrobiła zdjęcia tortu Laurel i bukietów Emmy, aranżując w głowie wieczorne
ujęcia.
To były określone, następujące po sobie czynności. Wiedziała, że jeśli zacznie działać
automatycznie, będzie przegapiała dobre ujęcia, nie szukając nowych okazji ani pomysłów. I
za każdym razem, gdy czuła, że w jej pracę wkrada się rutyna, myślała o błękitnym motylu
siedzącym na mleczu.
W powietrzu unosił się zapach róż i lilii, rozbrzmiewały głosy i kroki. Promienie
słońca wpadały przez wysokie okna lśniącymi strzałami i mieniły się na złotych i srebrnych
wstążkach.
- Krótkofalówka, Mac! - Parker zbiegła z głównych schodów. - Nadjeżdża
oblubienica!
Popędziła dalej na spotkanie panny młodej, a Mac pognała na górę. Nie przejmując się
zimnem, wychyliła się maksymalnie z tarasu na froncie domu, gdzie miała najlepszy widok
na białą limuzynę sunącą po podjeździe. Auto stanęło, a Mac sprawdziła aparat i czekała.
Pierwsza druhna, potem matka panny młodej.
- Przesuńcie się, przesuńcie, tylko trochę - mruczała.
Wysiadła Alison ubrana w dżinsy, futrzane kozaki, zniszczoną zamszową kurtkę i
jaskrawoczerwony szalik. Mac zmieniła ogniskową.
- Hej! Alison!
Panna młoda spojrzała w górę. Zaskoczenie zmieniło się w rozbawienie i ku radości
Mac Alison podniosła ramiona, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać.
I oto, pomyślała Mac, robiąc zdjęcie, jesteśmy na początku podróży.
W ciągu dziesięciu minut apartament panny młodej - niegdyś sypialnia Parker -
wypełniło radosne podniecenie. Dwie fryzjerki dwoiły się i troiły, zakręcając, prostując i
układając włosy oblubienicy, podczas gdy dwie inne dziewczyny żonglowały kolorami i
słoiczkami.
Tak skończenie kobiece, myślała Mac, bezszelestnie poruszając się po pokoju, te
zapachy, ruchy, dźwięki. Skupiła uwagę na pannie młodej - na szczęście dzisiejsza
oblubienica nie należała do tych nerwowych. Alison była pewna siebie, rozpromieniona i cały
czas trajkotała jak katarynka.
Jednak MPM to zupełnie inna para kaloszy.
- Przecież masz takie piękne włosy! Nie sądzisz, że powinnaś zostawić je
rozpuszczone? Przynajmniej część. Może...
- Upięte lepiej pasują do welonu. Odpręż się, mamo.
- Tu jest zbyt ciepło. Myślę, że jest tu za ciepło. I Mandy powinna się zdrzemnąć.
Wszystko zepsuje, po prostu to wiem.
- Nic jej nie będzie. - Alison spojrzała na dziewczynkę od kwiatów.
- Naprawdę myślę...
- Drogie panie! - Parker wtoczyła wózek z szampanem i piękną paterą pełną owoców i
serów. - Panowie są już w drodze. Alison, masz cudowną fryzurę. Wyglądasz jak królowa. -
Nalała szampana do wąskiego kieliszka i podała pannie młodej.
- Naprawdę nie sądzę, że powinna pić przed uroczystością. Prawie nic dzisiaj nie jadła
i...
- Och, pani McFearson, tak się cieszę, że jest pani gotowa. Wygląda pani wspaniale.
Czy mogłabym porwać panią na kilka minut? Marzę, żeby zerknęła pani na bawialnię.
Chcemy, żeby wszystko wyglądało perfekcyjnie, prawda? Zwrócę ją na czas. - Parker
wcisnęła kieliszek szampana w dłoń MPM i delikatnie wyprowadziła ją z pokoju.
- O kurczę - powiedziała Alison i roześmiała się.
Przez następną godzinę Mac kursowała między apartamentami państwa młodych.
Między perfumami i tiulem a spinkami do mankietów i szarfami. Wróciła do królestwa panny
młodej i krążyła wokół rozemocjonowanych kobiet, które ubierały się, pomagając sobie
nawzajem. I dostrzegła Alison samą, jak stała przed swoją suknią ślubną.
W tym obrazie jest wszystko, pomyślała Mac, ustawiając ostrość. Zdumienie, radość -
z maleńkim ziarenkiem żalu. Zrobiła zdjęcie, kiedy oblubienica wyciągnęła rękę, żeby
przesunąć palcami po błyszczącym gorsecie.
Rozstrzygający moment, kiedy wszystko, co czuła młoda kobieta, malowało się na jej
twarzy, Mac to wiedziała.
Chwila przeminęła i Alison spojrzała przez ramię.
- Nie spodziewałam się tego uczucia. Jestem taka szczęśliwa. Tak bardzo kocham
Roda i jestem w pełni gotowa, żeby za niego wyjść. Ale czuję ten malutki ucisk, o tutaj. -
Dotknęła palcami miejsca nad sercem. - To nie nerwy.
- Smutek. Małe ziarnko. Dziś dobiega końca jeden z etapów twojego życia. Masz
prawo być smutna przy pożegnaniu. Wiem, czego ci potrzeba. Poczekaj chwilę.
Chwilę później Mac przyprowadziła babcię Alison. I znowu odstąpiła krok do tyłu.
Młodość i starość, pomyślała. Początek i koniec, więzy krwi i niezmienność. I miłość.
Zrobiła zdjęcie ich uścisku, ale to nie było to. Sfotografowała błysk łez, ale wciąż nie
o to chodziło. Wtedy Alison oparła czoło o czoło babci, i mimo że usta młodej kobiety
wygięły się w uśmiechu, po policzku spłynęła samotna, pojedyncza łza, podczas gdy suknia
lśniła i mieniła się w tle.
Idealnie. Błękitny motyl.
Zrobiła zdjęcia rytuału ubierania panny młodej i pozowane portrety przy wspaniałym,
naturalnym świetle. Tak jak się spodziewała, Alison nie miała nic przeciwko fotografiom na
zimnym tarasie.
Mac zignorowała rozbrzmiewający w słuchawkach głos Parker i pobiegła do
apartamentu pana młodego, żeby powtórzyć to samo ujęcie z Rodem.
Kiedy wracała szybkim krokiem do panny młodej, minęła w korytarzu Parker.
- Muszę mieć pana młodego i orszak na dole, Mac. Mamy dwie minuty opóźnienia.
- O mój Boże - powiedziała Mac z udawanym przerażeniem, dając nura do
apartamentu.
- Goście siedzą na miejscach - ogłosiła przez krótkofalówkę Parker chwilę później. -
Pan młody i drużbowie na swoje pozycje. Emma, szykuj orszak.
- Już się robi.
Kiedy Emma ustawiała druhny, Mac zajęła swoje miejsce na dole schodów.
- Orszak gotowy. Daj znać muzykom.
- Daję - odpowiedziała Parker. - Zaczynajcie!
Dziewczynka od kwiatów najwidoczniej świetnie radziła sobie bez drzemki, uznała
Mac, kiedy mała niemal spłynęła tanecznym krokiem ze schodów. Na znak Laurel stanęła jak
karny żołnierz, po czym przeszła godnym krokiem w swojej sukience elfa przez foyer, do
ogromnego salonu i przejściem pomiędzy krzesłami.
Za nią ruszyły druhny lśniące srebrem i na końcu pierwsza druhna w złocie.
Mac przykucnęła i wycelowała obiektyw w pannę młodą, która stanęła pod rękę z
ojcem u szczytu schodów. Rozbrzmiały pierwsze takty melodii dla panny młodej, a ojciec
uniósł dłoń córki do ust, a potem do policzka.
Nawet naciskając migawkę, Mac poczuła, że pieką ją oczy.
Gdzie jest teraz jej ojciec?, pomyślała. Na Jamajce? W Szwajcarii? W Kairze?
Odepchnęła te myśli, a także ból, który przyniosły, i zajęła się swoją pracą.
W blasku świec ustawionych przez Emmę utrwalała radość i łzy. Wspomnienia. A
sama pozostawała niewidoczna i na boku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mac pracowała w nocy, ponieważ dni miała wypełnione spotkaniami. Poza tym lubiła
pracować w nocy - sama, w swojej przestrzeni, we własnym tempie. Poranki były
przeznaczone na kawę, to pierwsze mocne, pobudzające krew uderzenie, a dni dla klientów,
na sesje zdjęciowe i spotkania.
Nocą, sama w studiu, mogła skoncentrować się w pełni na obrazach, wybierać,
poprawiać, ulepszać. Pomimo że prawie wyłącznie używała aparatów cyfrowych, przy
ostatecznej obróbce wciąż myślała, jakby była w ciemni. Wydobywała barwy, podświetlała,
przyciemniała; usuwała skazy, żeby stworzyć podstawę idealnego zdjęcia. Wtedy mogła
cyzelować konkretne miejsca, dodawać intensywności czy kontrastu. Tworzyła fotografię
krok po kroku, wyostrzając lub łagodząc poszczególne elementy, w zależności od nastroju
chwili, którą chciała utrwalić, aż sama czuła to, co - jak miała nadzieję - poczują jej klienci.
Potem, jak prawie każdego ranka, siadała przed komputerem, żeby obejrzeć miniatury
i sprawdzić, czy jej poranne „ja” zgadzało się z nocnym.
W absolutnej ciszy pochylała się nad komputerem, ubrana we flanelową piżamę i
grube skarpety, z rudymi włosami przypominającymi ptasie gniazdo. Podczas ceremonii na
ogół otaczali ją ludzie, słyszała ich rozmowy, czuła emocje. Blokowała je łub korzystała z
nich, szukając odpowiedniego kąta, tonacji, chwili.
Jednak tutaj zostawała sam na sam z obrazami, które mogła doprowadzić do perfekcji.
Piła kawę, jadła jabłko w ramach zadośćuczynienia za wczorajsze markizy i studiowała setki
scen, które uwieczniła poprzedniego dnia, tuziny zdjęć dopracowanych w nocy.
Jej poranne „ja” pogratulowało nocnemu dobrej roboty. Miała jeszcze trochę do
poprawienia, a kiedy już wytypuje zdjęcia najlepsze z najlepszych, przejrzy je jeszcze raz,
zanim umówi się na spotkanie z nowożeńcami, żeby pokazać im slajdy, aby sami dokonali
wyboru.
Jednak to już nie dzisiaj. Na wypadek gdyby zawiodła ją pamięć, Mac sprawdziła
kalendarz, zanim poszła na górę, żeby wziąć prysznic i ubrać się na pierwsze spotkanie.
Na sesję w studiu wystarczyłyby dżinsy i sweter, ale potem musiałaby się przebrać
przed popołudniowym spotkaniem w głównym domu. Kodeks „Przysiąg” wymagał
oficjalnego stroju podczas konsultacji z klientami.
Mac znalazła w szafie czarne spodnie i koszulę. Po zdjęciach narzuci czarną
marynarkę i nie złamie dress code'u. Poszperała w kasetce z biżuterią, aż znalazła to, co
odpowiadało jej dzisiejszemu nastrojowi, dwoma ruchami nałożyła trochę makijażu i uznała,
że jest gotowa.
Zdaniem Mac studio wymagało więcej uwagi niż fotograf.
Elizabeth i Charles, pomyślała, zabierając się do ustawiania sprzętu. Portret
zaręczynowy. Podczas konsultacji byli zdecydowani. Oficjalni, konkretni i szczerzy.
Zastanawiała się wtedy, dlaczego nie poprosili kogoś z przyjaciół z aparatem
cyfrowym. Przypomniała sobie teraz, że niemal wypowiedziała te słowa na głos - zanim
Parker odczytała jej myśli i posłała przyjaciółce ostrzegawcze spojrzenie.
- Nasz klient nasz pan - upomniała siebie Mac, szykując dekoracje. - Chcą mieć nudne
zdjęcia, to je dostaną.
Przetoczyła reflektory, ustawiła dyfuzor - nudne mogło być przynajmniej ładne.
Przyniosła statyw, głównie dlatego, że klienci tego oczekiwali. Kiedy już wybrała obiektywy,
sprawdziła światło i udrapowała materiał na stołku, jej klienci zapukali do drzwi.
- W samą porę. - Mac szybko zamknęła za nimi drzwi, żeby powstrzymać podmuch
lodowatego wiatru. - Okropna pogoda. Pozwólcie, że powieszę wasze płaszcze.
Wyglądali idealnie, uznała, Barbie i Ken z wyższych sfer. Chłodna blondynka z
nienaganną fryzurą i przystojny, wypolerowany i odprasowany bohater.
Jakaś część Mac pragnęła ich rozczochrać, tylko troszeczkę, żeby stali się bardziej
ludzcy.
- Napijecie się kawy?
- Och, nie, ale dziękujemy. - Elizabeth uśmiechnęła się po królewsku. - Naprawdę
chcielibyśmy jak najprędzej przejść do rzeczy, mamy dziś bardzo napięty plan. - Mac zaczęła
zbierać sprzęt do robienia zdjęć w plenerze, a Elizabeth rozglądała się po studiu. - To był
kiedyś domek przy basenie?
- Tak.
- To... interesujące. Chyba spodziewałam się czegoś bardziej wyszukanego. No cóż. -
Zaczęła oglądać oprawione fotografie, które wisiały na ścianie. - Ślub kuzynki Charlesa, który
odbywał się tu w październiku, był cudowny. Wychwalała ciebie i twoje wspólniczki pod
niebiosa. Prawda, Charles?
- Tak. Dlatego zdecydowaliśmy się na waszą firmę.
- Przez kilka następnych miesięcy osoby odpowiedzialne za planowanie ślubu i ja
będziemy ściśle ze sobą współpracować. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym się
odświeżyć? - powiedziała Elizabeth.
- Oczywiście. - Mac zaprowadziła ją do toalety, zastanawiając się, co tu było do
odświeżania.
- A zatem, Charles - w myślach poluzowała idealny węzeł windsorski na jego
krawacie - gdzie się dziś wybieracie?
- Mamy spotkanie z twoimi wspólniczkami i jedziemy do urzędu stanu cywilnego.
Potem Elizabeth wybiera się do dwóch projektantek sukni ślubnych, zarekomendowanych
przez twoje koleżanki.
- Ekscytujące. - Wyglądasz na tak przejętego, jakbyś się wybierał na kontrolę do
dentysty, pomyślała.
- Trzeba zadbać o mnóstwo szczegółów. Pewnie ty jesteś do tego przyzwyczajona.
- Każdy ślub jest dla mnie tym najważniejszym. Czy mógłbyś stanąć tam, za stołkiem?
Sprawdzę światło i obiektywy, zanim Elizabeth będzie gotowa.
Charles stanął posłusznie na wyznaczonym miejscu, sztywny, jakby kij połknął.
- Zrelaksuj się - poradziła Mac. - To pójdzie szybciej i łatwiej, niż się spodziewasz, i
pewnie będziecie się nieźle bawić. Jaką muzykę lubisz?
- Muzykę?
- Tak, puśćmy jakąś muzykę. - Mac podeszła do odtwarzacza CD, wybrała płytę. -
Ballady Natalie Cole. Klasyczne, romantyczne. Może być?
- Oczywiście. W porządku.
Mac zauważyła, że zerknął na zegarek, kiedy podeszła, żeby na niby poprawić aparat.
- Wybraliście już miejsce na miesiąc miodowy?
- Zastanawiamy się nad Paryżem.
- Mówicie po francusku?
Charles po raz pierwszy uśmiechnął się swobodnie.
- Ani słowa.
- Cóż, to dopiero przygoda - powiedziała Mac, kiedy wróciła Elizabeth, wyglądając
równie perfekcyjnie jak przed wejściem do łazienki.
Miała na sobie przepięknie skrojony kostium, prawdopodobnie od Armaniego. Kolor
indygo podkreślał jej urodę i Mac uznała, że Elizabeth wybrała szare odcienie dla Charlesa
jako wykończenie.
- Myślę, że zaczniemy od takiego ustawienia, kiedy ty siedzisz, Elizabeth, a Charles
stoi za tobą. Odrobinę w lewo, Charles. Elizabeth, gdybyś mogła leciutko pochylić się w
stronę okna. Oprzyj się o Charlesa, rozluźnij ciało. Charles, połóż dłoń na jej lewym ramieniu.
Elizabeth, przykryj jego dłoń swoją, pokaż ten cudowny pierścionek zaręczynowy.
Zrobiła kilka zdjęć tylko po to, żeby przejść przez pierwszy etap zamrożonych
uśmiechów. Pochyl głowę.
Przenieś ciężar ciała na lewą nogę. Wyprostuj ramiona.
Nieśmiały, uznała Mac. On jest nieśmiały, nie tylko wobec aparatu, ale i ludzi. A ona
ma nad sobą absolutną kontrolę. Jest wręcz przerażona, że może nie wyglądać idealnie.
Mac próbowała ich rozluźnić, pytając, jak się poznali i zaręczyli - pomimo że
zadawała te same pytania przy pierwszym spotkaniu. I usłyszała teraz dokładnie te same
odpowiedzi.
Nawet nie drasnęła ich skorup.
Mogłaby skończyć i dać im dokładnie to, czego chcieli. Ale wiedziała, że nie to było
im potrzebne.
Odsunęła się od aparatu. Wtedy oboje się rozluźnili, Elizabeth uniosła twarz i
uśmiechnęła się do Charlesa, a on puścił do niej oko.
Dobrze, dobrze, pomyślała Mac. Są tam jednak jacyś ludzie.
- Zrobiłam kilka bardzo ładnych zdjęć. Wiem, że takie fotografie chcieliście mieć, ale
czy moglibyście coś dla mnie zrobić?
- Naprawdę bardzo się śpieszymy... - zaczął Charles.
- To zajmie mniej niż pięć minut. Elizabeth, wstań. Zabiorę to. - Przestawiła stołek i
zdjęła aparat ze statywu. - Może uścisk? Nie ze mną. Przytulcie się do siebie.
- Ja nie...
- Przytulanie jest legalne w Connecticut, nawet jeżeli nie jesteście zaręczeni. Zrobimy
mały eksperyment i za dwie minuty was wypuszczam. - Mac złapała światłomierz,
sprawdziła, poprawiła.
- Elizabeth, przytul prawy policzek do jego piersi, ale zwróć twarz lekko w moją
stronę - poprosiła. - Charles, pochyl głowę, ale podbródek unieś ku mnie. Weź głęboki
oddech, a potem po prostu wypuść powietrze.
Trzymasz w ramionach kobietę, którą kochasz, prawda? Rozkoszuj się tym. Patrzcie
na mnie, prosto na mnie i pomyślcie, co czuliście, kiedy pocałowaliście się po raz pierwszy.
Jest!
Uśmiechnęli się szybko, spontanicznie. Ona miękko, nawet trochę figlarnie, on z
rozkoszą.
- Jeszcze jedno, tylko jedno takie samo. - Mac zrobiła trzy zdjęcia, zanim znowu
zesztywnieli. - Zrobione. Pokażę wam kilka próbek do akceptacji za...
- Czy możemy zobaczyć je teraz? To cyfrowy aparat, prawda? - naciskała Elizabeth. -
Chciałabym tylko zerknąć.
- Oczywiście.
Mac podeszła z aparatem do komputera, podłączyła.
- Są zupełnie surowe, ale zorientujecie się w klimacie.
- Tak. - Elizabeth patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na slajdy przesuwające się
wolno po monitorze. - Tak, są ładne. To... to jest to.
Mac zatrzymała się na jednym z oficjalnych portretów. - To?
- O czymś takim właśnie myślałam. Jest bardzo dobre. Oboje dobrze wyglądamy i
podoba mi się ujęcie. Myślę, że wybierzemy tę fotografię.
- Zaznaczę ją. Równie dobrze możecie zobaczyć resztę, żeby nabrać pewności. - Mac
kontynuowała pokaz.
- Tak, są naprawdę bardzo dobre. Bardzo dobre. Jednak myślę, że to, które wybrałam,
jest... - Zamilkła, gdy na ekranie pojawiło się ostatnie zdjęcie. - Och. Cóż. To jest śliczne.
Naprawdę piękne, prawda?
- Mojej mamie spodobałoby się to, które wybrałaś pierwsze. - Stojący za narzeczoną
Charles pogłaskał ją po ramionach.
- To prawda. Na pewno. Weźmiemy je dla niej i każemy oprawić. Ale... - Elizabeth
popatrzyła na Mac. - Miałaś rację, a ja się myliłam. To jest zdjęcie, którego chciałam.
Pragnęłam, żebyśmy tak właśnie wyglądali na naszym portrecie zaręczynowym. Przypomnij
mi o tym we wrześniu, kiedy będę próbowała cię pouczać.
- Przypomnę. Ja też się myliłam. Myślę, że jednak praca z wami będzie
przyjemnością.
Potrwało to chwilę, ale w końcu Elizabeth się roześmiała.
Mac odesłała ich do Parker, uznając, że przyjaciółka ma wobec niej dług. Posyłała jej
klientów, którzy - przynajmniej w tej chwili - byli bardziej otwarci na nowe pomysły i
sugestie, niż kiedy tutaj przyszli.
Usiadła przy biurku, żeby skompletować pakiety fotografii. Jeden zestaw próbnych,
jeden już wybranych, wszystkie w albumach. Dla państwa młodych, matek, dodatkowe
zdjęcia na specjalne życzenie członków rodzin i gości.
Kiedy pochowała wszystko do pudełek, uznała, że ma akurat tyle czasu, aby zjeść
wczorajszą sałatkę z makaronem, zanim pójdzie ze zdjęciami do dużego domu.
Przełknęła kilka kęsów, stojąc nad zlewem. Baśniowa kraina lodu, pomyślała, patrząc
przez okno. Nieruchoma i idealna. Wzięła szklankę dietetycznej coli i upiła łyk.
Kardynał uderzył prosto w szybę; brzęk i błysk czerwieni. Mac podskoczyła,
rozlewając colę na cały przód koszuli.
Patrzyła, jak ptak odlatuje, a serce drżało jej w gardle. Spojrzała w dół, na koszulę.
- Cholera.
Zdjęła ją i rzuciła na stertę rzeczy do prania w spiżarni. Mając na sobie tylko stanik i
czarne spodnie, wytarła z blatu rozlaną colę, po czym zirytowana złapała dzwoniącą komórkę.
Na wyświetlaczu widniało imię Parker, więc odebrała znękanym:
- No co?
- Przyszła Patty Baker po swoje albumy.
- Trudno, jest dwadzieścia minut przed czasem. Przyjdę, razem z jej albumami,
punktualnie. Zajmij ją czymś - dodała, idąc do studia. - I nie zawracaj mi głowy. - Rozłączyła
się i odwróciła.
Zobaczyła mężczyznę, który stał na środku jej pracowni.
Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz się zaczerwieniła. Ze zduszonym „o mój Boże”
odwrócił się na pięcie i z całej siły wyrżnął głową we framugę.
- Jezu! Nic panu nie jest? - Mac rzuciła telefon na stół i podbiegła do chwiejącego się
mężczyzny.
- Nie, w porządku. Przepraszam.
- Krew! Kurczę, naprawdę nieźle wyrżnąłeś. Może powinieneś usiąść.
- Może. - Z zamglonym i lekko nieprzytomnym wzrokiem osunął się po ścianie na
podłogę.
Mac przykucnęła i odgarnęła mu z czoła ciemnobrązowe włosy, zasłaniające
krwawiące zadrapanie, wokół którego już zaczynał formować się imponujący guz.
- Dobrze, skóra nie jest głęboko rozcięta. Unikniesz szycia. Rany, zabrzmiało, jakbyś
walnął w drzwi młotkiem. Może lód, a potem...
- Przepraszam? Nie jestem pewny, czy zdajesz sobie sprawę... Zastanawiałem się
tylko, czy nie powinnaś...
Mac zobaczyła, że on patrzy w dół, i podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem.
Okazało się, że kiedy ona oceniała stan obrażeń nieznajomego, jej ledwo zakryty biust
znajdował się niemal na jego twarzy.
- Ooch. Zapomniałam. Siedź tu. Nie ruszaj się. - Zerwała się na równe nogi i uciekła.
Nie był pewien, czy potrafiłby się ruszyć. Zdezorientowany i osłupiały, siedział
wsparty o ścianę tam, gdzie się osunął. Pomimo kreskówkowych ptaszków kołujących mu
wokół głowy musiał przyznać, że to był bardzo ładny biust. Nic nie mógł poradzić, że to
zauważył.
Jednak zupełnie nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć lub zrobić w tej sytuacji.
Dlatego siedzenie na miejscu, tak jak mu poleciła, wydawało się najlepszym wyjściem.
Kiedy wróciła z torebką z lodem, miała na sobie koszulę. Pewnie nie powinien był
czuć ukłucia rozczarowania. Znowu ukucnęła i zauważył - teraz, kiedy już jej biust nie
wypełniał mu wizji - bardzo długie nogi.
- Proszę, spróbuj tego. - Włożyła mu torebkę w rękę, przyłożyła do pulsującego czoła i
przykucnęła na piętach jak łapacz na boisku. Jej oczy miały pełen magii kolor zielonego
morza.
- Kim jesteś? - zapytała.
- Słucham?
- Hmm. Ile palców widzisz? - Uniosła dwa.
- Dwanaście.
Uśmiechnęła się, ukazując małe dołeczki w policzkach, a jego serce wykonało w
piersi mały taniec.
- Nieprawda. Spróbujmy inaczej. Co robisz w moim studiu - a raczej co robiłeś, zanim
zacząłeś się gapić na mój biust?
- Ach. Byłem umówiony. A raczej Sherry była. Sherry Maguire. - Zobaczył, że jej
uśmiech lekko przygasł, a dołeczki zniknęły.
- No dobrze, źle trafiłeś. Masz spotkanie w głównym domu. Ja jestem Mackensie
Elliot, oprawa fotograficzna przedsięwzięcia.
- Wiem. To znaczy, wiem, kim jesteś. Sherry nie powiedziała dokładnie, jak zwykle,
dokąd mam iść.
- Ani na którą godzinę, bo spotkanie masz dopiero o drugiej.
- Powiedziała, że chyba pierwsza trzydzieści, co oznaczało, że dotarłaby tu na drugą.
Powinienem był działać według czasu Sherry albo sam potwierdzić godzinę przez telefon.
Przepraszam.
- Żaden problem. - Przekrzywiła głowę. Jego oczy - bardzo ładne oczy - znowu stały
się przejrzyste. - Skąd mnie znasz?
- Och, chodziłem do szkoły z Delaneyem, Delaneyem Brownem, i z Parker. To znaczy
Parker była o kilka lat młodsza. I ty też chodziłaś kilka klas niżej. Przez chwilę.
Mac zmieniła pozycję, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Gęste, rozczochrane brązowe
włosy, które stanowczo potrzebowały fryzjera. Jasne, spokojne, błękitne oczy otoczone
zasłoną rzęs. Prosty nos, wyraźnie zarysowane usta, szczupła twarz.
Miała dobrą pamięć do twarzy. Dlaczego tej nie pamiętała?
- Wydaje mi się, że znałam większość przyjaciół Dela.
- Och, nie obracaliśmy się w tych samych kręgach. Ale udzielałem mu kiedyś
korepetycji, kiedy uczyliśmy się „Henryka V”.
Mac zaskoczyła.
- Carter - powiedziała, celując w niego palcem. - Carter Maguire. Chyba nie żenisz się
z własną siostrą?
- Słucham? Nie! Przyszedłem w zastępstwie, za Nicka. Sherry nie chciała iść na
konsultację sama, a on nie mógł się wyrwać. Ja tylko... Właściwie nie wiem, co tutaj, do
diabła, robię.
- Jesteś dobrym bratem. - Poklepała go po kolanie. - Myślisz, że dasz radę wstać?
- Tak.
Mac podniosła się i wyciągnęła rękę, żeby mu pomóc. Jego serce znów zatrzepotało,
kiedy ich dłonie się spotkały. A gdy stanął na nogi, puls w głowie wtórował mu do rytmu.
- Uuuch - powiedział.
- Nie wątpię. Chcesz aspirynę?
- Tak, błagam.
- Przyniosę ci, a ty usiądź na czymś innym niż podłoga.
Poszła do kuchni, a Carter chciał podejść do krzesła, ale jego wzrok przyciągnęły
fotografie wiszące na ścianach. Zauważył, że niektóre pochodziły z magazynów, i uznał, że
pewnie Mac jest ich autorką. Piękne panny młode, wytworne, seksowne, roześmiane. Jedne
zdjęcia były kolorowe, inne nastrojowo czarno - białe, a jeszcze inne zrobione za pomocą
tego dziwnego i przyciągającego oko triku komputerowego, z jednym punktem intensywnego
koloru na tle czerni i bieli.
Odwrócił się, słysząc kroki Mac, i przyszło mu do głowy, że właśnie takie są jej włosy
- intensywna plama koloru.
- Robisz jeszcze coś innego, w fotografii?
- Tak. - Podała mu trzy tabletki i szklankę wody. - Ale panny młode są
najważniejszym elementem ślubnego biznesu.
- Są cudowne - oryginalne i indywidualne. Jednak to jest najlepsze. - Pokazał na
zdjęcie trzech dziewczynek i błękitnego motyla na kwiecie mleczu.
- Dlaczego?
- Bo jest magiczne.
Patrzyła na niego przez tak długi czas, że wydawał się wiecznością.
- Masz absolutną rację. No dobrze, Carterze Maguire, wezmę kurtkę i ruszamy na
konsultacje.
Wyjęła mu z ręki torebkę z topniejącym lodem.
- Znajdziemy ci nową w głównym domu.
Słodki, pomyślała, idąc po kurtkę i szalik. Bardzo, bardzo słodki. Czy już w szkole
zauważyła, że był słodki? Może późno rozkwitł. Ale za to jak. Wystarczająco, żeby od razu
poczuła ukłucie żalu na myśl, że to on ma być panem młodym.
Jednak BPM - Brat Panny Młodej - to zupełnie inna sprawa.
O ile, oczywiście, byłby zainteresowany.
Włożyła kurtkę, owinęła się szalikiem - po czym, na wspomnienie powiewu
lodowatego wiatru, wzięła czapkę. Kiedy wróciła, Carter jak grzeczny chłopiec wstawiał
swoją szklankę do zlewu.
Mac podała mu ogromną torbę z albumami.
- Proszę. Możesz to zanieść, jest ciężka.
- To prawda.
- Ja wezmę to. - Podniosła drugą dużą i następną mniejszą torbę. - Muszę zanieść
jednej pannie młodej gotowe albumy, a drugiej próbki.
- Chciałbym cię przeprosić, że tak tu wtargnąłem. Pukałem, ale nikt nie odpowiadał.
Usłyszałem muzykę, więc po prostu wszedłem i...
- Reszta jest historią.
- Tak. Nie wyłączysz muzyki?
- Masz rację. Przestałam ją słyszeć. - Wzięła pilota, wyłączyła odtwarzacz i rzuciła
pilota na stół. Zanim zdążyła złapać za klamkę, Carter wysunął się do przodu i otworzył jej
drzwi.
- Nadal mieszkasz w Greenwich? - zapytała, czując, jak mróz zapiera jej dech w
piersiach.
- Właściwie znowu. Przez chwilę mieszkałem w New Haven.
- Yale?
- Tak. Pracowałem tam po studiach i uczyłem przez kilka lat.
- W Yale.
- Tak.
Popatrzyła na niego zmrużonymi oczami.
- Serio?
- No cóż, tak. Ludziom zdarza się uczyć w Yale. To wysoce zalecane, wziąwszy pod
uwagę poziom studentów.
- Więc jesteś kimś w rodzaju profesora.
- Tak, jestem kimś w rodzaju profesora, tylko teraz uczę tutaj. W Akademii
Winterfield.
- Wróciłeś, żeby uczyć w swojej alma mater. To miłe.
- Tęskniłem za domem. Poza tym uczenie nastolatków jest interesujące.
Mac pomyślała, że to musi raczej przypominać walkę z wiatrakami, która w sumie też
mogła być interesująca.
- Czego uczysz?
- Literatury angielskiej. Kreatywnego pisania.
- „Henryka V”.
- No właśnie. Pani Brown zaprosiła mnie tu kilka razy, kiedy uczyłem Dela. Było mi
bardzo przykro, gdy usłyszałem o wypadku jego rodziców. Ona była niesamowicie
sympatyczną kobietą.
- Najlepszą na świecie. Możemy wejść tędy. Jest za zimno, żeby obchodzić cały dom
dookoła.
Poprowadziła go przez sień do ciepłego holu.
- Możesz zostawić tu kurtkę. I tak jesteś przed czasem, zdążysz napić się kawy. -
Mówiąc bez przerwy, zrzuciła kurtkę, szalik i czapkę. - Nie mamy dziś żadnego wesela, więc
kuchnia powinna być wolna.
Wzięła torby, a Carter starannie powiesił płaszcz. Mac tylko rzuciła swoje rzeczy w
kierunku wieszaka. Wydawała się wibrować ruchem, pomimo że stała, kiedy on zarzucał na
ramię ciężką torbę.
- Znajdziemy ci miejsce, żebyś mógł... - Urwała na widok idącej w stronę kuchni
Emmy.
- Jesteś wreszcie. Parker już miała... Carter?
- Cześć, Emmaline, co u ciebie słychać?
- Wszystko w porządku. Dobrze. Jak ty... Sherry. Nie wiedziałam, że masz przyjść z
Sherry.
- On też nie wiedział. Wszystko ci wyjaśni. Daj mu kawy, dobrze? I trochę lodu na
głowę! Muszę to zanieść pannie młodej.
Zabrała od Cartera ciężką torbę i zniknęła. Emma wydęła wargi, oglądając ranę na
jego czole.
- Uch. Co zrobiłeś?
- Wszedłem w ścianę. Możesz darować sobie lód, już mi lepiej.
- No dobrze, chodź, napijesz się kawy. Właśnie miałam zaparzyć świeżą na
NORA ROBERTS PORTRET W BIELI Tytuł oryginału VISION IN WHITE Dla Dana i Stacie, Jasona i Kat - za wszystkie chwile Uwiedź mój umysł, a dostaniesz moje ciało, Odkryj moją duszę, a będę twoja na zawsze. Anonim To nie tylko podobieństwo jest tak cenne... ale zaangażowanie i poczucie bliskości... fakt, że nawet cień drugiej osoby zostanie na zawsze! Elizabeth Barrett Browning
PROLOG Przed ukończeniem ośmiu lat Mackensie Elliot wzięła ślub czternaście razy. Zawarła związek małżeński z każdą ze swoich trzech najlepszych przyjaciółek - zarówno jako panna młoda, jak i pan młody - z bratem jednej z nich (pomimo jego protestów), z dwoma psami, trzema kotami i królikiem. Brała udział w niezliczonej ilości innych ślubów jako pierwsza druhna, druhna zwykła, drużba, świadek i ksiądz. Późniejsze rozstania przebiegały w przyjaznej atmosferze i żaden ze związków nie przetrwał dłużej niż jedno popołudnie. Tymczasowy charakter małżeństwa nie dziwił Mac, jako że każde z jej rodziców zaliczyło już po dwa - na razie. Zabawa w ślub nie należała do jej ulubionych, ale w sumie dziewczynce podobała się rola księdza lub pastora czy sędziego pokoju. Albo rabina, po bar micwie bratanka drugiej żony ojca. Poza tym lubiła babeczki, fantazyjne ciasteczka i gazowaną lemoniadę, którą zawsze podawano na przyjęciach weselnych. To była ulubiona zabawa Parker i wszystkie śluby odbywały się w Brown Estate, w zadbanym ogrodzie, niedaleko uroczego zagajnika i srebrzystego stawu. Podczas lodowatych zim Connecticut ceremonię przenoszono przed jeden z kominków buzujących ogniem w wielkim domu. Urządzały proste śluby i wyszukane ceremonie. Śluby królewskie i gwiazd filmowych, z tematem cyrkowym i na pirackich statkach. Każdy pomysł był starannie rozważany i poddawany głosowaniu, a żaden motyw przewodni ani kostium nie wydawał się czterem przyjaciółkom zbyt ekstrawagancki. Jednak mimo wszystko po czternastu ceremoniach Mac miała trochę dosyć zabawy w ślub. Dopóki nie przeżyła owej brzemiennej w skutki chwili. Na ósme urodziny Mackensie jej czarujący, lecz na ogół nieobecny ojciec przysłał dziewczynce aparat Nikon. Nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania fotografią i na początku odłożyła podarunek na stertę innych prezentów, które dostała od ojca, odkąd rodzice się rozwiedli. Ale matka Mac wspomniała o tym swojej matce i babka zrzędziła i narzekała na „nieodpowiedzialnego, nieużytego Goeffreya Elliota” i niestosowny prezent, jakim był aparat dla dorosłych dla dziewczynki, która zrobiłaby lepszy użytek z lalki Barbie.
Ponieważ Mac z zasady nie zgadzała się z babcią, jej zainteresowanie nikonem wzrosło. Żeby zirytować starszą damę - która przyjechała do nich na całe lato, zamiast siedzieć na swoim osiedlu emeryckim w Scottsdale, gdzie zdaniem dziewczynki było jej miejsce - Mac wszędzie nosiła aparat ze sobą. Bawiła się nim, eksperymentowała, robiła zdjęcia swojego pokoju, własnych stóp, przyjaciół. Fotografie wychodziły rozmazane i ciemne albo zupełnie wyblakłe. Brak sukcesów i zbliżający się rozwód matki z ojczymem Mac sprawiły, że zainteresowanie nikonem zaczęło słabnąć. Nawet wiele lat później nie potrafiła powiedzieć, dlaczego wzięła ze sobą aparat do Parker tego pięknego, letniego popołudnia na zabawę w ślub. Każdy szczegół tradycyjnej ceremonii w ogrodzie został starannie zaplanowany. Emmaline jako panna młoda i Laurel jako pan młody mieli złożyć przysięgę pod różanym krzewem. Emma miała włożyć koronkowy welon, który mama Parker zrobiła ze starego obrusa, a do ołtarza miał ją poprowadzić Harold - stary, przyjacielski golden retriever Parker. Miejsca dla gości zajmowała kolekcja Barbie, Kenów i pluszowych zwierzaków. - To bardzo kameralna uroczystość - relacjonowała Parker, upinając Emmie welon. - Z małym przyjęciem na patio. No dobrze, a gdzie drużba? Laurel, ze świeżo zdartą skórą na kolanie, przeszukiwała kępę hortensji. - Pognał za wiewiórką na drzewo. Nie mogę go namówić, żeby zszedł. Parker przewróciła oczami. - Pójdę po niego. Nie powinnaś oglądać panny młodej przed ślubem, to przynosi pecha. Mac, musisz upiąć welon Emmie i przynieść jej bukiet. Laurel i ja ściągniemy Pana Szprotkę z drzewa. - Wolałabym pójść popływać - powiedziała Mac, bez przekonania ciągnąc welon Emmy. - Możemy pójść po weselu. - Chyba tak. Nie znudziło ci się bycie panną młodą? - Och, nie przeszkadza mi to. I tak tu ładnie pachnie. Wszystko jest takie śliczne. Mac podała Emmie bukiecik z mleczy i dzikich fiołków, które wolno im było zrywać. - Ty wyglądasz ślicznie. To była szczera prawda. Ciemne, lśniące włosy Emmy odbijały się od białej koronki. Jej oczy błyszczały głębokim brązem, kiedy wąchała bukiet z zielska. Była opalona, jakby cała złota, pomyślała Mac i skrzywiła się na myśl o własnej skórze, białej jak mleko. Przekleństwo rudzielców, powiedziała matka, która sama odziedziczyła rude włosy po
ojcu. Jak na ośmiolatkę Mac była wysoka, chuda jak patyk, a zęby miała już uwięzione w znienawidzonym aparacie ortodontycznym. Pomyślała, że Emmaline wygląda przy niej jak cygańska księżniczka. Parker i Laurel wróciły, chichocząc, z kocim drużbą w objęciach. - Wszyscy na miejsca. - Parker podała kota Laurel. - Mac, musisz się przebrać! Emma... - Nie chcę być pierwszą druhną. - Mac popatrzyła na suknię Kopciuszka, przewieszoną przez oparcie ogrodowej ławki. - Ona drapie i jest w niej gorąco. Dlaczego Pan Szprotka nie może być druhną, a ja drużbą? - Ponieważ wszystko zostało tak zaplanowane. Każdy się denerwuje przed ślubem. - Parker odrzuciła na plecy długie, brązowe kitki i obejrzała suknię, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej rozdarć ani plam. Zadowolona z wyniku oględzin wepchnęła kreację w ręce Mac. - Jest w porządku. To będzie piękna ceremonia, państwo młodzi naprawdę się kochają i będą żyli długo i szczęśliwie. - Moja mama mówi, że długo i szczęśliwie to bzdura. Po stwierdzeniu Mac zapadła cisza. Niewypowiedziane słowo „rozwód” wydawało się unosić w powietrzu. - Myślę, że nie musi tak być. - Parker, z oczami pełnymi współczucia, pogłaskała Mac po ramieniu. - Nie chcę wkładać tej sukni. Nie chcę być druhną. Ja... - Dobrze, w porządku. Będziemy udawać, że mamy druhnę. Ty możesz robić zdjęcia. Mac spojrzała na wiszący na szyi aparat, o którym zapomniała. - One nigdy mi nie wychodzą. - Może tym razem wyjdą. Będzie fajnie. Możesz być oficjalnym fotografem ślubnym. - Zrób mi zdjęcie z Panem Szprotką! - zawołała Laurel i przycisnęła twarz do kociej mordki. - Zrób nam zdjęcie, Mac! Mac bez entuzjazmu uniosła aparat i nacisnęła migawkę. - Powinnyśmy były wcześniej o tym pomyśleć! Możesz zrobić oficjalne fotografie państwa młodych, a potem podczas ślubu. - Zafascynowana nowym pomysłem Parker odwiesiła suknię Kopciuszka na krzak hortensji. - Będzie świetnie. Musisz iść przed panną młodą i Haroldem. Spróbuj znaleźć dobre ujęcie. Ja poczekam, a potem puszczę muzykę. Zaczynajmy! Potem będą babeczki i lemoniada, przypomniała sobie Mac. I pływanie. Nic się nie stanie, jeżeli zdjęcia będą głupie, nie szkodzi, że babcia miała rację i Mac jest za mała na
aparat fotograficzny. Nie szkodzi, że matka znowu się rozwodzi, a ojczym, który był w porządku, już się wyprowadził. Nie szkodzi, że „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, bo i tak wszystko jest na niby. Próbowała zrobić zdjęcia Emmie i posłusznemu Haroldowi, ale już widziała oczami duszy rozmazane fotografie ze smugą od jej kciuka, jak zawsze. Kiedy rozbrzmiała muzyka, Mac poczuła wyrzuty sumienia, że nie włożyła drapiącej sukienki i przez nią Emma nie ma druhny, tylko dlatego, że matka i babka popsuły jej humor. Krążyła więc wokół panny młodej i starała się z całych sił zrobić ładne zdjęcie Emmie prowadzonej przez Harolda do ołtarza. Przez obiektyw wszystko wyglądało inaczej, pomyślała. Mogła się skupić na twarzy przyjaciółki - dostrzegła, jak welon otula jej włosy i jak ślicznie słońce prześwieca przez koronkę. Zrobiła więcej zdjęć, kiedy Parker zaczęła „zebraliśmy się tutaj” jako wielebny Whistledown, Emma i Laurel wzięły się za ręce, a Harold zwinął się w kłębek i zaczął chrapać u ich stóp. Mac widziała, jak jasne były włosy Laurel, jak słońce rozświetlało pasma, które wystawały spod wysokiego czarnego kapelusza pana młodego. Jak poruszały się wąsy Pana Szprotki, kiedy ziewał. To, co się stało, wydarzyło się bardziej wewnątrz Mac niż na zewnątrz. Jej trzy przyjaciółki stały razem pod kwitnącym bujną bielą różanym krzewem, trójkąt ślicznych dziewczynek. Jakiś instynkt kazał jej się przesunąć, ale tylko odrobinę, i przechylić aparat pod innym kątem. Nie wiedziała, że to się nazywa kompozycja, po prostu teraz wszystko ładniej wyglądało. I wtedy błękitny motyl przefrunął przed obiektywem i usiadł na słonecznie żółtym mleczu w bukiecie Emmy. Na wszystkich trzech twarzyczkach pod białymi różami odmalowały się zaskoczenie i radość. Mac nacisnęła migawkę. Wiedziała, wiedziała, że to zdjęcie nie będzie rozmazane, ciemne ani wyblakłe. Nie zostanie ślad po jej kciuku. Wiedziała dokładnie, jak będzie wyglądała ta fotografia, wiedziała, że babcia jednak się myliła. Może „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, ale Mac wiedziała, że chce robić zdjęcia chwil, które są szczęśliwe. Bo wtedy zostaną takie na zawsze.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwszego stycznia Mac obróciła się, żeby walnąć w budzik, i wylądowała na twarzy na podłodze swojego studia. - Cholera. Szczęśliwego Nowego Roku. Leżała nieprzytomna i otumaniona, dopóki nie przypomniała sobie, że nie dotarła na górę do sypialni, a budzik pochodził z komputera, który nastawiła na dwunastą w południe. Zmusiła się, żeby wstać, i poczłapała do kuchni. Dlaczego ludzie musieli pobierać się w sylwestra? Dlaczego chcieli urządzać oficjalne przyjęcie w czasie przeznaczonym na pijackie maratony i, prawdopodobnie, na przygodny seks? I jeszcze musieli wciągać w to rodzinę oraz przyjaciół, nie wspominając już o fotografach. Oczywiście kiedy o drugiej nad ranem przyjęcie wreszcie dobiegło końca, mogła pójść do łóżka jak każdy normalny człowiek, zamiast spędzać następne trzy godziny na przeglądaniu zdjęć ze ślubu Hines - Myers. Ale, kurczę, niektóre wyszły naprawdę dobrze. A kilka wspaniale. Albo wszystkie były do niczego, a ona oceniała je w oparach euforii. Nie, to były dobre zdjęcia. Wsypała trzy łyżeczki cukru do filiżanki czarnej kawy i wypiła ją, stojąc przy oknie i wyglądając na biały koc śniegu, który okrywał ogrody i trawniki Brown Estate. Odwaliły wczoraj kawał dobrej roboty, pomyślała. I może Bob Hines i Vicky Myers wezmą z nich przykład i wykonają kawał dobrej roboty przy swoim małżeństwie. Tak czy inaczej, wspomnienia tego dnia nie znikną. Chwile, te ważne i te trochę mniej, zostały utrwalone. Ona teraz to wszystko poprawi, dopracuje i wyszlifuje. Bob i Vicky będą mogli wrócić do swojego wielkiego dnia w przyszłym tygodniu albo za sześćdziesiąt lat. To, pomyślała, ma taką moc jak słodka, czarna kawa w chłodny, zimowy dzień. Otworzyła szafkę, wyjęła pudełko markiz i jedząc ciastko, powtórzyła plan na dzisiejszy dzień. Ślub Clay - McFearson (Rod i Alison) o osiemnastej, co oznaczało, że panna młoda z druhnami przyjadą o trzeciej, a pan młody z asystą o czwartej. Mac miała więc wolne do drugiej, czyli do rozpoczęcia ostatniej odprawy bojowej. Wystarczy jej czasu, żeby wziąć prysznic, ubrać się, przejrzeć notatki i dwukrotnie sprawdzić sprzęt. Kiedy wczoraj oglądała prognozę pogody, zapowiadali słońce i zero stopni.
Powinna więc zrobić kilka ładnych zdjęć podczas przygotowań przy naturalnym świetle i może uda jej się namówić Alison - jeśli ta lubi wyzwania - na portret na balkonie, ze śniegiem w tle. Mac przypomniała sobie, że matka panny młodej, Dorothy („mów mi Dottie”) należała do upierdliwych i wymagających klientek, ale dadzą sobie z nią radę. Jeśli Mac się nie uda, to Parker na pewno. Parker potrafiła dać sobie radę z każdym i ze wszystkim. Determinacja i zapał przyjaciółki sprawiły, że w przeciągu pięciu lat działania „Przysięgi” stały się jedną z najlepszych agencji ślubnych w stanie. W ten sposób Parker obróciła tragedię śmierci rodziców w nadzieję, a przepiękny wiktoriański dom i oszałamiające ogrody Brown Estate w kwitnący i wyjątkowy biznes. A w dodatku, pomyślała Mac, przełykając ostatni kęs markizy, sama także miałam w tym swój udział. Przeszła przez studio w kierunku schodów prowadzących do sypialni i łazienki i zatrzymała się przed jednym ze swoich ulubionych zdjęć. Promieniejąca szczęściem panna młoda, z uniesioną twarzą, rozłożonymi ramionami, stojąca w deszczu płatków róż. Okładka „Nowoczesnej Panny Młodej”, pomyślała Mac. Ponieważ jestem aż tak dobra. W grubych skarpetach, flanelowych spodniach i koszulce weszła po schodach, żeby przeobrazić się ze zmęczonego markizożercy w piżamie w eleganckiego fotografa weselnego. Zignorowała niepościelone łóżko - po co je ścielić, skoro i tak znowu je rozkopie? - i nieład panujący w sypialni. Gorący prysznic, do spółki z cukrem i kofeiną, pomógł jej oczyścić umysł z ostatnich pajęczyn snu i skupić się na czekającej dzisiaj pracy. Miała oblubienicę zainteresowaną oryginalnymi zdjęciami, pasywno - agresywną matkę panny młodej, której wydawało się, że wie najlepiej, pana młodego zakochanego tak bez pamięci, że zrobiłby wszystko, aby uszczęśliwić przyszłą żonę. I zarówno pan, jak i panna młoda byli naprawdę fotogeniczni. Ostatni element sprawiał, że praca Mac będzie zarówno przyjemnością, jak i wyzwaniem. Czy uda jej się zabrać państwa młodych w fotograficzną podróż, która będzie wspaniała, a jednocześnie będzie należała tylko i wyłącznie do nich? Kolorystyka panny młodej, pomyślała, robiąc w pamięci notatki, kiedy myła krótkie, postrzępione rude włosy. Srebro i złoto. Elegancka, lśniąca. Widziała już kwiaty i tort - dzisiaj czekały tylko na ostatnie poprawki - kotyliony i obrusy, stroje obsługi, czepeczki. Miała kopię repertuaru orkiestry, z zaznaczonym pierwszym tańcem pary młodej, tańcem matki z synem i ojca z córką.
I tak, pomyślała, przez kilka następnych godzin jej świat będzie się obracał wokół Roda i Alison. Wybrała strój, biżuterię i makijaż z niemal taką samą starannością, z jaką naszykowała sprzęt. Obładowana wyszła na dwór, żeby pokonać niedużą odległość, która dzieliła domek przy basenie od dużego domu. Śnieg lśnił jak pokruszone diamenty na futrze gronostaja, powietrze było zimne i czyste jak górski lód. Mac koniecznie musiała zrobić kilka zdjęć na zewnątrz, w dziennym i wieczornym świetle. Zimowy ślub, biały ślub, śnieg pokrywający ziemię, szron lśniący na drzewach, skapujący z nagich wierzb nad stawem. I stary, wysoki i rozłożysty, fantazyjny wiktoriański dom, z łamanymi dachami, łukowatymi i okrągłymi oknami, miękki błękit na tle szarej kopuły nieba. Tarasy i szeroki portyk świętowały zimę girlandami świateł i morzem zieleni. Mac często obserwowała budynek, idąc, jak teraz, żwirowanymi alejkami. Uwielbiała linie domu, jego krzywizny i kanty, delikatny odcień bladej żółci i kremowej bieli na miękkim, subtelnym błękicie. Kiedy dorastała, Brown Estate był jej domem nie mniej niż własny. A w sumie bardziej, przyznała sama przed sobą, ponieważ u niej w domu rządziły chimeryczne kaprysy matki. Rodzice Parker byli ciepli, otwarci, kochający i - uznała teraz Mac - zrównoważeni. Ofiarowali jej w burzliwym dzieciństwie cichy port. Kiedy oboje zginęli prawie siedem lat temu, nosiła żałobę po nich tak samo jak przyjaciółka. Teraz Brown Estate był jej domem. I miejscem pracy. Życiem. I to dobrym, pod każdym względem. Co mogło być lepsze od robienia tego, co kochasz - i to razem z najlepszymi przyjaciółkami, jakie kiedykolwiek miałaś? Weszła tylnym wejściem, powiesiła w sionce sprzęt do robienia zdjęć na zewnątrz i poszła zajrzeć do królestwa Laurel. Jej przyjaciółka i wspólniczka stała na stołku i pedantycznie układała srebrne lilie na pięciu piętrach weselnego tortu. Każdy kwiat rozkwitał na złotym liściu akantu, co razem dawało lśniący, pełen elegancji efekt. - Pierwsza klasa, McBane. Laurel pewnym ruchem położyła kolejną lilię. Włosy w kolorze słońca zwinęła w niedbały węzeł, który bardzo pasował do jej trójkątnej twarzy. Przy pracy mrużyła w skupieniu oczy, błękitne jak niezapominajki. - Tak się cieszę, że zgodziła się na lilię pośrodku zamiast lukrowych figurek państwa
młodych. To ona nadaje cały szyk. Poczekaj, aż ją położymy, kiedy już go przewieziemy do sali balowej. Mac wyjęła aparat. - To będzie dobre zdjęcie na stronę internetową. Mogę? - Oczywiście. Przespałaś się choć trochę? - Położyłam się dopiero o piątej, ale spałam do południa. A ty? - Poszłam spać o wpół do trzeciej, wstałam o siódmej, żeby dokończyć tort dla pana młodego, desery i to. Cholernie się cieszę, że następny ślub mamy dopiero za dwa tygodnie. - Zerknęła przez ramię. - Nie mów Parker, że to powiedziałam. - Jest na górze, jak przypuszczam. - Była już tutaj dwa razy. Pewnie wszędzie była ze dwa razy. Chyba słyszałam, jak wchodziła Emma. Może obie są teraz na górze. - Też tam idę. A ty? - Za dziesięć minut. Przyjdę punktualnie. - W świecie Parker punktualnie to za późno. - Mac się uśmiechnęła. - Spróbuję odwrócić jej uwagę. - Po prostu powiedz jej, że pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć. I że MPM dostanie za ten tort tyle komplementów, że da nam święty spokój. - To może zadziałać. Mac wyszła, ale zajrzała jeszcze do holu przy wejściu i ogromnej bawialni, gdzie miała się odbyć ceremonia. Zauważyła, że Emmaline i jej elfy już zabrały się do pracy, zdjęły dekoracje po poprzednim ślubie i przygotowały nowe. Każda panna młoda miała swoją własną wizję, a dzisiejsza chciała mnóstwa srebrnych i złotych wstążek i girland kon- trastujących z lawendowo - kremowym wystrojem sylwestra. Kominek w bawialni był przygotowany i zostanie rozpalony przed przyjazdem gości. Przykryte białym materiałem krzesła, ozdobione srebrnymi kokardami, ustawiono w równe rzędy. Emma udekorowała już półkę nad kominkiem złotymi świecami w srebrnych świecznikach i ogromnymi bukietami ulubionych białych lilii panny młodej w wysokich, smukłych wazonach ze szkła. Mac obeszła cały pokój, planując ujęcia, sprawdzając światło i robiąc kilka ostatnich notatek, po czym ruszyła schodami na drugie piętro. Tak jak się spodziewała, znalazła Parker w sali konferencyjnej, otoczoną mnóstwem niezbędnych rzeczy: laptopem, palmtopem, stertą segregatorów, telefonem komórkowym i krótkofalówką ze słuchawkami. Gęste, kasztanowe włosy związała w długi ogon - prosty i
lśniący - pasujący do jej kostiumu w gołębim kolorze, który doskonale wtopi się w tło i uwydatni kreację panny młodej. Żaden szczegół nie mógł umknąć uwagi Parker. Nie podniosła wzroku, tylko nie przerywając pracy na laptopie, zatoczyła palcem kółko w powietrzu. Znając ten sygnał, Mac podeszła do ekspresu i nalała im obu po kubku kawy. Usiadła, położyła na kolanach swoją teczkę i otworzyła notes. Parker z uśmiechem odchyliła się na krześle i wzięła kubek do ręki. - To będzie udany ślub. - Bez wątpienia. - Drogi są przejezdne, pogoda ładna. Panna młoda już wstała, zjadła śniadanie i poszła na masaż. Pan młody był w siłowni i na basenie. Catering przyjechał na czas. Wszystkie druhny potwierdziły swoje przybycie. - Zerknęła na zegarek. - Gdzie Emma i Laurel? - Laurel kończy tort, który jest niesamowity. Nie widziałam Emmy, ale zaczęła już dekorować bawialnię. Wygląda to ślicznie. Chcę zrobić kilka zdjęć na zewnątrz. Przed i po. - Nie trzymaj panny młodej za długo na śniegu przed ślubem. Nie chcemy, żeby miała czerwony nos i kichała na potęgę. - Być może będziesz musiała trzymać z dala ode mnie MPM. - Już to zanotowałam. Wbiegła Emma, z dietetyczną colą w jednej ręce i teczką w drugiej. - Tink ma kaca i nie przyszedł, więc brakuje mi rąk do pracy. Załatwmy to szybko, dobrze? - Opadła na krzesło, a czarne loki zatańczyły jej na ramionach. - Apartament panny młodej i bawialnią są gotowe. Foyer i schody już prawie. Bukiety, kwiaty do sukni i butonierek sprawdzone. Zaczęliśmy główny hol i salę balową. Muszę tam wracać. - Dziewczynka z kwiatami? - Zapachowe kule z białymi różami, srebrno - złota wstążka. Wianek - róże i biała kaszka - czeka na fryzjerkę. Jest przecudny. Mac, chciałabym, żebyś zrobiła kilka zdjęć bukietów, jeśli zdążysz. Jeśli nie, sama zrobię. - Już idę. - Dzięki. MPM... - Ja się nią zajmę - powiedziała Parker. - Muszę... - Emma urwała, bo do pokoju weszła Laurel. - Nie spóźniłam się - ogłosiła. - Nie ma Tinka - poinformowała ją Parker. - Emmie brakuje ludzi. - Mogę pomóc. Muszę jeszcze położyć główną ozdobę na torcie i ozdobić desery, ale mam trochę czasu.
- Powtórzmy rozkład dnia. - Chwileczkę. - Emma uniosła puszkę dietetycznej coli. - Najpierw toast. Szczęśliwego Nowego Roku dla nas, czterech cudownych, niesamowitych i bardzo seksownych kobiet. Najlepszych kumpelek na świecie. - Do tego mądrych i super ekstra. - Laurel uniosła butelkę wody. - Za fajne kumpelki i wspólniczki. - Za nas. Za przyjaźń i poczwórny umysł - dodała Mac - i fantastyczną robotę, jaką odwaliłyśmy w „Przysięgach”. - I za dwa tysiące dziewiąty. - Parker uniosła kubek z kawą. - Cudowne, niesamowite, seksowne, mądre, ekstra superfajne najlepsze kumpelki na świecie będą miały najlepszy rok w życiu. - Cholerna racja. - Mac stuknęła się kubkiem z resztą. - Za śluby, wtedy, teraz i zawsze. - Wtedy, teraz i zawsze - powtórzyła Parker. - A teraz rozkład dnia? - Ja od początku zajmuję się panną młodą - zaczęła Mac - a jak przyjedzie pan młody, przerzucam się na niego. Zdjęcia z ukrycia podczas ubierania, pozowanie, jeśli nadarzy się okazja. Oficjalne portrety w domu i na zewnątrz. Zaraz zrobię zdjęcia tortu i dekoracji, ustawię sprzęt. Wszystkie indywidualne zdjęcia rodziny i orszaku weselnego przed ceremonią. Po ślubie będę potrzebowała tylko około czterdziestu pięciu minut na zdjęcia całej rodziny, orszaku i pary młodej. - Dekoracje z kwiatów w apartamentach państwa młodych gotowe do piętnastej. Kwiaty w sieni, salonie, na schodach, w głównym holu i sali balowej do siedemnastej. - Parker zerknęła na Emmę. - Tak jest. - Operator kamery przyjeżdża o siedemnastej trzydzieści. Goście od wpół do szóstej do szóstej. Kwartet smyczkowy zaczyna grać o siedemnastej czterdzieści. Zespół muzyczny będzie czekał w sali balowej od osiemnastej trzydzieści. Matka pana młodego w asyście syna zaprowadzona na miejsce o siedemnastej pięćdziesiąt, matka panny młodej w towarzystwie zięcia zaraz potem - czytała z kartki Parker. - Ojciec panny młodej, ona sama i orszak na miejscach o osiemnastej. Zejście ze schodów i przez salę. Ceremonia trwa dwadzieścia trzy minuty, przerwa, czas dla rodziny. Goście zostaną odprowadzeni do głównego holu o osiemnastej dwadzieścia pięć. - Otwieramy bar - ciągnęła Laurel. - Muzyka zaczyna grać, serwujemy przystawki. - Zdjęcia od osiemnastej dwadzieścia pięć do dziewiętnastej dziesięć. Przemówienia
członków rodziny, drużby i świeżo upieczonych małżonków o dziewiętnastej piętnaście. - Kolacja, toasty - dodała Emma. - Wszystko wiemy, Parks. - Chcę mieć pewność, że przeniesiemy się do sali balowej i odtańczymy pierwszy taniec przed dwudziestą piętnaście - powiedziała Parker. - Pannie młodej bardzo zależy, żeby jej babcia widziała pierwszy taniec, i żeby jej tata zatańczył ze swoją matką po tańcu ojca z córką i matki z synem. Babcia ma dziewięćdziesiąt lat i może nie wytrzymać zbyt długo. Może doczeka krojenia tortu, jeśli uda nam się rozpocząć o dziewiątej trzydzieści. - Babcia jest kochana - wtrąciła Mac. - Podczas próbnych zdjęć zrobiłam kilka dobrych ujęć jej i Alison. Zanotowałam sobie, żeby dziś też zrobić im kilka fotografii. Moim zdaniem zostanie do końca. - Mam taką nadzieję. Tort i desery podamy podczas tańców. Rzucenie bukietu o dwudziestej drugiej piętnaście. - Bukiet do rzucania gotowy - dodała Emma. - Rzucenie podwiązką, ciąg dalszy tańców. Ostatni taniec o dwudziestej drugiej piętnaście, szampan, państwo młodzi odjeżdżają. Koniec imprezy o dwudziestej trzeciej. - Parker znów zerknęła na zegarek. - Do roboty. Emma, Laurel, musicie się przebrać. Niech żadna nie zapomni krótkofalówki. Zawibrował telefon Parker, która spojrzała na wyświetlacz. - MPM. Znowu. Czwarty telefon od rana. - Miłej zabawy - powiedziała Mac i uciekła. Przejrzała pokój po pokoju, starając się nie wchodzić w drogę Emmie i jej drużynie uwijającej się wszędzie z kwiatami, wstążkami i woalami. Zrobiła zdjęcia tortu Laurel i bukietów Emmy, aranżując w głowie wieczorne ujęcia. To były określone, następujące po sobie czynności. Wiedziała, że jeśli zacznie działać automatycznie, będzie przegapiała dobre ujęcia, nie szukając nowych okazji ani pomysłów. I za każdym razem, gdy czuła, że w jej pracę wkrada się rutyna, myślała o błękitnym motylu siedzącym na mleczu. W powietrzu unosił się zapach róż i lilii, rozbrzmiewały głosy i kroki. Promienie słońca wpadały przez wysokie okna lśniącymi strzałami i mieniły się na złotych i srebrnych wstążkach. - Krótkofalówka, Mac! - Parker zbiegła z głównych schodów. - Nadjeżdża oblubienica! Popędziła dalej na spotkanie panny młodej, a Mac pognała na górę. Nie przejmując się zimnem, wychyliła się maksymalnie z tarasu na froncie domu, gdzie miała najlepszy widok
na białą limuzynę sunącą po podjeździe. Auto stanęło, a Mac sprawdziła aparat i czekała. Pierwsza druhna, potem matka panny młodej. - Przesuńcie się, przesuńcie, tylko trochę - mruczała. Wysiadła Alison ubrana w dżinsy, futrzane kozaki, zniszczoną zamszową kurtkę i jaskrawoczerwony szalik. Mac zmieniła ogniskową. - Hej! Alison! Panna młoda spojrzała w górę. Zaskoczenie zmieniło się w rozbawienie i ku radości Mac Alison podniosła ramiona, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać. I oto, pomyślała Mac, robiąc zdjęcie, jesteśmy na początku podróży. W ciągu dziesięciu minut apartament panny młodej - niegdyś sypialnia Parker - wypełniło radosne podniecenie. Dwie fryzjerki dwoiły się i troiły, zakręcając, prostując i układając włosy oblubienicy, podczas gdy dwie inne dziewczyny żonglowały kolorami i słoiczkami. Tak skończenie kobiece, myślała Mac, bezszelestnie poruszając się po pokoju, te zapachy, ruchy, dźwięki. Skupiła uwagę na pannie młodej - na szczęście dzisiejsza oblubienica nie należała do tych nerwowych. Alison była pewna siebie, rozpromieniona i cały czas trajkotała jak katarynka. Jednak MPM to zupełnie inna para kaloszy. - Przecież masz takie piękne włosy! Nie sądzisz, że powinnaś zostawić je rozpuszczone? Przynajmniej część. Może... - Upięte lepiej pasują do welonu. Odpręż się, mamo. - Tu jest zbyt ciepło. Myślę, że jest tu za ciepło. I Mandy powinna się zdrzemnąć. Wszystko zepsuje, po prostu to wiem. - Nic jej nie będzie. - Alison spojrzała na dziewczynkę od kwiatów. - Naprawdę myślę... - Drogie panie! - Parker wtoczyła wózek z szampanem i piękną paterą pełną owoców i serów. - Panowie są już w drodze. Alison, masz cudowną fryzurę. Wyglądasz jak królowa. - Nalała szampana do wąskiego kieliszka i podała pannie młodej. - Naprawdę nie sądzę, że powinna pić przed uroczystością. Prawie nic dzisiaj nie jadła i... - Och, pani McFearson, tak się cieszę, że jest pani gotowa. Wygląda pani wspaniale. Czy mogłabym porwać panią na kilka minut? Marzę, żeby zerknęła pani na bawialnię. Chcemy, żeby wszystko wyglądało perfekcyjnie, prawda? Zwrócę ją na czas. - Parker wcisnęła kieliszek szampana w dłoń MPM i delikatnie wyprowadziła ją z pokoju.
- O kurczę - powiedziała Alison i roześmiała się. Przez następną godzinę Mac kursowała między apartamentami państwa młodych. Między perfumami i tiulem a spinkami do mankietów i szarfami. Wróciła do królestwa panny młodej i krążyła wokół rozemocjonowanych kobiet, które ubierały się, pomagając sobie nawzajem. I dostrzegła Alison samą, jak stała przed swoją suknią ślubną. W tym obrazie jest wszystko, pomyślała Mac, ustawiając ostrość. Zdumienie, radość - z maleńkim ziarenkiem żalu. Zrobiła zdjęcie, kiedy oblubienica wyciągnęła rękę, żeby przesunąć palcami po błyszczącym gorsecie. Rozstrzygający moment, kiedy wszystko, co czuła młoda kobieta, malowało się na jej twarzy, Mac to wiedziała. Chwila przeminęła i Alison spojrzała przez ramię. - Nie spodziewałam się tego uczucia. Jestem taka szczęśliwa. Tak bardzo kocham Roda i jestem w pełni gotowa, żeby za niego wyjść. Ale czuję ten malutki ucisk, o tutaj. - Dotknęła palcami miejsca nad sercem. - To nie nerwy. - Smutek. Małe ziarnko. Dziś dobiega końca jeden z etapów twojego życia. Masz prawo być smutna przy pożegnaniu. Wiem, czego ci potrzeba. Poczekaj chwilę. Chwilę później Mac przyprowadziła babcię Alison. I znowu odstąpiła krok do tyłu. Młodość i starość, pomyślała. Początek i koniec, więzy krwi i niezmienność. I miłość. Zrobiła zdjęcie ich uścisku, ale to nie było to. Sfotografowała błysk łez, ale wciąż nie o to chodziło. Wtedy Alison oparła czoło o czoło babci, i mimo że usta młodej kobiety wygięły się w uśmiechu, po policzku spłynęła samotna, pojedyncza łza, podczas gdy suknia lśniła i mieniła się w tle. Idealnie. Błękitny motyl. Zrobiła zdjęcia rytuału ubierania panny młodej i pozowane portrety przy wspaniałym, naturalnym świetle. Tak jak się spodziewała, Alison nie miała nic przeciwko fotografiom na zimnym tarasie. Mac zignorowała rozbrzmiewający w słuchawkach głos Parker i pobiegła do apartamentu pana młodego, żeby powtórzyć to samo ujęcie z Rodem. Kiedy wracała szybkim krokiem do panny młodej, minęła w korytarzu Parker. - Muszę mieć pana młodego i orszak na dole, Mac. Mamy dwie minuty opóźnienia. - O mój Boże - powiedziała Mac z udawanym przerażeniem, dając nura do apartamentu. - Goście siedzą na miejscach - ogłosiła przez krótkofalówkę Parker chwilę później. - Pan młody i drużbowie na swoje pozycje. Emma, szykuj orszak.
- Już się robi. Kiedy Emma ustawiała druhny, Mac zajęła swoje miejsce na dole schodów. - Orszak gotowy. Daj znać muzykom. - Daję - odpowiedziała Parker. - Zaczynajcie! Dziewczynka od kwiatów najwidoczniej świetnie radziła sobie bez drzemki, uznała Mac, kiedy mała niemal spłynęła tanecznym krokiem ze schodów. Na znak Laurel stanęła jak karny żołnierz, po czym przeszła godnym krokiem w swojej sukience elfa przez foyer, do ogromnego salonu i przejściem pomiędzy krzesłami. Za nią ruszyły druhny lśniące srebrem i na końcu pierwsza druhna w złocie. Mac przykucnęła i wycelowała obiektyw w pannę młodą, która stanęła pod rękę z ojcem u szczytu schodów. Rozbrzmiały pierwsze takty melodii dla panny młodej, a ojciec uniósł dłoń córki do ust, a potem do policzka. Nawet naciskając migawkę, Mac poczuła, że pieką ją oczy. Gdzie jest teraz jej ojciec?, pomyślała. Na Jamajce? W Szwajcarii? W Kairze? Odepchnęła te myśli, a także ból, który przyniosły, i zajęła się swoją pracą. W blasku świec ustawionych przez Emmę utrwalała radość i łzy. Wspomnienia. A sama pozostawała niewidoczna i na boku.
ROZDZIAŁ DRUGI Mac pracowała w nocy, ponieważ dni miała wypełnione spotkaniami. Poza tym lubiła pracować w nocy - sama, w swojej przestrzeni, we własnym tempie. Poranki były przeznaczone na kawę, to pierwsze mocne, pobudzające krew uderzenie, a dni dla klientów, na sesje zdjęciowe i spotkania. Nocą, sama w studiu, mogła skoncentrować się w pełni na obrazach, wybierać, poprawiać, ulepszać. Pomimo że prawie wyłącznie używała aparatów cyfrowych, przy ostatecznej obróbce wciąż myślała, jakby była w ciemni. Wydobywała barwy, podświetlała, przyciemniała; usuwała skazy, żeby stworzyć podstawę idealnego zdjęcia. Wtedy mogła cyzelować konkretne miejsca, dodawać intensywności czy kontrastu. Tworzyła fotografię krok po kroku, wyostrzając lub łagodząc poszczególne elementy, w zależności od nastroju chwili, którą chciała utrwalić, aż sama czuła to, co - jak miała nadzieję - poczują jej klienci. Potem, jak prawie każdego ranka, siadała przed komputerem, żeby obejrzeć miniatury i sprawdzić, czy jej poranne „ja” zgadzało się z nocnym. W absolutnej ciszy pochylała się nad komputerem, ubrana we flanelową piżamę i grube skarpety, z rudymi włosami przypominającymi ptasie gniazdo. Podczas ceremonii na ogół otaczali ją ludzie, słyszała ich rozmowy, czuła emocje. Blokowała je łub korzystała z nich, szukając odpowiedniego kąta, tonacji, chwili. Jednak tutaj zostawała sam na sam z obrazami, które mogła doprowadzić do perfekcji. Piła kawę, jadła jabłko w ramach zadośćuczynienia za wczorajsze markizy i studiowała setki scen, które uwieczniła poprzedniego dnia, tuziny zdjęć dopracowanych w nocy. Jej poranne „ja” pogratulowało nocnemu dobrej roboty. Miała jeszcze trochę do poprawienia, a kiedy już wytypuje zdjęcia najlepsze z najlepszych, przejrzy je jeszcze raz, zanim umówi się na spotkanie z nowożeńcami, żeby pokazać im slajdy, aby sami dokonali wyboru. Jednak to już nie dzisiaj. Na wypadek gdyby zawiodła ją pamięć, Mac sprawdziła kalendarz, zanim poszła na górę, żeby wziąć prysznic i ubrać się na pierwsze spotkanie. Na sesję w studiu wystarczyłyby dżinsy i sweter, ale potem musiałaby się przebrać przed popołudniowym spotkaniem w głównym domu. Kodeks „Przysiąg” wymagał oficjalnego stroju podczas konsultacji z klientami. Mac znalazła w szafie czarne spodnie i koszulę. Po zdjęciach narzuci czarną marynarkę i nie złamie dress code'u. Poszperała w kasetce z biżuterią, aż znalazła to, co
odpowiadało jej dzisiejszemu nastrojowi, dwoma ruchami nałożyła trochę makijażu i uznała, że jest gotowa. Zdaniem Mac studio wymagało więcej uwagi niż fotograf. Elizabeth i Charles, pomyślała, zabierając się do ustawiania sprzętu. Portret zaręczynowy. Podczas konsultacji byli zdecydowani. Oficjalni, konkretni i szczerzy. Zastanawiała się wtedy, dlaczego nie poprosili kogoś z przyjaciół z aparatem cyfrowym. Przypomniała sobie teraz, że niemal wypowiedziała te słowa na głos - zanim Parker odczytała jej myśli i posłała przyjaciółce ostrzegawcze spojrzenie. - Nasz klient nasz pan - upomniała siebie Mac, szykując dekoracje. - Chcą mieć nudne zdjęcia, to je dostaną. Przetoczyła reflektory, ustawiła dyfuzor - nudne mogło być przynajmniej ładne. Przyniosła statyw, głównie dlatego, że klienci tego oczekiwali. Kiedy już wybrała obiektywy, sprawdziła światło i udrapowała materiał na stołku, jej klienci zapukali do drzwi. - W samą porę. - Mac szybko zamknęła za nimi drzwi, żeby powstrzymać podmuch lodowatego wiatru. - Okropna pogoda. Pozwólcie, że powieszę wasze płaszcze. Wyglądali idealnie, uznała, Barbie i Ken z wyższych sfer. Chłodna blondynka z nienaganną fryzurą i przystojny, wypolerowany i odprasowany bohater. Jakaś część Mac pragnęła ich rozczochrać, tylko troszeczkę, żeby stali się bardziej ludzcy. - Napijecie się kawy? - Och, nie, ale dziękujemy. - Elizabeth uśmiechnęła się po królewsku. - Naprawdę chcielibyśmy jak najprędzej przejść do rzeczy, mamy dziś bardzo napięty plan. - Mac zaczęła zbierać sprzęt do robienia zdjęć w plenerze, a Elizabeth rozglądała się po studiu. - To był kiedyś domek przy basenie? - Tak. - To... interesujące. Chyba spodziewałam się czegoś bardziej wyszukanego. No cóż. - Zaczęła oglądać oprawione fotografie, które wisiały na ścianie. - Ślub kuzynki Charlesa, który odbywał się tu w październiku, był cudowny. Wychwalała ciebie i twoje wspólniczki pod niebiosa. Prawda, Charles? - Tak. Dlatego zdecydowaliśmy się na waszą firmę. - Przez kilka następnych miesięcy osoby odpowiedzialne za planowanie ślubu i ja będziemy ściśle ze sobą współpracować. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym się odświeżyć? - powiedziała Elizabeth. - Oczywiście. - Mac zaprowadziła ją do toalety, zastanawiając się, co tu było do
odświeżania. - A zatem, Charles - w myślach poluzowała idealny węzeł windsorski na jego krawacie - gdzie się dziś wybieracie? - Mamy spotkanie z twoimi wspólniczkami i jedziemy do urzędu stanu cywilnego. Potem Elizabeth wybiera się do dwóch projektantek sukni ślubnych, zarekomendowanych przez twoje koleżanki. - Ekscytujące. - Wyglądasz na tak przejętego, jakbyś się wybierał na kontrolę do dentysty, pomyślała. - Trzeba zadbać o mnóstwo szczegółów. Pewnie ty jesteś do tego przyzwyczajona. - Każdy ślub jest dla mnie tym najważniejszym. Czy mógłbyś stanąć tam, za stołkiem? Sprawdzę światło i obiektywy, zanim Elizabeth będzie gotowa. Charles stanął posłusznie na wyznaczonym miejscu, sztywny, jakby kij połknął. - Zrelaksuj się - poradziła Mac. - To pójdzie szybciej i łatwiej, niż się spodziewasz, i pewnie będziecie się nieźle bawić. Jaką muzykę lubisz? - Muzykę? - Tak, puśćmy jakąś muzykę. - Mac podeszła do odtwarzacza CD, wybrała płytę. - Ballady Natalie Cole. Klasyczne, romantyczne. Może być? - Oczywiście. W porządku. Mac zauważyła, że zerknął na zegarek, kiedy podeszła, żeby na niby poprawić aparat. - Wybraliście już miejsce na miesiąc miodowy? - Zastanawiamy się nad Paryżem. - Mówicie po francusku? Charles po raz pierwszy uśmiechnął się swobodnie. - Ani słowa. - Cóż, to dopiero przygoda - powiedziała Mac, kiedy wróciła Elizabeth, wyglądając równie perfekcyjnie jak przed wejściem do łazienki. Miała na sobie przepięknie skrojony kostium, prawdopodobnie od Armaniego. Kolor indygo podkreślał jej urodę i Mac uznała, że Elizabeth wybrała szare odcienie dla Charlesa jako wykończenie. - Myślę, że zaczniemy od takiego ustawienia, kiedy ty siedzisz, Elizabeth, a Charles stoi za tobą. Odrobinę w lewo, Charles. Elizabeth, gdybyś mogła leciutko pochylić się w stronę okna. Oprzyj się o Charlesa, rozluźnij ciało. Charles, połóż dłoń na jej lewym ramieniu. Elizabeth, przykryj jego dłoń swoją, pokaż ten cudowny pierścionek zaręczynowy. Zrobiła kilka zdjęć tylko po to, żeby przejść przez pierwszy etap zamrożonych
uśmiechów. Pochyl głowę. Przenieś ciężar ciała na lewą nogę. Wyprostuj ramiona. Nieśmiały, uznała Mac. On jest nieśmiały, nie tylko wobec aparatu, ale i ludzi. A ona ma nad sobą absolutną kontrolę. Jest wręcz przerażona, że może nie wyglądać idealnie. Mac próbowała ich rozluźnić, pytając, jak się poznali i zaręczyli - pomimo że zadawała te same pytania przy pierwszym spotkaniu. I usłyszała teraz dokładnie te same odpowiedzi. Nawet nie drasnęła ich skorup. Mogłaby skończyć i dać im dokładnie to, czego chcieli. Ale wiedziała, że nie to było im potrzebne. Odsunęła się od aparatu. Wtedy oboje się rozluźnili, Elizabeth uniosła twarz i uśmiechnęła się do Charlesa, a on puścił do niej oko. Dobrze, dobrze, pomyślała Mac. Są tam jednak jacyś ludzie. - Zrobiłam kilka bardzo ładnych zdjęć. Wiem, że takie fotografie chcieliście mieć, ale czy moglibyście coś dla mnie zrobić? - Naprawdę bardzo się śpieszymy... - zaczął Charles. - To zajmie mniej niż pięć minut. Elizabeth, wstań. Zabiorę to. - Przestawiła stołek i zdjęła aparat ze statywu. - Może uścisk? Nie ze mną. Przytulcie się do siebie. - Ja nie... - Przytulanie jest legalne w Connecticut, nawet jeżeli nie jesteście zaręczeni. Zrobimy mały eksperyment i za dwie minuty was wypuszczam. - Mac złapała światłomierz, sprawdziła, poprawiła. - Elizabeth, przytul prawy policzek do jego piersi, ale zwróć twarz lekko w moją stronę - poprosiła. - Charles, pochyl głowę, ale podbródek unieś ku mnie. Weź głęboki oddech, a potem po prostu wypuść powietrze. Trzymasz w ramionach kobietę, którą kochasz, prawda? Rozkoszuj się tym. Patrzcie na mnie, prosto na mnie i pomyślcie, co czuliście, kiedy pocałowaliście się po raz pierwszy. Jest! Uśmiechnęli się szybko, spontanicznie. Ona miękko, nawet trochę figlarnie, on z rozkoszą. - Jeszcze jedno, tylko jedno takie samo. - Mac zrobiła trzy zdjęcia, zanim znowu zesztywnieli. - Zrobione. Pokażę wam kilka próbek do akceptacji za... - Czy możemy zobaczyć je teraz? To cyfrowy aparat, prawda? - naciskała Elizabeth. - Chciałabym tylko zerknąć.
- Oczywiście. Mac podeszła z aparatem do komputera, podłączyła. - Są zupełnie surowe, ale zorientujecie się w klimacie. - Tak. - Elizabeth patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na slajdy przesuwające się wolno po monitorze. - Tak, są ładne. To... to jest to. Mac zatrzymała się na jednym z oficjalnych portretów. - To? - O czymś takim właśnie myślałam. Jest bardzo dobre. Oboje dobrze wyglądamy i podoba mi się ujęcie. Myślę, że wybierzemy tę fotografię. - Zaznaczę ją. Równie dobrze możecie zobaczyć resztę, żeby nabrać pewności. - Mac kontynuowała pokaz. - Tak, są naprawdę bardzo dobre. Bardzo dobre. Jednak myślę, że to, które wybrałam, jest... - Zamilkła, gdy na ekranie pojawiło się ostatnie zdjęcie. - Och. Cóż. To jest śliczne. Naprawdę piękne, prawda? - Mojej mamie spodobałoby się to, które wybrałaś pierwsze. - Stojący za narzeczoną Charles pogłaskał ją po ramionach. - To prawda. Na pewno. Weźmiemy je dla niej i każemy oprawić. Ale... - Elizabeth popatrzyła na Mac. - Miałaś rację, a ja się myliłam. To jest zdjęcie, którego chciałam. Pragnęłam, żebyśmy tak właśnie wyglądali na naszym portrecie zaręczynowym. Przypomnij mi o tym we wrześniu, kiedy będę próbowała cię pouczać. - Przypomnę. Ja też się myliłam. Myślę, że jednak praca z wami będzie przyjemnością. Potrwało to chwilę, ale w końcu Elizabeth się roześmiała. Mac odesłała ich do Parker, uznając, że przyjaciółka ma wobec niej dług. Posyłała jej klientów, którzy - przynajmniej w tej chwili - byli bardziej otwarci na nowe pomysły i sugestie, niż kiedy tutaj przyszli. Usiadła przy biurku, żeby skompletować pakiety fotografii. Jeden zestaw próbnych, jeden już wybranych, wszystkie w albumach. Dla państwa młodych, matek, dodatkowe zdjęcia na specjalne życzenie członków rodzin i gości. Kiedy pochowała wszystko do pudełek, uznała, że ma akurat tyle czasu, aby zjeść wczorajszą sałatkę z makaronem, zanim pójdzie ze zdjęciami do dużego domu. Przełknęła kilka kęsów, stojąc nad zlewem. Baśniowa kraina lodu, pomyślała, patrząc przez okno. Nieruchoma i idealna. Wzięła szklankę dietetycznej coli i upiła łyk. Kardynał uderzył prosto w szybę; brzęk i błysk czerwieni. Mac podskoczyła, rozlewając colę na cały przód koszuli.
Patrzyła, jak ptak odlatuje, a serce drżało jej w gardle. Spojrzała w dół, na koszulę. - Cholera. Zdjęła ją i rzuciła na stertę rzeczy do prania w spiżarni. Mając na sobie tylko stanik i czarne spodnie, wytarła z blatu rozlaną colę, po czym zirytowana złapała dzwoniącą komórkę. Na wyświetlaczu widniało imię Parker, więc odebrała znękanym: - No co? - Przyszła Patty Baker po swoje albumy. - Trudno, jest dwadzieścia minut przed czasem. Przyjdę, razem z jej albumami, punktualnie. Zajmij ją czymś - dodała, idąc do studia. - I nie zawracaj mi głowy. - Rozłączyła się i odwróciła. Zobaczyła mężczyznę, który stał na środku jej pracowni. Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz się zaczerwieniła. Ze zduszonym „o mój Boże” odwrócił się na pięcie i z całej siły wyrżnął głową we framugę. - Jezu! Nic panu nie jest? - Mac rzuciła telefon na stół i podbiegła do chwiejącego się mężczyzny. - Nie, w porządku. Przepraszam. - Krew! Kurczę, naprawdę nieźle wyrżnąłeś. Może powinieneś usiąść. - Może. - Z zamglonym i lekko nieprzytomnym wzrokiem osunął się po ścianie na podłogę. Mac przykucnęła i odgarnęła mu z czoła ciemnobrązowe włosy, zasłaniające krwawiące zadrapanie, wokół którego już zaczynał formować się imponujący guz. - Dobrze, skóra nie jest głęboko rozcięta. Unikniesz szycia. Rany, zabrzmiało, jakbyś walnął w drzwi młotkiem. Może lód, a potem... - Przepraszam? Nie jestem pewny, czy zdajesz sobie sprawę... Zastanawiałem się tylko, czy nie powinnaś... Mac zobaczyła, że on patrzy w dół, i podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Okazało się, że kiedy ona oceniała stan obrażeń nieznajomego, jej ledwo zakryty biust znajdował się niemal na jego twarzy. - Ooch. Zapomniałam. Siedź tu. Nie ruszaj się. - Zerwała się na równe nogi i uciekła. Nie był pewien, czy potrafiłby się ruszyć. Zdezorientowany i osłupiały, siedział wsparty o ścianę tam, gdzie się osunął. Pomimo kreskówkowych ptaszków kołujących mu wokół głowy musiał przyznać, że to był bardzo ładny biust. Nic nie mógł poradzić, że to zauważył. Jednak zupełnie nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć lub zrobić w tej sytuacji.
Dlatego siedzenie na miejscu, tak jak mu poleciła, wydawało się najlepszym wyjściem. Kiedy wróciła z torebką z lodem, miała na sobie koszulę. Pewnie nie powinien był czuć ukłucia rozczarowania. Znowu ukucnęła i zauważył - teraz, kiedy już jej biust nie wypełniał mu wizji - bardzo długie nogi. - Proszę, spróbuj tego. - Włożyła mu torebkę w rękę, przyłożyła do pulsującego czoła i przykucnęła na piętach jak łapacz na boisku. Jej oczy miały pełen magii kolor zielonego morza. - Kim jesteś? - zapytała. - Słucham? - Hmm. Ile palców widzisz? - Uniosła dwa. - Dwanaście. Uśmiechnęła się, ukazując małe dołeczki w policzkach, a jego serce wykonało w piersi mały taniec. - Nieprawda. Spróbujmy inaczej. Co robisz w moim studiu - a raczej co robiłeś, zanim zacząłeś się gapić na mój biust? - Ach. Byłem umówiony. A raczej Sherry była. Sherry Maguire. - Zobaczył, że jej uśmiech lekko przygasł, a dołeczki zniknęły. - No dobrze, źle trafiłeś. Masz spotkanie w głównym domu. Ja jestem Mackensie Elliot, oprawa fotograficzna przedsięwzięcia. - Wiem. To znaczy, wiem, kim jesteś. Sherry nie powiedziała dokładnie, jak zwykle, dokąd mam iść. - Ani na którą godzinę, bo spotkanie masz dopiero o drugiej. - Powiedziała, że chyba pierwsza trzydzieści, co oznaczało, że dotarłaby tu na drugą. Powinienem był działać według czasu Sherry albo sam potwierdzić godzinę przez telefon. Przepraszam. - Żaden problem. - Przekrzywiła głowę. Jego oczy - bardzo ładne oczy - znowu stały się przejrzyste. - Skąd mnie znasz? - Och, chodziłem do szkoły z Delaneyem, Delaneyem Brownem, i z Parker. To znaczy Parker była o kilka lat młodsza. I ty też chodziłaś kilka klas niżej. Przez chwilę. Mac zmieniła pozycję, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Gęste, rozczochrane brązowe włosy, które stanowczo potrzebowały fryzjera. Jasne, spokojne, błękitne oczy otoczone zasłoną rzęs. Prosty nos, wyraźnie zarysowane usta, szczupła twarz. Miała dobrą pamięć do twarzy. Dlaczego tej nie pamiętała? - Wydaje mi się, że znałam większość przyjaciół Dela.
- Och, nie obracaliśmy się w tych samych kręgach. Ale udzielałem mu kiedyś korepetycji, kiedy uczyliśmy się „Henryka V”. Mac zaskoczyła. - Carter - powiedziała, celując w niego palcem. - Carter Maguire. Chyba nie żenisz się z własną siostrą? - Słucham? Nie! Przyszedłem w zastępstwie, za Nicka. Sherry nie chciała iść na konsultację sama, a on nie mógł się wyrwać. Ja tylko... Właściwie nie wiem, co tutaj, do diabła, robię. - Jesteś dobrym bratem. - Poklepała go po kolanie. - Myślisz, że dasz radę wstać? - Tak. Mac podniosła się i wyciągnęła rękę, żeby mu pomóc. Jego serce znów zatrzepotało, kiedy ich dłonie się spotkały. A gdy stanął na nogi, puls w głowie wtórował mu do rytmu. - Uuuch - powiedział. - Nie wątpię. Chcesz aspirynę? - Tak, błagam. - Przyniosę ci, a ty usiądź na czymś innym niż podłoga. Poszła do kuchni, a Carter chciał podejść do krzesła, ale jego wzrok przyciągnęły fotografie wiszące na ścianach. Zauważył, że niektóre pochodziły z magazynów, i uznał, że pewnie Mac jest ich autorką. Piękne panny młode, wytworne, seksowne, roześmiane. Jedne zdjęcia były kolorowe, inne nastrojowo czarno - białe, a jeszcze inne zrobione za pomocą tego dziwnego i przyciągającego oko triku komputerowego, z jednym punktem intensywnego koloru na tle czerni i bieli. Odwrócił się, słysząc kroki Mac, i przyszło mu do głowy, że właśnie takie są jej włosy - intensywna plama koloru. - Robisz jeszcze coś innego, w fotografii? - Tak. - Podała mu trzy tabletki i szklankę wody. - Ale panny młode są najważniejszym elementem ślubnego biznesu. - Są cudowne - oryginalne i indywidualne. Jednak to jest najlepsze. - Pokazał na zdjęcie trzech dziewczynek i błękitnego motyla na kwiecie mleczu. - Dlaczego? - Bo jest magiczne. Patrzyła na niego przez tak długi czas, że wydawał się wiecznością. - Masz absolutną rację. No dobrze, Carterze Maguire, wezmę kurtkę i ruszamy na konsultacje.
Wyjęła mu z ręki torebkę z topniejącym lodem. - Znajdziemy ci nową w głównym domu. Słodki, pomyślała, idąc po kurtkę i szalik. Bardzo, bardzo słodki. Czy już w szkole zauważyła, że był słodki? Może późno rozkwitł. Ale za to jak. Wystarczająco, żeby od razu poczuła ukłucie żalu na myśl, że to on ma być panem młodym. Jednak BPM - Brat Panny Młodej - to zupełnie inna sprawa. O ile, oczywiście, byłby zainteresowany. Włożyła kurtkę, owinęła się szalikiem - po czym, na wspomnienie powiewu lodowatego wiatru, wzięła czapkę. Kiedy wróciła, Carter jak grzeczny chłopiec wstawiał swoją szklankę do zlewu. Mac podała mu ogromną torbę z albumami. - Proszę. Możesz to zanieść, jest ciężka. - To prawda. - Ja wezmę to. - Podniosła drugą dużą i następną mniejszą torbę. - Muszę zanieść jednej pannie młodej gotowe albumy, a drugiej próbki. - Chciałbym cię przeprosić, że tak tu wtargnąłem. Pukałem, ale nikt nie odpowiadał. Usłyszałem muzykę, więc po prostu wszedłem i... - Reszta jest historią. - Tak. Nie wyłączysz muzyki? - Masz rację. Przestałam ją słyszeć. - Wzięła pilota, wyłączyła odtwarzacz i rzuciła pilota na stół. Zanim zdążyła złapać za klamkę, Carter wysunął się do przodu i otworzył jej drzwi. - Nadal mieszkasz w Greenwich? - zapytała, czując, jak mróz zapiera jej dech w piersiach. - Właściwie znowu. Przez chwilę mieszkałem w New Haven. - Yale? - Tak. Pracowałem tam po studiach i uczyłem przez kilka lat. - W Yale. - Tak. Popatrzyła na niego zmrużonymi oczami. - Serio? - No cóż, tak. Ludziom zdarza się uczyć w Yale. To wysoce zalecane, wziąwszy pod uwagę poziom studentów. - Więc jesteś kimś w rodzaju profesora.
- Tak, jestem kimś w rodzaju profesora, tylko teraz uczę tutaj. W Akademii Winterfield. - Wróciłeś, żeby uczyć w swojej alma mater. To miłe. - Tęskniłem za domem. Poza tym uczenie nastolatków jest interesujące. Mac pomyślała, że to musi raczej przypominać walkę z wiatrakami, która w sumie też mogła być interesująca. - Czego uczysz? - Literatury angielskiej. Kreatywnego pisania. - „Henryka V”. - No właśnie. Pani Brown zaprosiła mnie tu kilka razy, kiedy uczyłem Dela. Było mi bardzo przykro, gdy usłyszałem o wypadku jego rodziców. Ona była niesamowicie sympatyczną kobietą. - Najlepszą na świecie. Możemy wejść tędy. Jest za zimno, żeby obchodzić cały dom dookoła. Poprowadziła go przez sień do ciepłego holu. - Możesz zostawić tu kurtkę. I tak jesteś przed czasem, zdążysz napić się kawy. - Mówiąc bez przerwy, zrzuciła kurtkę, szalik i czapkę. - Nie mamy dziś żadnego wesela, więc kuchnia powinna być wolna. Wzięła torby, a Carter starannie powiesił płaszcz. Mac tylko rzuciła swoje rzeczy w kierunku wieszaka. Wydawała się wibrować ruchem, pomimo że stała, kiedy on zarzucał na ramię ciężką torbę. - Znajdziemy ci miejsce, żebyś mógł... - Urwała na widok idącej w stronę kuchni Emmy. - Jesteś wreszcie. Parker już miała... Carter? - Cześć, Emmaline, co u ciebie słychać? - Wszystko w porządku. Dobrze. Jak ty... Sherry. Nie wiedziałam, że masz przyjść z Sherry. - On też nie wiedział. Wszystko ci wyjaśni. Daj mu kawy, dobrze? I trochę lodu na głowę! Muszę to zanieść pannie młodej. Zabrała od Cartera ciężką torbę i zniknęła. Emma wydęła wargi, oglądając ranę na jego czole. - Uch. Co zrobiłeś? - Wszedłem w ścianę. Możesz darować sobie lód, już mi lepiej. - No dobrze, chodź, napijesz się kawy. Właśnie miałam zaparzyć świeżą na