dariu

  • Dokumenty230
  • Odsłony15 918
  • Obserwuję13
  • Rozmiar dokumentów268.3 MB
  • Ilość pobrań9 964

Roberts Nora - Trylogia irlandzka1 - Klejnoty Słońca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Trylogia irlandzka1 - Klejnoty Słońca.pdf

dariu EBooki
Użytkownik dariu wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 232 stron)

NORA ROBERTS KLEJNOTY SŁOŃCA Tytuł oryginału JEWELS OF THE SUN IdźŜe, idź! O, ludzkie dziecię! W dzikiej kniei niechaj cię wiedzie Dobrej wróŜki ręka pewna, Byś bezmiaru łez i smutku świata tego Nigdy nie znało. W. B. YEATES

1 To oczywiste, Ŝe postradała zmysły. Była psychologiem i nie mogła o tym nie wiedzieć. Wskazywały na to wszystkie objawy, które od miesięcy dawały się jej we znaki. RozdraŜnienie, wybuchy złości, sny na jawie, kłopoty z pamięcią. A takŜe brak motywacji i energii. Rodzice skwitowali to na swój sposób - „postaraj się, Jude”. Koledzy zaczęli zerkać na nią ukradkiem - jedni z wyrozumiałym ubolewaniem, inni z wyraźnym niesmakiem. Doszło do tego, iŜ znienawidziła swoją pracę, zniechęciła się do studentów, wynajdywała najdrobniejsze wady u przyjaciół i u krewnych, u współpracowników i przełoŜonych. Najzwyklejsze poranne czynności - wstanie z łóŜka i ubranie się - przerastały jej moŜliwości, były jak wdrapywanie się na wysoką górę. Gorzej, nawet z daleka nie miała ochoty oglądać tej góry, a co dopiero wspinać się na nią. A potem ta nagła, irracjonalna decyzja. To było ostatnie ostrzeŜenie. ZrównowaŜona dotąd Jude Frances Murray, wraŜliwa i oddana córka swoich rodziców, rzuciła pracę. Nie wystąpiła o urlop naukowy, nie poprosiła o kilkutygodniowe zwolnienie, tylko w środku semestru opuściła uczelnię. Dlaczego? Nie miała najmniejszego pojęcia. Dla niej był to taki sam szok, jak dla dziekana, współpracowników i rodziców. Czy zachowała się podobnie dwa lata temu, kiedy rozpadło się jej małŜeństwo? Nic z tych rzeczy! Kontynuowała swoje codzienne zajęcia - seminaria, wykłady, waŜne spotkania - płynnie i bez zgrzytów, pomimo męczących wizyt u adwokatów i wypełniania papierków, oznaczających kres związku. Niewiele zresztą po nim zostało i adwokaci szybko się uporali z rozwodem. W małŜeństwie, które trwa zaledwie osiem miesięcy, niewiele jest zawiłych, brudnych, kłopotliwych spraw. Nie targają nim większe namiętności. Właściwie w ogóle zabrakło w nim namiętności. Inaczej William nie zostawiłby jej dla innej kobiety, zanim jeszcze zdąŜyły się zasuszyć kwiaty z jej ślubnego bukietu. Ale nie ma powodu, Ŝeby to wałkować po czasie i robić sobie wyrzuty. Jest, jaka jest. Albo raczej, jaka była. Bóg jeden wie, jaka jest teraz. Zawisła nad przepaścią, zajrzała w głąb bezkresnego, posępnego morza monotonii i nudy. Zakręciło jej się w głowie, cofnęła się, wygramoliła znad tej przepaści. I uciekła,

krzycząc. To do niej takie niepodobne. JuŜ sama myśl o tym przyprawiła ją o palpitacje. MoŜe atak serca byłby najlepszym rozwiązaniem? „Wykładowczyni amerykańskiego college'u znaleziona martwa w wynajętym volvo”. Taka pośmiertna notatka mogłaby się ukazać na łamach ,Jrish Times'a”, który lubiła czytać jej babcia. Rodzice byliby oczywiście zaszokowani. Taki nieelegancki, kłopotliwy rodzaj śmierci. Zupełnie niestosowny. Byliby teŜ oczywiście załamani, ale przede wszystkim - zaskoczeni. Co teŜ, na miły Bóg, strzeliło tej dziewczynie do głowy, Ŝeby jechać do Irlandii, porzucić tak świetnie zapowiadającą się karierę naukową i śliczny apartament w luksusowym osiedlu nad brzegiem jeziora? Dopatrywaliby się winy w zgubnym wpływie babci. I oczywiście mieliby rację, jak zawsze, odkąd, zgodnie z planem, rok po ślubie, podczas bardzo wytwornego stosunku płciowego, poczęli Jude. Jude nie wątpiła, Ŝe Ŝycie erotyczne jej rodziców było zawsze bardzo wytworne i wyrafinowane. Przypominało zapewne klasyczne balety, które oboje tak lubili. Co ona robi? Siedzi w wynajętym volvo z idiotyczną kierownicą po idiotycznej, złej strome samochodu i zastanawia się nad seksem rodziców? Nie pozostało jej nic innego, jak zacisnąć palcami oczy i przeczekać aŜ obraz zniknie. Tak to bywa, gdy człowiek wariuje. Odetchnęła głęboko raz i drugi. Większy dopływ tlenu oczyszcza i uspokaja mózg. Patrząc na to juŜ nieco trzeźwią, doszła do wniosku, Ŝe ma dwa wyjścia. MoŜe wyciągnąć walizki z samochodu, wejść do budynku dublińskiego dworca lotniczego, zwrócić kluczyki ajentowi o włosach czerwonych jak marchewka i szerokim na kilometr uśmiechu, a potem zarezerwować bilet powrotny. Oczywiście, gdyby wróciła, nie miałaby pracy. Na szczęście przez jakiś czas mogłaby zupełnie nieźle Ŝyć z oszczędności. Nie miałaby takŜe swojego apartamentu, który wynajęła pewnej sympatycznej parze na pół roku, ale na ten czas zamieszkałaby razem z babcią. Babcia spojrzałaby na nią swoimi pięknymi, wyblakłymi niebieskimi oczami i, nie kryjąc rozczarowania, powiedziałaby: „Jude, kochanie, zawsze dochodzisz do krawędzi tego, co ci dyktuje serce. Dlaczego jednak nigdy nie moŜesz się zdobyć na ten ostatni krok?” - Nie wiem. Nie wiem. - Zdruzgotana Jude zakryła twarz rękami, zakołysała się bezradnie jak dziecko. - To był twój pomysł, Ŝeby tutaj przyjechać, nie mój. Co ja będę robiła

przez najbliŜsze sześć miesięcy w Faerie Hill Cottage? Nawet nie umiem prowadzić tego cholernego samochodu. Czuła, jak szloch podchodzi jej do gardła. Odchyliła do tyła głowę, zacisnęła z całej siły powieki i przywołała się do porządku jednym dosadnym słowem. Ataki płaczu, napady złości, sarkazm to tylko róŜne sposoby odreagowania. Otrzymała odpowiednie wykształcenie, Ŝeby to rozumieć, miała wystarczająco duŜo doświadczenia, Ŝeby to rozpoznać. I nie zamierzała się temu poddać. - Kolejne stadium, Jude, ty Ŝałosna idiotko. Mówisz do siebie, płaczesz, jesteś niezdecydowana i tak cholernie sparaliŜowana, Ŝe nie moŜesz uruchomić silnika i ruszyć przed siebie. Prychnęła gniewnie, wyprostowała ramiona. - Drugie wyjście - mruknęła. - Dokończ to, co zaczęłaś. Przekręciła kluczyk i, modląc się w duchu, by kogoś nie przejechać, opuściła parking. Zaczęła śpiewać, Ŝeby nie krzyczeć z przeraŜenia, ilekroć dojeŜdŜała do skrzyŜowania dróg, które Irlandczycy beztrosko nazywali rondami. Miała mętlik w głowie, nie mogła odróŜnić prawej strony od lewej, oczyma duszy widziała juŜ pół tuzina niewinnych pieszych staranowanych przez jej volvo, podchwytywała kaŜdą przychodzącą jej do głowy melodię i ryczała ją na całe gardło. W drodze na południe z Dublina do hrabstwa Waterford wyśpiewywała melodie z musicali, irlandzkie songi zasłyszane w pubach, a na zwęŜonym wyjeździe z Carlów odtworzyła piskliwym głosem partię chóru z Brown Sugar tak głośno, Ŝe zaskoczyłaby nawet samego Micka Jaggera. Trochę się uspokoiła. Niewykluczone, iŜ przeraŜone krzykiem celtyckie bóstwa przestały rzucać jej kłody pod nogi. A moŜe działo się tak za sprawą wszechobecnych kapliczek ze Świętą Dziewicą, których pełno było wzdłuŜ drogi? W kaŜdym razie jazda stała się bardziej płynna i niemal przyjemna. Zielone wzgórza lśniły w promieniach słońca i pobłyskiwały jak wnętrze muszli, ciągnąc się aŜ po spowite w półmroku masywy gór. Ich przysadziste bryły sięgały perłowych chmur nierealnych jak na obrazie. Piękne widoki: wpatrując się w nie, człowiek wtapiał się w kolory, w kształty, w scenerię, którą stworzył geniusz. Wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i oderwać wzrok od szosy, Ŝeby dostrzec zachwycające, przyprawiające o zawrót głowy piękno, które rozdzierało serce, przynosząc jednocześnie ukojenie.

Niewiarygodnie zielone pola poprzecinane były nieregularną siecią kamiennych ogrodzeń, Ŝywopłotów, szpalerami karłowatych drzew. Na łąkach leniwie pasły się łaciate krowy i wełniste owce, a nad nimi górowały poruszające się na traktorach sylwetki ludzi. Tu i ówdzie przycupnęły białe domki, obok których trzepotała na sznurach bielizna, a na dziedzińcach roiło się od róŜnokolorowych kwiatów. Nieoczekiwanie, jak za dotknięciem róŜdŜki, pojawiły się wiekowe mury zrujnowanego opactwa, rzucające wyzwanie polom i niebu, jakby w oczekiwaniu na powrót dawnej świetności. Czy, wspinając się po jego gładkich i śliskich stopniach, poczułaby przemijanie czasu? Czy usłyszałaby echo stóp, które wydeptywały niegdyś te schody? Czy, zgodnie z tym, co mówiła babcia, usłyszałaby muzykę, i głosy, wrzawę bitew, płacz kobiet, śmiech dzieci, które dawno temu umarły? Nie wierzyła w takie rzeczy. Ale tutaj, przy tym świetle, w takiej atmosferze, wszystko wydawało się moŜliwe. Ta kraina ofiarowywała całe swoje bogactwo. Kryte strzechą dachy, kamienne krzyŜe, zamki, a zaraz obok wioski i miasteczka o wąskich uliczkach i szyldach z gaelickimi napisami. Raz nawet zobaczyła starego człowieka idącego z psem skrajem drogi, gdzie rosła wysoka trawa, a nieduŜy znak ostrzegał przed wiewiórkami. Zarówno człowiek, jak i jego pies mieli na głowach brązowe kapelusiki, które uznała za absolutnie urocze. Długo jeszcze wspominała ten obrazek, zazdroszcząc im takiej prostoty Ŝycia. Pewnie wędrują tak codziennie, w słońce i w deszcz, po czym wracają do domu na herbatę do jednej z tych ślicznych chat z krytym strzechą dachem i ładnie utrzymanym ogrodem. Pies ma własna budę, ale woli leŜeć przy kominku u nóg swojego pana. Ona teŜ chciała wędrować po polach z wiernym psem. A potem usiąść i siedzieć, jak długo będzie miała ochotę. JakŜe obca była jej ta prosta, codzienna wolność. I jakŜe się bała, Ŝe wreszcie ją znajdzie, namaca jej srebrzysty brzeg koniuszkami palców, a potem wszystko popsuje. Droga pięła się i wiła wstęgą wzdłuŜ wybrzeŜa Waterford. Jude mogła dostrzec skrawki i większe fragmenty morza - jedwabistego błękitu, sięgającego po horyzont, niespokojnej zieleni i szarości, rozbryzgującej się w zakolu rozległej piaszczystej plaŜy. Napięcie ramion zaczęło ustępować. Powoli rozluźniły się zaciśnięte na kierownicy palce. To była Irlandia, o której opowiadała jej babcia, to był ten koloryt, ta sceneria, ten spokój.

To było to, po co tutaj w końcu dotarła - zobaczyć miejsce, w którym tkwiły jej korzenie, zanim zostały wyrwane i przeniesione na drugi brzeg Atlantyku. Była teraz zadowolona, Ŝe nie stchórzyła na lotnisku i nic uciekła do Chicago. Czy nie pokonała trzyipółgodzinnej trasy bez najmniejszej kolizji? Nie liczy się drobna wpadka na rondzie, które objechała w kółko aŜ trzy razy i omal nie wyrŜnęła w samochód pełen, podobnie jak ona przeraŜonych, turystów. PrzecieŜ wszyscy wyszli z tego cało. A teraz zbliŜała się do celu. Mówiły o tym drogowskazy, kierujące ją do wsi Ardmore. Z drobiazgowej, starannie wyrysowanej przez babcię mapy wiedziała, Ŝe Ardmore było połoŜoną najbliŜej domu osadą. Właśnie tam miała jeździć po zakupy. Naturalnie babcia dała jej takŜe długą listę nazwisk ludzi, do których powinna zajrzeć, dalekich krewnych, których powinna poznać. Z tym jednak moŜna zaczekać. Pomyśleć tylko, Ŝe przez kilka dni nie będzie musiała się do nikogo odzywać, z nikim rozmawiać. śe nikt o nic nie będzie ją pytał. śadnych pogaduszek na temat pracy. śadnego harmonogramu, którego naleŜy się trzymać. Po krótkiej chwili błogiego zachwytu wpadła w panikę. Na miłość boską, a więc co ma robić przez całe sześć miesięcy? To wcale nie musi być sześć miesięcy, uświadomiła sobie. To nie wyrok. Nie zaaresztują jej, jeŜeli wróci po sześciu tygodniach. Albo po sześciu dniach czy sześciu godzinach. Jako psycholog powinna wiedzieć, Ŝe jej największym problemem jest nieustanny przymus sprostania czyimś oczekiwaniom. RównieŜ własnym. Choć juŜ pogodziła się z faktem, Ŝe jest o wiele lepsza w teorii niŜ w działaniu, postanowiła raz na zawsze z tym skończyć, a przynajmniej na czas pobytu w Irlandii. Znowu się uspokoiła, włączyła radio. Strumień języka gaelicki ego, który z niego popłynął, poraził ją i ogłuszył, pochyliła się więc nad przyciskami, szukając jakiejś angielskiej stacji, i zamiast do Tower Hill i do swojego domku, skręciła w drogę do Ardmore. Nagle, w tej samej chwili, jakby za sprawą jakichś czarów, otworzyło się niebo. Deszcz walił o dach, zalewał szyby, podczas gdy ona szukała włącznika wycieraczek. Zjechała na pobocze. Wieś była usytuowana na południowej granicy hrabstwa, na styku Morza Celtyckiego i Zatoki Ardmore. Słychać stąd było potęŜne uderzenia fal o brzeg. Rozpętała się prawdziwa burza, dzika i bezlitosna. Wiatr smagał o szyby, wył złowieszczo i wdzierał się przez najmniejsze otwory.

Wyobraziła sobie wieś, o jakiej opowiadała jej babcia - ze ślicznymi domkami, zadymionymi, zatłoczonymi pubami, z plaŜą, niesamowitymi klifami, zielonymi łąkami. Ale to miało być urocze, skąpane w słońcu popołudnie, po ulicy mieli się przechadzać mieszkańcy wsi, pchający przed sobą wózki z dziećmi o róŜowych policzkach, a szarmanccy męŜczyźni mieli przed nią uchylać kapeluszy. Nie przewidziała tak nagłej, gwałtownej wiosennej burzy, z huraganowymi podmuchami wichru. Ulice były całkiem wyludnione. Pomyślała nawet, Ŝe moŜe nikt tutaj nie mieszka. MoŜe trafiła na jakąś obcą planetę, zabłąkała się w innej epoce. Kolejnym problemem, przypomniała sobie, była jej imaginacja, która z nękającą regularnością mieszała się z rzeczywistością. Oczywiście, Ŝe mieszkają tutaj ludzie, tyle Ŝe są na tyle przytomni, by się nie szwendać w taki deszcz. Domki są śliczne, ustawione w szeregu jak damy z kwiatami u stóp. MoŜe powinna poczekać na takie skąpane w słońcu popołudnie i wrócić tu jeszcze raz. Teraz była zmęczona, bolała ją głowa i marzyła jedynie o tym, by znaleźć się w jakimś ciepłym i przytulnym pomieszczeniu. Zawróciła i, jadąc bardzo powoli, wypatrywała w strugach deszczu swojego zakrętu. Nie miała pojęcia, Ŝe porusza się po niewłaściwej stronie jezdni, i o mały włos nie spowodowała czołowego zderzenia. NadjeŜdŜający samochód wyminął ją W ostatniej chwili, skręcając gwałtownie w bok i rycząc przeraźliwie klaksonem. Jednak znalazła swój zakręt, którego trudno było nie zauwaŜyć ze względu na górującą nad wzgórzem potęŜną okrągłą wieŜą, zwieńczoną ostro jak włócznia kamienną iglicą. Przebijając się przez deszcz, sięgała nieba, stojąc na straŜy starej, pozbawionej dachu katedry pod wezwaniem świętego Declana. a takŜe wszystkich mogił i leŜących na ziemi kamieni nagrobnych. Przez chwilę zdawało się jej, Ŝe widzi ludzką postać odzianą w coś srebrnego. NatęŜając wzrok, omal nie zjechała z tego, co tylko w teorii było drogą. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i nawet juŜ nie miała sił śpiewać. Serce strasznie jej waliło. DrŜały ręce, kiedy tak wlokła się w Ŝółwim tempie, wypatrując tego człowieka, próbując zorientować się, co on tam robi. Ale poza wielką wieŜą, ruinami i śmiercią nikogo nie zobaczyła. Bo teŜ nikogo tutaj nie ma. Kto by w taką burzę stał na cmentarzu? To zmęczony wzrok płata jej figle. Musi jak najszybciej znaleźć się w jakimś ciepłym i suchym miejscu, Ŝeby dojść do siebie. Kiedy droga zwęziła się i zamieniła w błotnista, ścieŜkę porośniętą po obu stronach Ŝywopłotem wysokości człowieka, doszła do wniosku, Ŝe zgubiła się na dobre. Zarzuciło ją,

wpadła w koleiny, wypatrując rozpaczliwie miejsca, jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogłaby zawrócić. Na pewno ktoś się we wsi ulituje nad nierozgarniętą Amerykanką, która nawet nie potrafi znaleźć drogi. Zobaczyła kamienny murek, obrośnięty czymś w rodzaju jeŜyn, który przy kaŜdej innej pogodzie mógłby wyglądać malowniczo, a takŜe wąski podjazd, który minęła, zanim się połapała, Ŝe tam właśnie naleŜało skręcić. Bała się cofnąć samochód, Ŝeby nie ugrzęznąć w błocie. Droga pięła się do góry, a koleiny zamieniły się w istne rowy. Znowu ją zarzuciło. Trzęsła się ze zdenerwowania, szczękała głośno zębami, kiedy wyprowadzała samochód na prostą. Wreszcie postanowiła się zatrzymać byle gdzie i zaczekać, aŜ ktoś się pojawi i odholuje ją z powrotem do Dublina. Odetchnęła z ulgą na widok kolejnego podjazdu. Skręciła tam, pozostawiając na murze trochę lakieru, zatrzymała się i oparła głowę na kierownicy. Była głodna, zmęczona i okropnie chciało się jej siusiu. Będzie teraz musiała wysiąść z samochodu w ten ulewny deszcz i zapukać do obcych drzwi. JeŜeli się okaŜe, Ŝe jej domek znajduje się daleko stąd, zmuszona będzie skorzystać z tutejszej toalety. Irlandczycy słyną z gościnności i chyba nie kaŜą załatwiać jej swoich potrzeb pod Ŝywopłotem. Wolała jednak nie pokazywać się ludziom tak zdenerwowana. Zobaczyła we wstecznym lusterku, Ŝe z jej zwykle spokojnych zielonych oczu wyziera teraz obłęd. Włosy miała potargane i poskręcane od wilgoci, a twarz śmiertelnie bladą. Brakowało jej jednak sił, Ŝeby sięgnąć po kosmetyki. Próbowała się uśmiechać do lustra. Pomyślała, Ŝe ma trochę za szerokie usta, co w rezultacie sprawiło, Ŝe jej uśmiech przypominał raczej grymas. Chwyciła torebkę, otworzyła drzwiczki samochodu i wypadła na deszcz. Podbiegła do okna, próbując zajrzeć do środka domu. Wtedy usłyszała trąbienie. Za jej autem zatrzymała się mocno zardzewiała czerwona furgonetka, której silnik pomrukiwał jak zadowolony kot Jude odgarnęła opadające na twarz włosy i szykowała się do udzielenia wyjaśnień, kiedy kierowca wyskoczył z auta. Był niewielkiego wzrostu, w podniszczonych, zabłoconych kaloszach, w wyświechtanej marynarce i w znoszonych roboczych spodniach. Kiedy spod kaptura uśmiechnął się do niej promiennie, stwierdziła, Ŝe to nie męŜczyzna, lecz kobieta. W dodatku piękna.

Jej oczy były tak zielone, jak okoliczne mokre wzgórza. Kiedy kobieta podbiegła do niej, zachowując wdzięczne ruchy pomimo kaloszy, Jude dojrzała pod kapturem gęste, rude włosy. - Panna Murray? A więc przyjechałyśmy jednocześnie. - Tak? - Jestem dzisiaj trochę załatana, bo Tommy, wnuk pani Dufry, wpakował do wychodka połowę swoich klocków, a potem spuścił wodę. No i zrobił się z tego nielichy bałagan! - Hm. - To było wszystko, co Jude miała do powiedzenia. Dlaczego stoi na deszczu i rozmawia z kimś obcym o zatkanej ubikacji? - Nie znalazłaś swojego klucza? - Mojego klucza? - Do frontowych drzwi. To nic, mam swój. Wejdziemy zaraz do środka. Zabrzmiało to jak poezja. - Dziękuję - powiedziała Jude, idąc za kobietą do drzwi. - Ale kim ty jesteś? - Och, przepraszam cię bardzo! Jestem Brenna O'Toole. - Brenna wyciągnęła energicznie rękę, złapała dłoń Jude i dziarsko nią potrząsnęła. - Babcia ci nie mówiła, Ŝe przygotuję dla ciebie dom? - Moja babcia? To jest mój dom? - Tak, o ile ty jesteś Jude Murray z Chicago. - Brenna uśmiechnęła się miło, unosząc zabawnie lewą brew. - ZałoŜę się, Ŝe po takiej podróŜy musisz być bardzo zmęczona. - To prawda. - Jude otarła ręką twarz, podczas gdy Brenna przekręcała klucz w drzwiach. - A do tego jeszcze sądziłam, Ŝe pomyliłam drogę. - Jednak trafiłaś. Caede mile failte - powiedziała i cofnęła się, Ŝeby przepuścić Jude. Po tysiąckroć witaj, pomyślała Jude. Tyle jeszcze rozumiała po gaelicku. W przedpokoju, niewiele większym od werandy, znajdowały się wypolerowane przez długie uŜywanie schody. Zaokrąglone u góry drzwi prowadziły do nieduŜej bawialni, ślicznej jak z obrazka, o ścianach w kolorze świeŜych biszkoptów, o framugach i innych drewnianych wykończeniach w odcieniu miodu, z poŜółkłymi lekko ze starości, koronkowymi firankami, dzięki którym cały pokój zdawał się skąpany w słońcu. Meble były stare z wyblakłymi obiciami w biało - niebieskie paski, z zapadającymi się, zapraszającymi do odpoczynku poduszkami. Na lśniących stolikach stały kryształy, rzeźbione figurki, miniaturowe buteleczki. Szerokie deski podłogowe przykryte były kolorowymi dywanikami, a w kamiennym kominku leŜały przygotowane kawałki czegoś, co

chyba było torfem. Pachniało ziemią i kwiatami. - Jakie to urocze! - Jude jeszcze raz odgarnęła włosy i zakręciła się wkoło. - Jak domek dla lalek. - Stara Maude lubiła ładne rzeczy. Coś w tonie jej głosu sprawiło, Ŝe Jude przestała krąŜyć, zatrzymała się, obejrzała i spojrzała na twarz Brenny. - Przykro mi, ale nie znałam jej. Lubiłyście się? - Jasne, wszyscy kochali Maude. Była wielką damą. Ucieszyłaby się, wiedząc, Ŝe tutaj jesteś. Nie chciałaby, Ŝeby dom stał pusty. Oprowadzę cię po nim. - Będę ci bardzo wdzięczna, ale najpierw muszę skorzystać z łazienki. Brenna zaśmiała się. - Nic dziwnego po tak długiej podróŜy z Dublina. Na prawo od kuchni znajdziesz maleńką ubikację. Zrobiliśmy ją z tatą zaledwie trzy lata temu. Przedtem stała tam szafa. Odnalezienie ubikacji nie było trudne. Rzeczywiście była maleńka. Zginając ramiona, trącało się łokciami róŜowe ściany. Lśniła jednak czystością, a z półeczki równiutko zwisały pięknie haftowane ręczniki. Lustro w owalnej ramie nad umywalką potwierdziło obawy Jude co do jej wyglądu. Przy filigranowej Brennie poczuła się jak potęŜna Amazonka. Zirytowana takim porównaniem, odgarnęła z czoła skręcone w grajcary włosy i wyszła z ubikacji. - Och, sama bym to zrobiła - zawołała, widząc, Ŝe Brenna zdąŜyła juŜ wnieść do przedpokoju jej bagaŜ. - Po takiej podróŜy musisz odpocząć. Wniosę twoje rzeczy na górę. Pewnie zechcesz zamieszkać w pokoju Maude, jest bardzo przyjemny. A potem nastawimy czajnik, Ŝebyś się mogła napić herbaty. I zapalę w kominku. Mamy dzisiaj wilgotny dzień. Nie przestając mówić, niosła tak po schodach dwie olbrzymie walizki, jakby były puste. śałując, Ŝe nie poświęcała więcej czasu na gimnastykę, Jude ruszyła za nią ze swoim ładunkiem - laptopem i przenośną drukarką. Brenna pokazała jej dwie sypialnie. Oczywiście sypialnia Maude, z widokiem na ogród, była ładniejsza. Jude na widok łóŜka poczuła się tak, jakby, lecąc odrzutowcem, wpadła w dziurę powietrzną, a jej ciało zaczęło ciąŜyć jak ołów. Ledwie docierał do niej wesoły głos Brenny, która informowała ją o pościeli, o ogrzewaniu i kaprysach maleńkiego kominka. A kiedy zeszła na dół, gdzie Brenna nastawiła

herbatę i pokazywała jej, jak posługiwać się kuchenką, Jude miała wraŜenie, Ŝe zanurza się pod wodę. Usłyszała coś na temat świeŜo zaopatrzonej spiŜarni i o tym, co i gdzie moŜna kupić we wsi. Stara Maude wolała palić torfem, ale jest teŜ i drewno. Niedawno został ponownie zawieszony telefon, zaś piec kuchenny naleŜy zapalać w taki, a nie inny sposób. - Ojej, przecieŜ ty śpisz na stojąco. - Brenna podała Jude masywny niebieski kubek. - Weź go na górę i kładź się od razu. Zapalę jeszcze i w tym kominku. - Przepraszam, ale mąci mi się w głowie. - Poczujesz się lepiej, kiedy się wyśpisz. Gdybyś czegoś potrzebowała, jest tu mój numer telefonu. Mieszkamy zaledwie kilometr stąd - moja mama, tata i cztery siostry - więc gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń albo zajrzyj do O'Toole'ów. - Cztery siostry? Prowadząc Jude korytarzem, Brenna znowu się roześmiała. - No cóŜ, tata bardzo chciał mieć syna. A teraz ma same kobiety. No, maszeruj na górę. - Strasznie ci za wszystko dziękuję. Wierz mi, Ŝe nie zawsze jestem taka., .nieprzytomna. - No jasne, przecieŜ nie co dzień przelatuje się ocean, prawda? Chciałabyś coś jeszcze, zanim pójdę? - Nie... - Oparła się o poręcz, zamrugała oczami. - Och, zapomniałam. Była tu jakaś kobieta. Dokąd poszła? - Kobieta? - W oknie. - Zachwiała się i omal nie rozlała herbaty. - Widziałam w oknie na piętrze kobietę. Wyglądała przez nie, kiedy tu przyjechałam. - Jesteś tego pewna? - Tak. Młoda, bardzo ładna blondynka. - To musiała być Lady Gwen. - Brenna odwróciła się, przeszła do saloniku i zapaliła stos ułoŜonego torfu. - Nie pokazuje się kaŜdemu. - Dokąd poszła? - Pewnie jest tutaj nadal. - Zadowolona, Ŝe torf tak łatwo się zapalił, Brenna podniosła się, otrzepała kolana spodni. - Jest tutaj od trzystu lat. To twój duch, panno Murray. - Co? - Duch. Ale nie przejmuj się nią. Jest nieszkodliwa. To smutna historia. Opowiem ci ją innym razem, kiedy nie będziesz taka zmęczona.

Niełatwo było jej się skoncentrować. Bardzo chciała spać, ale sprawa wydała się na tyle waŜna, iŜ postanowiła ją natychmiast wyjaśnić. - Chcesz powiedzieć, Ŝe dom jest nawiedzony? - Oczywiście. Babcia ci o tym nie wspominała? - Nie przypominam sobie. A więc wierzysz w duchy? Brenna ponownie uniosła brew. - No więc widziałaś ją czy nie? To ci powinno wystarczyć - powiedziała, kiedy Jude zrobiła niewyraźną minę. - Utnij sobie drzemkę, a wieczorem przyjdź do pubu Gallaghera, postawię ci piwo. Była tak wytrącona z równowagi, Ŝe potrząsnęła tylko głową. - Nie piję piwa. - Jak to moŜliwe! - oburzyła się Brenna. - No więc Ŝyczę przyjemnego dnia, panno Murray. - Jude - wymamrotała z trudem. - A zatem Jude. - Brenna błysnęła swoim przepięknym uśmiechem i wyszła na dwór, na deszcz. Nawiedzony dom, pomyślała Jude, idąc po schodach. Irlandzkie nonsensy. Owszem, babcia miała w zanadrzu całą masę takich bajeczek, ale to były tylko bajeczki! Jednak przecieŜ kogoś widziała ... Nie, to sprawa deszczu, zasłon, cieni. Odstawiła herbatę, której jeszcze nie zdąŜyła spróbować, i zaczęła ściągać bury. Nie ma tu Ŝadnych duchów. Jest tylko śliczny domek na uroczym niewielkim wzgórzu. I pada deszcz. Rzuciła się na łóŜko, pomyślała, Ŝe naleŜy zdjąć narzutę, i zapadła w sen, zanim zdąŜyła to zrobić. A kiedy spała, śniła się jej bitwa toczona na zielonym wzgórzu, gdzie miecze połyskiwały w słońcu jak klejnoty, śniła o czarodziejkach tańczących w lesie przy blasku księŜyca, a takŜe o bezkresnym błękitnym morzu, którego fale biją o brzeg. A wszystkim tym snom towarzyszył cichy płacz kobiety.

2 Kiedy się obudziła, było juŜ zupełnie ciemno, w kominku wypalił się torf, a to, co jeszcze pozostało, połyskiwało malutkimi rubinowymi węgielkami. Wyglądały jak wpatrujące się w nią ślepia. Nagłe odŜyła jej pamięć, rozjaśniło się w głowie. Znajdowała się w Irlandii, w domku, w którym jej babcia mieszkała jako dziecko. I drŜała z zimna. Usiadła, roztarta zmarznięte ramiona, namacała nocną lampkę. Spojrzawszy na zegarek, zamrugała oczami. Była prawie północ. Jej drzemka trwała blisko dwanaście godzin. Było jej nie tylko zimno. Umierała teŜ z głodu. Ogień juŜ wygasł, a ona nie miała pojęcia, jak go rozpalić. Zeszła więc do kuchni, Ŝeby znaleźć coś do jedzenia. Wokół wszystko skrzypiało, jęczało. Niesamowite wraŜenie. Nie bała się duchów, ale nie była przyzwyczajona do takich domowych odgłosów. Podłogi w jej apartamencie nie skrzypiały, a jedynym czerwonym światełkiem, obok którego musiałaby przejść, była kontrolna lampka systemu alarmowego. Ale stopniowo oswoi się z tym. Okazało się, Ŝe Brenna nie przesadzała. W kuchni było duŜo jedzenia - w maleńkiej jak dla lalki lodówce i w wąskiej, nieduŜej szafce. Z puszką w ręku obeszła kuchnię i dokonała straszliwego odkrycia. Nie było mikrofalówki. To powaŜny problem. Nie pozostaje chyba nic innego, jak wrzucić zawartość puszki do rondla i odgrzać na kuchence. Kiedy się okazało, Ŝe nie ma takŜe automatycznego otwieracza do konserw, stanęła wobec nowego dylematu. Stara Maude Ŝyła w całkiem innej epoce. Kiedy udało się jej otworzyć puszkę ręcznym urządzeniem, postawiła ją na kuchence, Ŝeby odgrzać zupę. Wybrała jabłko z misy na stole i podeszła do drzwi kuchennych. Otworzyła je na kłębiącą się mgłę, miękką i delikatną, wilgotną jak deszcz. Nie widziała nic poza samym powietrzem, którego bladoszare warstwy przemieszczały się w ciemnej nocy. śadnego kształtu, Ŝadnego światła, jedynie smugi i cienie, jakie przybierała mgła. Z duszą na ramieniu postąpiła krok na zewnątrz i w tej samej chwili utonęła w mroku. Poczucie samotności było natychmiastowe i całkowite, głębsze od wszystkiego, co

dotąd znała. Kiedy jednak wyciągnęła rękę i dotknęła mgły, doszła do wniosku, Ŝe nie jest to takie przeraŜające. W pewnym sensie czuła się nawet dziwnie wyzwolona. Nie znała nikogo. Nikt jej nie znał. Niczego od niej nie oczekiwano poza tym, czego sama dla siebie chciała. Tej nocy, tej jednej jedynej cudownej nocy była absolutnie sama. Usłyszała coś na kształt pulsowania nocy, jakieś niskie, dudniące uderzenia. Czy to fale morskie? A moŜe tak właśnie oddycha mgła? Zaśmiała się do siebie, kiedy usłyszała inny dźwięk - miarową, skoczną muzykę. Piszczałki i dzwonki, flety i gwizdki. Oczarowana nimi omal nie zeszła ze schodów, omal nie podąŜyła za magią tego dźwięku w mgłę niczym idący we śnie lunatyk. Uświadomiła sobie, Ŝe to tylko ozdoby kominów, podobne do dzwoneczków. Chyba była jeszcze niezbyt przytomna, skoro zastanawiała się, czy nie wybiec o północy z domu i nie powędrować tanecznym krokiem przez mgłę w kierunku tych dźwięków. Wycofała się do środka, zatrzasnęła drzwi. Kolejny dźwięk, który usłyszała, pochodził z kuchni. Zaczynała kipieć zupa. - Niech to szlag trafi! - Rzuciła się do pieca, wyłączyła palnik. - AleŜ z ciebie kretynka! PrzecieŜ nawet dziecko potrafi odgrzać zupę! Wytarła to, co wykipiało, sparzyła sobie przy tym palce, po czym na stojąco zjadła resztkę zupy, przywołując się do porządku. NajwyŜszy czas, Ŝeby przestać się miotać i wziąć się w garść. Jest powaŜną osobą. Stanie na dworze i śnienie we mgle o północy nie leŜy w jej naturze. Jadła zupę automatycznie, spełniając powinność wobec ciała bez odrobiny przyjemności, jaką daje posiłek o północy. NajwyŜszy czas, Ŝeby spojrzeć prawdzie w oczy i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego przyjechała do Irlandii. NajwyŜszy czas, Ŝeby przestać udawać, iŜ urządziła sobie długie wakacje, podczas których zbada swoje korzenie i popracuje nad ksiąŜką - ukoronowaniem jej błyskotliwej uniwersyteckiej kariery. Przyjechała tutaj, bo przeraziła się śmiertelnie, Ŝe jest na krawędzi załamania. Towarzyszący jej wieczny stres sprzyjał tylko migrenie, mógł spowodować wrzody Ŝołądka. Doszło do tego, Ŝe nie była w stanie stawić czoła codziennym obowiązkom, zaczęła zaniedbywać studentów, rodzinę i siebie. Wszystkiego miała dość. NiezaleŜnie od przyczyny tego jedynym ratunkiem dla niej była radykalna zmiana Ŝycia. Odpoczynek. Nie mogła okazać publicznie, Ŝe jest taka załamana. śeby nie przynieść wstydu sobie i swojej rodzinie, która na to nie zasłuŜyła, uciekła. MoŜe postąpiła jak tchórz, ale był to jedyny logiczny krok, na jaki mogła się zdobyć.

A potem, w wieku stu jeden lat, odeszła stara Maude i otworzyły się drzwi. Wystarczyło tylko w nie wejść. To było odpowiedzialne posunięcie. Potrzebna jej była samotność, spokój i cisza, czas na dokonanie przewartościowań. A poza tym zamierzała solidnie popracować. Nie potrafiłaby znaleźć usprawiedliwienia dla tej podróŜy, gdyby nie przygotowała sobie jakiegoś planu. Zamierzała poeksperymentować, napisać coś, w czym połączyłaby badania nad swoimi rodzinnymi korzeniami z uprawianym przez siebie zawodem. Nawet gdyby nic więcej z tego nie wyszło, dokumentowanie miejscowych legend i mitów, dokonanie analizy psychologicznej ich znaczeń i celów utrzymałoby jej umysł w aktywnej gotowości, nie zostawiając wiele czasu na zamartwianie się. Zbyt wiele czasu straciła na nie. Jej matka twierdziła, Ŝe to cecha irlandzka. Irlandczycy jak nikt inny potrafią się zamartwiać, więc gdyby poczuła potrzebę pofolgowania sobie, nie ma lepszego miejsca na świecie. Pokrzepiona na ciele i duchu Jude odwróciła się, Ŝeby wstawić pustą puszkę do zmywarki, i odkryła, Ŝe równieŜ tego urządzenia nie ma tutaj. Krztusząc się ze śmiechu, poszła do sypialni. Rozpakowała się, starannie porozwieszała i poukładała wszystko w ślicznej skrzypiącej szafie, w cudownej starej bieliźniarce z lekko zapadającymi się szufladami. Rozstawiła swoje kosmetyki, przyjrzała się z zachwytem starej umywalce i pozwoliła sobie na długi prysznic w wannie wspartej na nóŜkach w kształcie pazurów, za cienką plastikową zasłoną pobrzękującą na zmatowiałych mosięŜnych kółkach. Zanim zaczęła szczękać zębami, włoŜyła piŜamę i szlafrok, po czym przystąpiła do powaŜnego zadania, jakim było rozpalenie torfu w kominku. Zaskoczona tak szybkim sukcesem, przez dwadzieścia minut siedziała na podłodze, obejmując rękoma podkurczone kolana, uśmiechając się do wesołego płomienia i wyobraŜając sobie, Ŝe jest Ŝoną farmera czekającą na powrót swojego męŜa z pola. Potem udała się na poszukiwanie drugiej sypialni, Ŝeby ewentualnie urządzić w niej gabinet. Pomieszczenie było małe jak pokój dla lalki z wąskimi oknami od frontu i z boku domu. Po krótkim zastanowieniu zdecydowała, Ŝe do pracy lepsza będzie południowa strona, z widokiem na dachy domów i wieŜę wiejskiego kościółka, a takŜe na rozległą nadmorską plaŜę. Kolejnym problemem było wstawienie tu czegoś, co mogłoby pełnić rolę biurka. Przez godzinę szukała odpowiedniego stołu, taszczyła go z saloniku po schodach, ustawiała

na wprost okna i instalowała na nim swój sprzęt. Okazało się, Ŝe równie dobrze moŜna pisać przy kuchennym stole, w pobliŜu nastrojowego kominka przy grających róŜne melodie ozdobach kominowych. Tyle Ŝe nie wyglądało to zbyt powaŜnie. Podłączyła komputer do kontaktu i otworzyła plik, w którym zamierzała prowadzić dzienniczek swojego Ŝycia w Irlandii. 3 kwietnia, Faerie Bill Cottage, Irlandia Przebyłam podróŜ . Przerwała na chwilę, śmiejąc się pod nosem. Brzmiało to tak, jakby przeŜyła wojnę. Zaczęła kasować, ale pomyślała, Ŝe dziennik jest przeznaczony dla niej, moŜe więc w nim pisać wszystko, co jej przyjdzie do głowy. Jazda z Dublina okazała się długa i znacznie trudniejsza, nią przewidywałam. Ciekawe, ile czasu zajmie mi oswajanie się z ruchem lewostronnym. Obawiam się, Ŝe nigdy tego nie opanuję. Za to krajobraz był cudowny, Ŝadna ze znanych mi ilustracji nie jest w stanie oddać urody irlandzkiej prowincji. Nie wystarczy o niej powiedzieć , Ŝe jest zielona. Ani teŜ , Ŝe jej zieleń jest soczysta i wszechobecna. MoŜe „lśniąca” i „roziskrzona „ będą najtrafniejszymi określeniami. Miasteczka i wsie są urocze i niewiarygodnie czyste, jakby całe zastępy krasnoludków sprzątały i pucowały co noc chodniki i domki. Zobaczyłam niewielki fragment wsi Ardmore, ale zanim tam dojechałam, rozpadało się na dobre, a byłam zbyt zmęczona, by dostrzec coś więcej poza tak powszechną w tym kraju czystością , a takŜe urokiem rozległej plaŜy. Do chaty trafiłam przez czysty przypadek. Babcia powiedziałaby, Ŝe to przeznaczenie, ale tak naprawdę to był ślepy los. PołoŜony prześlicznie na niewielkim wzgórzu domek tonie w morzu kwiatów, które podchodzą aŜ pod frontowe drzwi. Mam nadzieję, Ŝe potrafię się nimi odpowiednio zaopiekować . Niewykluczone, Ŝe mają we wsi księgarnię i Ŝe znajdę tam jakie ksiąŜki o hodowli kwiatów. Jedno jest pewne, Ŝe teraz, pomimo wilgoci i chłodu, są w świetnej formie. Widziałam - a raczej myślałam, Ŝe widzę - spoglądającą na mnie z okna sypialni twarz kobiety. Przez moment czułam się dziwnie. Nasze oczy jakby się spotkały i przyglądały sobie przez kilka sekund. Była piękna, blada, jasnowłosa i chyba cierpiąca. Oczywiście to tylko złudzenie, gra świateł, bo przecieŜ tak naprawdę nikogo tam nie było. Brenna O'Toole, zadziwiająco energiczna i zaradna kobieta ze wsi, zatrzymała się tuŜ za moim samochodem, a w tym, jak zajęła się moimi rzeczami, było coś naturalnego, miłego.

Jest wspaniała - ciekawe, czy wszyscy tutaj są równie wspaniali - ma w sobie takŜe pewną szorstkość i męskość , jakie niektóre kobiety przejmują niepostrzeŜenie, nie tracąc przy tym nic z kobiecości. Mam wraŜenie, iŜ uwaŜa mnie za osobę nierozgarniętą i nieudolną , ale okazała mi duŜo pobłaŜania. Powiedziała coś, z czego by wynikało, Ŝe dom jest nawiedzony przez duchy, ale pewnie tubylcy mówi tak o kaŜdym domu w tym kraju. PoniewaŜ jednak postanowiłam skorzystać z okazji i napisać coś na temat irlandzkich legend, mogę tą jej rewelację potraktować jako punkt wyjścia. Oczywiście mój zegar biologiczny jest zupełnie rozstrojony. Przespałam najlepszą część dnia, a kolację zjadłam o północy. Na zewnątrz jest ciemno i mgliście. Tutejsza mgła przesączona jest światłem i ma w sobie coś , co chwyta za serce. Wszystko dobrze się ułoŜy. Oparła się, westchnęła przeciągle. Tak, pomyślała, wszystko dobrze się ułoŜy. O trzeciej w nocy, kiedy najczęściej krąŜą duchy, Jude umościła się w łóŜku pod grubym pledem, z kubkiem herbaty na stoliku i z ksiąŜką w ręku. W kominku Ŝarzył się ogień, mgła powlekała okna. Czy moŜna sobie wymarzyć coś wspanialszego? I zasnęła z zapalonym światłem i z zsuniętymi na nos okularami do czytania. Rankiem, gdy bryza przegnała chmury i mgłę, obudziła się w zupełnie innym świecie. Jarzące się łagodne światło opromieniło pola i łąki, nasycając je nieprawdopodobnie intensywną zielenią. Słychać było śpiew ptaków. Pomyślała o atlasie, który kupiła, i z którego zamierzała nauczyć się rozpoznawać poszczególne gatunki ptaków. Jednak ta chwila była tak błoga, iŜ wystarczyło po prostu stać i wsłuchiwać się w te czyste trele. Nieistotne, jaki ptak śpiewa, byle śpiewał. Chodzenie po bujnej, spręŜystej trawie i deptanie jej wydawało się świętokradztwem, ale był to grzech, któremu Jude nie mogła się oprzeć. Na wzgórzu obok wsi ujrzała ruinę okazałej niegdyś kaplicy poświęconej świętemu Declanowi, a takŜe dominującą nad całością wspaniałą okrągłą wieŜę. Pomyślała przelotnie o postaci, którą tam ujrzała podczas deszczu. I poczuła ciarki na plecach. Bzdura. W końcu to tylko zwykłe miejsce. A do tego interesujące i historyczne. Wiedziała od babci i z przewodnika o staroirlandzkich inskrypcjach znajdujących się wewnątrz kaplicy, a takŜe o romańskich arkadach. Pójdzie tam i obejrzy je sobie. Zaś bardziej na zachód, o ile dobrze pamięta, ponad osadzonym na klifach hotelem, znajduje się

średniowieczna studnia świętego Declana - w otoczeniu trzech kamiennych krzyŜy i z kamiennym siedziskiem. Zwiedzi ruiny i studnię, wdrapie się ścieŜką na klify i moŜe któregoś dnia obejdzie cypel. Wedle zapewnień przewodnika widoki stamtąd są tak niebywałe, Ŝe zapierają dech w piersi. Ale na dzisiaj woli coś spokojniejszego, łatwiejszego. Wody zatoki skrzyły się błękitem, przybierając na intensywności w miarę oddalenia. Na równinnej, rozległej plaŜy nie było Ŝywej duszy. Pomyślała, Ŝe któregoś przedpołudnia pojedzie do wsi, Ŝeby samotnie pospacerować po plaŜy. Dzisiaj natomiast powłóczy się po wzgórzach i łąkach. Zapomniała, Ŝe jeszcze przed chwilą zamierzała przyjrzeć się kwiatom, zorientować się w otoczeniu domku, a następnie zająć się praktycznymi sprawami. Trzeba w drugiej sypialni zainstalować wtyczkę do telefonu, Ŝeby moŜna było korzystać z Internetu. Musi zadzwonić do Chicago i powiadomić rodzinę, Ŝe jest cała i zdrowa. Trzeba teŜ udać się do wsi i sprawdzić, gdzie się robi zakupy i gdzie jest bank. Ale na dworze było tak cudownie, powietrze muskało twarz niczym delikatny pocałunek, a wiaterek był dostatecznie chłodny i orzeźwiający, by usunąć pozostałości zmęczenia po podróŜy. Szła, nie przestając się rozglądać, aŜ na mokrej od deszczu trawie przemoczyła na wylot buty. Zupełnie jakby stanowiła część obrazu, obrazu oŜywionego szelestem liści, śpiewem ptaków, zapachem wilgoci, wszystkim, co rośnie. Nagle ujrzała inne domostwo. Było tuŜ obok drogi, ukryte za Ŝywopłotem. Wyglądało zupełnie nieźle. Urocza kombinacja kamienia i drewna, wystających i zwisających elementów z kwiatami, których mnóstwo było równieŜ na frontowym i tylnym dziedzińcu. Na zapleczu, za kwietnymi rabatami, znajdowała się szopa, którą jej babcia nazwałaby lamusem, z wywalającymi się na zewnątrz narzędziami i sprzętem mechanicznym. Na podjeździe zobaczyła pokryty matową szarą farbą samochód, który sprawiał takie wraŜenie, jakby zszedł z montaŜowej taśmy na długo przed urodzeniem Jude. Z boku domu, na ścieŜce w słońcu spał wielki Ŝółty pies - albo wydawało się jej, Ŝe śpi, poniewaŜ leŜał na plecach, z łapami do góry, i wyglądał jak ofiara wypadku drogowego. CzyŜby dom O'Toole'ów? Jude zobaczyła wychodzącą zza domu kobietę z koszem świeŜo upranej bielizny i doszła do wniosku, Ŝe nie moŜe się mylić. Kobieta miała olśniewające rude włosy i szerokie, mocne biodra, takie, Ŝeby móc urodzić pięcioro dzieci. Pies - na dowód, Ŝe Ŝyje - przewrócił się w jej stronę i machnął dwa

razy ogonem. Jude nigdy dotąd nie widziała, jak wiesza się bieliznę na sznurze. W środku Chicago nie robiły tego nawet najbardziej gorliwe gospodynie. Kobieta wyjęła z kieszeni fartucha klamerki, włoŜyła je do ust i schyliła się do kosza po powłoczkę. Strząsnęła ją energicznym ruchem i przypięła klamerką do sznura. To samo zrobiła z następną sztuką pościeli. Fascynujące. Posuwała się wzdłuŜ sznura bez specjalnego pośpiechu, w towarzystwie Ŝółtego psa, opróŜniając kosz, podczas gdy to, co juŜ powiesiła, falowało i furkotało na wietrze. Ten fragment obrazu Jude zatytułowała Wiejska Ŝona. Po opróŜnieniu kosza kobieta odwróciła się w stronę rozciągniętego po przeciwnej stronie sznura, zdjęła z niego suchą bieliznę z poprzedniego dnia, złoŜyła ją i w koszu uzbierała się wysoka sterta. Postawiła sobie kosz na biodrze i odprowadzana przez przymilającego się, podskakującego psa poszła z powrotem do domu. Jude pomyślała, Ŝe to całkiem przyjemny sposób spędzania poranka. Zaś wieczorem, gdy wszyscy się zejdą, dom będzie pachniał gulaszem albo pieczenia wołową z przyrumienionymi w sosie kartoflami. Cała rodzina zasiądzie przy stole, na którym stać będzie pełno róŜnych przypadkowo dobranych miseczek i talerzy. Będą opowiadali, jak spędzili dzień, śmiejąc się i od czasu do czasu karmiąc Ŝebrzącego pod stołem psa. DuŜe rodziny to wspaniała sprawa. Oczywiście małym rodzinom teŜ nie moŜna zarzucić nic złego, dodała natychmiast z poczuciem winy. Bycie jedynaczką ma swoje zalety. Cała troska i uwaga rodziców skierowana była na nią. MoŜe nawet było zbyt wiele tej troski. Pomyślawszy to, Jude zawróciła do domu, by bardziej sensownie spędzić resztę dnia. Natychmiast zatelefonowała do rodziców. Właśnie mieli wyjść do pracy. Powiedziała im, Ŝe zostaje tu i Ŝe z góry się cieszy na czekające ją nowe doświadczenia. Wiedziała, iŜ oboje traktują jej nagłą i nieoczekiwaną podróŜ do Irlandii jako rodzaj eksperymentu, gwałtowny zwrot o czterdzieści pięć stopni z drogi, którą z takim zadowoleniem podąŜała od dawna. Nie sprzeciwiali się temu. Po prostu byli zaskoczeni. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć im swój krok - podobnie zresztą jak sobie. Myślami będąc przy rodzinie, zadzwoniła do babci Murray. Jej nie trzeba było niczego tłumaczyć. Ona po prostu wiedziała. Z lŜejszym juŜ sercem zasypała babcię szczegółami o podróŜy, opowiedziała o swoich wraŜeniach, o radości, z jaką parzyła w domku herbatę i

robiła sobie kanapki. - Właśnie wróciłam ze spaceru - ciągnęła, przyciskając słuchawkę ramieniem i przygotowując sobie coś do jedzenia. - Widziałam z daleka ruiny i wieŜę. Któregoś dnia przyjrzę im się z bliska. - To ładne miejsce - powiedziała babcia. - Czuje się tam jeszcze ducha czasu. - Tak, ale dzisiaj wolałam jeszcze nie wypuszczać się tak daleko. Widziałam dom sąsiadów. NaleŜy chyba do O'Toole'ów. - A, Michael O'Toole! Pamiętam go, jak był jeszcze smarkaczem - uśmiechnięty od ucha do ucha Mick, który tak zabawnie przymawiał się o herbatę z ciasteczkami. OŜenił się z tą ładną córką Logana, Mollie, i spłodzili pięć córek. Ta, którą spotkałaś, Brenna, jest najstarsza z gromadki. Jak się miewa śliczna Mollie? - Nie podeszłam do niej. Była zajęta rozwieszaniem prania. - Jeszcze się przekonasz, Jude Frances, Ŝe tam nikt nie jest aŜ tak zajęty, Ŝeby się nie móc na chwileczkę oderwać. Następnym razem zajrzyj do nich i złóŜ uszanowanie Mollie O'Toole. - Zrobi się. Ale babciu - uśmiechnęła się do siebie, popijając herbatę - nie powiedziałaś mi, Ŝe domek jest nawiedzony przez duchy. - Oczywiście, Ŝe powiedziałam, dziewczyno. Nie słuchałaś taśm, nie czytałaś listów ani kartki, którą dołączyłam? - Nie, jeszcze nie. - I pewnie sądzisz, Ŝe babcia znowu wymyśliła jakąś cudaczną bajeczkę. Radzę ci więc, Ŝebyś się najpierw zapoznała z tym, co ci przysłałam. Historia dotyczy Lady Gwen i jej zaczarowanego kochanka. - Zaczarowanego kochanka? Tak powiadają. Podobno domek wzniesiono na zaczarowanym wzgórzu, pod którym znajduje się pomost, a ona wciąŜ go wypatruje i usycha z tęsknoty, poniewaŜ powodowana rozsądkiem odwróciła się od swojego szczęścia, on zaś je stracił, poniewaŜ był zbyt dumny. - To smutne - wyszeptała Jude. - No cóŜ, tak to juŜ jest. Niemniej jednak wzgórze jest dobrym miejscem do tego, Ŝeby spojrzeć w głąb siebie i posłuchać, czego serce pragnie. Skorzystaj z tego, skoro tam jesteś. - ZaleŜy mi tylko na tym, Ŝeby mieć odrobinę spokoju. - Więc korzystaj z niego, juŜ tego ci tam nie zabraknie. Ale nie stój zbyt długo na uboczu i nie przegap Ŝycia. Jest znacznie krótsze, niŜ sądzisz. - Dlaczego się nie wyrwiesz, babciu, i nie pobędziesz tu ze mną?

- Och, jeszcze tam wrócę, ale ten czas naleŜy do ciebie. Bądź uwaŜna. Dobra z ciebie dziewczyna, Jude, ale nie musisz się aŜ tak pilnować przez cały czas. - Zawsze mi to mówisz. A moŜe spotkam jakiegoś przystojnego irlandzkiego gagatka i przeŜyję z nim szalony romans? - Na pewno by ci to nie zaszkodziło. PołóŜ ode mnie kwiaty na grobie starej Maude, dobrze, kochanie? I powiedz jej, Ŝe kiedy będę gotowa, przyjadę ją odwiedzić. - Powiem jej. Kocham cię, babciu. Ani się obejrzała, kiedy zleciał dzień. Naprawdę zamierzała spędzić przy kwiatach tylko parę chwil. Chciała zrobić bukiet, wstawić go do wysokiej niebieskiej butelki, którą znalazła w saloniku. Oczywiście zerwała za duŜo kwiatów i potrzebna była inna butelka. Wyglądało na to, Ŝe w domu nie ma Ŝadnego wazonu. A potem zasiedziała się na werandzie, układając kwiaty i Ŝałując, Ŝe nie zna ich nazw. Tak upłynęło jej prawie całe popołudnie. Zaniesienie małej pękatej butelki do gabinetu i postawienie jej na stole przy komputerze okazało się nierozwaŜnym posunięciem. Ale przecieŜ zamierzała poleŜeć nie dłuŜej niŜ kilka minut! Przespała dwie bite godziny na nie zasłanym nieduŜym łóŜku i obudziła się nieprzytomna i przeraŜona. Gdzie jej zdyscyplinowanie? Rozleniwiła się. Od trzydziestu godzin tylko śpi i zajmuje się głupstwami. Teraz znowu jest głodna. Udając się na poszukiwanie czegoś do przekąszenia, doszła do wniosku, Ŝe w tym tempie zrobi się gruba, gnuśna i ogłupiała w ciągu tygodnia. Musi zaraz wyjść z domu, pojechać na wieś. Znaleźć księgarnię, bank, pocztę. Dowiedzieć się, gdzie jest cmentarz Ŝeby w imieniu babci złoŜyć wizytę starej Maude. W ten sposób jutrzejszy dzień zacznie od przejrzenia taśm i listów, które dała jej babcia. Najpierw się przebrała, wybierając porządne spodnie, cienki golf i blezer, w których poczuła się lepiej niŜ w grubym swetrze i w dŜinsach, których nie zdejmowała od rana. Potem zabrała się za włosy - musiała je okiełznać, zapleść w gruby, porządny ogon, ujarzmiając wszystkie loczki i sterczące kosmyki. Nie przesadzała z makijaŜem, ale końcowy efekt zdawał się całkiem dobry jak na rundę po wsi. Nabrała duŜo powietrza w płuca i wyszła z domu, by spróbować zdać kolejny egzamin w wynajętym samochodzie na irlandzkich drogach. Usiadła za kierownicą, sięgnęła do stacyjki i uświadomiła sobie, Ŝe zapomniała kluczyków. - Na sklerozę jest dobry miłorząb japoński - mruknęła pod nosem, wygrzebując się z

samochodu. Po długich, nerwowych poszukiwaniach znalazła kluczyki na stole w kuchni. PoniewaŜ mogła nie wrócić przed zmierzchem, zapaliła światło przed domem i zamknęła na klucz drzwi. Słońce miało się juŜ ku zachodowi, kiedy wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała tyłem na drogę. Droga do wsi okazała się krótsza od tego, co zapamiętała z poprzedniego dnia, a takŜe o wiele bardziej malownicza bez zalewającego szybę deszczu. śywopłoty były obsypane pączkami dzikiej fuksji w kolorze soczystej jak krew czerwieni. Rosły tu teŜ krzaki o malutkich białych kwiatkach. Wzięła je za jeŜyny, ale później okazało się, Ŝe to tarnina. Ze wzgórza na zakręcie ujrzała ruiny katedry i ostrą jak włócznia iglicę wieŜy, dominujące nad nadmorskim miasteczkiem. NiezaleŜnie od wojen, zarazy i głodu, przelanej krwi, narodzin i śmierci, nie straciły nic ze swojej potęgi. Gotowe na przyjęcie boskiej czci i do odparcia wroga. Ciekawe, co się czuje, stojąc w ich cieniu, na ziemi, która zna cenę poboŜności i bluźnierstwa. Stwierdziła, Ŝe dziwne myśli przychodzą jej do głowy. Otrząsnąwszy się wjechała do miasteczka, które będzie jej bazą aprowizacyjną przez najbliŜsze sześć miesięcy.

3 W pubie Gallaghera światła były przyćmione, a na kominku wesoło potrzaskiwał ogień. W wiosenny deszczowy wieczór taka atmosfera najbardziej odpowiadała klientom. U Gallaghera od ponad stu pięćdziesięciu lat ciągle w tym samym miejscu klienci mogli się napić dobrego lagera albo mocnego portera, dostać solidną porcję whisky, do której nie dolewano wody, rozsiąść się wygodnie z kuflem lub szklanką. Kiedy Shamus Gallagher z Ŝoną Meg u boku otworzył w roku pańskim tysiąc osiemset czterdziestym drugim tawernę, whisky powinna była potanieć. Ale przecieŜ nawet najbardziej gościnny człowiek chce zarobić. I w rezultacie tego whisky podroŜała. Jednak, przychodząc tutaj, człowiek zawsze mógł liczyć, Ŝe się dobrze zabawi. Kiedy Shamus otwierał swój pub, ulokował w nim nadzieje i oszczędności całego Ŝycia Bywało róŜnie, częściej chudo niŜ tłusto, a raz tak powiało od morza, Ŝe zerwało dach i poniosło go aŜ do Dungarvan. Tak przynajmniej mawiali niektórzy, kiedy wypili trochę więcej. Pub zapuścił korzenie w piaski i skały Ardmore, a miejsce Shamusa za starym barem zajął jego pierworodny syn, po nim zaś jego syn i tak dalej. Pokolenia Gallagherów obsługiwały pokolenia gości, a wiodło się im na tyle dobrze, Ŝe mogli powiększyć interes, a tym samym ugościć więcej ludzi, którzy zaglądali tutaj wieczorem po dniu cięŜkiej pracy. MoŜna tu było wypić i zjeść, otrzymać strawę dla duszy i dla ciała, a takŜe ukoić serce przy muzyce, która rozbrzmiewała w pubie prawie kaŜdego wieczora. Ardmore było rybacką osadą, uzaleŜnioną od szczodrości i kaprysów morza. PoniewaŜ miało piękne plaŜe, Ŝyło takŜe z turystów. Zdane na ich kaprysy. Pub Gallaghera był jednym z punktów zbornych miasteczka. W czasach dobrych i złych - gdy łowiono duŜo ryb albo gdy morze było wzburzone i tak niemiłosiernie waliło o brzegi zatoki, iŜ nikt nie śmiał ryzykować zarzucania sieci - jego drzwi stały otworem. Dym i opary whisky, zapach gorącego gulaszu i potu męŜczyzn wsiąkły głęboko w drewniane ściany. Ciemnoczerwone ławy i krzesła okute były poczerniałymi mosięŜnymi listwami, zapewniającymi meblom trwałość. Odsłonięte belki stropowe aŜ drŜały, gdy w sobotnie wieczory muzyka przygrywała na całego. Podłoga była pokiereszowana cięŜkimi butami, porysowana stołami i krzesłami, tu i ówdzie przypalona iskrami z kominka czy z papierosa. Ale było tu czysto, poniewaŜ cztery

razy w roku, pucowano lokal do połysku, jak jakiś salon. Chlubę pubu stanowił bar, wykonany ze szlachetnego, ciemnego kasztanowca przez starego Shamusa. Jak powiadają ludzie, pozyskał materiał z drzewa powalonego przez piorun w noc świętojańską. Dzięki temu tkwiło w nim trochę magii, a ci, którzy przy nim siadywali, odczuwali jej dobroczynny wpływ. Za barem, na lustrzanej półce, radowały oko rzędy butelek. A wszystkie były czyste i błyszczące jak nowe pensy. Gallagherowie prowadzili wesoły, a zarazem wzorowo utrzymany bar. Zmywano plamy, ścierano kurz, nie zdarzyło się teŜ nigdy, Ŝeby podano coś w brudnej szklance. Kominek opalany torfem stanowił szczególną atrakcję dla turystów, o których naleŜało zabiegać, jako Ŝe byli wybredni. Przybywali tłumnie w lecie i na wiosnę, by się wygrzewać na plaŜach, rzadko pojawiali się w zimie i późną jesienią. Zaglądali do Gallaghera, by wychylić szklaneczkę, posłuchać muzyki albo spróbować któregoś z przyprawionych ziołami pasztetów. Stali bywalcy zachodzili wkrótce po wieczornym posiłku, Ŝeby pogadać i napić się piwa. Inni, gdy nadarzały się specjalne rodzinne okazje, przychodzili tu na kolacją. Mógł teŜ to być kawaler lub wdowiec, któremu znudziło się gotowanie, lub taki, który chciał troszeczkę poflirtować z Darcy Gallagher. Darcy z wielką wprawą obsługiwała salę, pracowała za barem albo w kuchni. PoniewaŜ najmniej z tego lubiła kuchnię, przy kaŜdej nadarzającej się okazji przekazywała ją w ręce swojego brata Shawna. Ci, którzy znali pub Gallaghera, wiedzieli, Ŝe szefem jest tu Aidan, najstarszy z rodzeństwa - przynajmniej od czasu, kiedy ich rodzice wyrazili chęć pozostania w Bostonie. Większość bywalców była zgodna, Ŝe po okresie włóczęgi po świecie chłopak ustatkował się i Ŝe prowadził rodzinny pub w sposób, którego nie powstydziłby się Shamus. Aidan był zadowolony z tego, co robił. Nauczył się duŜo w czasie podróŜy. Powiadano, Ŝe odziedziczył niespokojny duch po Fitzgeraldach, rodzinie ze strony matki, która, zanim wyszła za mąŜ, zjeździła kawał świata, zarabiając śpiewaniem. ZałoŜył plecak, gdy miał zaledwie osiemnaście lat, i przemierzył z nim cały kraj, a potem udał się dalej - do Anglii, Francji, Włoch, a nawet do Hiszpanii. Spędził rok w Ameryce, podziwiając góry i płaskowyŜe zachodu, praŜąc się w skwarze południa i marznąc do szpiku kości podczas zimy na północy. Był jak całe rodzeństwo muzykalny, więc śpiewał, Ŝeby zarobić na Ŝycie, albo stawał

za barem. A kiedy zobaczył wszystko, o czym marzył, w wieku dwudziestu pięciu lat wrócił do domu. Przez ostatnie sześć lat prowadził pub, mieszkając nad nim. I czekał. Nie wiedział na co, ale czekał. Nawet teraz, nalewając piwo, przysłuchiwał się jednym uchem rozmowie na wypadek, gdyby musiał dorzucić jakąś uwagę. Ci, którzy przyjrzeli mu się z bliska, mogli dostrzec skupienie w jego oczach, jasnych jak błyskawica, pod brwiami tak ciemnymi jak bezcenny bar, za którym pracował. Miał dziką, piękną celtycką twarz - długi, prosty nos, pełne, zmysłowe usta i mocną jak u boksera brodą z małym dołkiem pośrodku. Wyglądał jak typowy zabijaka - szeroki w barach, o długich ramionach i wąskich biodrach. We wczesnej młodości nierzadko wdawał się w bójki. Czasem robił to dla zabawy, a czasem, Ŝeby wyładować złość. Był dumny, Ŝe w przeciwieństwie do swojego brata Shawna nigdy nie miał złamanego nosa. Kiedy dorósł, przestał szukać zaczepek. Przyglądał się tylko światu i ufał, Ŝe znajdzie to, na co czeka. Kiedy Jude weszła do środka, natychmiast zwrócił na nią uwagę. Była taka elegancka w Ŝakiecie, ze związanymi do tyłu włosami, taka zagubiona z wielkimi oczami, badająca uwaŜnie miejsce jak łania na leśnej ścieŜce. Pomyślał, Ŝe jest bardzo atrakcyjna. PoniewaŜ napatrzył się na róŜne rzeczy w Ŝyciu, zwrócił uwagę na jej zdenerwowanie. Stanęła tuŜ obok drzwi, jak gdyby chciała juŜ stąd uciekać. Potem wyprostowała się dumnie - w tak sztuczny sposób, Ŝe aŜ go to rozbawiło - i podeszła do baru. - Dobry wieczór - powiedział Aidan, przeciągając szmatką po barze i wycierając mokre miejsca. - Czym mogę słuŜyć? Poprosiła o kieliszek białego wina. Kiedy uśmiechnął się w odpowiedzi, nie wiadomo czemu serce zabiło jej mocniej. Pomyślała, Ŝe wszyscy tutaj są wspaniali. Nie spieszył się ze spełnieniem jej zamówienia. Oparł się wygodnie o bar, zbliŜając do niej swą cudowną twarz, przekrzywiając zawadiacko głowę i unosząc brwi. - CzyŜbyś się zgubiła, kochanie? - Nie, nie zgubiłam się. Czy mogę dostać kieliszek białego wina? Chardonnay, jeśli to moŜliwe. - Wszystko, co zechcesz - odparł, ale nie wykonał Ŝadnego ruchu. - Nie jesteś