dariu

  • Dokumenty230
  • Odsłony16 119
  • Obserwuję13
  • Rozmiar dokumentów268.3 MB
  • Ilość pobrań10 022

Roberts Nora - MacGregorowie11 - Tajemniczy sąsiad

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - MacGregorowie11 - Tajemniczy sąsiad.pdf

dariu EBooki
Użytkownik dariu wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 669 stron)

NORA ROBERTS

TAJEMNICZY SĄSIAD

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Rozmawiałaś z nim? - Hmmm? - Cybil Campbell siedziała przy desce do rysowania i wprawnie dzieliła kartkę papieru na równe pro​stokąty. - Z kim? Rozległo się długie, dramatyczne westchnienie, a Cybil z trudem opanowała śmiech. Dobrze znała Jody Myers, są​siadkę z pierwszego piętra, i doskonale wiedziała, kogo do​tyczy jej pytanie.

- Chodzi mi o tego tajemniczego przystojniaka z mie​szkania 3B - wyjaśniła Jody. - Daj spokój, przecież wiesz, o kim mówię. Wprowadził się tydzień temu i jeszcze do nikogo nie odezwał się ani słowem. Mieszkasz dokładnie naprzeciw. Mów, czego się o nim dowiedziałaś. - Ostatnio byłam zajęta. - Cybil zerknęła na przyjaciół​kę niespokojnie krążącą po pracowni. - Prawie nie zauwa​żyłam, że wprowadził się ktoś nowy. Jody prychnęła z niedowierzaniem. - Akurat. Zawsze wszystko

zauważasz. - Podeszła do deski, zajrzała Cybil przez ramię i zmarszczyła nos. Na kart​ce nadal widniały jedynie puste prostokąty. Jody lubiła pa​trzeć, jak Cybil wypełnia je rysunkami. - Jeszcze nie umie​ścił nazwiska na skrzynce pocztowej. Nikt nie widział, żeby wychodził z domu za dnia. Nawet pani Wolinsky, a przecież nic nie umknie jej uwadze. - Może nasz nowy sąsiad jest wampirem. - Ojej! - Pełne wyrazu brązowe oczy Jody rozszerzyły się z przejęcia. - To by dopiero było fajnie! Bardzo fajnie - zgodziła się Cybil

i znów zajęła się wykreślaniem ramek do kolejnego odcinka komiksu. Jody tymczasem wciąż krążyła po pracowni i paplała jak najęta. Towarzystwo nigdy nie przeszkadzało Cybil w pracy. Prawdę mówiąc, bardzo je lubiła. Nie przepadała za samo​tnością i ciszą. Właśnie dlatego w Nowym Jorku czuła się szczęśliwa. Łatwo przywykła do życia w domu zamieszka​łym przez bezwstydnie wścibskich sąsiadów. Takie otoczenie nie tylko bardzo jej odpowiadało, ale na dodatek dostarczało ciekawego materiału do pracy za​wodowej.

Ze wszystkich mieszkańców starego składu, przerobio​nego na dom mieszkalny, najbardziej lubiła lody Myers. Trzy lata temu, kiedy Cybil się tu wprowadziła, energiczna Jody była świeżo upieczoną mężatką i głęboko wierzyła, że wszyscy powinni być tak niebiańsko szczęśliwi jak ona. To znaczy, że powinni wstąpić w związki małżeńskie. Teraz, jako matka prześlicznego, ośmiomiesięcznego synka o imieniu Charlie, Jody z jeszcze większym zapałem starała się wprowadzić swoje przekonanie w życie. A Cybil była głównym celem jej zabiegów.

- A może wpadłaś na niego w korytarzu? - dopytywała się Jody. - Jeszcze nie. - Cybil w zamyśleniu wzięła ołówek i lekko uderzała nim o pełne wargi. Jej migdałowe oczy były zielone jak czyste morze o świcie i gdyby nie migo​czące w nich w tej chwili iskierki humoru, mogłyby wy​dawać się tajemnicze i uwodzicielskie. - Wiesz, pani Wolinsky robi się chyba coraz mniej spostrzegawcza. Widzia​łam go, jak wychodził z domu w dzień. To oznacza, że jed​nak nie jest wampirem. - Widziałaś go? - zapytała Jody z niedowierzaniem i przysunęła taboret

bliżej deski. - Kiedy? Gdzie? Jak ci się to udało? - Kiedy? O świcie. Gdzie? Na ulicy. Oddalił się w kie​runku wschodnim. Jak mi się to udało? Z powodu bezsenności. - Udzielił się jej ożywiony nastrój sąsiadki. Oczy rozbłysły z rozbawienia. - Obudziłam się wcześnie i przypomniałam so​bie o ciasteczkach czekoladowych, które zostały po przyjęciu. - Pamiętam je. Prawdziwe bomby kaloryczne. - Właśnie. Nie mogłam znów

zasnąć. Musiałam jedno zjeść. A kiedy wstałam, poszłam do pracowni. Myślałam, że może uda mi się coś narysować, ale w końcu po prostu stanęłam przy oknie i gapiłam się na ulicę. Wtedy zoba​czyłam, że wychodzi. Trudno go nie zauważyć. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. No i te ramiona... - Obie w niekłamanym zachwycie wzniosły oczy do nieba. - Był ubrany w czarne dżinsy i bluzę, niósł torbę sportową, więc domyślam się, że szedł do siłowni trochę poćwiczyć. Ktoś, kto nie ćwiczy, tylko cały dzień się wyleguje, pije piwo i je chipsy, nie ma takich mięśni.

- A więc jednak jesteś nim zainteresowana! - Jody triumfalnie uniosła palec w górę. - Przecież ja żyję i mam oczy! Ten facet jest nieziemsko przystojny. Nie dość, że ma zgrabny tyłeczek, to jeszcze otacza go aura tajemnicy... - Cybil rozłożyła ręce. - Czy w takim wypadku dziewczyna może się oprzeć ciekawości? - A dlaczego miałabyś się opierać? Zapukaj do jego drzwi, zanieś mu trochę ciastek. Powitaj go w nowym mie​szkaniu. Wtedy będziesz mogła się dowiedzieć, co robi ca​łymi dniami, czy jest żonaty, gdzie pracuje.

Najważniejsze, czy jest żonaty. Bo... - Urwała, czujnie nadstawiając ucha. - Charlie się obudził. - Nic nie słyszałam. - Cybil zwróciła głowę ku drzwiom i nasłuchiwała chwilę. Potem wzruszyła ramionami. - Wiesz, od urodzenia synka masz słuch jak nietoperz. - Przewinę małego i zabiorę go na spacer. Wybierzesz się z nami? - Nie, nie mogę. Mam sporo pracy. - W takim razie zobaczymy się wieczorem. Kolacja o siódmej. - Dobrze. - Cybil uśmiechnęła się

z przymusem, a Jo​dy pobiegła do sypialni, gdzie zostawiła śpiącego synka. Kolacja o siódmej. W towarzystwie nudnego i dener​wującego kuzyna Jody - Franka. Cybil po raz kolejny za​dała sobie pytanie, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i powie przyjaciółce, żeby przestała umawiać ją na siłę z ko​lejnymi kandydatami na męża. Uświadomiła sobie, że to samo musi powiedzieć pani Wolinsky. No i pani Peebles z pierwszego piętra, i właści​cielowi pralni. Dlaczego wszyscy jej znajomi popadali w obsesję i za

wszelką cenę chcieli ją swatać? Miała dwadzieścia cztery lata, nie była z nikim związana i prowadziła bardzo szczęśliwe życie. Oczywiście pragnęła kiedyś założyć rodzinę. Czasami wyobrażała sobie ładny dom z ogródkiem dla dzieci w jakiejś miłej podmiejskiej okolicy. I psa. Na pewno będzie miała psa. Ale dopiero w ja​kiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie była zado​wolona ze swojej sytuacji. Pochyliła się nad deską, wsparła głowę na rękach i po​grążyła się w marzeniach. To pewnie wiosna tak mnie uspo​sabia, pomyślała. Czuła jakiś

wewnętrzny niepokój i roz​pierającą ją energię. Doszła do wniosku, że może jednak dobrze by było pójść na spacer z Jody i Charliem, ale w tej samej chwili usły​szała trzask zamykających się za nimi drzwi. Ze spaceru nici. Przypomniała sobie, że ma pracę do skończenia, i za​częła szkicować pierwszą scenkę do kolejnego odcinka swo​jego komiksu „Sąsiedzi i przyjaciele”. Rysowała wprawnie, pewnymi ruchami. Umiejętność ry​sowania nabyła

w sposób naturalny. Jej matka była znaną artystką, odnoszącą sukcesy w kraju i za granicą. Ojciec na​tomiast wsławił się jako autor popularnego komiksu „Macintosh”, który od wielu lat ukazywał się w gazetach. Oboje rodzice zaszczepili Cybil i jej rodzeństwu umiłowa​nie sztuki, obdarzyli zdolnością wychwytywania życiowych absurdów i wyposażyli w mocne zasady. Opuszczając bezpieczny dom rodzinny w Maine, Cybil wiedziała, że jeśli w Nowym Jorku jej się nie powiedzie, w każdej chwili będzie mogła wrócić do rodziny i zostanie przywitana z otwartymi ramionami.

Jednak Nowy Jork stał się dla niej drugim domem. Od trzech lat jej komiks zyskiwał coraz większą popu​larność. Była z niego dumna. Jej historyjki były proste, ciepłe i pełne humoru, a występowali w nich zwykli ludzie w codziennych sytuacjach. Nie próbowała naśladować iro​nicznego stylu ojca ani ostrej politycznej satyry, którą często uprawiał. Ją rozśmieszało samo życie. Długie oczekiwanie w kolejce do kina, poszukiwanie odpowiedniej pary butów, kolejna nieudana randka w ciemno. Wiele osób widziało w Emily, bohaterce komiksu, od​bicie samej

autorki. Ona jednak nie dostrzegała żadnego po​dobieństwa. Przecież Emily była zgrabną, wysoką blondyn​ką, która miała trudności z utrzymaniem pracy i znalezie​niem odpowiedniego mężczyzny. Cybil była brunetką średniego wzrostu i odnosiła sukcesy zawodowe. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to nie odgrywali w jej życiu na tyle znaczącej roli, żeby się nimi przejmowała. Spostrzegła, że przestała rysować i mechanicznie uderza ołówkiem o deskę. Niezadowolona zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy. Jakoś nie mogła się skoncentrować. Prze​czesała palcami włosy i lekko wzruszyła ramionami.

Pewnie lepiej jej się będzie pracowało, jeśli zrobi sobie krótką prze​rwę i szybko coś przekąsi. Może trochę czekolady pomoże jej się zmobilizować? Wstała i odruchowo włożyła ołówek za ucho, chociaż starała się wykorzenić ten nabyty jeszcze w dzieciństwie na​wyk. Energicznym krokiem wyszła ze słonecznej pracowni i zbiegła na dół. Bardzo lubiła swoje dwupoziomowe mieszkanie. Było przestronne i właśnie to zadecydowało, że szybko je wy​najęła. Na niższym poziomie znajdował się duży pokój od​- dzielony od kuchni tylko długim blatem.

Przez okna wpa​dało do wnętrza światło słoneczne i hałas z ulicy, który przez pierwsze tygodnie budził ją w nocy i dawał miłe po​czucie, że wokół toczy się ciekawe życie miasta. Cybil poruszała się z wdziękiem odziedziczonym po matce. Jej ojciec nazywał to gracją w wielkim stylu. Jako dziecko ubłagała rodziców, żeby zapisali ją na lekcje baletu, ale szybko się nimi znudziła, chociaż jej długie nogi były stworzone do tańca. Boso weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z namy​słem zajrzała do środka. Mogłaby przyrządzić coś dobrego. Kiedyś chodziła też na lekcje

gotowania. Zrezygnowała nie z nudy, lecz dlatego że pomysłowością prześcignęła nauczy​ciela. Nagle usłyszała jakiś cichy dźwięk i westchnęła. Muzyka dobiegała zza ściany, z mieszkania po drugiej stronie ko​rytarza. Smutne, zmysłowe zawodzenie saksofonu. To grał tajemniczy sąsiad spod 3B. Cybil żałowała, że nie robi tego częściej. Długie, tęskne nuty, pełne burzliwych uczuć poruszały ją do głębi i uruchamiały wyobraźnię. Czyżby nieznajomy był ubogim muzykiem? Może przy​jechał do Nowego Jorku w nadziei, że znajdzie tu lepsze

życie. Bez wątpienia ktoś złamał mu serce. Cybil układała w myślach kolejny scenariusz, wyjmując produkty z lodów​- ki. Na pewno stoi za tym kobieta. Jakaś rudowłosa piękność, która go omotała, skradła duszę, a potem podeptała krwa​- wiące serce wysokim obcasem eleganckich włoskich pan​tofelków. Kilka dni temu wymyśliła inną historię życia sąsiada. W tej wersji uciekł on jako szesnastoletni chłopak od swojej obrzydliwie bogatej, okrutnej rodziny. Zarabiał na życie, grając na ulicach Nowego Orleanu - było to jedno z jej ulubionych miast - a potem musiał uciekać na północ, po​nieważ jego podstępna rodzinka, na której czele stał

szalony wuj, przetrząsała cały kraj w poszukiwaniu zbiega. Jeszcze nie wymyśliła, dlaczego właściwie rodzina tak zawzięcie go poszukiwała, ale nie miało to znaczenia. Ta​jemniczy nieznajomy musiał uciekać, a jedyne pocieszenie znajdował w muzyce. A może to agent rządowy, który wykonuje jakieś nie​bezpieczne tajne zadanie? Albo złodziej klejnotów, który ucieka przed ścigającym go agentem? Albo seryjny zabójca, polujący na kolejną ofiarę?

Roześmiała się sama do siebie i spojrzała na produkty, które mechanicznie wyjęła z lodówki. Kimkolwiek był ta​jemniczy nieznajomy, najwyraźniej zamierzała upiec dla nie​go ciasteczka. Nieznajomy zaś nazywał się Preston McQuinn i wcale nie uważał siebie za szczególnie tajemniczego człowieka. Po prostu trzymał się na uboczu i nie lubił, kiedy ktoś na​rzucał mu swoje towarzystwo. To właśnie potrzeba anoni​mowości rzuciła go w samo serce jednego z największych miast świata. Rzecz jasna, zamierzał mieszkać tu

tylko przez jakiś czas, najwyżej przez kilka miesięcy, dopóki nie dobiegnie końca remont jego domu na skalistym wybrzeżu Connecticut. Roz​myślał o tym, chowając saksofon do futerału. Niektórzy na​zywali ten dom jego fortecą, ale właśnie to odpowiadało mu w nim najbardziej. W takiej fortecy można przez długie tygodnie cieszyć się samotnością. Nikt tam nie wchodził nieproszony, a dostępu broniła ciężka brama. Wyszedł z niemal pustego salonu i ruszył na górę. Ko​rzystał z tego pokoju na niższym poziomie tylko wtedy, gdy chciał grać, ponieważ miał tu świetną akustykę, albo kiedy zamierzał trochę