ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Waszyngton to zwariowane
miasto. Shelby wiedziała o tym, i
właśnie za to je kochała. Miała tu
wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła
w zależności od nastroju podziwiać
elegancję zabytkowej architektury albo
odwiedzić obskurne bary i taniutkie
teatrzyki rewiowe.
Wystarczyło przejechać z jednego
końca miasta na drugi, by ze statecznych
i bogatych ulic przenieść się do
dzielnicy nędzy. W tym mieście było
wszystko. Wiekowe domy z czerwonej
cegły i nowoczesne budynki, lśniące
chromem i szkłem, pełne samochodów
nowoczesne aleje i zaciszne brukowane
zaułki.
Jednak w strukturze miasta krył się
wyraźny porządek. Jego centrum
stanowił Kapitol, bo też polityką
zajmowała się znaczna część jego
mieszkańców. Ich życie toczyło się w
rytmie ustalonym przez wybory
prezydenckie. Od wyników bowiem
zależała ich praca i kariera, a czasem
nawet ich egzystencja.
Samo miasto rozrosło się wokół
Kapitolu jak szalone, jednak bez tej
gorączkowej, beztroskiej żywiołowości,
jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak
cichaczem, jakby ostrożnie zerkając
przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim
mówić, na pewno nie było bezpiecznym
azylem. I to właśnie odpowiadało w nim
Shelby najbardziej.
Bezpieczeństwo kojarzyło jej się
wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się
jak niczego na świecie. Dawno już
postanowiła, że przeżyje życie, kierując
się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się
nie nudzić.
Szczególnym sentymentem darzyła
dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej,
młodzieńczej energii. Tu mieścił się
uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i
gwarne kawiarnie oraz puby, w których
w środowe wieczory sprzedawano piwo
za pół ceny.
Mimo to dzielnicy nie brakowało
swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać
może wyłącznie patyna czasu. O
charakterze tutejszych ulic decydowały
obszerne, zacienione koronami starych
drzew rezydencje, mury porośnięte
gęstym bluszczem i ręcznie malowane
żaluzje.
Przede wszystkim ze względu na
taką różnorodność, która tworzyła w
Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby
czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny
jej galera i okna jej mieszkania na
piętrze wychodziły na jedną z wąskich
brukowanych uliczek.
Mieszkanie, miało balkon, więc w
ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać
na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego
życiem miasta. Zupełnie nie
przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo
ulicy, zresztą na wypadek, gdyby
zapragnęła prywatności, zamontowała w
oknach bambusowe rolety, Rzadko ich
jednak używała.
Shelby Campbell urodziła się po
to, by żyć w tłumie, bezustannie obracać
się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do
upadłego. Nieznajomi byli dla niej
równie fascynującymi partnerami do
rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar
odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha
cisza.
Z drugiej jednak strony, lubiła żyć
własnym rytmem, dlatego nie poszukała
sobie współlokatorki. Mieszkały z nią
wyłącznie zwierzęta, jednooki kocur
Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca
ponoć papuga, która jednak w całym
swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego
słowa. Shelby przyjaźniła się z nimi
gorąco i sprawiedliwie dzieliła
przestrzeń artystycznie zabałaganionego
mieszkania.
Z zawodu była garncarką, a dla
kaprysu została kupcem Jej mały sklepik
- galeria, nazwany przez nią Kalliope, w
ciągu trzech lat od otwarcia stał się
bardzo popularny, ona zaś z niejakim
zdziwieniem odkryła, że kontakty z
klientami dają jej nie mniejszą
przyjemność niż siedzenie przy kole
garncarskim.
Jej wieczne utrapienie stanowiła
jednak konieczna przy prowadzeniu
własnego interesu buchalteria. Szybko
wytłumaczyła więc sobie, że drobne
niedogodności dodają jej życiu
pikanterii i odważnie zajęła się
handlem, a sukces, jaki odniosła,
wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore
zdumienie.
Punktualnie o szóstej wywiesiła
na drzwiach tabliczkę z napisem:
Zamknięte. Już na samym początku
obiecała sobie, że nie poświęci galerii
całego swojego czasu. Mogła do
bladego świtu tworzyć swe ceramiczne
arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją
natchnienie, mogła też całą noc włóczyć
się po mieście, ale nie widziała
najmniejszego sensu w tym, by zostawać
w galerii dłużej, niż przewidywały to
godziny otwarcia.
Poza tym dzisiejszego wieczoru
czekało na nią coś, czego zwykle unikała
niczym diabeł święconej wody. Niestety,
bezskutecznie. Skoro więc nie udało jej
się od tego wykręcić, uznała, że
powinna potraktować to na równi z
innymi zobowiązaniami, czyli niezwykle
poważnie.
Zgasiła światło i poszła na górę,
do mieszkania. Wystarczyło, że
nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył
miękko ze swej poduszki na parapecie,
przeciągnął się leniwie i wolniutko ru-
szył w jej kierunku, wiedząc, że
obecność Shelby stanowi zapowiedź
rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze
milcząca, widząc ją, nastroszyła pióra,
po czym spokojnie wróciła do wie-
czornej toalety.
- Jak leci? - Shelby z
roztargnieniem podrapała kota za uchem.
Zadowolony, zamruczał na powrót
wymownie swym jednym okiem, po
czym zaczął ocierać się o jej łydki.
- Wiem, wiem. Zaraz cię
nakarmię. - Schyliła się, żeby go
pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie
własnego brzucha i poczuła, że jest
przeraźliwie głodna. Tymczasem tego
wieczora nie zanosiło się na nic więcej
niż wątróbki owijane bekonem i
krakersy.
- Co zrobić... - Z westchnieniem
wzruszyła ramionami i poszła do kuchni,
starając się nie zadeptać Mojżesza, który
kocim zwyczajem plątał jej się pod
nogami. Otworzyła świeżą puszkę z
karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że
ślina napłynęła jej do ust.
Było to wprawdzie kocie
jedzenie, ale i tak pachniało świetnie,
tym bardziej że miała świadomość, że
sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno,
pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę
po - ' cierpieć.
Zresztą, nie miała innego wyjścia,
skoro już obiecała matce, że pojawi się
na koktajlu u kongresmana Write'a.
Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że
znowu dała się wrobić, i znowu za
sprawą Debory Campbell.
Bardzo kochała swoją matkę.
Darzyła ją uczuciem znacznie
silniejszym niż miłość, jaką zwykle
dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy
stały obok siebie, często brano je za
siostry pomimo dwudziestopięcioletniej
różnicy wieku. Nie sposób było nie
zauważyć ich podobieństwa.
Miały identyczny kolor włosów,
ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go
kasztanowym, a jednocześnie zbyt
ciemny, by nawet przez grzeczność
określać go mianem odcienia
tycjanowskiego. Obie imponowały
porcelanową cerą i głębokimi, ciemnymi
oczami, ale każda z nich reprezentowała
skrajnie odmienny typ urody.
Debora była subtelna i
nieodmiennie elegancka, natomiast
Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski.
Z pociągłą twarzą o wyrazistych
kościach policzkowych wyglądała na
lekko zabiedzoną i świadomie dbała o
swój niecodzienny wizerunek,
podkreślając go umiejętnie dobranym
makijażem i oryginalnymi strojami.
Robiła tak po części na przekór
rodzinnej tradycji, a po części dlatego,
że dążenie do oryginalności było
właściwe jej naturze.
Jej rodzina pochodziła z
Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że
wychowano ją według obowiązującego
w stolicy modelu i jej dzieciństwo
upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W
jej domu bezustannie mówiło się o
wyborach, partiach, ustawach, które
miały przejść lub przepaść. W czasie
kampanii wyborczej ojciec znikał na
całe tygodnie, a kiedy już został
senatorem, jego dzieci musiały
podporządkować się regułom tworzenia
jego wizerunku.
Starannie zaaranżowane
kinderbale, jakie organizował dla córki,
stanowiły taki sam element gry
politycznej, jak konferencje prasowe, a
wszystko po to, by senator Robert
Campbell mógł pokazać światu, że
idealnie pasowałby do Gabinetu
Owalnego.
Mimo to Shelby wiedziała, że jej
ojciec był w istocie kochającym,
oddanym rodzinie człowiekiem,
wrażliwym i nie pozbawionym
ironicznego spojrzenia na świat, w
którym się obracał. Niestety, zalety te
nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od
której zginął przed piętnastoma laty. Po
tym tragicznym zdarzeniu wmówiła
sobie, że to polityka go zabiła.
Wtedy, już jako jedenastoletnia
dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że
śmierć nie ominie nikogo, Roberta
Campbella zabrała jednak
zdecydowanie za wcześnie. A to
oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć
na doczekanie późnej starości i trzeba
używać życia, ile tylko się da. Podjęła
taką decyzję z gorliwością nastoletniego
dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę
od niej nie odstąpiła.
I dlatego, wierna zasadzie, by
radować się każdym dniem, zgodziła się
pójść na przyjęcie do eleganckiej
rezydencji pewnego kongresmana. Nie
wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją
rozbawi lub zainteresuje.
Spóźniła się, ale też nigdy nie
zjawiała się na czas. Jej niepunktualność
nie wynikała ze złośliwości ani nie była
świadomym działaniem. Po prostu
zawsze wydawało jej się, że dużo
szybciej zdoła uporać się z tym, co
akurat zaczęła robić przed wyjściem.
Zresztą w tym przypadku i tak nikt
nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy
wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom
w stylu kolonialnym aż pękał w szwach
od tłumu gości.
Z trudem torując sobie drogę,
weszła do salonu. Był przynajmniej tak
szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś
dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu
przeważały biele, beże i kolory kości
słoniowej, co jeszcze wzmacniało
wrażenie przestronności. Na ścianach
wisiały doskonałe francuskie pejzaże w
bogato zdobionych ramach.
Shelby od razu doceniła gustowny
wystrój pokoju, choć musiała przyznać,
że sama nie byłaby w stanie żyć pośród
tak wysmakowanej elegancji.
Zdecydowanie bardziej odpowiadał jej
unoszący się tu specyficzny zapach
wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina
drogiego tytoniu, kosztownych perfum i
wód kolońskich.
Rozmowy również nie odbiegały
od normy. Omawiano cudze stroje, inne
przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych.
Dyskutowano także o polityce, ostatnim
spotkaniu państw NATO czy wreszcie o
wywiadzie, jakiego minister finansów
udzielił w jednym z telewizyjnych
programów.
Shelby pospiesznie przemykała
wśród grupek w większości znanych jej
osób. Nie miała ochoty przyłączać się
do żadnej z nich, toteż uśmiechała się
tylko, wymieniała szybkie pozdrowienia
i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.
Poszukała go spojrzeniem już w
chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z
ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu
postarała się o wykwintne przekąski.
Kawałeczki warzyw zapiekane we
francuskim cieście nie były co prawda
większe od jej kciuka, ale i tak
oznaczało to, że uda jej się zapełnić
jakoś pusty żołądek. Oczywiście, o ile
zje ich dostatecznie dużo.
- Shelby! Nawet nie wiedziałam,
że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! -
Carol Write, dyskretnie elegancka w
lnianej sukni o liliowym odcieniu,
wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy
tym ani kropelki sherry.
- Spóźniłam się - przyznała
Shelby, odwzajemniając krótki uścisk. -
Przepiękny dom, pani Write.
- Ależ dziękuję, moja droga. Z
przyjemnością oprowadzę cię po nim
trochę później, jeśli uda mi się wyrwać.
- Z nieskrywaną satysfakcją omiotła
wzrokiem tłum swoich gości, naj-
większą radość każdej waszyngtońskiej
pani domu. - A jak tam twoja galeria?
- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się
miewa kongresman?
- Doskonale. Na pewno będzie
chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie
wiesz, jaki był zachwycony popielnicą,
którą zrobiłaś do jego biura - trajkotała
Carol. - Mówił mi, że to najlepszy
prezent urodzinowy, jaki ode mnie
dostał. Ale szkoda czasu, moja droga,
musisz natychmiast przyłączyć się do to-
warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć
i odciągnęła od bufetu, zanim ta zdołała
wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.
Shelby rzuciła jej niezbyt
przyjazne spojrzenie i uśmiechnęła się z
przymusem. Carol jednak nie wyglądała
na zniechęconą. - Nikt nie umie tak
rozruszać towarzystwa jak ty - ciągnęła.
- Wszyscy inni opowiadają tylko w
kółko o swojej pracy, a to może
zrujnować każde przyjęcie. Pewnie
znasz większość osób, ale... - urwała
nagle. - O, popatrz, jest Debora. W
takim razie zostawiam was na moment i
wracam do zabawiania gości.
Uwolniona Shelby z ulgą wróciła
do stołów z jedzeniem.
- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami
powitała Deborę.
- Już się zaczynałam martwić, że
mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.
- To nie w moim stylu. Przecież
obiecałam.
Debora uśmiechnęła się do córki,
przesuwając po niej spojrzeniem. Nie
mogła wyjść z podziwu, że w stroju
złożonym z tęczowej, szerokiej
spódnicy, ludowej bluzki i aksamitnego
bolerka Shelby prezentuje się tak
wspaniale. Przecież każda inna z
zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym
po prostu śmiesznie.
- Jedzenie jest dużo lepsze, niż
myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc
po półmiskach okiem znawcy.
- Dziewczyno, przestań wreszcie
myśleć żołądkiem! - Debora wzięła ją
NORA ROBERTS
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
ROZDZIAŁ PIERWSZY Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne bary i taniutkie teatrzyki rewiowe. Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czerwonej
cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane zaułki. Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się znaczna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w rytmie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bowiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzystencja. Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jednak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości,
jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej. Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła, że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić. Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i
gwarne kawiarnie oraz puby, w których w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny. Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami starych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i ręcznie malowane żaluzje. Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na
piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek. Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamontowała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała. Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bezustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upadłego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do
rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza. Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dlatego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wyłącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z nimi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zabałaganionego mieszkania. Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik
- galeria, nazwany przez nią Kalliope, w ciągu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncarskim. Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy prowadzeniu własnego interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie.
Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia. Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bezskutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uznała, że
powinna potraktować to na równi z innymi zobowiązaniami, czyli niezwykle poważnie. Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystarczyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru- szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, widząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie- czornej toalety. - Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem.
Zadowolony, zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki. - Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wieczora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane bekonem i krakersy. - Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z
karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust. Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świetnie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po - ' cierpieć. Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell. Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie
silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób było nie zauważyć ich podobieństwa. Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, ciemnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie odmienny typ urody. Debora była subtelna i
nieodmiennie elegancka, natomiast Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko zabiedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginalnymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tradycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze. Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W
jej domu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia jego wizerunku. Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla córki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.
Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie kochającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła. Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba
używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorliwością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła. I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pewnego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje. Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świadomym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co
akurat zaczęła robić przed wyjściem. Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości. Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przynajmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronności. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach. Shelby od razu doceniła gustowny
wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowiadał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich. Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cudze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dyskutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów.
Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdrowienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu. Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żołądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.
- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry. - Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krótki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write. - Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nieskrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj- większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria?
- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman? - Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zrobiłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to najlepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to- warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bufetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki. Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiechnęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała
na zniechęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciągnęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz większość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zabawiania gości. Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem. - Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę. - Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.
- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam. Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spojrzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitnego bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie. - Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy. - Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - Debora wzięła ją