ROZDZIAŁ
PIERWSZY
- Rozmawiałaś z nim?
- Hmmm? - Cybil Campbell
siedziała przy desce do rysowania i
wprawnie dzieliła kartkę papieru na
równe prostokąty. - Z kim?
Rozległo się długie, dramatyczne
westchnienie, a Cybil z trudem
opanowała śmiech. Dobrze znała Jody
Myers, sąsiadkę z pierwszego piętra, i
doskonale wiedziała, kogo dotyczy jej
pytanie.
- Chodzi mi o tego tajemniczego
przystojniaka z mieszkania 3B -
wyjaśniła Jody. - Daj spokój, przecież
wiesz, o kim mówię. Wprowadził się
tydzień temu i jeszcze do nikogo nie
odezwał się ani słowem. Mieszkasz
dokładnie naprzeciw. Mów, czego się o
nim dowiedziałaś.
- Ostatnio byłam zajęta. - Cybil
zerknęła na przyjaciółkę niespokojnie
krążącą po pracowni. - Prawie nie
zauważyłam, że wprowadził się ktoś
nowy.
Jody prychnęła z
niedowierzaniem.
- Akurat. Zawsze wszystko
zauważasz. - Podeszła do deski, zajrzała
Cybil przez ramię i zmarszczyła nos. Na
kartce nadal widniały jedynie puste
prostokąty. Jody lubiła patrzeć, jak
Cybil wypełnia je rysunkami. - Jeszcze
nie umieścił nazwiska na skrzynce
pocztowej. Nikt nie widział, żeby
wychodził z domu za dnia. Nawet pani
Wolinsky, a przecież nic nie umknie jej
uwadze.
- Może nasz nowy sąsiad jest
wampirem.
- Ojej! - Pełne wyrazu brązowe
oczy Jody rozszerzyły się z przejęcia. -
To by dopiero było fajnie!
Bardzo fajnie - zgodziła się Cybil
i znów zajęła się wykreślaniem ramek
do kolejnego odcinka komiksu. Jody
tymczasem wciąż krążyła po pracowni i
paplała jak najęta.
Towarzystwo nigdy nie
przeszkadzało Cybil w pracy. Prawdę
mówiąc, bardzo je lubiła. Nie
przepadała za samotnością i ciszą.
Właśnie dlatego w Nowym Jorku czuła
się szczęśliwa. Łatwo przywykła do
życia w domu zamieszkałym przez
bezwstydnie wścibskich sąsiadów.
Takie otoczenie nie tylko bardzo
jej odpowiadało, ale na dodatek
dostarczało ciekawego materiału do
pracy zawodowej.
Ze wszystkich mieszkańców
starego składu, przerobionego na dom
mieszkalny, najbardziej lubiła lody
Myers. Trzy lata temu, kiedy Cybil się tu
wprowadziła, energiczna Jody była
świeżo upieczoną mężatką i głęboko
wierzyła, że wszyscy powinni być tak
niebiańsko szczęśliwi jak ona.
To znaczy, że powinni wstąpić w
związki małżeńskie.
Teraz, jako matka prześlicznego,
ośmiomiesięcznego synka o imieniu
Charlie, Jody z jeszcze większym
zapałem starała się wprowadzić swoje
przekonanie w życie. A Cybil była
głównym celem jej zabiegów.
- A może wpadłaś na niego w
korytarzu? - dopytywała się Jody.
- Jeszcze nie. - Cybil w
zamyśleniu wzięła ołówek i lekko
uderzała nim o pełne wargi. Jej
migdałowe oczy były zielone jak czyste
morze o świcie i gdyby nie migoczące w
nich w tej chwili iskierki humoru,
mogłyby wydawać się tajemnicze i
uwodzicielskie. - Wiesz, pani Wolinsky
robi się chyba coraz mniej
spostrzegawcza. Widziałam go, jak
wychodził z domu w dzień. To oznacza,
że jednak nie jest wampirem.
- Widziałaś go? - zapytała Jody z
niedowierzaniem i przysunęła taboret
bliżej deski. - Kiedy? Gdzie? Jak ci się
to udało?
- Kiedy? O świcie. Gdzie? Na
ulicy. Oddalił się w kierunku
wschodnim. Jak mi się to udało? Z
powodu bezsenności.
- Udzielił się jej ożywiony nastrój
sąsiadki. Oczy rozbłysły z rozbawienia.
- Obudziłam się wcześnie i
przypomniałam sobie o ciasteczkach
czekoladowych, które zostały po
przyjęciu.
- Pamiętam je. Prawdziwe bomby
kaloryczne.
- Właśnie. Nie mogłam znów
zasnąć. Musiałam jedno zjeść. A kiedy
wstałam, poszłam do pracowni.
Myślałam, że może uda mi się coś
narysować, ale w końcu po prostu
stanęłam przy oknie i gapiłam się na
ulicę. Wtedy zobaczyłam, że wychodzi.
Trudno go nie zauważyć. Ma chyba z
metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. No i te
ramiona... - Obie w niekłamanym
zachwycie wzniosły oczy do nieba.
- Był ubrany w czarne dżinsy i
bluzę, niósł torbę sportową, więc
domyślam się, że szedł do siłowni
trochę poćwiczyć. Ktoś, kto nie ćwiczy,
tylko cały dzień się wyleguje, pije piwo
i je chipsy, nie ma takich mięśni.
- A więc jednak jesteś nim
zainteresowana! - Jody triumfalnie
uniosła palec w górę.
- Przecież ja żyję i mam oczy! Ten
facet jest nieziemsko przystojny. Nie
dość, że ma zgrabny tyłeczek, to jeszcze
otacza go aura tajemnicy... - Cybil
rozłożyła ręce. - Czy w takim wypadku
dziewczyna może się oprzeć
ciekawości?
- A dlaczego miałabyś się
opierać? Zapukaj do jego drzwi, zanieś
mu trochę ciastek. Powitaj go w nowym
mieszkaniu. Wtedy będziesz mogła się
dowiedzieć, co robi całymi dniami, czy
jest żonaty, gdzie pracuje.
Najważniejsze, czy jest żonaty. Bo... -
Urwała, czujnie nadstawiając ucha. -
Charlie się obudził.
- Nic nie słyszałam. - Cybil
zwróciła głowę ku drzwiom i
nasłuchiwała chwilę. Potem wzruszyła
ramionami. - Wiesz, od urodzenia synka
masz słuch jak nietoperz.
- Przewinę małego i zabiorę go na
spacer. Wybierzesz się z nami?
- Nie, nie mogę. Mam sporo pracy.
- W takim razie zobaczymy się
wieczorem. Kolacja o siódmej.
- Dobrze. - Cybil uśmiechnęła się
z przymusem, a Jody pobiegła do
sypialni, gdzie zostawiła śpiącego
synka.
Kolacja o siódmej. W
towarzystwie nudnego i denerwującego
kuzyna Jody - Franka. Cybil po raz
kolejny zadała sobie pytanie, kiedy
wreszcie zdobędzie się na odwagę i
powie przyjaciółce, żeby przestała
umawiać ją na siłę z kolejnymi
kandydatami na męża.
Uświadomiła sobie, że to samo
musi powiedzieć pani Wolinsky. No i
pani Peebles z pierwszego piętra, i
właścicielowi pralni. Dlaczego wszyscy
jej znajomi popadali w obsesję i za
wszelką cenę chcieli ją swatać?
Miała dwadzieścia cztery lata, nie
była z nikim związana i prowadziła
bardzo szczęśliwe życie. Oczywiście
pragnęła kiedyś założyć rodzinę.
Czasami wyobrażała sobie ładny dom z
ogródkiem dla dzieci w jakiejś miłej
podmiejskiej okolicy. I psa. Na pewno
będzie miała psa. Ale dopiero w jakiejś
bliżej nieokreślonej przyszłości. Na
razie była zadowolona ze swojej
sytuacji.
Pochyliła się nad deską, wsparła
głowę na rękach i pogrążyła się w
marzeniach. To pewnie wiosna tak mnie
usposabia, pomyślała. Czuła jakiś
wewnętrzny niepokój i rozpierającą ją
energię.
Doszła do wniosku, że może
jednak dobrze by było pójść na spacer z
Jody i Charliem, ale w tej samej chwili
usłyszała trzask zamykających się za
nimi drzwi.
Ze spaceru nici.
Przypomniała sobie, że ma pracę
do skończenia, i zaczęła szkicować
pierwszą scenkę do kolejnego odcinka
swojego komiksu „Sąsiedzi i
przyjaciele”.
Rysowała wprawnie, pewnymi
ruchami. Umiejętność rysowania nabyła
w sposób naturalny. Jej matka była
znaną artystką, odnoszącą sukcesy w
kraju i za granicą. Ojciec natomiast
wsławił się jako autor popularnego
komiksu „Macintosh”, który od wielu lat
ukazywał się w gazetach. Oboje rodzice
zaszczepili Cybil i jej rodzeństwu
umiłowanie sztuki, obdarzyli zdolnością
wychwytywania życiowych absurdów i
wyposażyli w mocne zasady.
Opuszczając bezpieczny dom
rodzinny w Maine, Cybil wiedziała, że
jeśli w Nowym Jorku jej się nie
powiedzie, w każdej chwili będzie
mogła wrócić do rodziny i zostanie
przywitana z otwartymi ramionami.
Jednak Nowy Jork stał się dla niej
drugim domem.
Od trzech lat jej komiks zyskiwał
coraz większą popularność. Była z niego
dumna. Jej historyjki były proste, ciepłe
i pełne humoru, a występowali w nich
zwykli ludzie w codziennych sytuacjach.
Nie próbowała naśladować ironicznego
stylu ojca ani ostrej politycznej satyry,
którą często uprawiał. Ją rozśmieszało
samo życie. Długie oczekiwanie w
kolejce do kina, poszukiwanie
odpowiedniej pary butów, kolejna
nieudana randka w ciemno.
Wiele osób widziało w Emily,
bohaterce komiksu, odbicie samej
autorki. Ona jednak nie dostrzegała
żadnego podobieństwa. Przecież Emily
była zgrabną, wysoką blondynką, która
miała trudności z utrzymaniem pracy i
znalezieniem odpowiedniego mężczyzny.
Cybil była brunetką średniego
wzrostu i odnosiła sukcesy zawodowe.
Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to nie
odgrywali w jej życiu na tyle znaczącej
roli, żeby się nimi przejmowała.
Spostrzegła, że przestała rysować
i mechanicznie uderza ołówkiem o
deskę. Niezadowolona zmarszczyła
czoło i zmrużyła oczy. Jakoś nie mogła
się skoncentrować. Przeczesała palcami
włosy i lekko wzruszyła ramionami.
Pewnie lepiej jej się będzie pracowało,
jeśli zrobi sobie krótką przerwę i szybko
coś przekąsi. Może trochę czekolady
pomoże jej się zmobilizować?
Wstała i odruchowo włożyła
ołówek za ucho, chociaż starała się
wykorzenić ten nabyty jeszcze w
dzieciństwie nawyk. Energicznym
krokiem wyszła ze słonecznej pracowni
i zbiegła na dół.
Bardzo lubiła swoje
dwupoziomowe mieszkanie. Było
przestronne i właśnie to zadecydowało,
że szybko je wynajęła. Na niższym
poziomie znajdował się duży pokój od-
dzielony od kuchni tylko długim blatem.
Przez okna wpadało do wnętrza światło
słoneczne i hałas z ulicy, który przez
pierwsze tygodnie budził ją w nocy i
dawał miłe poczucie, że wokół toczy się
ciekawe życie miasta.
Cybil poruszała się z wdziękiem
odziedziczonym po matce. Jej ojciec
nazywał to gracją w wielkim stylu. Jako
dziecko ubłagała rodziców, żeby
zapisali ją na lekcje baletu, ale szybko
się nimi znudziła, chociaż jej długie nogi
były stworzone do tańca.
Boso weszła do kuchni, otworzyła
lodówkę i z namysłem zajrzała do
środka. Mogłaby przyrządzić coś
dobrego. Kiedyś chodziła też na lekcje
gotowania. Zrezygnowała nie z nudy,
lecz dlatego że pomysłowością
prześcignęła nauczyciela.
Nagle usłyszała jakiś cichy
dźwięk i westchnęła. Muzyka dobiegała
zza ściany, z mieszkania po drugiej
stronie korytarza. Smutne, zmysłowe
zawodzenie saksofonu. To grał
tajemniczy sąsiad spod 3B. Cybil
żałowała, że nie robi tego częściej.
Długie, tęskne nuty, pełne
burzliwych uczuć poruszały ją do głębi i
uruchamiały wyobraźnię.
Czyżby nieznajomy był ubogim
muzykiem? Może przyjechał do Nowego
Jorku w nadziei, że znajdzie tu lepsze
życie. Bez wątpienia ktoś złamał mu
serce. Cybil układała w myślach kolejny
scenariusz, wyjmując produkty z lodów-
ki. Na pewno stoi za tym kobieta. Jakaś
rudowłosa piękność, która go omotała,
skradła duszę, a potem podeptała krwa-
wiące serce wysokim obcasem
eleganckich włoskich pantofelków.
Kilka dni temu wymyśliła inną
historię życia sąsiada. W tej wersji
uciekł on jako szesnastoletni chłopak od
swojej obrzydliwie bogatej, okrutnej
rodziny. Zarabiał na życie, grając na
ulicach Nowego Orleanu - było to jedno
z jej ulubionych miast - a potem musiał
uciekać na północ, ponieważ jego
podstępna rodzinka, na której czele stał
szalony wuj, przetrząsała cały kraj w
poszukiwaniu zbiega.
Jeszcze nie wymyśliła, dlaczego
właściwie rodzina tak zawzięcie go
poszukiwała, ale nie miało to znaczenia.
Tajemniczy nieznajomy musiał uciekać,
a jedyne pocieszenie znajdował w
muzyce.
A może to agent rządowy, który
wykonuje jakieś niebezpieczne tajne
zadanie?
Albo złodziej klejnotów, który
ucieka przed ścigającym go agentem?
Albo seryjny zabójca, polujący na
kolejną ofiarę?
Roześmiała się sama do siebie i
spojrzała na produkty, które
mechanicznie wyjęła z lodówki.
Kimkolwiek był tajemniczy nieznajomy,
najwyraźniej zamierzała upiec dla niego
ciasteczka.
Nieznajomy zaś nazywał się
Preston McQuinn i wcale nie uważał
siebie za szczególnie tajemniczego
człowieka. Po prostu trzymał się na
uboczu i nie lubił, kiedy ktoś narzucał
mu swoje towarzystwo. To właśnie
potrzeba anonimowości rzuciła go w
samo serce jednego z największych
miast świata.
Rzecz jasna, zamierzał mieszkać tu
tylko przez jakiś czas, najwyżej przez
kilka miesięcy, dopóki nie dobiegnie
końca remont jego domu na skalistym
wybrzeżu Connecticut. Rozmyślał o tym,
chowając saksofon do futerału.
Niektórzy nazywali ten dom jego
fortecą, ale właśnie to odpowiadało mu
w nim najbardziej. W takiej fortecy
można przez długie tygodnie cieszyć się
samotnością. Nikt tam nie wchodził
nieproszony, a dostępu broniła ciężka
brama.
Wyszedł z niemal pustego salonu i
ruszył na górę. Korzystał z tego pokoju
na niższym poziomie tylko wtedy, gdy
chciał grać, ponieważ miał tu świetną
akustykę, albo kiedy zamierzał trochę
NORA ROBERTS
TAJEMNICZY SĄSIAD
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Rozmawiałaś z nim? - Hmmm? - Cybil Campbell siedziała przy desce do rysowania i wprawnie dzieliła kartkę papieru na równe prostokąty. - Z kim? Rozległo się długie, dramatyczne westchnienie, a Cybil z trudem opanowała śmiech. Dobrze znała Jody Myers, sąsiadkę z pierwszego piętra, i doskonale wiedziała, kogo dotyczy jej pytanie.
- Chodzi mi o tego tajemniczego przystojniaka z mieszkania 3B - wyjaśniła Jody. - Daj spokój, przecież wiesz, o kim mówię. Wprowadził się tydzień temu i jeszcze do nikogo nie odezwał się ani słowem. Mieszkasz dokładnie naprzeciw. Mów, czego się o nim dowiedziałaś. - Ostatnio byłam zajęta. - Cybil zerknęła na przyjaciółkę niespokojnie krążącą po pracowni. - Prawie nie zauważyłam, że wprowadził się ktoś nowy. Jody prychnęła z niedowierzaniem. - Akurat. Zawsze wszystko
zauważasz. - Podeszła do deski, zajrzała Cybil przez ramię i zmarszczyła nos. Na kartce nadal widniały jedynie puste prostokąty. Jody lubiła patrzeć, jak Cybil wypełnia je rysunkami. - Jeszcze nie umieścił nazwiska na skrzynce pocztowej. Nikt nie widział, żeby wychodził z domu za dnia. Nawet pani Wolinsky, a przecież nic nie umknie jej uwadze. - Może nasz nowy sąsiad jest wampirem. - Ojej! - Pełne wyrazu brązowe oczy Jody rozszerzyły się z przejęcia. - To by dopiero było fajnie! Bardzo fajnie - zgodziła się Cybil
i znów zajęła się wykreślaniem ramek do kolejnego odcinka komiksu. Jody tymczasem wciąż krążyła po pracowni i paplała jak najęta. Towarzystwo nigdy nie przeszkadzało Cybil w pracy. Prawdę mówiąc, bardzo je lubiła. Nie przepadała za samotnością i ciszą. Właśnie dlatego w Nowym Jorku czuła się szczęśliwa. Łatwo przywykła do życia w domu zamieszkałym przez bezwstydnie wścibskich sąsiadów. Takie otoczenie nie tylko bardzo jej odpowiadało, ale na dodatek dostarczało ciekawego materiału do pracy zawodowej.
Ze wszystkich mieszkańców starego składu, przerobionego na dom mieszkalny, najbardziej lubiła lody Myers. Trzy lata temu, kiedy Cybil się tu wprowadziła, energiczna Jody była świeżo upieczoną mężatką i głęboko wierzyła, że wszyscy powinni być tak niebiańsko szczęśliwi jak ona. To znaczy, że powinni wstąpić w związki małżeńskie. Teraz, jako matka prześlicznego, ośmiomiesięcznego synka o imieniu Charlie, Jody z jeszcze większym zapałem starała się wprowadzić swoje przekonanie w życie. A Cybil była głównym celem jej zabiegów.
- A może wpadłaś na niego w korytarzu? - dopytywała się Jody. - Jeszcze nie. - Cybil w zamyśleniu wzięła ołówek i lekko uderzała nim o pełne wargi. Jej migdałowe oczy były zielone jak czyste morze o świcie i gdyby nie migoczące w nich w tej chwili iskierki humoru, mogłyby wydawać się tajemnicze i uwodzicielskie. - Wiesz, pani Wolinsky robi się chyba coraz mniej spostrzegawcza. Widziałam go, jak wychodził z domu w dzień. To oznacza, że jednak nie jest wampirem. - Widziałaś go? - zapytała Jody z niedowierzaniem i przysunęła taboret
bliżej deski. - Kiedy? Gdzie? Jak ci się to udało? - Kiedy? O świcie. Gdzie? Na ulicy. Oddalił się w kierunku wschodnim. Jak mi się to udało? Z powodu bezsenności. - Udzielił się jej ożywiony nastrój sąsiadki. Oczy rozbłysły z rozbawienia. - Obudziłam się wcześnie i przypomniałam sobie o ciasteczkach czekoladowych, które zostały po przyjęciu. - Pamiętam je. Prawdziwe bomby kaloryczne. - Właśnie. Nie mogłam znów
zasnąć. Musiałam jedno zjeść. A kiedy wstałam, poszłam do pracowni. Myślałam, że może uda mi się coś narysować, ale w końcu po prostu stanęłam przy oknie i gapiłam się na ulicę. Wtedy zobaczyłam, że wychodzi. Trudno go nie zauważyć. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. No i te ramiona... - Obie w niekłamanym zachwycie wzniosły oczy do nieba. - Był ubrany w czarne dżinsy i bluzę, niósł torbę sportową, więc domyślam się, że szedł do siłowni trochę poćwiczyć. Ktoś, kto nie ćwiczy, tylko cały dzień się wyleguje, pije piwo i je chipsy, nie ma takich mięśni.
- A więc jednak jesteś nim zainteresowana! - Jody triumfalnie uniosła palec w górę. - Przecież ja żyję i mam oczy! Ten facet jest nieziemsko przystojny. Nie dość, że ma zgrabny tyłeczek, to jeszcze otacza go aura tajemnicy... - Cybil rozłożyła ręce. - Czy w takim wypadku dziewczyna może się oprzeć ciekawości? - A dlaczego miałabyś się opierać? Zapukaj do jego drzwi, zanieś mu trochę ciastek. Powitaj go w nowym mieszkaniu. Wtedy będziesz mogła się dowiedzieć, co robi całymi dniami, czy jest żonaty, gdzie pracuje.
Najważniejsze, czy jest żonaty. Bo... - Urwała, czujnie nadstawiając ucha. - Charlie się obudził. - Nic nie słyszałam. - Cybil zwróciła głowę ku drzwiom i nasłuchiwała chwilę. Potem wzruszyła ramionami. - Wiesz, od urodzenia synka masz słuch jak nietoperz. - Przewinę małego i zabiorę go na spacer. Wybierzesz się z nami? - Nie, nie mogę. Mam sporo pracy. - W takim razie zobaczymy się wieczorem. Kolacja o siódmej. - Dobrze. - Cybil uśmiechnęła się
z przymusem, a Jody pobiegła do sypialni, gdzie zostawiła śpiącego synka. Kolacja o siódmej. W towarzystwie nudnego i denerwującego kuzyna Jody - Franka. Cybil po raz kolejny zadała sobie pytanie, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i powie przyjaciółce, żeby przestała umawiać ją na siłę z kolejnymi kandydatami na męża. Uświadomiła sobie, że to samo musi powiedzieć pani Wolinsky. No i pani Peebles z pierwszego piętra, i właścicielowi pralni. Dlaczego wszyscy jej znajomi popadali w obsesję i za
wszelką cenę chcieli ją swatać? Miała dwadzieścia cztery lata, nie była z nikim związana i prowadziła bardzo szczęśliwe życie. Oczywiście pragnęła kiedyś założyć rodzinę. Czasami wyobrażała sobie ładny dom z ogródkiem dla dzieci w jakiejś miłej podmiejskiej okolicy. I psa. Na pewno będzie miała psa. Ale dopiero w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie była zadowolona ze swojej sytuacji. Pochyliła się nad deską, wsparła głowę na rękach i pogrążyła się w marzeniach. To pewnie wiosna tak mnie usposabia, pomyślała. Czuła jakiś
wewnętrzny niepokój i rozpierającą ją energię. Doszła do wniosku, że może jednak dobrze by było pójść na spacer z Jody i Charliem, ale w tej samej chwili usłyszała trzask zamykających się za nimi drzwi. Ze spaceru nici. Przypomniała sobie, że ma pracę do skończenia, i zaczęła szkicować pierwszą scenkę do kolejnego odcinka swojego komiksu „Sąsiedzi i przyjaciele”. Rysowała wprawnie, pewnymi ruchami. Umiejętność rysowania nabyła
w sposób naturalny. Jej matka była znaną artystką, odnoszącą sukcesy w kraju i za granicą. Ojciec natomiast wsławił się jako autor popularnego komiksu „Macintosh”, który od wielu lat ukazywał się w gazetach. Oboje rodzice zaszczepili Cybil i jej rodzeństwu umiłowanie sztuki, obdarzyli zdolnością wychwytywania życiowych absurdów i wyposażyli w mocne zasady. Opuszczając bezpieczny dom rodzinny w Maine, Cybil wiedziała, że jeśli w Nowym Jorku jej się nie powiedzie, w każdej chwili będzie mogła wrócić do rodziny i zostanie przywitana z otwartymi ramionami.
Jednak Nowy Jork stał się dla niej drugim domem. Od trzech lat jej komiks zyskiwał coraz większą popularność. Była z niego dumna. Jej historyjki były proste, ciepłe i pełne humoru, a występowali w nich zwykli ludzie w codziennych sytuacjach. Nie próbowała naśladować ironicznego stylu ojca ani ostrej politycznej satyry, którą często uprawiał. Ją rozśmieszało samo życie. Długie oczekiwanie w kolejce do kina, poszukiwanie odpowiedniej pary butów, kolejna nieudana randka w ciemno. Wiele osób widziało w Emily, bohaterce komiksu, odbicie samej
autorki. Ona jednak nie dostrzegała żadnego podobieństwa. Przecież Emily była zgrabną, wysoką blondynką, która miała trudności z utrzymaniem pracy i znalezieniem odpowiedniego mężczyzny. Cybil była brunetką średniego wzrostu i odnosiła sukcesy zawodowe. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to nie odgrywali w jej życiu na tyle znaczącej roli, żeby się nimi przejmowała. Spostrzegła, że przestała rysować i mechanicznie uderza ołówkiem o deskę. Niezadowolona zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy. Jakoś nie mogła się skoncentrować. Przeczesała palcami włosy i lekko wzruszyła ramionami.
Pewnie lepiej jej się będzie pracowało, jeśli zrobi sobie krótką przerwę i szybko coś przekąsi. Może trochę czekolady pomoże jej się zmobilizować? Wstała i odruchowo włożyła ołówek za ucho, chociaż starała się wykorzenić ten nabyty jeszcze w dzieciństwie nawyk. Energicznym krokiem wyszła ze słonecznej pracowni i zbiegła na dół. Bardzo lubiła swoje dwupoziomowe mieszkanie. Było przestronne i właśnie to zadecydowało, że szybko je wynajęła. Na niższym poziomie znajdował się duży pokój od- dzielony od kuchni tylko długim blatem.
Przez okna wpadało do wnętrza światło słoneczne i hałas z ulicy, który przez pierwsze tygodnie budził ją w nocy i dawał miłe poczucie, że wokół toczy się ciekawe życie miasta. Cybil poruszała się z wdziękiem odziedziczonym po matce. Jej ojciec nazywał to gracją w wielkim stylu. Jako dziecko ubłagała rodziców, żeby zapisali ją na lekcje baletu, ale szybko się nimi znudziła, chociaż jej długie nogi były stworzone do tańca. Boso weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z namysłem zajrzała do środka. Mogłaby przyrządzić coś dobrego. Kiedyś chodziła też na lekcje
gotowania. Zrezygnowała nie z nudy, lecz dlatego że pomysłowością prześcignęła nauczyciela. Nagle usłyszała jakiś cichy dźwięk i westchnęła. Muzyka dobiegała zza ściany, z mieszkania po drugiej stronie korytarza. Smutne, zmysłowe zawodzenie saksofonu. To grał tajemniczy sąsiad spod 3B. Cybil żałowała, że nie robi tego częściej. Długie, tęskne nuty, pełne burzliwych uczuć poruszały ją do głębi i uruchamiały wyobraźnię. Czyżby nieznajomy był ubogim muzykiem? Może przyjechał do Nowego Jorku w nadziei, że znajdzie tu lepsze
życie. Bez wątpienia ktoś złamał mu serce. Cybil układała w myślach kolejny scenariusz, wyjmując produkty z lodów- ki. Na pewno stoi za tym kobieta. Jakaś rudowłosa piękność, która go omotała, skradła duszę, a potem podeptała krwa- wiące serce wysokim obcasem eleganckich włoskich pantofelków. Kilka dni temu wymyśliła inną historię życia sąsiada. W tej wersji uciekł on jako szesnastoletni chłopak od swojej obrzydliwie bogatej, okrutnej rodziny. Zarabiał na życie, grając na ulicach Nowego Orleanu - było to jedno z jej ulubionych miast - a potem musiał uciekać na północ, ponieważ jego podstępna rodzinka, na której czele stał
szalony wuj, przetrząsała cały kraj w poszukiwaniu zbiega. Jeszcze nie wymyśliła, dlaczego właściwie rodzina tak zawzięcie go poszukiwała, ale nie miało to znaczenia. Tajemniczy nieznajomy musiał uciekać, a jedyne pocieszenie znajdował w muzyce. A może to agent rządowy, który wykonuje jakieś niebezpieczne tajne zadanie? Albo złodziej klejnotów, który ucieka przed ścigającym go agentem? Albo seryjny zabójca, polujący na kolejną ofiarę?
Roześmiała się sama do siebie i spojrzała na produkty, które mechanicznie wyjęła z lodówki. Kimkolwiek był tajemniczy nieznajomy, najwyraźniej zamierzała upiec dla niego ciasteczka. Nieznajomy zaś nazywał się Preston McQuinn i wcale nie uważał siebie za szczególnie tajemniczego człowieka. Po prostu trzymał się na uboczu i nie lubił, kiedy ktoś narzucał mu swoje towarzystwo. To właśnie potrzeba anonimowości rzuciła go w samo serce jednego z największych miast świata. Rzecz jasna, zamierzał mieszkać tu
tylko przez jakiś czas, najwyżej przez kilka miesięcy, dopóki nie dobiegnie końca remont jego domu na skalistym wybrzeżu Connecticut. Rozmyślał o tym, chowając saksofon do futerału. Niektórzy nazywali ten dom jego fortecą, ale właśnie to odpowiadało mu w nim najbardziej. W takiej fortecy można przez długie tygodnie cieszyć się samotnością. Nikt tam nie wchodził nieproszony, a dostępu broniła ciężka brama. Wyszedł z niemal pustego salonu i ruszył na górę. Korzystał z tego pokoju na niższym poziomie tylko wtedy, gdy chciał grać, ponieważ miał tu świetną akustykę, albo kiedy zamierzał trochę