dariu

  • Dokumenty230
  • Odsłony15 918
  • Obserwuję13
  • Rozmiar dokumentów268.3 MB
  • Ilość pobrań9 964

Roberts Nora - Minikolekcja03 - Kolejna wygrana

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :611.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Minikolekcja03 - Kolejna wygrana.pdf

dariu EBooki
Użytkownik dariu wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

NORA ROBERTS KOLEJNA WYGRANA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Przyglądał się, jak podjeżdża. Choć ubrana była w kurtkę i dżinsy, a na głowie miała maskujący kask, Katcha uderzyła jej kobiecość. Przyjechała na małym motocyklu marki Honda. Zaciągając się cygaretką, podziwiał, z jaką zręcznością zaparkowała. Powoli zsiadła z motocykla. Była bardzo wysoka i smukła. Katch oparł się o automat z napojami i z bezmyślną ciekawością dalej obserwował nieznajomą. Gdy zdjęła kask, jego zainteresowanie wzrosło. Rozpuszczone proste włosy sięgały jej do ramion, a na czoło opadała grzywka. Była ciemną brunetką, choć w jej włosach lśniły czerwone i złote refleksy od słońca. Twarz miała szczupłą o ostrych, wyrazistych rysach, a jednocześnie pełnych, wydatnych ustach. Znał modelki, które głodziły się, by uzyskać taki wygląd. Katch, znając się trochę na kosmetykach, wiedział, że żadnego nie użyła dla podkreślenia swej urody. Nie potrzebowała ich. Miała duże oczy, nawet z daleka zauważył, że były ciemnobrązowe. Przypominały oczy źrebaka - były szeroko rozstawione, rozwarte i czujne. Poruszała się z naturalnym wdziękiem. Musiała być bardzo młoda. Wyglądała najwyżej na dwadzieścia lat. Zaciągnął się znów cygarem. Tak, naprawdę była piękna. - Cześć, Megan! Dziewczyna odwróciła się, odgarniając włosy z czoła i uśmiechnęła do sióstr Bailey, bliźniaczek, które zatrzymały swojego dżipa przy krawężniku. - Cześć. - Megan podeszła do samochodu. Bardzo lubiła siostry Bailey. Tak jak ona miały dwadzieścia trzy lata. Były drobnymi blondynkami o niebieskich oczach i długich, delikatnych włosach, potarganych teraz przez wiatr. Obie pary niebieskich oczu przesunęły się po Megan i skupiły na mężczyźnie, który stał oparty o automat. Jak na komendę dziewczyny wyprostowały się i założyły włosy za uszy, świadome, że ich prawy profil jest bardziej atrakcyjny. - Dawno cię nie widziałam! - Teri Bailey, zwracając się do Megan, zerkała z ukosa na Katcha. - Miałam sporo spraw do załatwienia przed rozpoczęciem nowego sezonu. - Megan miała niski głos i mówiła z lekkim południowym akcentem. - Co u was słychać? - Świetnie! - odpowiedziała Jeri, poruszając się na siedzeniu kierowcy. - Mamy wolne popołudnie. Może pojedziesz z nami na zakupy? - Również ona zerkała na Katcha. - Chciałabym... - Megan pokręciła głową - ale muszę tu coś załatwić.

- Może z tym facetem o wspaniałych, szarych oczach? - wtrąciła Jeri. Megan wybuchnęła śmiechem. - I szerokich ramionach - dodała Teri. - On nie spuszcza z niej wzroku, prawda, Teri? - dodała Jeri. - O czym wy mówicie? - Megan była całkowicie zdezorientowana. - Spójrz za siebie. - Teri delikatnie poruszyła głową. - Na tego przystojniaka przy automacie. Olśniewający, prawda? - Ale gdy Megan zaczęła odwracać głowę, Teri dodała dramatycznym szeptem: - Nie obracaj się tak ostentacyjnie, na litość boską! - Przecież nic nie zobaczę, jeśli nie spojrzę - zauważyła rozsądnie Megan, odwracając jednak głowę. Mężczyzna miał gęste blond włosy, choć nie tak jasne jak bliźniaczki Teri i Jeri, lekko przydymione, z pasemkami rozjaśnionymi przez słońce. Był smukły, wysoki i miał na sobie sprane dżinsy. Stał oparty o automat do napojów, w niedbałej pozie, potargany, i pił z puszki. Ale wyraz jego twarzy jest skupiony, a nawet czujny, pomyślała Megan, gdy bez mrugnięcia okiem wytrzymał jej spojrzenie. Miał regularne rysy twarzy, rzec można - doskonałe, choć jego policzki wymagały ogolenia. Mały dołek w podbródku dodawał mu uroku. W zwykłych okolicznościach Megan uznałaby tę przystojną twarz za fascynującą. Jednak spojrzenie szarych, nieprzeniknionych oczu było impertynenckie. Megan dobrze znała takie typy - tajemniczy samotnik, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca, szukający przelotnych znajomości z kobietami. Ściągnęła brwi. Bezceremonialnie jej się przyglądał. A nawet, o zgrozo, dotykając ustami puszki, mrugnął wesoło. Słysząc chichot jednej z bliźniaczek, Megan odwróciła głowę. - Fantastyczny facet - zdecydowała Jeri. - Nie bądź idiotką! - Megan energicznym ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. - Pospolity typ. Nawet prymitywny. Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym Jeri odpaliła dżipa. - Jesteś zbyt wybredna - oświadczyła. Uśmiechnęły się jednocześnie do Megan, a potem ruszyły. - Na razie! Megan pomachała im na pożegnanie, a potem, świadomie ignorując mężczyznę, który spacerował po parkingu, weszła do sklepu. Skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie kasjera. Dorastała w Myrtle Beach i znała wszystkich kupców w promieniu pięciu mil od wesołego miasteczka, które było własnością jej dziadka.

Wzięła wózek i zaczęła prowadzić go wzdłuż pierwszej alejki. Potrzebowała tylko kilku rzeczy. Zresztą na motocyklu miała niewielką torbę na zakupy. Jeśli nie naprawią pikapa... Oderwała myśli od tego problemu. W tej chwili go nie rozwiąże. Wzięła już karton mleka, a potem zatrzymała się przy półce ze słodyczami. Nie jadła dziś lunchu, a kolorowe opakowania ciasteczek wyglądały niezwykle kusząco. Może owsiane... - Te są lepsze. Megan przestraszyła się, widząc czyjąś rękę chwytającą torbę z czekoladowymi chipsami. Odwróciła głowę, a wtedy spojrzała prosto w impertynenckie, szare oczy. - Weź te! - Mężczyzna uśmiechnął się bezceremonialnie. - Nie, dziękuję - odpowiedziała, znacząco spoglądając na jego rękę w swoim koszyku. Wzruszył ramionami i cofnął ją. Ale ku irytacji Megan nadal szedł obok niej. - Co masz jeszcze na liście zakupów, Meg? - spytał życzliwym tonem, otwierając torbę z ciasteczkami. - Sama dam sobie radę, dziękuję. - Skręciła w następną alejkę, po drodze biorąc puszkę tuńczyka. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna szedł, niczym uzbrojony bandyta, długimi, posuwistymi krokami, jednocześnie lekko się kołysząc. - Masz ładny motocykl. - Ugryzł kawałek ciasteczka. - Mieszkasz w pobliżu? Megan wybrała pudełko herbaty w torebkach. Oceniła je wzrokiem, po czym wrzuciła do koszyka. - Jestem zajęta - powiedziała i ruszyła energicznie do przodu. - Nie szkodzi - stwierdził wesoło i zaproponował jej ciasteczko. Zignorowała propozycję i poszła dalej. Gdy sięgnęła po chleb, mężczyzna położył rękę na jej dłoni. - Najlepszy będzie dla ciebie pełnoziarnisty. Jego dłoń wydawała się twarda i stanowcza. Megan, spojrzawszy na niego z oburzeniem, usiłowała wyrwać rękę. - Posłuchaj... - zaczęła. - Brak obrączki - skonstatował, podnosząc jej dłoń, by się lepiej przyjrzeć. - Żadnych zobowiązań. Może zjemy razem kolację? - Wykluczone. - Potrząsnęła ręką, ale mężczyzna nadal ją trzymał. - Nie bądź taka niemiła, Meg. Masz piękne oczy. - Uśmiechnął się. Patrzył na nią w takim skupieniu, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. Jakiś klient, mrucząc coś pod nosem z irytacją, sięgnął ponad jej głową, by wziąć bochenek żytniego chleba.

- Odejdź! - zażądała przyciszonym głosem. Dziwiło ją, że pozostawała pod jego urokiem, mimo że wiedziała, co kryje się pod tym uśmiechem. - Bo zrobię scenę! - zagroziła. - Nie mam nic przeciwko scenom - rzekł spokojnie i uśmiechnął się. To prawda, pomyślała, przyglądając mu się uważnie. Doskonale by się bawił. - Nie wiem, kim jesteś - zaczęła ze złością - ale... - David Katcherton - przedstawił się z sympatycznym uśmiechem. - O której po ciebie przyjechać? - Nie będziesz po mnie przyjeżdżać - powiedziała z naciskiem. - Ani dzisiaj, ani nigdy. - Rozejrzała się po sklepie. Wokół było pusto. Nawet gdyby urządziła tu scenę, na nikim nie zrobiłaby wrażenia. - Puść moją rękę - nakazała stanowczo. - Izba Handlowa uznała Myrtle Beach za przyjazne miasto, Meg. - Katch puścił jej rękę. - Zadajesz kłam tej opinii. - I przestań nazywać mnie Meg! - powiedziała z furią. - Nie znam cię! Ruszyła wściekle do przodu, popychając przed sobą wózek. - Ale poznasz - oświadczył cicho. Znów skrzyżowali spojrzenia. Jej oczy pałały złością, jego - niezmąconą pewnością siebie. Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem podążyła do kasy. - Nie uwierzysz, co mi się przydarzyło w sklepie. Megan z łoskotem postawiła torbę z zakupami na kuchennym stole. Jej dziadek siedział za stołem na jednym z czterech klonowych krzeseł, zajęty przypinaniem do haczyka wędki sztucznej przynęty. Mruknął coś pod nosem. Przed nim piętrzyła się kupka drucików, piórek i ciężarków. - Ten mężczyzna - zaczęła, wyjmując z torby chleb - ten niewiarygodnie impertynencki mężczyzna próbował się ze mną umówić. Stałam wtedy przy półce z cia- steczkami. - Megan zmarszczyła brwi, chowając torebki herbaty do puszki. - Zaprosił mnie na kolację. Aha. - Jej dziadek z wielką precyzją przywiązywał żółte piórko do muchy. - Miłego wieczoru. - Pop! - Megan pokręciła głową, a uśmiech wykrzywił jej usta. Timothy Miller był niskim, szczupłym mężczyzną po sześćdziesiątce. Jego okrągłą, pomarszczoną twarz otaczała gęsta, siwa czupryna i starannie utrzymana broda. Niebieskie oczy, które mimo upływu lat nie straciły blasku, były głęboko osadzone i okolone zmarszczkami. Niewiele uchodziło ich uwadze. Megan wiedziała, że teraz był bardzo

skupiony na osadzaniu przynęty. To, że w ogóle ją usłyszał, wynikało jedynie z głębokiego przywiązania do wnuczki. Megan pochyliła się i pocałowała dziadka w czoło. - Idziesz jutro na ryby? - Tak, wczesnym rankiem. - Pop policzył przynęty i jeszcze raz powtórzył w myślach strategię. Wędkowanie to poważna sprawa. - Muszę dziś wieczorem spakować wóz. Wrócę na kolację. Megan skinęła głową i raz jeszcze go pocałowała. Dziadek potrzebował odpoczynku. A łapanie ryb to była jego pasja. Wesołe miasteczko, które wspólnie prowadzili, jesienią i wiosną było otwarte tylko w weekendy. Ale podczas trzech letnich miesięcy pracowali przez siedem dni w tygodniu. Przyjeżdżało wtedy mnóstwo turystów. Na te trzy miesiące lata liczba ludności nadmorskiego, trzynastotysięcznego Myrtle Beach wzrastała w porywach do trzystu tysięcy. Przyjeżdżały tu tłumy w poszukiwaniu rozrywki. Dziadek ciężko pracował, by dostarczyć im tej rozrywki oraz zarobić na życie. Zawsze ciężko pracował, zamyśliła się Megan. Byłoby to naprawdę uciążliwe, gdyby tak bardzo nie kochał swojego lunaparku. Odkąd pamiętała, to miejsce było również częścią jej życia. Megan straciła rodziców w wieku pięciu lat. Od tamtej pory Pop był dla niej matką, ojcem i przyjacielem. Dawno temu połączył ich wspólny ból. Dziś ich miłość była twarda jak skała. Megan cechowała ostrożność w sprawach uczuciowych, ponieważ gdy już się anga- żowała, to na całego. Gdy kochała, to na zabój. - Z przyjemnością zjem pstrąga - powiedziała, mocno ściskając dziadka. - A dziś wieczorem zjemy tuńczyka. - Myślałem, że wychodzisz? - Pop! - Megan oparła się o kuchenkę i obiema rękami odgarnęła włosy z twarzy. - Czy sądzisz, że spędzę wieczór z mężczyzną, który próbował mnie poderwać na paczkę czekoladowych ciasteczek? - To zależy, co to za mężczyzna. - Gdy na nią spojrzał, dostrzegła filuterny błysk w jego oczach. - Jak wyglądał? - Jak plażowy playboy - odparła, choć wiedziała, że nie była to prawda. - Z niewielką domieszką kowboja. - Odpowiedziała szerokim uśmiechem na uśmiech Popa. - Tak naprawdę ma wspaniałą twarz. Szczupłą, silną i bardzo atrakcyjną. Można ją wyrzeźbić. - Brzmi interesująco. Gdzie go spotkałaś? - W dziale ze słodyczami.

- I zamierzasz robić zapiekankę z tuńczyka zamiast zjeść kolację w restauracji? - Pop westchnął ciężko i pokręcił głową. - Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno - dodał, przyglądając się swojej ulubionej przynęcie. - On był zbyt pewny siebie - oświadczyła Megan, krzyżując ramiona. - I patrzył na mnie tak jakoś... pożądliwie. Czy w takich przypadkach porządni dziadkowie nie wyciągają rewolweru, by wypłoszyć zalotnika? - Chcesz wziąć rewolwer na wszelki wypadek? Przenikliwy gwizd czajnika zagłuszył odpowiedź Megan. Pop patrzył, jak wstała i zaczęła przygotowywać herbatę. Była dobrą dziewczyną... Może czasami zbyt poważnie podchodziła do pewnych spraw, ale była dobrą dziewczyną. A na dodatek piękną. Wcale go nie dziwiło, że jakiś mężczyzna chciał się z nią umówić. Zdziwiony był raczej, że nie zdarzało się to częściej. Ale Megan samym spojrzeniem potrafiła zmrozić mężczyznę. Wystarczyło, że spojrzała w taki sposób, jakby mówiła „chyba się przesłyszałam" i większość jej adoratorów rej terowała. Wyglądało na to, że jeszcze żaden jej się nie spodobał. Zajęta pracą w wesołym miasteczku, a w wolnych chwilach swoją sztuką, nie miała czasu na życie towarzyskie. Albo nie chciała go mieć, poprawił się Pop w myślach. Teraz jednak nie był pewny, czy w jej stosunku do nieznajomego nie kryło się coś więcej poza rozdrażnieniem. Chyba była rozbawiona i on jej się trochę podobał. A ponieważ Pop dobrze znał wnuczkę, postanowił zostawić sprawę biegowi czasu. - Pogoda ma być ładna przez cały weekend - zauważył, starannie umieszczając przynęty w pudełku. - W miasteczku powinno być sporo ludzi. Będziesz pracować w salonach gier? - Oczywiście. - Megan postawiła na stole filiżanki z herbatą i usiadła. - Czy siedzenia na karuzeli zostały już naprawione? - Dopilnowałem tego dziś rano. - Pop dmuchając, studził herbatę, a potem popijał ją małymi łykami. Megan zauważyła, że był dziś wypoczęty i w dobrym humorze. Pop był prostym człowiekiem. Zawsze podziwiała jego skromny sposób bycia i subtelne poczucie humoru. Uwielbiał patrzeć, jak ludzie się bawią. Lubił to nawet bardziej, pomyślała z westchnieniem, niż pobieranie za to opłaty. Joyland przynosił zaledwie skromne zyski. Megan już dawno doszła do wniosku, że Pop był o wiele lepszym dziadkiem niż biznesmenem. To ona zajmowała się finansami firmy. I choć ten obowiązek pochłaniał mnóstwo czasu, który mogłaby poświęcić na rzeźbienie, zdawała sobie doskonale sprawę, że wesołe miasteczko stanowi ich podstawowe źródło utrzymania. A - co ważniejsze, Pop je kochał.

Ostatnio ich dochody spadły gwałtownie. To ją zaniepokoiło, ale z dziadkiem nie rozmawiała na ten temat. Zaledwie wspomniała o konieczności wprowadzenia pewnych zmian w nowym sezonie, zwłaszcza o zainwestowaniu w reklamę. Megan, popijając herbatę, z roztargnieniem słuchała, jak Pop rozwodził się na temat konieczności zatrudnienia kogoś do pomocy na lato. Zajmie się tym sama, gdy przyjdzie pora. Pop miał tendencję do płacenia zbyt wysokich wynagrodzeń pracownikom, którzy na to nie zasługiwali. Megan była bardziej praktyczna. Z konieczności. Doszła do wniosku, że tego lata będzie musiała pracować w pełnym wymiarze godzin. Przelotnie pomyślała o nie dokończonej rzeźbie stojącej w pracowni nad garażem. Trzeba będzie poczekać z tym do grudnia, pomyślała, tłumiąc westchnienie. Nie było innego sposobu na poprawę ich sytuacji finansowej. Może w przyszłym roku... Zawsze wszystko odkładała do przyszłego roku. Zawsze było coś do zrobienia, do załatwienia. Wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na monologu Popa. - Przypuszczam, że jak zwykle zatrudnimy kilku studentów oraz sezonowych pracowników do obsługi urządzeń. - Nie będzie z tym żadnego problemu - mruknęła Megan. Gdy Pop wspominał o sezonowych pracownikach, przyszedł jej na myśl David Katcherton. Katch... Przywołała w myślach jego twarz. Mogłaby wziąć go za plażowego playboya, ale musiała przyznać, że było w nim coś więcej. Była dumna ze swego zmysłu obserwacji i umiejętności charakteryzowania ludzi. Toteż złościło ją, że tym razem nie potrafi wydać osta- tecznej opinii. A jeszcze bardziej złościło ją, że ciągle wraca myślami do tego idiotycznego spotkania w sklepie. - Chcesz jeszcze herbaty? - Pop podszedł do kuchenki, ale Megan pokręciła głową. - Nie, dziękuję. - Zgromiła się w duchu, że myśli o nieistotnych sprawach, podczas gdy tyle jest do zrobienia. - Zabieram się za kolację. Powinieneś iść wcześniej spać, skoro jutro wybierasz się na ryby. - Mam wspaniałą wnuczkę! - Pop zgasił płomień pod czajnikiem i wyjrzał przez okno, a potem obrzucił Megan przelotnym spojrzeniem. - Mam nadzieję, że i tuńczyka wystarczy dla trzech osób - rzekł obojętnie. - Wygląda na to, że twój kowboj z plaży odnalazł drogę na ranczo. - Co? - Megan gwałtownie wstała, ściągając brwi. - Jak zwykle doskonałe go opisałaś - pochwalił ją Pop, obserwując zbliżającego się zawadiackim krokiem mężczyznę o wyrazistej, przystojnej twarzy. Popowi spodobał się z wyglądu. Odwrócił się do Megan rozpromieniony.

Megan podeszła do okna i wyjrzała. Na widok wyrazu jej twarzy Pop stłumił chichot. - To on! - szepnęła, ledwo wierząc własnym oczom, podczas gdy Katch podchodził do kuchennych drzwi. - Domyśliłem się, że to on - rzekł Pop. - Co za tupet! - wymamrotała. - Co za niewiarygodny tupet!

ROZDZIAŁ DRUGI Zanim dziadek zdążył skomentować jej słowa, Megan podeszła do kuchennych drzwi i otworzyła je z rozmachem akurat w momencie, gdy Katch stanął w progu. Dostrzegła przebłysk, zaledwie przebłysk zaskoczenia w jego szarych oczach. - Ale masz tupet! - powitała go zimno. - Już mi to mówiono - zgodził się swobodnym tonem. - Jesteś jeszcze ładniejsza niż godzinę temu. - Przesunął palcem po jej policzku. - Zaróżowiona. Bardzo twarzowo. - Dotknął jej podbródka, potem opuścił rękę. - Tutaj mieszkasz? - Doskonale wiesz, że tak - odparowała. - Śledziłeś mnie! Katch uśmiechnął się szeroko. - Przykro mi, ale muszę cię rozczarować, Meg. Odnalezienie cię tutaj to dodatkowa premia. Szukam Timothy'ego Millera. Czy to twój przyjaciel? - To mój dziadek. - Przesunęła się prawie niedostrzegalnie i stanęła pośrodku drzwi. - Czego od niego chcesz? Katch zauważył tę obronną postawę, ale zanim zdążył skomentować, dobiegł ich z tyłu głos Popa. - Dlaczego nie wpuścisz gościa do środka, Megan? Sam mi wszystko wyjaśni. Megan zerknęła przez ramię, potem odwróciła się z powrotem do Katcha. Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. - Tylko go nie zdenerwuj - syknęła. O dziwo, w jego oczach zauważyła łagodność. Tego się naprawdę nie spodziewała. I to ją zaniepokoiło. O wiele bardziej niż wcześniejsza arogancja. W końcu wycofała się do kuchni, pozostawiając otwarte drzwi. Katch znów się uśmiechnął, a przechodząc obok niej, pozwolił sobie na intymny gest. Odgarnął kosmyk włosów z jej policzka. Megan na moment zastygła, zastanawiając się, dlaczego dotyk nieznajomego zrobił na niej aż takie wrażenie. - Pan Miller? - Usłyszała naturalną życzliwość w głosie Katcha, gdy wyciągnął rękę do jej dziadka. - Nazywam się David Katcherton. Pop skinął głową. - To pan dzwonił do mnie dwie godziny temu, prawda? - Ponad ramieniem Katcha zerknął na Megan. - Widzę, że poznał już pan moją wnuczkę. W oczach Katcha pojawił się uśmiech.

- Tak, jest urocza. Pop zachichotał i podszedł do kuchenki. - Właśnie parzymy herbatę. Napije się pan? Megan zauważyła, że nieznajomy lekko uniósł brew. Domyśliła się, że wolałby pewnie co innego. - Chętnie, dziękuję. - Podszedł do stołu i usiadł ze swobodą człowieka zadomowionego. Megan, pohamowując niechęć, usiadła obok, zerkając na niego pytająco. - Powiedziałem ci już, że masz cudowne oczy? - spytał półgłosem. Nie czekając na odpowiedź, skierował uwagę na pudełko ze sprzętem wędkarskim Popa. - Ma pan wspaniałe przynęty - zauważył, biorąc, do ręki kalmara wykonanego z kości, a potem drewnianą żabkę. - Sam je pan robi? - To połowa zabawy - powiedział Pop, przynosząc filiżankę herbaty. - Dużo pan wędkował? - Trochę. Przypuszczam, że zna pan najlepsze miejsca na Grand Strand. - Kilka znam - rzekł Pop skromnie. Megan ze złością wpatrywała się w swoją herbatę. Nieznajomy podjął temat wędkowania, domyślając się, że Pop potrafi rozwodzić się nad nim godzinami. - Pomyślałem, że podczas pobytu w tych stronach powędkuję trochę na plaży - rzucił Katch chytrze. - Mogę pokazać panu kilka dobrych miejsc - ożywił się Pop. - Ma pan sprzęt? - Nie, nie mam. Pop nie zwrócił uwagi na tę niekonsekwencję. - Skąd pan pochodzi, panie Katcherton? - Katch, po prostu Katch - poprawił nieznajomy, odchylając się na krześle. - Z Kalifornii. Ach, to wiele wyjaśniało, pomyślała Megan. Przede wszystkim ten wygląd plażowego podrywacza. Popijała stygnącą herbatę, obserwując go ukradkiem. - Wypuściłeś się daleko od domu - zauważył Pop. Sięgnął po fajkę, którą zapalał tylko podczas szczególnie interesujących rozmów. - Jak długo zamierzasz zabawić w Myrtle Beach? - To zależy. Chcę pogadać o twoim wesołym miasteczku. Pop, który właśnie zapalał fajkę, raptownie wciągnął powietrze. Tytoń zajął się, roztaczając aromatyczny, wiśniowy dym.

- Wspomniałeś o tym przez telefon. Widzisz, właśnie rozmawialiśmy z Megan o zatrudnieniu kogoś do pomocy na lato. Zostało zaledwie sześć tygodni do otwarcia sezonu. - Pyknął fajkę i dym leniwie poszybował w powietrze. - A tylko trzy tygodnie do Wielkanocy. Czy obsługiwałeś kiedyś urządzenia w lunaparku? - Nie. - Katch upił łyk herbaty. - Łatwo się tego nauczyć. - Pop nie przejął się jego brakiem doświadczenia. - Wyglądasz na inteligentnego. Megan zauważyła zapowiedź uśmiechu w kącikach ust Katcha. Odstawiła filiżankę. - Osobie niedoświadczonej nie możemy zapłacić zbyt dużo - wtrąciła z udawanym żalem. Katch działał jej na nerwy. Miała nadzieję, że go zniechęci. Niech poszuka sobie szczęścia gdzie indziej. Ale coś ją niepokoiło. Katch nie wyglądał na człowieka, który przyjąłby pracę przy obsłudze kolejki górskiej lub sprzedaży pamiątek. Jego twarz naznaczona była autorytetem, a cała postawa świadczyła o dużej pewności siebie. Tylko w jego naturalnym, trochę non- szalanckim wdzięku kryło się coś podejrzanego... Odpowiedział na jej spojrzenie z zupełnym brakiem skrępowania. - To oczywiste - rzekł. - Pracujesz w wesołym miasteczku, Meg? Miała ochotę odparować mu ostro, by tak śmiało sobie nie poczynał, ale powstrzymała się od komentarza. - Często - powiedziała. - Megan ma głowę do interesów - wtrącił Pop. - Dba o moje sprawy. - Naprawdę? - rzekł Katch, jakby wyrwany z zadumy. - A ja zastanawiałem się, czy nie jesteś modelką. Masz bardzo oryginalny typ urody. - Tym razem ton jego głosu był poważny. - Megan jest artystką - powiedział Pop z zadowoleniem, pykając fajką. - Naprawdę? Obserwowała, jak Katch mruży oczy i przypatruje jej się z uwagą. Zakłopotana poruszyła się na krześle. - Chyba odbiegliśmy od tematu - powiedziała szorstko. - Jeśli przyjechałeś tu w sprawie pracy... - Nie - padła krótka odpowiedź. - Ale... chyba powiedziałeś...

- Nie sądzę - znów jej przerwał i uśmiechnął się lekko. Potem zwrócił się do Popa: - Nie chcę pracować w waszym wesołym miasteczku. Chcę je kupić. Czy możemy o tym porozmawiać? Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Pop był niewątpliwie zaskoczony, ale w jego oczach pojawił się namysł. Żaden z nich nie zauważał teraz Megan. Wpatrywała się niemo w Katcha, a na jej otwartej twarzy malował się przestrach. Miała ochotę roześmiać się i po- wiedzieć mu, by przestał żartować, ale instynktownie wiedziała, że Katch mówi poważnie. Dostrzegła moc i siłę pod maską chłopięcej nonszalancji. Chodziło mu o interes. Czysty, uczciwy biznes. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Spojrzała na dziadka w przypływie paniki. - Pop? - Głos miała cichy, a Pop w żaden sposób nie zdradził się, że ją usłyszał. - A to dopiero niespodzianka! - powiedział. Potem znów pyknął z fajki. - Ale dlaczego właśnie moje wesołe miasteczko? - Rozejrzałem się już po tutejszych obiektach rozrywkowych. - Nie zamierzał wdawać się w szczegóły. - Podoba mi się właśnie ten. Pop westchnął i wypuścił dym prosto w sufit. - Nie mogę powiedzieć, bym był zainteresowany sprzedażą, synu - rzekł wolno. - Człowiek przywiązuje się do określonego stylu życia. - Gdy usłyszy pan moją propozycję, może pan zmieni zdanie. - Ile masz lat, Katch? - odpowiedział z uśmiechem Pop. - Trzydzieści jeden. - Właśnie od tylu lat prowadzę ten interes. A co ty właściwie wiesz o prowadzeniu wesołego miasteczka? - Oczywiście, nie tak dużo jak pan. - Katch uśmiechnął się szeroko i znów odchylił na oparcie krzesła. - Ale od dobrego nauczyciela mógłbym się wiele nauczyć. Megan spostrzegła, że dziadek uważnie przygląda się Katchowi. Czuła się wyłączona z rozmowy i bardzo jej się to nie podobało. Dziadek potrafił to robić bardzo subtelnie. David Katcherton, jak widać, miał taki sam talent. - Dlaczego chcesz zostać właścicielem parku rozrywki? - spytał nagle Pop. Megan nabrała przekonania, że David Katcherton wzbudził jego zainteresowanie. W jej głowie zabrzęczał ostrzegawczy dzwonek. Naprawdę nie chciała, by jej dziadka połączyły z Katchem jakieś interesy. Przeczuwała zbliżające się kłopoty. - To dobry interes - odpowiedział Katch na pytanie Popa. - I zabawny. - Uśmiechnął się. - Lubię rzeczy, które sprawiają radość.

Potrafił przemówić do Popa, pomyślała Megan z zazdrością, obserwując wyraz twarzy swego dziadka. - Byłbym zobowiązany, gdyby pan to sobie przemyślał, panie Miller - ciągnął Katch. - Możemy wrócić do tej rozmowy za kilka dni. I wiedział, kiedy dyplomatycznie się wycofać, pomyślała. - Mogę pomyśleć - zgodził się Pop, choć jednocześnie kręcił głową. - Ale lepiej rozejrzyj się gdzie indziej. Prowadzimy Joyland od wielu lat. Ja i Megan. To nasz dom. - Popatrzył przekornie na wnuczkę. - Czy przypadkiem nie wybieracie się na kolację? - Nie! - zaprzeczyła gwałtownie, rzucając mu rozzłoszczone spojrzenie. - Właśnie pomyślałem o tym samym - wtrącił gładko Katch. - Chodźmy, Meg. Kupię ci hamburgera. - Ogromnie mi przykro, że muszę odmówić tak uroczemu zaproszeniu - powiedziała kwaśno. - A więc nie odmawiaj - powiedział Katch, a potem zwrócił się do Popa: - Pójdzie pan z nami? Pop zaśmiał się cicho i zbył ich machnięciem ręki. - Zmykajcie już. Muszę przygotować sprzęt na jutro. - Mogę wybrać się z panem? - spytał znienacka Katch. Pop przyjrzał mu się uważnie. - Wychodzę o piątej trzydzieści rano - powiedział po chwili. - Mam zapasowy sprzęt. - Przyjdę. Megan była tak zaskoczona, że bez słowa protestu pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz. Pop nigdy nikogo nie zapraszał na wspólne wędkowanie. Lubił łowić ryby w samotności. W ten sposób się odprężał. - On nigdy nikogo ze sobą nie zabiera - powiedziała, głośno myśląc. - Bardzo mi to pochlebia. Megan dopiero teraz zauważyła, że Katch nadal trzymają za rękę, splatając jej palce ze swoimi. - Nigdzie z tobą nie pójdę - oświadczyła stanowczo, przystając. - Mogłeś zauroczyć Popa, ale... - Naprawdę uważasz, że jestem uroczy? - Z zuchwałym uśmiechem wziął jej drugą rękę. - Wcale nie - odparła twardo, ale musiała powstrzymywać uśmiech. - Dlaczego nie chcesz zjeść ze mną kolacji? - Ponieważ cię nie lubię - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Daj mi szansę, bym zdołał cię przekonać do zmiany zdania. - To niemożliwie. - Megan usiłowała wyrwać dłonie, ale Katch zacisnął na nich palce. - Chcesz się założyć? Ale jeśli uda mi się skłonić cię do zmiany zdania, obiecaj, że pobawimy się razem w lunaparku w piątkowy wieczór. Znów musiała tłumić uśmiech. - A jeśli nie zmienię zdania? Co wtedy? - Wtedy nie będę ci się więcej narzucać. - Uśmiechnął się tak wymownie, jakby już był pewien swego. Uniosła pytająco brew. Nieoczekiwanie przyszło jej do głowy, że może warto z nim wyjść. - Musisz tylko zjeść ze mną dziś wieczorem kolację - przekonywał, wpatrując się w jej twarz. - Zajmie ci to najwyżej dwie godziny. - W porządku - zgodziła się impulsywnie. - Umowa stoi. - Wykręciła palce, ale on ich nie puszczał. - Moglibyśmy podać sobie ręce - powiedziała - ale ty nadal mi nie pozwalasz. - To prawda. A więc przypieczętujmy to inaczej. Tak szybko przyciągnął ją do siebie, że uderzyła o jego klatkę piersiową. Wyczuła w nim ogromną siłę, choć ciało miał szczupłe i z pozoru kościste. Nim zdążyła zaprotestować, poczuła jego władcze usta na swoich. Był zręczny i nieustępliwy. Nie pamiętała potem, czy instynktownie rozchyliła usta, czy delikatnie dotykając jej języka, skłonił ją, by to zrobiła. Gdy znalazła się w jego objęciach, nagle poczuła pustkę w głowie. Nie potrafiła zebrać myśli, ulegając nieoczekiwanym potrzebom swego ciała. Stopiła się z nim, świadoma jego twardej klatki piersiowej, o którą się oparła, świadoma jego ust atakujących jej usta. Wo- kół panowała pustka. Odkryła, że nie było niczego, na czym mogłaby się wesprzeć. Żadnej kotwicy, która powstrzymałaby ją przed wypłynięciem na wzburzone wody. Nagle wydała cichy jęk protestu i odsunęła się od niego. Oczy miał pociemniałe i zbyt zamglone, by mogła cokolwiek z nich wyczytać. Nazbyt pochopnie myślała, że łatwo je rozszyfrować. Jak mogła naiwnie sądzić, że łatwo nim sterować! Wszystko wyglądało teraz inaczej niż kilka minut temu. Cała drżała, bezskutecznie usiłując zapanować nad sobą. - Jesteś podniecona - stwierdził łagodnie Katch. - Szkoda, że tak usilnie walczysz, by zachować chłód. - Ja nie... - Megan rozpaczliwie kręciła głową, pragnąc, by jej serce zwolniło.

- Ależ tak. Nadal to robisz. - Katch po przyjacielsku uścisnął jej dłonie, a w końcu puścił jedną z nich. Drugą nadal mocno trzymał w swojej dłoni, gdy odwrócił się do samochodu. Megan poczuła przypływ paniki. Usiłowała nad sobą zapanować. Już przecież całowała się z chłopakami... Katch po prostu ją zaskoczył. Ale wiedziała, że to nie było wytłumaczenie. Nigdy przedtem tak jej nie całowano. - Myślę jednak, że z tobą nie pojadę - powiedziała trochę spokojniejszym tonem. Ale Katch już otworzył drzwi samochodu. - Umowa stoi, Meg.

ROZDZIAŁ TRZECI Katch jeździł czarnym porsche. Megan to nie zdziwiło. Łatwo było się domyślić, że David Katcherton może pozwolić sobie na wszystko co najlepsze. Opierając się o srebrnoszare poduszki siedzenia, doszła do wniosku, że swój majątek zapewne odziedziczył. Prawdopodobnie nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Przypominając sobie twardą skórę jego dłoni, pomyślała, że pewnie uprawia jakiś sport. Gra w tenisa, squasha albo żegluje. Nigdy nie robi niczego użytecznego. Szuka wyłącznie przyjemności. I łatwo je znajduje. Megan odrzuciła włosy na ramiona i odwróciła się do niego. Miał bardzo atrakcyjny profil. Ciemnoblond włosy niesfornie wiły się za uchem. - Zobaczyłaś coś, co ci się spodobało? Przyłapana na podglądaniu, zarumieniła się ze złości. - Powinieneś się ogolić - powiedziała chłodno. Katch zerknął w lusterko. - Chyba masz rację. - Uśmiechnął się, gdy włączali się do ruchu. - Następnym razem, gdy po ciebie przyjadę, będę o tym pamiętał. - Tylko nic już nie mów - dodał szybko, czując, że zesztywniała. - Czy twoja matka nigdy ci nie mówiła, że lepiej się w ogóle nie odzywać, jeśli nie można powiedzieć czegoś naprawdę przyjemnego? Megan przełknęła ostre słowa, jakie przyszły jej do głowy. - Jak długo tu mieszkasz? - zagadnął po chwili jak gdyby nigdy nic. - Od niepamiętnych czasów. - Przez otwarte okno dobiegała muzyka płynąca z samochodowych odbiorników. Megan podobała się ta kakofonia dźwięków. Odprężyła się, wyprostowała ramiona i znów odwróciła w stronę Katcha. - Czym się zajmujesz? - spytała. Zauważył cień lekceważenia w jej głosie, ale skwitował to uniesieniem brwi. - Posiadam pewne rzeczy. - Jakie rzeczy? Katch zatrzymał się na czerwonym świetle i spojrzał na nią badawczo. - Wszystkie, które zechcę. - Gdy światło zmieniło się, zręcznie wjechał na parking i zatrzymał samochód. - Nie możemy tam pójść - powiedziała Megan, zerkając na elegancką restaurację. - Dlaczego nie? - Katch wyłączył silnik. - Można tu nieźle zjeść. - Wiem, ale nie jestem odpowiednio ubrana i...

- Czy zawsze robisz odpowiednie rzeczy, Meg? To pytanie zbiło ją z tropu. Przyglądała się przez chwilę jego twarzy, zastanawiając się, czy z niej kpił. - Pomyśl o tym przez chwilę. - Wysiadł z samochodu, a potem wystawił głowę przez okno. - Zaraz wracam. Megan obserwowała, jak niespiesznym krokiem wchodzi przez eleganckie drzwi do restauracji. Pokręciła głową. Zaraz go wyproszą, pomyślała. Podziwiała jego pewność siebie. Skrzyżowała ramiona. Mimo wszystko nie lubię go, zapewniła się w duchu. Po piętnastu minutach doszła do wniosku, że lubi go jeszcze mniej. Co za nieuprzejmość! Nadąsana wysiadła z samochodu. Tyle czasu kazać jej czekać! Rozejrzała się za najbliższą budką telefoniczną. Zadzwoni do dziadka, by po nią przyjechał. Sięgnęła do kieszeni kurtki, a potem do dżinsów. Nie miała przy sobie nawet dziesięciu centów. Wzięła głęboki oddech i wpatrywała się w drzwi restauracji. Za chwilę będzie musiała pożyczyć jakieś drobne, albo prosić, by pozwolono jej skorzystać z telefonu. Upokarzające! Ale wszystko było lepsze, niż czekać tu na niego. W chwili, gdy otworzyła drzwi do restauracji, pojawił się w nich Katch. - Dzięki - powiedział uprzejmie, przechodząc ostrożnie obok niej. Patrzyła za nim w zdumieniu. Niósł największy kosz piknikowy, jaki w życiu widziała. Otworzył bagażnik i wstawił kosz do środka. - Chodźmy - powiedział, zatrzaskując klapę bagażnika. - Umieram z głodu. - Co tam masz? - spytała podejrzliwie. - Kolację. - Ponaglił ją gestem ręki. Megan nadal stała przy zamkniętych drzwiach od strony pasażera. - W jaki sposób to załatwiłeś? - Poprosiłem. Nie jesteś głodna? - Owszem, jestem... Ale... - A więc jedźmy. - Katch usiadł za kierownicą i włączył silnik. Ledwie Megan zdążyła zająć miejsce, ruszył z parkingu. - Masz jakieś ulubione miejsce? - spytał po chwili. - Ulubione miejsce? - powtórzyła jak echo. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że mieszkając tu całe życie, nie masz tu swojego ulubionego miejsca? - Katch skręcił w stronę oceanu. - A więc dokąd jechać? - Na północny kraniec plaży - odpowiedziała. - Niewielu ludzi tam dociera, chyba że jest pełnia sezonu. - To świetnie. Wolę być z tobą sam na sam. Ta szczerość ją poruszyła. Powoli odwróciła się i spojrzała na niego z uwagą.

- Czy jest w tym coś złego? - Uśmiechnął się tak zuchwale, że Megan aż dech zaparło. - Prawdopodobnie - mruknęła pod nosem. Plaża była zupełnie pusta, nie licząc krążących nad nią krzykliwych mew. Megan stała przez chwilę z twarzą zwróconą ku zachodowi, napawając się urodą zachodzącego słońca. - Uwielbiam tę porę dnia - powiedziała cicho. - Wszystko jest teraz takie spokojne. Jakby dzień wstrzymał oddech. - Katch położył ręce na jej ramionach. Megan drgnęła. - Spokojnie - powiedział. Stojąc za nią i obserwując ponad jej głową zachodzące słońce, niespodziewanie zaczął masować jej napięte mięśnie. - Ja najbardziej lubię tę chwilę przed świtem, gdy ptaki zaczynają śpiewać, a światło jest nadal rozproszone. - Przesuwał palcami w górę i dół jej szyi. - Powinnaś częściej się odprężać. - Gdy chciała się odsunąć, odwrócił jej twarz do siebie. - Nie! - zaprotestowała, opierając się rękami o jego klatkę piersiową. - Nie! - W porządku. - Zwolnił uścisk, ale jeszcze przez chwilę jej nie puszczał. Potem pochylił się nad koszykiem piknikowym, wyjął z niego biały obrus i energicznie stwierdził: - Pora coś zjeść. Proszę. Megan wzięła serwetkę z jego rąk, nie wychodząc z podziwu, że dano mu adamaszkowy obrus. Kryształowe, pomyślała oszołomiona, gdy wręczył jej kieliszki. - Dlaczego dali ci to wszystko? - Patrzyła na porcelanową zastawę i srebra. - Zabrakło im papierowych talerzy. Szampan? - Chyba oszalałeś! - Co się stało? Nie lubisz szampana? - Lubię, ale do tej pory piłam tylko amerykański - powiedziała niepewnie. - Ten jest francuski - odpowiedział swobodnie, nalewając trunek. Megan wypiła mały łyk. - Cudowny - oceniła, zanim pociągnęła następny. - Ale nie musiałeś... - Bezradnie rozłożyła ręce. - Doszedłem do wniosku, że nie mam ochoty na hamburgera. - Katch wbił butelkę w piasek. Postawił mały pojemnik na obrusie, potem znów zaczął grzebać w koszyku. - Co to jest? - spytała Megan, otwierając pojemnik. Zmarszczyła brwi na widok lśniącej, czarnej masy. - Czy to...? - Urwała z niedowierzaniem, zerkając na Katcha, który układał grzanki na talerzu. - Czy to naprawdę kawior? Tak Pozwól, że coś zjem, dobrze? Umieram z głodu. - Wyjął jej z rąk pudełko i posmarował grzankę grubo kawiorem. - Nie masz ochoty? - spytał, gdy ugryzł kęs.

- Nie wiem... - Megan przyglądała się grzance krytycznym wzrokiem. - Nigdy przedtem nie jadłam kawioru. - Naprawdę? - Oddał jej swoją grzankę. - A więc spróbuj. - A gdy się zawahała, uśmiechnął się szerzej i przysunął grzankę do jej ust. - Odwagi, Meg, ugryź kawałek. - Słony - mruknęła zaskoczona. Wyjęła mu grzankę z ręki i ugryzła następny kęs. - Ale bardzo dobry - oceniła, przełykając. - Mogłaś mi trochę zostawić - pożalił się, gdy Megan skończyła grzankę. Roześmiała się, po czym nałożyła obficie kawioru na następną grzankę i podała ją Davidowi. - Zastanawiałem się, jaki on będzie. - Katch przyjął grzankę, ale jego uwaga skupiona była na Megan. - Co takiego? - Uśmiechając się, oblizała kciuk. - Twój śmiech. Zastanawiałem się, czy będzie równie pociągający jak twoja twarz... - Nie spuszczając z niej wzroku, ugryzł kawałek grzanki. - I jest. Megan usiłowała zapanować nad swoim przyspieszonym pulsem. - Nie musiałeś karmić mnie kawiorem i szampanem, żeby usłyszeć mój śmiech. - Z obojętnym wzruszeniem ramion odsunęła się od niego. - Śmieję się całkiem często. - Nie dość często. - Dlaczego tak mówisz? - Była zaskoczona. - Twoje oczy są takie poważne. Twoje usta też. - Przesunął wzrokiem po jej twarzy. - Być może dlatego poczułem wewnętrzny przymus, by skłonić cię do uśmiechu. - To niebywałe. - Megan przykucnęła i wpatrywała się w niego. - Ledwie mnie znasz. - Czy to ma znaczenie? - Zawsze myślałam, że powinno - wyszeptała, podczas gdy Katch znów sięgnął do koszyka. Już bez zdziwienia patrzyła, jak wyciąga sałatkę z homara i truskawki. Roześmiała się, odrzuciła włosy do tyłu i przysunęła bliżej do niego. - Dasz mi spróbować? - powiedziała. Zanim skończyli tę ucztę, słońce już zaszło i księżyc rzucał drżącą, białą poświatę na morze. Megan pomyślała, że wszystko działo się jak we śnie. Porcelana, srebra lśniące w świetle księżyca, wykwintne jedzenie, znajomy szum fal i ten nieznajomy obok niej, który z każdą minutę stawał się coraz mniej obcy. Megan wyczuwała już, kiedy Katch się uśmiecha, poznała modulację jego głosu, wyraz oczu, gdy się cieszy i gdy ironizuje. Zapamiętała również charakterystyczny sposób, w jaki włosy układały mu się za uchem. Więcej niż raz, oczarowana szampanem i poświatą księżyca, musiała się powstrzymywać, by nie przygładzić ich palcami.

- Nie masz ochoty na kawałek sernika? - Katch machnął widelcem, a potem wsunął go jej do ust. - Już nie mogę. - Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i oparła na nich podbródek. Patrzyła, jak Katch delektuje się deserem. - Jak ty to robisz? - Poświęcam się - zażartował, zjadając ostatni kęs. - Zawsze staram się doprowadzić sprawy do końca. - Nigdy nie byłam na takim pikniku - powiedziała, wzdychając z zadowolenia. Oparła się na łokciach, wyciągnęła nogi i zapatrzyła się w gwiazdy. - Nigdy nie jadłam takich delicji. - Przekażę Ricardo twoje wyrazy uznania. - Katch zmienił pozycję i usiadł obok niej. - Kto to jest Ricardo? - spytała machinalnie, a potem bez sprzeciwu pozwoliła, by Katch odgarnął jej włosy za ucho. - Szef kuchni. Uwielbia komplementy. Megan uśmiechnęła się, zachwycona tym, jak dźwięk jego głosu mieszał się z szumem fal. - Skąd wiesz? - W ten sposób ściągnąłem go z Chicago. - Ściągnąłeś go z Chicago? Co masz na myśli? - Po chwili się zreflektowała: - Jesteś właścicielem tej restauracji? - Tak. - Z uśmiechem przyjął niedowierzanie malujące się na jej twarzy. - Kupiłem ją dwa lata temu. Megan zerknęła na delikatną porcelanę i ciężkie srebra rozrzucone na białym obrusie. Przypomniała sobie, że ponad dwa lata temu ta restauracja była bliska bankructwa. Jedzenie było za drogie, a obsługa beznadziejna. Potem lokal został zmodernizowany. Słyszała, że zmieniono wystrój wnętrza, a na suficie zamontowano lustra. Od czasu ponownego otwarcia restauracja zapracowała na miano najlepszej w mieście. - Kupiłeś ją? - powtórzyła. - To prawda. - Katch usiadł na piętach obok Megan, która leżała oparta na łokciach. - Czy to cię dziwi? Megan dokładnie mu się przyjrzała. Potargane nonszalancko włosy, wytarte na kolanach dżinsy, podniszczone sportowe buty. Nie przypominał prosperującego biznesmena. A jednak... Jednak musiała przyznać, że w jego twarzy było coś takiego... - Nie - powiedziała w końcu. - Raczej nie. - Zmarszczyła brwi, gdy zmienił pozycję. W jednej chwili znalazł się obok niej i patrzył na morze tak jak ona. - Kupiłeś ją w taki sam sposób, jak chcesz kupić Joyland - zawyrokowała.

- Mówiłem ci, że właśnie tym się zajmuję. - Ale to coś więcej niż samo posiadanie, prawda? - nalegała. - Ty jeszcze doprowadzasz swoje nabytki do stanu świetności. - Na tym to polega - zgodził się. - Sukces przysparza mnóstwo satysfakcji, nie uważasz? Megan usiadła i odwróciła się do niego. - Ale nie możesz mieć Joylandu. Jest całym życiem Popa. Nie rozumiesz... - Wyjaśnisz mi to później, zgoda? - rzekł swobodnie. - Nie dziś wieczorem. - Nakrył jej dłoń swoją. - To nie jest biznesowa kolacja. - Katch, musisz... - Spójrz na gwiazdy, Meg - poprosił. - Czy kiedykolwiek próbowałaś je policzyć? - Gdy byłam mała - zaczęła. - Ale... - Nie tylko dzieci liczą gwiazdy - powiedział ciepłym tonem. - Przychodzisz tu czasami wieczorami? Gwiazdy nisko zawieszone nad morzem jasno lśniły. - Czasami - powiedziała cicho. - Gdy praca nie idzie mi dobrze, albo gdy chcę coś przemyśleć, albo po prostu gdy chcę być sama. - Malujesz morskie pejzaże? Portrety? Uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Rzeźbię. - Ach! - Uniósł jej rękę, a potem przyjrzał jej się uważnie z jednej i z drugiej strony. - Tak, teraz widzę. Twoje ręce są silne i zręczne. - Gdy przywarł ustami do jej dłoni, poczuła prąd elektryczny przeszywający całe jej ciało. Ostrożnie cofnęła rękę. Potem przyciągnęła kolana do piersi i objęła je ramionami. Nie patrząc na Katcha, wiedziała, że się uśmiechał. - W jakim materiale rzeźbisz? W glinie, drewnie, kamieniu? - We wszystkich trzech. - Odwróciła głowę i znów się uśmiechnęła. - Gdzie studiowałaś? - Skończyłam kursy w college'u. - Wzruszyła ramionami. - Nie miałam na studiowanie zbyt dużo czasu. - Znów spojrzała w niebo. - Księżyc tak jasno dziś świeci. Lubię tu przychodzić, gdy jest pełnia. Wtedy wszystko tonie w srebrzystym blasku. Gdy musnął wargami jej ucho, chciała raptownie się odsunąć, ale on jej nie pozwolił. Objął ją za ramiona. - Odpręż się, Meg - szepnął prosto w jej policzek. - Jest tylko księżyc i ocean. Tylko to jest prócz nas.

Prawie mu uwierzyła, zwłaszcza że jego wargi przyjemnie drażniły jej skórę, a w całym ciele czuła słodką ociężałość po winie. Ale gdy Katch przesunął wargi w dół jej szyi, nagle puls jej podskoczył i jęknęła. - Katch, lepiej już pójdę... Proszę... - Później - wymamrotał, pokrywając lekkimi pocałunkami jej szyję, potem znów podbródek i wracając do ucha. - Później, znacznie później. Odwróciła głowę, chciała coś powiedzieć, ale głos zamarł jej w gardle. Jego usta były tak blisko. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, czujnymi oczami, on zaś pochylał się coraz bliżej i bliżej. Nadal jednak nie dotknął ustami jej ust. Krążyły one nad nią, wabiąc i obiecując. Gdy wreszcie dotknął kącików jej ust, jęknęła znów i przymknęła oczy. Tym razem w ogóle nie dotykał jej rękami. Łączyły ich usta, języki i wymieszane oddechy. Megan czuła, że jej opór słabnie, warstwa po warstwie, aż pozostało nagie pożądanie. Zapomniała o niebezpieczeństwie, o konsekwencjach. Zawładnęły nią zmysły. Jej usta szukały jego ust, odpowiadały na pocałunki. Porzuciła wahanie, nieśmiałość, dotknięta szaleństwem pożądania i pragnieniem, by doznać znów tego, co czuła już przedtem - rozkosznego zawrotu głowy. Ponieważ nadal jej nie obejmował, sama oplotła go pożądliwie ramionami i mocno do siebie przyciągnęła. Pozwolił jej przejąć inicjatywę, jedynie gładząc palcami jej włosy. Megan ledwie słyszała szum fal poprzez głuche dudnienie swego serca. Wreszcie oderwała się do niego z głębokim westchnieniem. Ale on nie chciał pozwolić jej odejść. - Powtórzymy? - Mimo że pytanie padło cichym głosem, w nocnej ciszy zabrzmiało jak krzyk. Miała na końcu języka odmowę. Wiedziała, że traci grunt pod nogami. Katch, trzymając rękę na jej karku, przyciągnął ją bliżej. Tym razem był natarczywy. Pokazał jej wiele odmian pocałunku. Zarówno język, jak i wargi mogły dostarczyć przyjemności. Megan wsunęła palce we włosy Katcha, gdy całował ją coraz gwałtowniej i mocniej. Była gotowa, odpowiadała na jego pocałunki. Pragnęła go. Gdy objął dłonią jej nagą pierś, ledwie wyszeptała słowa sprzeciwu. Nie czuła, gdy rozpiął suwak jej kurtki, a potem guziki bluzki. Pieszczota jego ręki była delikatna, a jednocześnie zuchwała. Opór jej powoli topniał, by wreszcie przeistoczyć się w dzikie pożądanie, które tliło się pod jej skórą, w każdej chwili grożąc wybuchem. - Pragnę cię - szepnął Katch prosto w jej usta. - Pragnę się z tobą kochać.

Megan czuła, jak pożądanie ją obezwładnia, jak ogarniają nieposkromiony apetyt na miłość. Toczyła walkę, by wrócić do rzeczywistości, przypomnieć sobie okoliczności, nazwiska, miejsca, obowiązki. Było przecież coś więcej niż tylko księżyc i morze. A Katch był obcy, był mężczyzną, którego ledwie znała. - Nie! - Udało jej się wreszcie wyzwolić usta ze słodkiej niewoli jego ust. Z trudem podniosła się z piasku. - Nie - powtórzyła, zapinając guziki. Katch również wstał i chwycił ją za połę koszuli. Megan popatrzyła ze zdziwieniem w jego oczy jaśniejące dziwnym blaskiem. - Dlaczego nie? Megan przełknęła ślinę. W jego głosie nie było teraz leniwej nonszalancji lecz jakaś oschła, bezwzględna nuta. - Nie chcę - powiedziała. - Kłamiesz! - rzucił jej w twarz. - Zgoda - przyznała. - Nie znam cię. - Ale poznasz - zapewnił. Potem pocałował ją mocno, jakby chciał sprawić jej ból. - Ale zaczekamy, aż to nastąpi. - Zawsze osiągasz to, co chcesz? - spytała w przypływie zuchwałości. - Tak - odpowiedział i uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście, że tak. - Będziesz więc rozczarowany. - Wyrwała mu z rąk koszulę i zaczęła znów zapinać guziki. - Nie możesz mieć Joylandu i nie możesz mieć mnie. Katch przyglądał jej się przez chwilę, gdy stała odwrócona plecami do morza. Na jego twarzy znów zagościł arogancki uśmiech. - Będę miał i Joyland, i ciebie, Meg - obiecał cicho. - Zanim nadejdzie sezon.

ROZDZIAŁ CZWARTY Popołudniowe słońce zalewało pracownię, ale Megan nie zwracała na nie uwagi, tak samo jak na śpiew ptaków za oknem. Była skupiona na glinie, nad którą pracowała, a raczej nad tym, co w tej chwili było częściowo uformowaną głową. Zrobiła coś, co zdarzało jej się niezmiernie rzadko - odsunęła na bok aktualną pracę, żeby rozpocząć następną. Nowy temat ścigał ją przez całą noc i w końcu doszła do wniosku, że uwolni się od myśli o Davidzie Katchertonie, wykonując jego popiersie. To wydawało się najlepszym sposobem. Megan miała bardzo wyraźną wizję, dokładnie wiedziała, co pragnie uchwycić: siłę i determinację tkwiącą pod powierzchnią uprzejmości i pewnej nonszalancji. Musiała jednak przyznać, że wczoraj wieczorem Katch ją nieco przestraszył. Nie fizycznie, oczywiście - wiedziała, że był mężczyzną zbyt inteligentnym, by zachować się wobec niej brutalnie - ale siłą swej osobowości. Ze złością uderzyła w glinę. Wyglądał na człowieka, który osiąga to, co chce. Ale nie tym razem. Była zdecydowana zrobić wszystko, by tym razem mu się nie powiodło. Katch wkrótce zrozumie, że nie można nią dyrygować. Nawet Popowi to się nie udawało. Wolno, precyzyjnie modelowała rysy jego twarzy. To dawało jej uczucie pewnej przewagi. Instynktownie, jakby w natchnieniu, nadała kształt niesfornemu kosmykowi włosów tuż nad uchem. Cofnęła się o krok, by lepiej przyjrzeć się swemu dziełu. Udało jej się uchwycić pewien rys jego osobowości. Doszła do wniosku, że był typem słodkiego drania. To staroświeckie określenie bardzo do niego pasowało. Mogła wyobrazić go sobie w kowbojskich butach i z rewolwerem za pasem, grającego w pokera w jakiejś szulerni w Tuscon; albo z szablą, gdy zdobywa statek. Bezwiednie zaczęła pieścić palcami uformowane w glinie loki. Taki mężczyzna, prawdziwy pirat, nie lękał się sztormu, zdobywał skarby i kobiety wszędzie, gdzie tylko chciał. Kobiety... Myśli Megan wróciły do poprzedniego wieczoru. Do jego ust na jej ustach, do pieszczoty jego dłoni. Zapamiętała nawet strukturę piasku, na którym razem leżeli, zapach i odgłos oceanu za plecami. Pamiętała, jak światło księżyca oświetlało jego włosy, które przeczesywała spragnionymi palcami, podczas gdy Katch wędrował ustami po jej ciele. Wydały jej się miękkie, a zarazem szorstkie... Jak... Przerażona odegnała zdrożne myśli. Zerknęła w dół na własne palce błądzące po glinianych włosach Katcha. Zaklęła pod nosem, o mały włos nie niszcząc rodzącego się