PROLOG
James Sladerman ściągnął brwi w gniewnym grymasie. Marszczył je tak od rana,
odkąd otrzymał wezwanie do nadkomisarza Dodsona. Głęboko zaciągnął się dymem i zdusił
niedopałek w popielniczce na wysokiej nóżce. Trwał w bezruchu. Umiał czekać.
Nie dalej jak poprzedniej nocy spędził pięć godzin w ciemnym, zimnym samochodzie,
w dzielnicy, gdzie najlepiej mieć oczy z tyłu głowy i dodatkową parą rąk do pilnowania
portfela. Był to zmarnowany czas, bo obserwacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. On
jednak doskonale zdawał sobie sprawą, że praca policjanta to głównie nuda, przekładanie
papierków i kilometrowe spacery, a wszystko okraszone garścią przemocy. Gdyby miał
wybierać, wolałby spędzić pięć godzin na czatach niż dwadzieścia minut przed gabinetem
nadkomisarza. W korytarzu unosił się zapach cytrynowego płynu do czyszczenia mebli, a
teraz jeszcze dym z jego papierosa. Pod wprawnymi palcami sekretarki klekotała monotonnie
maszyna do pisania.
Czego on chce, do cholery? - głowił się Slade. Od początku służby w policji starannie
omijał wszelkie biura, bo nic znosił papierkowej roboty. Pokonał długą drogę od szeregowego
do detektywa, lecz niewiele było okazji, podczas których szlaki Dodsona i jego mogły się
skrzyżować.
Spotkał go na pogrzebie ojca. Kapitana Thomasa C. Sladermana pochowano z wszelką
pompą należną policjantowi po dwudziestu ośmiu latach służby. I po śmierci w akcji. Slade
zapamiętał, że nadkomisarz składał kondolencje jego matce i siostrze. Z nim samym też
zamienił kilka ciepłych słów. Być może Dodson odbierał tę stratą do pewnego stopnia
osobiście; przed laty on i Tom Sladerman byli partnerami. Ich drogi szybko się rozeszły:
jeden wybrał bezpieczną posadą w administracji, drugiego pociągało ryzyko.
Jeszcze tylko raz Slade rozmawiał z Dodsonem w cztery oczy. Leżał wtedy w szpitalu,
ranny. To, że nadkomisarz odwiedza zwykłego detektywa, rozniosło się szerokim echem i
wzbudziło plotki, które Slade'a denerwowały i zawstydzały.
Również i tym razem na całym posterunku będzie aż huczało, gdy się dowiedzą, że
stary go wezwał. Zmarszczka na jego czole się pogłębiła. Przez krótką chwilą rozważał, czy
nic dopuścił się jakiegoś niedopatrzenia w procedurze, i zaraz skarcił się w duchu, że się
denerwuje jak uczniak wezwany przed oblicze dyrektora szkoły.
Niech to diabli. Niespokojnie wiercił się na krześle. Było miękkie, za miękkie i za
niskie. W poszukiwaniu wygodniejszej pozycji wyprostował długie nogi. Zmrużył oczy. Po
tej rozmowie czeka go kolejna noc na czatach. Jeśli tym razem się uda, może zdoła
wygospodarować kilka wieczorów na pisanie. Przy odrobinie szczęścia i nie za dużej ilości
pracy skończy powieść w ciągu miesiąca. Zapomniał o całym świecie, konstruując w myśli
następny rozdział.
- Sierżant Sladerman?
Zły, że się mu przeszkadza, uniósł powieki. Po chwili ponura mina znikła bez śladu;
uświadomił sobie, że tracił czas, wpatrując się w podłogą. Sekretarka nadkomisarza stanowiła
dużo ciekawszy widok. Uśmiechnął się szeroko.
- Pan nadkomisarz pana prosi. - Odwzajemniła jego uśmiech. Szkoda, że dopiero teraz
patrzy na nią takim wzrokiem, przedtem był nadęty i ponury. Żadna kobieta nic oparłaby się
jego urodzie: pociągłej twarzy o regularnych rysach i smagłej karnacji, spadku po włoskich
przodkach ze strony matki. Kiedy był poważny, jego usta zaciskały się w wąską kreskę, ale
teraz, wygięte w chłopięcym uśmiechu, świadczyły o gorącej krwi Czarne włosy i szare oczy
zrobiłyby wrażenie na każdej, zwłaszcza że włosy były gęste i niesforne, a oczy przenikliwe i
tajemnicze. Interesujący facet, oceniła obserwując, jak powoli wstaje z krzesła.
Szedł za nią w stronę dębowych drzwi. Zauważył, że na serdecznym palcu lewej ręki
nie ma obrączki. Przez chwilą zastanawiał się, czy wychodząc nic poprosić jej o numer
telefonu. Zapomniał o tym, gdy wszedł do gabinetu nadkomisarza.
Na prawej ścianie wisiała litografia Perilla - samotny kowboj na koniu. Na lewej
widniały liczne dyplomy, pochwały i oprawione fotografie. Nawet jeśli Slade uznał to za
dosyć nietypowe zestawienie, zachował spostrzeżenie dla siebie. Przy oknie stało biurko z
ciemnego dębu. Piętrzyły się na nim sterty papierów, pozłacany stojak na długopisy i kilka
oprawionych fotografii. Za tym bałaganem siedział Dodson, nieduży, schludny człowieczek,
który Slade'owi zawsze przypominał raczej wiejskiego proboszcza niż nadkomisarza policji
Nowego Jorku. Miał spokojne, niewinne, niebieskie oczy i zdrowe rumiane policzki. We
włosach połyskiwały siwe pasma. Wyglądał jak wiejski dżentelmen, ale ponura mina
zaprzeczała dobrodusznemu wyglądowi.
- Dzień dobry, sierżancie Sladerman. - Gestem dał mu znak, żeby usiadł. Wykapany
ojciec, ocenił w myśli, obserwując młodszego mężczyzną. - Długo czekałeś, chłopcze?
- Trochę.
Dodson z trudem powstrzymał uśmiech. Naprawdę podobny do ojca, tyle że chyba
bardziej niż praca w policji interesuje go pisanie. Tom zawsze zbywał to machnięciem ręki.
Dodson pamiętał, jak powtarzał: „Mój chłopak jest gliniarzem, i to dobrym gliniarzem”, w co
zresztą nadkomisarz wcale nic wątpił, zwłaszcza w tej chwili.
- Co w domu? - zapytał od niechcenia, nie spuszczając z niego spojrzenia pozornie
naiwnych oczu.
- Dziękuję, sir, wszystko w porządku.
- Janiec zadowolona z pobytu w college'u? - Poczęstował Slade'a cygarem. Kiedy ten
odmówił, zapalił sam. Slade odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Zastanowiło go, skąd
Dodson wiedział, co robi jego siostra.
- Tak, bardzo.
- A jak tam pisanie?
Musiał skupić całą siłę woli, żeby nie okazać zdumienia. Nie zmienił się ani wyraz
jego oczu, ani spokojny głos.
- Jakoś leci.
Nie pora na pogaduszki, stwierdził w myśli Dodson, strzepując popiół z cygara.
Chłopak aż się pali, żeby stąd wyjść. Pozycja nadkomisarza dawała mu jednak pewną
przewagę. Zaciągnął się głęboko. Obserwował, jak dym leniwie wzbija się pod sufit.
- Czytałem twoje opowiadanie w „Mirror” - rzucił. - Niezłe.
- Dziękują. - O co mu. do cholery, chodzi? Slade powoli tracił cierpliwość.
- Nic powiodło się z powieścią? Slade zmrużył oczy.
- Jeszcze nie.
Dodson poprawił się w fotelu i z namysłem przyglądał się siedzącemu naprzeciwko
mężczyźnie. Podobny do ojca jak dwie krople wody, również fizycznie, skonstatował. Ta
sama pociągła twarz, przystojna i twarda zarazem. Ciekawe, czy uśmiech syna jest równie
rozbrajający jak ojca. Oczy miał po matce - ciemnoszare, zamyślone, skrywające uczucia.
Dotychczasowa kariera w policji? Nie uchodził co prawda za tak błyskotliwego, narwanego
glinę jak ojciec, za to był rzetelny i skrupulatny. I, dzięki Bogu, nie tak impulsywny. Po latach
służby, w tym trzech w wydziale zabójstw, można go ze spokojnym sumieniem uznać za do-
świadczonego policjanta. Nowojorski gliniarz albo jest doświadczony w wieku trzydziestu
dwóch lat, albo nie żyje. Slade był znany z zimnej krwi, może zbyt zimnej, ale nigdy nie
popełniał błędów. Dodson nie potrzebował człowieka, który szuka kłopotów, tylko takiego,
który wie, co zrobić, kiedy kłopoty odnajdą jego.
- Slade... - Pozwolił sobie na mały uśmieszek. - Tak cię nazywają, prawda?
- Tak jest, sir. - Uśmiech obudził w nim niepokój, poufałość wprawiła w zakłopotanie.
- Na pewno słyszałeś o sędzim Lawrensie Winslowie.
Najpierw poczuł ciekawość, dopiero po chwili skupił się na tyle, by poszukać w
pamięci.
- Sędzia w sądzie apelacyjnym Nowego Jorku, jakieś piętnaście lat temu wybrano go
sędzią Sądu Najwyższego stanu Connecticut. Zmarł na atak serca jakieś cztery czy pięć lat
temu.
Dane i fakty, przemknęło Dodsonowi przez głowę. Chłopak nie rzuca słów na wiatr.
- Był także diabelnie dobrym prawnikiem, sędzią, który jak mało kto pojmował ideę
sprawiedliwości. I dobrym człowiekiem. Wdowa po nim powtórnie wyszła za mąż dwa lata
temu i teraz, mieszka na południu Francji.
I co z tego? Slade'a na nowo ogarnęła niecierpliwość.
- Jestem ojcem chrzestnym jego córki, Jessiki. Slade nadal nie wiedział o co chodzi.
Dodson spojrzał mu w oczy. - Mieszka w rodzinnej posiadłości niedaleko Westport. Piękny
dom, przy plaży. Spokojny, cichy. - Zabębnił palcami o powierzchnię biurka. - Idealne
miejsce dla pisarza.
W głowie Slade'a zrodziło się nieprzyjemne podejrzenie. Czym prędzej odepchnął je
od siebie.
- Pewnie tak. - Czyżby stary bawił się w swata? O mało nie parsknął śmiechem na tę
myśl. Nie, to absurdalne.
- W ciągu minionych dziewięciu miesięcy w Europie zanotowano serię kradzieży.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Slade'a do tego stopnia, że nie udało mu się
opanować wyrazu zdumienia na twarzy. Dopiero po chwili uniósł pytająco brew.
- Poważnych kradzieży - kontynuował Dodson. - Głównie z muzeów. Giną klejnoty,
monety, znaczki pocztowe. We Francji. Hiszpanii, Włoszech, Anglii... na razie wszystko
wskazuje na to, że kradzione dobra przemycane są do Stanów.
- Przemyt to działka federalnych - rzucił Slade. Nie ma nic wspólnego z detektywem z
wydziału zabójstw i czyjąś rozpieszczoną córeczką, dodał w myśli. Do głowy przychodziły
mu różne niemiłe podejrzenia. Starał się je zignorować.
- Przemyt to działka federalnych - zgodził się Dodson, nieco zbyt gorliwie, jak na gust
Slade'a. Złożył dłonie i obserwował młodego mężczyznę znad czubków palców. - Mam
znajomości w FBI. Konsultowali się ze mną ze względu na... delikatny charakter tej sprawy. -
Przerwał na wystarczająco długą chwilę, by Slade mógł się odezwać, gdyby chciał. - Trop
prowadzi do małego ekskluzywnego sklepu z antykami. Zdaniem federalnych tam tkwi mózg
całej operacji. Z moich informacji wynika, że złodzieje ograniczyli liczbę możliwych
punktów odbioru kradzionych rzeczy, a ten sklepik należy do nich. Prawdopodobnie ktoś z
personelu macza palce w całym przedsięwzięciu. - Urwał, zajęty poprawianiem fotografii w
srebrnej ramce. - Chcą umieścić tam kogoś incognito ,żeby główny przestępca tym razem się
im nie wymknął. Jest bardzo przebiegły - mruknął jakby do siebie.
Znowu zamilkł na chwilę, żeby dać Slade'owi okazję do wypowiedzenia swojego
zdania, i podjął przerwany wątek, gdy młodszy mężczyzna nic odezwał się ani słowem.
- Zakłada się, że kradzione precjoza są ukrywane w antykach., przywożone do tego
sklepu i stamtąd wysyłane dalej.
- Więc federalni mają wszystko pod kontrolą. - Slade z trudem ukrywał
zniecierpliwienie. Nerwowo sięgnął po papierosa.
- Wynikły pewne komplikacje. - Dodson zaczekał na syk zapalanej zapałki i jasny
płomień. - Nie ma żadnych konkretnych dowodów. Nie znają tożsamości szefa gangu. Płotki,
i owszem, ale chodzi, o głównego organizatora... albo organizatorkę - zakończył cicho.
Nowy ton w jego głosie sprawił, że w oczach Slade'a błysnęło zainteresowanie. Nie
zapalaj się, upomniał się w myśli. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nic pozwolił sobie na
zadanie pytań, które cisnęły mu się na usta. Zamiast tego głęboko zaciągnął się papierosem i
czekał.
- To nie wszystko. - Po raz pierwszy, odkąd Slade wszedł do gabinetu Dodson okazał
zdenerwowanie. Nerwowo bawił się pozłacanym wiecznym piórem. - Antykwariat, do
którego prawdopodobnie trafiają meble z ukrytymi wewnątrz klejnotami, należy do mojej
córki chrzestnej.
Ciemne brwi lekko się uniosły, ale z szarych oczu nic dało się niczego wyczytać.
- Do córki sędziego Winslowa.
- Zakładają, że Jessica nie ma pojęcia o niezgodnym z prawem wykorzystaniem jej
sklepu, jeśli oczywiście coś takiego w ogóle ma miejsce. - Ponownie sięgnął po pióro. Tym
razem ukrył je w złożonych dłoniach. - Ja wiem, że ona jest niewinna. Nie tylko dlatego, że
jest moją chrześnicą - rzucił, uprzedzając słowa Slade'a. - Przede wszystkim dlatego, że ją
znam. Jest równie uczciwa jak jej ojciec. Bardzo go kochała i podziwiała. Poza tym -
ostrożnie odłożył pióro na biurko - nie potrzebuje tych pieniędzy.
- Jasne, nie potrzebuje - mruknął Slade. Oczami wyobraźni ujrzał rozpieszczoną
dziedziczkę z mnóstwem pieniędzy i czasu do zabicia. Robi to dla dreszczyku emocji,
pomyślał. Co za odmiana po ciągłych przyjęciach i zakupach.
- Federalni zacieśniają sieci - mówił Dodson. - W ciągu najbliższych tygodni rozpęta
się burza, a to może się okazać dla niej niebezpieczne. - Slade z trudem powstrzymał
pogardliwe parsknięcie. - Nie będzie mogła tłumaczyć się niewiedzą, jeśli się okaże, że to jej
antykwariat... Namawiałem ją, żeby przyjechała do Nowego Jorku z wizytą, ale.... - urwał. Na
jego twarzy irytacja walczyła z rozbawieniem. - Jessica jest uparta. Twierdzi, że nic ma czasu
i że to ja powinienem ją odwiedzić. - Dodson potrząsnął głową i westchnął przeciągle. -
Brałem to pod uwagę, lecz moja obecność mogłaby zagrozić całej operacji. Niemniej
uważam, że Jessica potrzebuje ochrony. Dyskretnej ochrony. Kogoś, kto da sobie radę w
każdej sytuacji, kto może przebywać w pobliżu, nic budząc podejrzeń. - Na jego ustach
pojawił się nikły uśmiech. - Kogoś, kto mógłby pomagać w śledztwie od wewnątrz.
Slade zmarszczył brwi. Ta rozmowa podobała mu się coraz mniej. Zdusił niedopałek
w popielniczce, żeby zyskać trochę czasu.
- A jak, pana zdaniem, miałbym to zrobić?
Dodson uśmiechnął się szeroko. Podobała mu się i irytacja Slade'a, i jego
bezpośredniość.
- Jessica zrobi, o co poproszę... do pewnego stopnia. - Poprawił się na wyściełanym
krześle. - Ostatnio ciągle narzeka na bałagan w bibliotece i skarży się, że nie ma czasu, żeby
wszystko uporządkować i skatalogować. Zadzwonię i powiem, że wysyłam do niej syna
starego przyjaciela mojego i jej ojca. To prawda, tak przy okazji - rzucił. - Tom i Lany znali
się przed laty. Prosta sprawa. Jesteś pisarzem, który potrzebuje spokoju. W zamian za gościnę
uporządkujesz jej księgozbiór.
Oczy Slade'a pociemniały, kiedy słuchał wywodu Dodsona.
- Jurysdykcja... - zaczął.
- To papierkowa robota - zbył go nadkomisarz. - Zajmę się tym. Bądź co bądź, po
wszystkim cały splendor przypadnie chłopcom z FBI.
- A ja mam bawić się w bibliotekarza i niańkę. - Slade skrzywił się z niesmakiem. -
Proszę posłuchać, jestem o tyle - tu złożył palec wskazujący i kciuk razem - od aresztowania
mordercy Bitronellego. Jeśli...
- I dobrze. - Dodson nie dał mu dokończyć. W jego głosie pojawiły się stalowe nuty. -
Prasa ma niezłe używanie naszym kosztem przez tę sprawę. A skoro jesteś tak blisko... -
zignorował wściekłe spojrzenie Slade'a. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś za kilka dni
wyruszył do Connecticut. Federalnym zależy na obecności gliny w domu. Gliny, który ma
oczy i uszy otwarte. Sprawdzili cię i popierają mój wybór.
- No, świetnie - burknął Slade podnosząc się z krzesła. - Jestem w zabójstwach, nic we
włamaniach.
- Jesteś policjantem - poprawił oschle Dodson.
- Taak. - Niańczyć zepsutą bogaczkę, która albo szmugluje dla rozrywki, albo jest zbyt
tępa, żeby widzieć, co się dzieje pod jej własnym nosem... dobre sobie - podsumował Slade ze
złością. - Świetnie - powtórzył.
Niech tylko Janiec skończy college, zaraz rzuci służbę w policji i poświęci się
wyłącznie pisaniu. Miał dosyć. Dosyć cierpienia, które widywał niemal codziennie Dosyć
brudu, fałszu, najgorszych ludzkich cech, z którymi stykał się w czasie pracy. Przede
wszystkim zaś miał dosyć ulgi w oczach matki, gdy wieczorem wracał do domu cały i
zdrowy. Z westchnieniem pogodził się z decyzją przełożonego. Może kilka tygodni w Con-
necticut dobrze mu zrobi, w każdym razie będzie to jakaś odmiana. Kiedy? - zapytał zwięźle.
- Pojutrze. - Dodson miał gotową odpowiedź. - Opowiem ci wszystko, a potem zadzwonię do
Jessiki i uprzedzą o twoim przyjeździe. Opadł na krzesło i wzruszył ramionami.
1
Jesień, ozłacająca drzewa, wisiała w powietrzu. Kolory ostro odcinały się od
błękitnego nieba. Wstążka szosy wiła się wśród wzgórz na wschód, do Atlantyku. Przez
otwarte okno samochodu wdzierał się środka rześki, pachnący wiatr. Slade nie pamiętał,
kiedy ostatnio oddychał równie świeżym powietrzem, bez spalin i miejskich wyziewów.
Kiedy wyda powieść, namówi matkę i siostrę na wyjazd z miasta. Zamieszkają na wsi albo
nad morzem. Zawsze myślał kiedy, nigdy jeśli. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Jeszcze jeden rok na służbie, jeszcze jeden rok mozolnego gromadzenia pieniędzy na
czesne, a potem... Potrząsnął głową i nastawił głośniej radio. Nie ma sensu planować, co
będzie za rok. Nie przyjechał do Connecticut, żeby zachwycać się krajobrazem. Czeka go tu
zadanie, na dodatek takie, na które wcale nie miał ochoty.
Jessica Winslow, lat dwadzieścia siedem. Jedyne dziecko sędziego Lawrence'a
Winslowa i Lorraine Nordan Winslow. Absolwentka Radcliffe, wzorowa studentka. Na
pewno była również cheerleaderką, złośliwie przemknęło mu przez głowę. Bluzeczki na
guziczki, koński ogon, drogie, nudne sweterki i mokasyny od Gucciego.
Starał się nie uprzedzić do niej za bardzo, więc ponownie skoncentrował się na
faktach. Przed czterema laty otworzyła antykwariat „House of Winslow”. Jeszcze dwa lata
temu sama dokonywała większości zakupów. Niezłe usprawiedliwienie, żeby obijać się po
Europie, stwierdził, włączając kierunkowskaz.
Michael Adams, asystent Jessiki Winslow, obecnie zaopatrzeniowiec. Trzydzieści dwa
lata, absolwent Yale. No pewnie. Slade z irytacją wydmuchał kłąb dymu w powietrze. Syn
Roberta i Marion Adamsów innej szacownej rodziny z Connecticut. Choć nie padło ani jedno
konkretne słowo, był świadom, że właśnie na tego człowieka ma zwrócić szczególną uwagę.
W zadumie potarł czoło. Jako główny zaopatrzeniowiec Adams mógł swobodnie prowadzić
całą operację, czy to z Europy, czy ze Stanów.
David Ryce, sprzedawca. Pracuje od półtora roku. Dwadzieścia trzy lata. Syn
Elizabeth Ryce, gospodyni Winslowów. Według Dodsona Jessica często powierzała sklep
jego pieczy. Tym sposobem mógłby odbierać nielegalne przesyłki.
Odtworzył w myślach listę personelu domu Winslowów. Ogrodnik, kucharka,
gospodyni, pokojówka. Dobry Boże. Ogarnął go niesmak. I to wszystko dla jednej osoby.
Prawdopodobnie nic umiałaby ugotować jajka na miękko, choćby od tego zależało jej życie.
Brama do posiadłości była otwarta. Na szerokim podjeździe mogłyby się spokojnie
wyminąć dwa samochody. Wjechał w krętą aleję, obrzeżoną krzewami azalii. Niewidoczny
ptak zaniósł się głośnym trelem, potem zamilkł. Slade jechał jeszcze ćwierć mili, zanim
zatrzymał się przed domem.
Budynek, choć duży, nie przytłaczał ogromem. Slade przyznał to niechętnie. Słońce i
morskie powietrze nadały ścianom delikatny, pastelowy odcień. Z komina wzbijała się ku
niebu smużka dymu. Szare okiennice były na tyle solidne, że nie pełniły wyłącznie funkcji
dekoracyjnej; w razie sztormu stanowiłyby dodatkowe zabezpieczenie. Chryzantemy
pachniały tak intensywnie, że najpierw je poczuł, dopiero później zobaczył.
Kwiaty były piękne, dorodne, olbrzymie kule złota i miedzi. Stanowiły wspaniały
kontrast dla azaliowych krzewów. Oczarowały go właśnie kwiaty i korzenny zapach dymu.
Wyczuwał tutaj nie gnuśność, lecz spokój, którego tak rzadko miał okazję zaznać. Szybko się
otrząsnął. Energicznym krokiem podszedł do drzwi i z całej siły zapukał. Nie znosił
dzwonków.
Otworzyły się po niecałej minucie. Musiał opuścić głowę, żeby spojrzeć na drobną
kobietę o siwych włosach. Miała dobroduszną, choć brzydką twarz. Zapach sosnowego płynu
do mycia naczyń kojarzył mu się z matką.
- Słucham pana? - odezwała się najczystszym akcentem z Nowej Anglii.
- James Sladerman. Panna Winslow mnie oczekuje. Kobieta omiotła go badawczym
spojrzeniem ciemnych oczu.
- Pan jest tym pisarzem - stwierdziła. Najwyraźniej jej nie zaimponował. Cofnęła się,
żeby mógł wejść do środka.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, ciekawie rozejrzał się po wnętrzu. Dębowy parkiet
nosił ślady zużycia mimo starannej pielęgnacji. Od tapety koloru kości słoniowej odcinały się
obrazy. Na okrągłym stoliku królował wazon z jasnozielonego szkła, pełen jesiennych
kwiatów. Nie było tu ostentacyjnych dowodów bogactwa, ale dobrobyt wyzierał z każdego
kąta. Kiedyś widział reprodukcję obrazka wiszącego z prawej strony w jakimś albumie o
sztuce. Niebieska chusta, nonszalancko rzucona na poręcz, była z czystego jedwabiu.
Slade właśnie odwracał się w stronę gospodyni, kiedy jego uwagę przykuł tupot u
szczytu schodów.
Zbiegała w obłoku jasnych włosów i szeleście spódnicy. Stukot obcasów na
drewnianych stopniach zakłócał ciszę domostwa. Slade czuł bijącą od dziewczyny energię i
temperament.
- Betsy, twoja głowa w tym, żeby David nie wstawał, dopóki nie spadnie gorączka.
Cholera, cholera, cholera! Spóźnię się. Gdzie kluczyki?
Zatrzymała się gwałtownie cztery cale od Slade'a. Mało brakowało, a straciłaby
równowagę. Odruchowo wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Zdyszana, podniosła na niego
wzrok.
Miała delikatną twarz; jasna cera, regularne rysy. Jedynie lekko wystające kości
policzkowe wskazywały na ukrytą siłę, na prymitywne dziedzictwo. Zastanawiał się, po kim.
Indianie? Wikingowie? Celtowie? Miała duże oczy koloru dojrzałej whisky, pod gęstymi
brwiami, teraz uniesionymi w zdziwieniu. Między nimi widniała malutka zmarszczka.
Oznaka uporu, stwierdził. Jego siostra ma taką samą. Jaka ona drobna, zauważył. Ledwie
sięgała mu do ramienia. Pachniała jesienią - kwiatami i dymem. Nagle poczuł stare jak świat
pragnienie - pragnienie kobiety. Gwałtownie puścił szczupłe ramię w wełnianym żakiecie.
- To pan Sladerman - oznajmiła Betsy. - Ten pisarz.
- Ach, tak. - Uśmiech wygładził zmarszczkę między brwiami. - Wujek Charlie mówił,
że pan przyjedzie.
Minęła długa chwila, zanim Slade pojął, że wujek Charlie i Dodson to jedna i ta sama
osoba. Nie wiedział, na co ma większą ochotę: zakląć siarczyście czy roześmiać się na cały
głos. Zamiast tego uścisnął jej dłoń.
- Charlie wspominał, że przyda się pani trochę pomocy przy katalogowaniu biblioteki,
panno Winslow.
- Trochę? Zabawnie przewróciła oczami. - Wyraził się bardzo delikatnie.
Księgozbiór... Jezu, przepraszam, że wychodzę zaraz po pana przyjeździe, ale mój pomocnik
jest chory, a zaopatrzeniowiec ciągle w Europie... - nerwowo zerknęła na zegarek. -
Właściwie już od dziesięciu minut powinnam być w sklepie. Umówiłam się z klientem...
- Proszę się nie denerwować. - Jeśli ta postrzelona wariatka prowadzi sklep, to on jest
chińskim mandarynem. Uśmiechnął się szeroko. - Będę miał czas, żeby się rozejrzeć po
okolicy.
- Dobrze. A więc do zobaczenia na kolacji. Obróciła się na pięcie, mamrocząc coś o
kluczykach.
- Ma je pani w ręku - poinformował spokojnie.
- Ależ jestem głupia. - Z westchnieniem spojrzała na zaciśniętą dłoń. - Im bardziej się
spieszę, tym gorzej. - Podniosła na niego rozbawione oczy. - Proszę sobie dzisiaj nie
zawracać głowy biblioteką. Jeszcze przerazi się pan tak bardzo, że ucieknie, zanim będę miała
okazję załagodzić szok. Betsy - odwróciła się w progu - powiedz Davidowi, że go wyleję,
jeśli wstanie z łóżka. Cześć.
Drzwi zamknęły się z hukiem. Betsy mlasnęła z dezaprobatą.
Dziesięć minut później Slade oglądał przydzielony mu apartament. Był niewiele
mniejszy od mieszkania, w którym się wychował. Podłogę pokrywał dywan, wypłowiały, lecz
niewątpliwie cenny. W kominku z czarnego marmuru piętrzyły się polana. Czekały na ogień.
W niewielkim saloniku centralne miejsce zajmowało masywne biurko, ozdobione wazonem
chryzantem, kałamarzem i mosiężnym przyciskiem do papieru. Bez chwili wahania zsunął
bibeloty na bok; umieści tu swoją maszynę do pisania.
O ile postawi na swoim, pisanie będzie czymś więcej niż usprawiedliwieniem jego
obecności w tym domu. Postara się solidnie zabrać do roboty. Oczywiście, ma jeszcze na
głowie tę nieszczęsną bibliotekę. Z westchnieniem opuścił apartament i zszedł na dół.
Przechadzał się po pokojach; tkwiący w nim glina zapamiętywał układ pomieszczeń, pisarz
analizował wystrój.
Po zwiedzeniu piętra niechętnie przyznał, że Jessica ma nienaganny gust. Tylko
nuworysze ulegają czarowi ostentacji. Mała Winslow preferowała zgaszone, pastelowe kolory
i proste, czyste linie. Częściowo także w sposobie ubierania się, stwierdził, przypomniawszy
sobie jej kostium, pod którym miała intensywnie - żeby nie powiedzieć jadowicie - zieloną
bluzkę. Ciekawe, o czym to świadczy.
Zatrzymał się w pół kroku i pieszczotliwie musnął dłonią pianino z. różanego drzewa.
W porównaniu z. tym tutaj stary grat, na który chuchała i dmuchała jego matka, nadawał się
tylko na podpałkę. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Biblioteka. Wciągnął w nozdrza zapach kurzu i skóry, pochłaniając wzrokiem
największy prywatny księgozbiór, jaki mu się zdarzyło widzieć. Po raz. pierwszy, odkąd
Dodson wezwał go do siebie, Slade'a ogarnęło zadowolenie. Niewiele czasu potrzebował, by
się zorientować, że czytane książki odkładano na miejsce nader beztrosko. Szybkim krokiem
przeszedł przez cały pokój i jednym susem pokonał dwa stopnie wiodące na drugi poziom.
Nic nader beztrosko, poprawił się w myśli; w ogóle nie odkładano ich na miejsce. Przesunął
palcem wzdłuż grzbietów. Kurt Vonnegut sąsiadował z. Robertem Burnsem.
Będę miał pełne ręce roboty, skonstatował. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby to
był jedyny cel jego wizyty. Rozejrzał się dokoła i na chybił trafił wyciągnął jeden tom. Na
razie nie mogę nic zrobić w sprawie Jessiki Winslow, rozgrzeszył się, zanim zagłębił się w
lekturze.
Jessica wjechała na parking przed antykwariatem i odetchnęła z ulgą, widząc, że jest
pusty. Spóźniła się, ale klient spóźniał się jeszcze bardziej. Albo znudziło mu się czekanie na
nią i odjechał. Na tę myśl zmarszczyła gniewnie brwi. Zmełła w ustach przekleństwo i
podbiegła do drzwi. Chwilę pomocowała się z zamkiem i weszła do sklepu. Nerwowo biegała
od okna do okna, podnosiła żaluzje, wpuszczała światło słoneczne. Stukając obcasami
powędrowała na zaplecze, napełniła czajnik, podlała bluszcz na oknie, postawiła czajnik na
kuchence. W połowic drogi z powrotem do sklepu cofnęła się, zapaliła gaz i zadowolona z
siebie wróciła za ladę.
Sklep nie był duży, ale też Jessica nigdy tego nie chciała. Wymarzyła sobie
antykwariat przytulny, o domowej atmosferze, i taki właśnie stworzyła. Na dodatek wywarła
na nim swoje niezatarte piętno. Antykwariat znaczył dla niej znacznie więcej niż tylko
miejsce pracy; był jej dziełem, jej miłością. Skrupulatnie prowadziła księgowość, wypełniała
księgi, rachunki, faktury. Może dlatego w pozostałych sferach życia była tak bardzo
niezorganizowana.
Sklep stanowił najważniejszy element jej życia; było tak, od kiedy go otworzyła.
Początkowo szukała czegoś, czym mogłaby zapełnić bezczynne dni po skończeniu college'u.
Pomysł narodził się powoli i powoli dojrzewał. Jessica miała w sobie nadmiar energii i
zapału, więc kiedy podjęta ostateczną decyzję, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wła-
śnie zapal i energia pozwoliły jej odnieść sukces. Sklep przynosił dochód. Pieniądze same w
sobie znaczyły niewiele, ale fakt, że zarabiał je antykwariat, stawiał sprawą w zupełnie innym
świetle.
Przez pół roku jeździła po całej Nowej Anglii, ba, po Europie, w poszukiwaniu
ciekawych towarów. Nic stawiała na ilość, lecz na jakość. Wkrótce po otwarciu pojawili się
pierwsi klienci, głównie przyjaciele i znajomi przyjaciół. Nie zabrakło także ciekawskich,
którzy nie mogli odmówić sobie obejrzenia córki sędziego Winslowa za sklepową ladą.
Jessica nic miała nic przeciwko temu. Klient to klient, a zadowolony klient to najlepsza
reklama, jaką sobie można wyobrazić.
Pierwsze dwa lata prowadziła sklep zupełnie sama. Nawet do głowy jej nie przyszło,
iż firma rozwinie się do tego stopnia, że będzie musiała zatrudnić kogoś do pomocy. Kiedy
już do tego doszło, powierzyła Michaelowi Adamsowi funkcję zaopatrzeniowca. Był
przystojny, czarujący i znał się na rzeczy. Klientki go uwielbiały. Z czasem oficjalne stosunki
między szefową a podwładnym ustąpiły miejsca wzajemnej przyjaźni.
Ponieważ interes kwitł, zatrudniła jeszcze Davida Ryce'a. Młodziutki, prawic
chłopiec, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić; gotów był wpakować się w kłopoty przy
najbliższej okazji. Zaproponowała mu pracę, bo razem dorastali; z czasem nauczyła się na
nim polegać. Doskonale radził sobie z rachunkami, miał fenomenalną pamięć do szczegółów,
a poza tym cechował go ów specyficzny spryt ulicznika, który sprawiał, że było jej
przyjemnie mieć go w swojej firmie.
Spryt ulicznika. Dziwne, ale te słowa przywiodły jej na myśl Jamesa Sladermana.
Podczas krótkiej wymiany zdań na schodach wyczula w nim coś specyficznego. Przeczucie
podpowiadało, że jest to człowiek, który da sobie radę. W pracy? Być może. W ciemnej
uliczce? Z pewnością. Z niewyraźnym uśmiechem wsunęła ręce do kieszeni. Skąd jej to w
ogóle przyszło do głowy?
W palcach, które zacisnęły się na jej ramieniu, była siła. Jego ciało emanowało mocą
Ale nie, nie o to chodzi To jego oczy... Gdy ujrzała w nich pewną twardość, o dziwo, nie
przestraszyła się ani nie poczuła niechęci. Raczej odwrotnie, pociągało ją to. Nie bała się
nawet podczas tych trzech czy czterech sekund, kiedy patrzył jej prosto w oczy, zdając się
przenikać wzrokiem na wylot. Uświadomiła sobie, że czuła się wtedy bezpieczna. Coś
takiego. W zadumie zagryzła dolną wargę. Dlaczego niby poczuła się nagle bezpieczna?
Przecież nic jej nic zagraża.
Dzwonek na drzwiach oznajmił przybycie klienta. Jessica odsunęła na bok wszelkie
myśli.
- Dzień dobry, panno Winslow, i przepraszam za spóźnienie.
- Nie ma o czym mówić, panie Chambers. - W pierwszym odruchu zamierzała
wyznać, że ona również nie przybyła punktualnie, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Za
jej plecami zagwizdał czajnik. - Właśnie robię herbatę. Może napije się pan ze mną zanim
obejrzymy nowe tabakierki?
Chambers zdjął z łysiejącej głowy śmieszny kapelusik.
- Z wielką przyjemnością. Doprawdy, jestem pani wielce zobowiązany, że informuje
mnie pani o każdej nowej dostawie. - Uśmiechnął się szeroko, eksponując piękne sztuczne
zęby.
- Wic pan chyba, że nie pozwoliłabym nikomu dotknąć nowych tabakierek, dopóki
pan ich nic obejrzy. - Zalała torebki wrzątkiem. - Michael wynalazł je we Francji. Dwie są
wyjątkowe, na pewno się panu spodobają.
Tak jak przypuszczała, do gustu przypadła mu zwłaszcza ta ozdobna. Uśmiechnęła się
do siebie i ostrożnie podniosła tacę. Chambers żywił wielką słabość do przesadnie
zdobionych puzderek, które przed wiekami nosili mężczyźni z żabotami pod szyją Zerknęła
kątem oka na pulchną postać. Ciekawe, czy wyobraża sobie, że jest księciem regentem albo'
przynajmniej hrabią. Nieważne jednak, jakie motywy nim kierowały; był dobrym, stałym
klientem i nieraz już polecał jej sklep znajomym I na swój dziwaczny sposób jest uroczy,
przyznała, stawiając tacę na stole.
- Cukru? - zaproponowała.
- Och nic, nic powinienem - Chambers znacząco poklepał się po okrągłym brzuszku. -
Ale może wyjątkowo, jedną kosteczkę... - Ukradkiem zerknął na jej uda, gdy zakładała nogę
na nogę. Co za szkoda, westchnął bezgłośnie, że nie jest o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy wychodził, ściskał w garści dwie osiemnastowieczne tabakierki. Jessica miała
właśnie wypisać fakturę, kiedy ciszę przerwał warkot silnika. Podniosła wzrok i zobaczyła
dużą ciężarówkę parkującą przed sklepem. Rozpoznała logo na drzwiczkach szoferki i
ściągnęła brwi w zdumieniu. Dałaby sobie rękę uciąć, że najbliższa dostawa od Michaela bę-
dzie dopiero nazajutrz.
Pomachała kierowcy i wyszła mu na spotkanie.
- Szanowanko, panno Winslow.
- Cześć, Don. - Pochyliła głową nad listą przywiezionych towarów, mrucząc pod
nosem, że spodziewała się go dopiero jutro. Chłopak wzruszył ramionami.
- Pewnie mu się bardzo spieszyło.
- Taak. - Bawiła się kluczykami do samochodu, nic przestając czytać. - Tym razem
przeszedł samego siebie. I następna dostawa w sobotą! Nie wiem... och! - Jej oczy rozjaśniły
się nagle. - Sekretarzyk w stylu królowej Anny, z różanego drzewa. Miałam poprosić
Michaela, żeby czegoś takiego poszukał, ale zapomniałam... i proszą! To przeznaczenie, nic
innego. - Oczywiście, najpierw powinna obejrzeć, chociaż, rzucić okiem. Ale nie, najlepiej
kierować się impulsami, zdecydowała. Podniosła wzrok na kierowcą. - Reszta zostaje tutaj,
ale to zawieziecie do mnie do domu, dobrze?
- Cóż...
Nietrudno było uśmiechać się tak promiennie, skoro oczami wyobraźni już widziała
biureczko w swoim salonie.
- Jeśli nie sprawią wam tym kłopotu - dodała. Don Przestępował z nogi na nogą.
- No dobra. Joe nic będzie miał nic przeciwko temu. - Pomachał do partnera, który
otwierał tylne drzwi ciężarówki.
- Dzięki. Właśnie takiego biurka szukałam.
Z uśmiechem poszła na zaplecze zaparzyć więcej herbaty.
Wróciła do domu z równym impetem, jak wybiegła z niego kilka godzin wcześniej.
- Betsy! - Niedbale przewiesiła torebkę przez, poręcz schodów. - Przywieźli je? - Nic
czekała na odpowiedź, od razu pognała do salonu.
- Od kiedy skończyłaś sześć lat, powtarzam ci, że masz chodzić, nie biegać. - Betsy
stanęła w progu. - Wtedy przynajmniej nosiłaś wygodne buty.
- Betsy! - Jessica objęła ją z irytacją i miłością jednocześnie. - Przywieźli je?
- Oczywiście. - Betsy strzepnęła z fartucha niewidoczny pyłek. - Jest w salonie, tak jak
chciałaś. Zostanie tam bez względu na to, czy wejdziesz jak człowiek, czy wpadniesz jak
wicher. - Ostatnie zdanie wpadło w próżnię, bo Jessiki już nie było.
- Wspaniałe! - Delikatnie przesunęła palcem po drewnie, po czym dokładnie obejrzała
nabytek ze wszystkich stron. Był to delikatny, zręczny mebelek. Prawdziwie kobiece
biureczko. - Naprawdę wspaniałe. Poczekaj, niech David je zobaczy. - Otworzyła szafeczkę,
zajrzała do szuflady. - Właśnie czegoś takiego szukałam. Co za szczęście, że Michael je kupił.
- Ukucnęła, żeby lepiej widzieć wygięte nóżki.
- Ładne - mruknęła Betsy. Ona myślała przede wszystkim o tym, że rzeźbione
powierzchnie gromadzą dużo kurzu. - I pewnie dostałabyś za nie niezłą cenę.
- Największą zaletą posiadania własnego sklepu jest możliwość przechwycenia dla
siebie co atrakcyjniejszych towarów. - Jessica zamknęła uroczy sekretarzyk. Teraz potrzebuje
tylko porcelanowego kałamarza.
- Kolacja prawie gotowa.
- Och, kolacja. - Te słowa ściągnęły ją na ziemię. - Na śmierć zapomniałam o panu
Sladermanie. Gdzie jest? Na górze?
- Nie. W bibliotece - oznajmiła Betsy ponurym głosem. - Siedział tam cały dzień. Nie
wyszedł nawet na lunch.
- Ojej. - Jessica przeczesała włosy palcami. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który
dobrze znosi brak organizacji. - Chciałam go do tego przygotować. Trudno, muszę być
czarująca jak nigdy, żeby nam nic uciekł. Co na kolację? - zapytała przez ramię.
- Kotlety wieprzowe i puree ziemniaczane.
- To na pewno pomoże - wymamrotała pod nosem, idąc do biblioteki. Cichutko
uchyliła drzwi na tyle, żeby wsadzić głowę do środka.
W pewnych wypadkach pośpiech nic jest wskazany, wytłumaczyła sobie. Slade
siedział przy długim stole. Po obu jego stronach piętrzyły się stosy książek, a w dłoni ściskał
zużyty do połowy ołówek. Wpatrywał się w gruby notatnik. Choć ciemne włosy opadły mu
na twarz, zauważyła zmarszczone w skupieniu czoło. W skupieniu albo ze złością, poprawiła
się po chwili. Przywołała na usta najpromienniejszy z uśmiechów. - Cześć.
Gwałtownie podniósł głowę i przeszył ją wzrokiem. Jessica niemal fizycznie czuła na
sobie jego uważne spojrzenie. Poddała się temu bezwolnie, nieświadoma, że jej uśmiech
ustąpił miejsca wyrazowi zagubienia.
Kim on jest? - zastanawiała się. Do biblioteki przywiodła ją tyleż, ciekawość, co chęć
wykazania się odwagą. Lampa na biurku oświetlała jedynie dolną część jego twarzy, oczy
ginęły w półmroku. Tym razem jego towarzystwo napawało ją niepokojem, nie poczuciem
bezpieczeństwa. Zrobiła krok naprzód.
- Ma tu pani nielichy bałagan. - Slade odłożył ołówek na bok. Lepiej od razu
zaatakować, niż rozmyślać ojej delikatnej urodzie. - Jeśli tak samo prowadzi pani sklep, to
cud, że jeszcze nic poszła pani z torbami.
Kiedy się odezwał, opuściło ją napięcie. Niemożliwe, żeby w jego oczach widniał
podziw, upomniała się. Jest głupia, jeśli sobie wmawia takie rzeczy.
- Wiem o tym - przyznała pokornie, znowu z uśmiechem na ustach. - Mam nadzieję,
że nie postąpi pan, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek i nie rzuci tego w diabły? - Z
wahaniem podeszła do stołu, wzięła książkę na chybił trafił. - Lubi pan wyzwania, panie
Sladerman?
Śmieje się, zanotował w myślach. W rozbawieniu uniósł kąciki ust, choć za wszelką
cenę starał się zachować obiektywizm. Może jest niewinna, a może nie. W przeciwieństwie
do nadkomisarza nie ufał jej ślepo. Niestety, była piękna i pociągała go. Traktował to jako
dodatkowe utrudnienie.
Głośno wypuścił powietrze z płuc i rozejrzał się po bibliotece. Czy ma jakiś wybór?
- Zlituję się nad panią, panno Winslow... bo mam słabość do książek.
- Ja też - zaczęła, ale urwała, gdy posłał jej następne lodowate spojrzenie. - Naprawdę
- zapewniła ze śmiechem. - Tylko że porządek nie jest moją mocną stroną. Więc jak, panie
Sladerman, dobijemy targu czy nie? - z powagą wyciągnęła do niego rękę.
Popatrzył na drobną dłoń. Delikatna i elegancka, zupełnie jak jej nazwisko i jej głos,
przemknęło mu przez głowę. Po raz kolejny przeklął los, który sprawił, że jest córką
chrzestną nadkomisarza, i uścisnął jej dłoń.
- Umowa stoi, panno Winslow.
Odeszła od stołu, ale nie puściła jego ręki, choć chciał ją zabrać. Nie wiadomo skąd
wiedziała, że będzie twarda i silna.
- Co pan powie na kotlety wieprzowe?
Były pyszne. Pochłonął trzy, gdy żołądek upomniał się o zaległy lunch. Przy dokładce
sernika doszedł do wniosku, że to zadanie ma jednak pewne pozytywne strony. Przez ostatnie
dwa tygodnie żywił się głównie zimną kawą i gotowymi kanapkami, a jego partner nie
stanowił równie miłego widoku jak Jessica Winslow. Zręcznie prowadziła rozmowę podczas
posiłku, a po jedzeniu wzięła go pod ramię i zaprowadziła do salonu.
- Może szklaneczkę brandy? - zaproponowała.
W tej chwili jego uwagę zwrócił sekretarzyk.
- Tego tu wcześniej nie było.
- Czego? - Zerknęła przez ramię. - A, rzeczywiście, przywieźli dzisiaj po południu.
Zna się pan na antykach?
- Nie. - Rzucił okiem na sekretarzyk i opadł na fotel. - Zostawiam to pani, panno
Winslow.
- Jessico - poprawiła. Nalała brandy do drugiej szklanki i podeszła do niego. - Mam
się do ciebie zwracać James czy Jim?
- Slade. - Wziął szklankę z jej dłoni. - Nawet matka nie nazywa mnie Jimem, odkąd
skończyłem dziesięć lat.
- Masz matkę? Rozbawiło go jej zdumienie.
- Jak każdy.
Poczuła się głupio. Usiadła naprzeciw niego.
- Wyglądasz na człowieka, który zawsze sam daje sobie radę. Oboje sączyli brandy. W
pewnej chwili ich oczy się spotkały. Jessica miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Czy
umysły mogą się dotykać? - zadała sobie głupie pytanie. Ale czyż właśnie nie tego
doświadczyła w tej chwili? Alkohol palił ją w gardle. Rzeczywistość powróciła. Mów,
upomniała się. Powiedz coś.
- Masz więcej krewnych? - wykrztusiła w końcu.
Patrzył na nią, niepewny, czy tylko sobie wyobraził uprzednią bliskość. Nigdy, z
żadną kobietą z żadną kochanką nie doświadczył czegoś podobnego. To śmieszne, wmawiać
sobie takie przeżycia z osobą, którą dopiero co poznał.
- Siostrę - odparł po chwili. - Jest w college'u.
- Siostrę. - Jessica odprężyła się, zsunęła pantofle. - To fajnie. Zawsze chciałam mieć
rodzeństwo.
- Nie wszystko można kupić - odparł wzruszając ramionami. Zaklął w myślach,
widząc, że sprawił jej przykrość. Skoro już teraz się przejmuje jej reakcjami, co będzie za
tydzień?
- Nie owijasz w bawełnę - zauważyła. - Pewnie dlatego, że jesteś pisarzem. - Po
następnym łyku odstawiła szklankę na stolik. - Co piszesz?
- Niepublikowane powieści.
Roześmiała się, jak wcześniej w bibliotece, i jak wtedy wywołało to uśmiech na jego
twarzy.
- To chyba frustrujące.
- Co dzień na nowo - przyznał.
- Dlaczego to robisz?
- A dlaczego jesz?
Zastanawiała się przez dłuższą chwilą, zanim skinęła głową.
- Chyba rozumiem. Zawsze chciałeś pisać?
Pomyślał o ojcu, o jego przechwałkach, że syn będzie następnym Sladermanem w
mundurze. Pomyślał o latach, gdy jako nastolatek do późna w noc pisał opowiadania.
Przypomniał sobie wzrok ojca, gdy po raz pierwszy zobaczył go w mundurze. I pierwszy raz,
gdy zaakceptowano do druku jego nowelkę.
- Tak, - Może łatwiej będzie jej wyznać to, czego nigdy nic umiał wytłumaczyć
najbliższym. - Zawsze.
- Jeśli czegoś bardzo pragniesz - zaczęła powoli - i nic boisz się przeciwności losu,
dostajesz to.
Roześmiał się krótko, zanim upił następny łyk.
- Zawsze?
Przesunęła językiem po górnej wardze.
- Prawic zawsze. Przecież całe życie to gra, no nie?
- Ryzykowna gra - mruknął, wpatrzony w bursztynowy płyn. - Przynajmniej w moim
wypadku. - Zauważył, że brandy jest prawie tego samego koloru co jej oczy. To źle, że tak
dobrze, tak łatwo się z nią rozmawia. Niedługo powie coś, czego potem będzie żałował.
- Ach, Ulisses! Nic wiedziałam, gdzie się podziewasz. Podniósł wzrok i zobaczył
olbrzymią górę sierści. Góra wskoczyła prosto na kolana Jessiki, która jęknęła i zachichotała.
- Do licha! Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś za duży, żeby cię brać na kolana?
Połamiesz mi żebra. - Choć wykręcała głowę na wszystkie strony, wielki różowy jęzor
bezbłędnie odnajdywał jej policzki. - Przestań! - poleciła, wiercąc się bezradnie. - Złaź w tej
chwili. - Ulisses zaszczekał, ale dalej z zapałem wylizywał jej twarz.
- Co to jest? - wycedził Slade przez zęby.
Jessica szturchnęła Ulissesa z całej siły, on zaś położył jej łeb na ramieniu.
- Pies, to chyba jasne.
- Wcale nie takie jasne.
- To pies wielorasowy - burknęła. - Trzy razy chodził do psiej szkoły i trzy razy oblał.
Ty kudłaty półgłówku, złaź w tej chwili. - Ulisses westchnął z zadowoleniem i nie ruszył się
nawet o milimetr. - Pomóż mi - poprosiła. - Tym razem będę miała obrażenia wewnętrzne.
Kiedyś siedziałam przez dwie godziny, zanim Betsy mnie uratowała. Slade zbliżył się z
widocznym wahaniem.
- Gryzie?
- Boże drogi, ja się duszę, a on pyta, czy gryzie! Uśmiechnął się szeroko.
- Ostrożności nigdy za wiele. A jeśli to zły pies? Jessica zamknęła oczy.
- Bierz go, Ulisses! - wrzasnęła. Słysząc swoje imię, psisko ponownie zaczęło
wylizywać jej twarz. - Zadowolony? - zapytała Slade'a. - Złap go i uwolnij mnie.
Pochylił się i otoczył ramionami wielkie cielsko. Niechcący musnął wierzchem dłoni
pierś Jessiki.
- Przepraszam - mruknął, ściągając z niej psa - Dobry Boże, ile on waży?
- Co najmniej sześćdziesiąt kilo.
Potrząsnął głową i ściągnął zwierzę na podłogę. Ulisses ułożył się u stóp Jessiki, która
głęboko zaczerpnęła powietrza i przymknęła oczy.
Cała była w kłakach białej sierści. Rozpuszczone włosy rozsypały się na ramiona.
Gdyby miał opisać ich kolor, porównałby je do dojrzałej pszenicy w słońcu. Kiedy
odpoczywała, ostry zarys kości policzkowych był bardziej widoczny. Rozchyliła usta. Byłyby
klasyczne, gdyby nie zbyt pełna dolna warga. Świadczyła o drzemiącej w niej, ukrytej
głęboko namiętności. Właśnie usta i kości policzkowe zakłócały nieskazitelny wizerunek
bogatej, poprawnej dziedziczki, i właśnie to pociągało w niej Slade'a. Nie wolno mi jej
pragnąć, powtarzał sobie co chwila. To nie tylko nieodpowiedzialne, ale wręcz głupie.
Powrócił wzrokiem do psa.
- Powinnaś go jednak wytresować - stwierdził.
- Wiem. - Z westchnieniem otworzyła oczy koloru brandy. Lubiła Ulissesa i nie
zwracała uwagi na bałagan, jaki robił, ani na jego uciążliwe przywiązanie. - Widzisz, on jest
bardzo wrażliwy. Nie mam serca znowu go posyłać na kurs.
- To głupota - żachnął się. - Jest za duży. Musi się nauczyć posłuszeństwa.
- Może ty się tym zajmiesz? - rzuciła. Starała się oczyścić z sierści.
- Mam co robić, wielkie dzięki.
Dlaczego tak bardzo złości ją fakt, że ani razu nie zwrócił się do niej po imieniu?
Chciała wstać z godnością, ale uniemożliwił jej to śpiący Ulisses.
- Dziękuję za pomoc - rzuciła chłodno. - I za rady. Slade skwitował jej sarkazm
wzruszeniem ramion.
- Nic ma sprawy Chociaż bardziej mi wyglądałaś na amatorkę pudli.
- Naprawdę? - Popatrzyła mu prosto w oczy. Tak, są twarde, zimne i cyniczne. - A ty
pewnie nie masz najlepszego zdania o amatorkach pudli. Dolej sobie brandy, ja idę spać.
2
Przez następne dwa dni panował kruchy pokój. Prawdopodobnie tylko dlatego tak
długo, że Jessica robiła co w jej mocy, by schodzić Slade'owi z drogi. On zaś trzymał się z
dala od niej, jednocześnie starając się zaobserwować, jak wygląda jej typowy dzień. Jedną
rzecz zauważył od razu - w przypadku Jessiki nie mogło być mowy o czymś takim jak
normalny dzień. Zawsze w biegu, nic marnowała czasu na rozrywki bogatych: lunche,
herbatki, kolacyjki, choć tego się po niej spodziewał. Pracowała ze wszystkich sił. Lwią część
dnia spędzała w sklepie. Doszedł do wniosku, że niewiele zdziała, jeśli ograniczy swoje
obserwacje do domu. Jego następnym krokiem będzie wizyta w antykwariacie „House of
Winslow”. Logiczny wniosek nasuwał się sam - żeby tam pojechać, musi się pogodzić z
Jessica.
Z okna sypialni odprowadzał wzrokiem jej samochód. Dochodziła ósma, zazwyczaj
szła do pracy godzinę później. Zaklął ze złością. Jakim cudem ma ją obserwować albo
chronić, jeśli zajdzie taka potrzeba, skoro ona nigdy nie może usiedzieć w jednym miejscu?
Jak to sobie Dodson wyobraża? Trudno. Najwyższy czas wymyślić jakiś pretekst i odwiedzić
ją w sklepie.
Porwał kurtkę z. poręczy krzesła i zbiegł na dół. Zawsze może powiedzieć, że chce się
czegoś dowiedzieć o starociach ze względu na historyczne tło powieści. Tym sposobem
zamknie jej usta na kilka godzin i jednocześnie będzie mógł się dokładnie rozejrzeć. Nagle do
jego uszu doszedł cichy głos Betsy: - ...same kłopoty. - Nic przesadzaj.
Zatrzymał się w pół kroku. Rozmawiający szli w jego stronę. Po chwili zobaczył
szczupłego, wysokiego mężczyznę. Długie jasne włosy, przycięte nader niestarannie,
dotykały kołnierzyka sztruksowej koszuli. Garbił się lekko - ze zmęczenia albo z nawyku. W
świetle słońca błysnęły okulary w drucianych oprawkach. Patrzył w ziemię, na czubki swoich
adidasów, więc nic zauważył Slade'a. Był blady, miał podkrążone oczy. David Ryce,
wywnioskował Slade.
- Mówiłam ci już, Jessica się nie zgadza, żebyś dzisiaj szedł do pracy. - Betsy
spieszyła za nim małymi kroczkami. W garści ściskała miotełkę do kurzu.
- Czuję się świetnie. Jeśli zostanę w łóżku jeszcze jeden dzień, zwariuję. - Tym
słowom zawtórował atak kaszlu.
- Świetnie, dobre sobie - żachnęła się Betsy i pogroziła mu miotełką.
- Mamo, daj spokój. - David odwrócił się na pięcie i w tej chwili zobaczył Slade'a.
Zmarszczył brwi ze zdumienia. - Ach, pan jest zapewne tym pisarzem?
- Tak - Slade pokonał dwa ostatnie stopnie. To jeszcze dzieciak, stwierdził patrząc na
Davida. I nadal ma w sobie chłopięcą przekorę.
- Nic wiem dlaczego, ale wyobrażaliśmy sobie pana jako krępego grubasa w
okularach. - David uśmiechnął się, lecz uwadze Slade'a nic uszedł takt, że ciężko oparł się o
poręcz. - Jak tam biblioteka?
- Powoli.
- Lepiej, że to robi pan niż ja - mruknął David pod nosem. Oddałby wszystko za
krzesło. - Czy Jessica zeszła już na dół?
- Pojechała do pracy - poinformował Slade.
- O, widzisz. - Betsy splotła ramiona na piersi. - A jeśli pokażesz się w sklepie, odeśle
cię do domu i jeszcze na ciebie nakrzyczy.
David złapał się poręczy, bo ugięły się pod nim nogi.
- Sama nic da sobie rady z nowym transportem.
- A ty niby dużo jej pomożesz? - Betsy chciała powiedzieć coś więcej, ale Slade
zauważył minę chłopaka i wpadł jej w słowo:
- Szczerze mówiąc, właśnie miałem zamiar tam pojechać. Chciałbym się trochę
rozejrzeć. Jeśli będzie trzeba, chętnie pomogą Jessice. - Obserwował, jak David toczy
wewnętrzną walkę; miał ochotę wyrwać się do sklepu, a równocześnie ciągnęło go do łóżka.
- Sama będzie chciała wszystko zrobić - mruknął.
- To akurat prawda. - Betsy wzięła się pod boki. Jej złość przeniosła się z syna na
szefową. - Nic jej nie powstrzyma.
- Przyjmowanie nowych dostaw należy do moich obowiązków, chcę...
- Przesuwanie mebli chyba nie wymaga akademickie, wiedzy na temat antyków -
przerwał mu Slade łagodnie. Wiedział, ze taki zbieg okoliczności jest zbyt piękny, żeby miał
być prawdziwy, wolał kuć żelazo póki gorące. Wsunął dłonie w rękawy marynarki. - A skoro
i tak miałem zamiar tam pojechać...
- No to załatwione stwierdziła Betsy. Złapała syna za łokieć, zanim zdążył się
sprzeciwić. Pan Sladerman pomoże Jessiee, a ty wracasz do łóżka.
Nie do łóżka. Wystarczy, jeśli na chwilę usiądę na krześle. Posłał Slade'owi blady
uśmiech Dzięki Proszę powiedzieć Jessie, ze w poniedziałek wracam do pracy. Niech sobie
nie zawraca głowy papierkową robotą związaną z nową dostawą. Proszę jej powiedzieć, że
nie mogę się doczekać, kiedy się do tego zabiorę. Slade powoli skinął głową.
- W porządku, przekażę. - Obrócił się na pięcie i wyszedł. Nowa dostawa intrygowała
go coraz bardziej.
Kwadrans później zatrzymał samochód na niedużym żwirowanym parkingu przed
sklepem Jessiki. Był to mały budyneczek o wąskich, wysokich oknach. Żaluzje były
podniesione, widział więc, jak w środku Jessica mocuje się z najwyraźniej ciężkim meblem
Miotając przekleństwa na wszystkie kobiety tego świata, podszedł do drzwi i nacisnął
klamkę.
Dźwięk dzwoneczków kazał Jessiee się odwrócić. Wystarczająco dziwna byłaby
wizyta klienta o tej porze, ale widok Slade'a na progu zdziwił ją stokroć bardziej.
- Ojej... - Wysiłek fizyczny sprawił, że miała kłopoty ze złapaniem oddechu Nie
spodziewałam się ciebie tutaj. - Nie dodała, że wcale się tym nie ucieszyła.
Nie miała na sobie żakietu, podciągnęła rękawy kaszmirowego swetra. Drobne, jędrne
piersi falowały w przyspieszonym oddechu. Slade doskonale pamiętał ich miękkość na dłoni
Zapomniał natomiast, że przyjechał tu, żeby się z nią pogodzić.
- Dlaczego, do cholery, sama mocujesz się z tym gratem? - zapytał. Zmełł w ustach
przekleństwo, zdjął marynarkę, rzucił na krzesło. W tonie Jessiki pojawił się chłód.
- Och. dzień dobry. Dzięki, spędziłam uroczy poranek.
Nie Puścił jej sarkastyczną uwagę mimo uszu. Niedbale oparł się o ciężki mebel, z
którym walczyła przed jego przyjściem.
Oby Bóg miał mnie w swojej opiece, jeśli się okażesz jedną z tych kobiet, które
zmieniają zdanie tuzin razy.
Widział, jak mruży pociemniałe nagle oczy, zupełnie jak tamtego wieczoru w salonie.
Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że kiedy jest zdenerwowana, podoba mu się jeszcze
bardziej. Gdyby nie to, rozbawiłby go dziecinny sposób, w jaki wysuwała podbródek.
- Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek prosiła cię o pomoc. - Dopiero teraz,
uraził go lodowaty ton jej głosu. - Sama doskonale sobie poradzę.
- Nic wygłupiaj się burknął. - Sama tylko zrobisz, sobie krzywdę. No więc gdzie
chcesz to mieć?
To poprawiła z oburzeniem - to francuski sekretarzyk z dziewiętnastego wieku.
Zerknął na mebel bez zainteresowania.
- Tak? I co z tego? Więc co mam z tym zrobić?
- Zaraz ci powiem, co sobie możesz z tym zrobić...
Nie dokończyła, bo Slade wybuchnął śmiechem Nie spodziewała się tego, a już
szczególnie nic takiego męskiego, beztroskiego śmiechu. Z trudem powstrzymała chichot.
Cofnęła się o krok. Nic miała najmniejszej ochoty dostrzegać w Jamesie Sladermanie
jakiejkolwiek pociągającej cechy.
- Tutaj - wskazała palcem.
Żeby się czymś zająć, przestawiła w inne miejsce zabytkowy dzbanek. Kiedy ucichło
szuranie drewna o drewno, spojrzała na pomocnika.
- Dziękuję. - Powiedziała krótko i oficjalnie. - Czy mogę się jakoś odwdzięczyć?
Pozwolił sobie przyjrzeć się jej dokładnie. Stała wyprostowana, z opuszczonymi
ramionami i błyskiem w oczach. W jasnych włosach tkwiły perłowe grzebienie. Opuścił
wzrok niżej. Była bardzo szczupła, jej talię mógłby zamknąć w dłoniach. Wąska spódnica
zakrywała uda, ale poniżej jej nogi wyglądały bardzo atrakcyjnie. Miała malutkie stopy. Jedna
z nich niecierpliwie uderzała w podłogę.
- Na przykład jak? - wycedził przez. zęby. Wrócił spojrzeniem do jej oczu. - A tak w
ogóle przyjechałem tu, żeby ci pomóc. Ryce obawiał się, że będziesz robiła to, na czym cię
przyłapałem.
- Widziałeś się z Davidem? - Gniew i zniecierpliwienie zniknęły bez śladu. Położyła
mu dłoń na ramieniu. - Wstał już? Jak się czuje?
Nagle zapragnął dotknąć jej twarzy, jej włosów. Wiedział że będzie ciepła i miękka, i
właśnie tego teraz pragnął. W jej oczach malowała się troska.
- Wstał - odparł krótko. - Chyba przecenia własne siły.
- Nie powinien chodzić.
- Nie, chyba nic. - Czy to jej włosy tak pachną? Aromat jesiennego lasu doprowadzał
go do szaleństwa. - Dzisiaj rano wybierał się do pracy.
- Do pracy? Aż się zachłysnęła tymi słowami. - Kazałam mu zostać w domu. Dlaczego
nigdy mnie nie słucha?
W oczach Slade'a błysnęły iskierki.
- Czy wszyscy zawsze słuchają twoich poleceń?
- David u mnie pracuje - odburknęła, ale jednocześnie puściła jego ramię. - Do
cholery, powinien robić, co mu każę. - Równie szybko, jak się zdenerwowała zapomniała o
złości. - Tak naprawdę ciągle jest dzieckiem i Betsy ciosa mu kołki na głowie. Taka już jest.
Doceniam jego oddanie, ale najważniejsze, żeby wyzdrowiał. - Powędrowała spojrzeniem do
telefonu na ladzie. Jeśli zadzwonię, będzie się rzucał.
- Powiedział, że przyjdzie w poniedziałek. - Slade oparł się o sekretarzyk. - Prosił,
żebyś poczekała na niego z papierkową robotą związaną z nowym transportem.
Jessica wsunęła dłonie do kieszeni, nadal niezdecydowana, czy ma zadzwonić do
Davida, czy nie.
- No dobra. W takim razie, kiedy tu się zjawi w poniedziałek, będzie musiał siedzieć, a
ja tymczasem ustawię wszystkie nowe meble, żeby go nic korciło. - Uśmiechnęła się
ponownie. David ma prawie takiego samego fioła na punkcie tego miejsca jak ja. Zauważy,
jeśli przestawię choćby najmniejszy świecznik. Zanim się rozchorował, usiłował mnie
namówić na wakacje. - Roześmiała się głośno, odrzuciła głowę do tyłu, aż złote włosy opadły
na plecy. - Prawdopodobnie tylko dlatego, że przez tydzień albo dwa chciał mieć cały sklep
tylko dla siebie.
- Wyjątkowo oddany pracownik - skomentował.
- O tak. - Energicznie skinęła głową. - Ale co ty tu właściwie robisz, Slade? Byłam
przekonana, że już po uszy zagrzebałeś się w książkach.
Sam nie wiedział, czy bardziej go cieszy, czy niepokoi fakt, że dystans ostatnich dni
zniknął bez śladu. Uśmiechnął się niespokojnie.
- Obiecałem Davidowi, że ci pomogę.
- To bardzo miło z twojej strony. - Zdziwienie w jej głosie wprawiło go w doskonały
humor.
- Czasami nawet ja bywam miły - odparł. - Zresztą uznałem to za znakomitą okazję
poszerzenia mojej wiedzy na temat antyków.
- Aha - machinalnie skinęła głową. - W porządku. Nic obrażę się za pomoc przy
najcięższych sztukach. Jaka epoka cię najbardziej interesuje?
- Epoka?
- W meblarstwie - wyjaśniła. Podeszła do długiej, niskiej komody. - Czy interesuje cię
konkretny styl? Wiek? Na przykład renesans, okres kolonialny, a może...
- Nic, na dzisiaj wystarczy ogólne wprowadzenie - mruknął i odepchnął Jessicę od
komódki. - Gdzie mam to postawić?
Nosił, przestawiał i dźwigał. Jessica uwijała się, ustawiając bibeloty i zarazem
opowiadając mu o poszczególnych meblach. To krzesło chippendale - czy widzi kwadratowe,
wyściełane siedzenie i wykrzywione nóżki? A ta szafeczka to francuski barok - złocenia,
płaskorzeźby, polerowane drewno. Przetarła blat małego stoliczka i opowiedziała mu o wpły-
wach chińskich i ceremonii picia herbaty.
Kilka razy przeszkodzili im wchodzący klienci. Wówczas przekształcała się z
miłośniczki antyków w doświadczoną sprzedawczynię. Słuchał, jak opisuje pochodzenie
poszczególnych eksponatów i targuje się o cenę. Jego wcześniejsze wątpliwości rozwiały się
bez śladu. Sklep nic jest kaprysem. Pracowała ciężej, niż przypuszczał, znała się na
prowadzeniu interesu o wiele lepiej, niż się spodziewał. Nic dość, że traktowała klientów z
wdziękiem, którego nic mógł nie podziwiać, na dodatek jeszcze zarabiała, i to nieźle, jeśli się
NORA ROBERTS KWESTIA WYBORU
PROLOG James Sladerman ściągnął brwi w gniewnym grymasie. Marszczył je tak od rana, odkąd otrzymał wezwanie do nadkomisarza Dodsona. Głęboko zaciągnął się dymem i zdusił niedopałek w popielniczce na wysokiej nóżce. Trwał w bezruchu. Umiał czekać. Nie dalej jak poprzedniej nocy spędził pięć godzin w ciemnym, zimnym samochodzie, w dzielnicy, gdzie najlepiej mieć oczy z tyłu głowy i dodatkową parą rąk do pilnowania portfela. Był to zmarnowany czas, bo obserwacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. On jednak doskonale zdawał sobie sprawą, że praca policjanta to głównie nuda, przekładanie papierków i kilometrowe spacery, a wszystko okraszone garścią przemocy. Gdyby miał wybierać, wolałby spędzić pięć godzin na czatach niż dwadzieścia minut przed gabinetem nadkomisarza. W korytarzu unosił się zapach cytrynowego płynu do czyszczenia mebli, a teraz jeszcze dym z jego papierosa. Pod wprawnymi palcami sekretarki klekotała monotonnie maszyna do pisania. Czego on chce, do cholery? - głowił się Slade. Od początku służby w policji starannie omijał wszelkie biura, bo nic znosił papierkowej roboty. Pokonał długą drogę od szeregowego do detektywa, lecz niewiele było okazji, podczas których szlaki Dodsona i jego mogły się skrzyżować. Spotkał go na pogrzebie ojca. Kapitana Thomasa C. Sladermana pochowano z wszelką pompą należną policjantowi po dwudziestu ośmiu latach służby. I po śmierci w akcji. Slade zapamiętał, że nadkomisarz składał kondolencje jego matce i siostrze. Z nim samym też zamienił kilka ciepłych słów. Być może Dodson odbierał tę stratą do pewnego stopnia osobiście; przed laty on i Tom Sladerman byli partnerami. Ich drogi szybko się rozeszły: jeden wybrał bezpieczną posadą w administracji, drugiego pociągało ryzyko. Jeszcze tylko raz Slade rozmawiał z Dodsonem w cztery oczy. Leżał wtedy w szpitalu, ranny. To, że nadkomisarz odwiedza zwykłego detektywa, rozniosło się szerokim echem i wzbudziło plotki, które Slade'a denerwowały i zawstydzały. Również i tym razem na całym posterunku będzie aż huczało, gdy się dowiedzą, że stary go wezwał. Zmarszczka na jego czole się pogłębiła. Przez krótką chwilą rozważał, czy nic dopuścił się jakiegoś niedopatrzenia w procedurze, i zaraz skarcił się w duchu, że się denerwuje jak uczniak wezwany przed oblicze dyrektora szkoły. Niech to diabli. Niespokojnie wiercił się na krześle. Było miękkie, za miękkie i za niskie. W poszukiwaniu wygodniejszej pozycji wyprostował długie nogi. Zmrużył oczy. Po tej rozmowie czeka go kolejna noc na czatach. Jeśli tym razem się uda, może zdoła
wygospodarować kilka wieczorów na pisanie. Przy odrobinie szczęścia i nie za dużej ilości pracy skończy powieść w ciągu miesiąca. Zapomniał o całym świecie, konstruując w myśli następny rozdział. - Sierżant Sladerman? Zły, że się mu przeszkadza, uniósł powieki. Po chwili ponura mina znikła bez śladu; uświadomił sobie, że tracił czas, wpatrując się w podłogą. Sekretarka nadkomisarza stanowiła dużo ciekawszy widok. Uśmiechnął się szeroko. - Pan nadkomisarz pana prosi. - Odwzajemniła jego uśmiech. Szkoda, że dopiero teraz patrzy na nią takim wzrokiem, przedtem był nadęty i ponury. Żadna kobieta nic oparłaby się jego urodzie: pociągłej twarzy o regularnych rysach i smagłej karnacji, spadku po włoskich przodkach ze strony matki. Kiedy był poważny, jego usta zaciskały się w wąską kreskę, ale teraz, wygięte w chłopięcym uśmiechu, świadczyły o gorącej krwi Czarne włosy i szare oczy zrobiłyby wrażenie na każdej, zwłaszcza że włosy były gęste i niesforne, a oczy przenikliwe i tajemnicze. Interesujący facet, oceniła obserwując, jak powoli wstaje z krzesła. Szedł za nią w stronę dębowych drzwi. Zauważył, że na serdecznym palcu lewej ręki nie ma obrączki. Przez chwilą zastanawiał się, czy wychodząc nic poprosić jej o numer telefonu. Zapomniał o tym, gdy wszedł do gabinetu nadkomisarza. Na prawej ścianie wisiała litografia Perilla - samotny kowboj na koniu. Na lewej widniały liczne dyplomy, pochwały i oprawione fotografie. Nawet jeśli Slade uznał to za dosyć nietypowe zestawienie, zachował spostrzeżenie dla siebie. Przy oknie stało biurko z ciemnego dębu. Piętrzyły się na nim sterty papierów, pozłacany stojak na długopisy i kilka oprawionych fotografii. Za tym bałaganem siedział Dodson, nieduży, schludny człowieczek, który Slade'owi zawsze przypominał raczej wiejskiego proboszcza niż nadkomisarza policji Nowego Jorku. Miał spokojne, niewinne, niebieskie oczy i zdrowe rumiane policzki. We włosach połyskiwały siwe pasma. Wyglądał jak wiejski dżentelmen, ale ponura mina zaprzeczała dobrodusznemu wyglądowi. - Dzień dobry, sierżancie Sladerman. - Gestem dał mu znak, żeby usiadł. Wykapany ojciec, ocenił w myśli, obserwując młodszego mężczyzną. - Długo czekałeś, chłopcze? - Trochę. Dodson z trudem powstrzymał uśmiech. Naprawdę podobny do ojca, tyle że chyba bardziej niż praca w policji interesuje go pisanie. Tom zawsze zbywał to machnięciem ręki. Dodson pamiętał, jak powtarzał: „Mój chłopak jest gliniarzem, i to dobrym gliniarzem”, w co zresztą nadkomisarz wcale nic wątpił, zwłaszcza w tej chwili. - Co w domu? - zapytał od niechcenia, nie spuszczając z niego spojrzenia pozornie
naiwnych oczu. - Dziękuję, sir, wszystko w porządku. - Janiec zadowolona z pobytu w college'u? - Poczęstował Slade'a cygarem. Kiedy ten odmówił, zapalił sam. Slade odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Zastanowiło go, skąd Dodson wiedział, co robi jego siostra. - Tak, bardzo. - A jak tam pisanie? Musiał skupić całą siłę woli, żeby nie okazać zdumienia. Nie zmienił się ani wyraz jego oczu, ani spokojny głos. - Jakoś leci. Nie pora na pogaduszki, stwierdził w myśli Dodson, strzepując popiół z cygara. Chłopak aż się pali, żeby stąd wyjść. Pozycja nadkomisarza dawała mu jednak pewną przewagę. Zaciągnął się głęboko. Obserwował, jak dym leniwie wzbija się pod sufit. - Czytałem twoje opowiadanie w „Mirror” - rzucił. - Niezłe. - Dziękują. - O co mu. do cholery, chodzi? Slade powoli tracił cierpliwość. - Nic powiodło się z powieścią? Slade zmrużył oczy. - Jeszcze nie. Dodson poprawił się w fotelu i z namysłem przyglądał się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Podobny do ojca jak dwie krople wody, również fizycznie, skonstatował. Ta sama pociągła twarz, przystojna i twarda zarazem. Ciekawe, czy uśmiech syna jest równie rozbrajający jak ojca. Oczy miał po matce - ciemnoszare, zamyślone, skrywające uczucia. Dotychczasowa kariera w policji? Nie uchodził co prawda za tak błyskotliwego, narwanego glinę jak ojciec, za to był rzetelny i skrupulatny. I, dzięki Bogu, nie tak impulsywny. Po latach służby, w tym trzech w wydziale zabójstw, można go ze spokojnym sumieniem uznać za do- świadczonego policjanta. Nowojorski gliniarz albo jest doświadczony w wieku trzydziestu dwóch lat, albo nie żyje. Slade był znany z zimnej krwi, może zbyt zimnej, ale nigdy nie popełniał błędów. Dodson nie potrzebował człowieka, który szuka kłopotów, tylko takiego, który wie, co zrobić, kiedy kłopoty odnajdą jego. - Slade... - Pozwolił sobie na mały uśmieszek. - Tak cię nazywają, prawda? - Tak jest, sir. - Uśmiech obudził w nim niepokój, poufałość wprawiła w zakłopotanie. - Na pewno słyszałeś o sędzim Lawrensie Winslowie. Najpierw poczuł ciekawość, dopiero po chwili skupił się na tyle, by poszukać w pamięci. - Sędzia w sądzie apelacyjnym Nowego Jorku, jakieś piętnaście lat temu wybrano go
sędzią Sądu Najwyższego stanu Connecticut. Zmarł na atak serca jakieś cztery czy pięć lat temu. Dane i fakty, przemknęło Dodsonowi przez głowę. Chłopak nie rzuca słów na wiatr. - Był także diabelnie dobrym prawnikiem, sędzią, który jak mało kto pojmował ideę sprawiedliwości. I dobrym człowiekiem. Wdowa po nim powtórnie wyszła za mąż dwa lata temu i teraz, mieszka na południu Francji. I co z tego? Slade'a na nowo ogarnęła niecierpliwość. - Jestem ojcem chrzestnym jego córki, Jessiki. Slade nadal nie wiedział o co chodzi. Dodson spojrzał mu w oczy. - Mieszka w rodzinnej posiadłości niedaleko Westport. Piękny dom, przy plaży. Spokojny, cichy. - Zabębnił palcami o powierzchnię biurka. - Idealne miejsce dla pisarza. W głowie Slade'a zrodziło się nieprzyjemne podejrzenie. Czym prędzej odepchnął je od siebie. - Pewnie tak. - Czyżby stary bawił się w swata? O mało nie parsknął śmiechem na tę myśl. Nie, to absurdalne. - W ciągu minionych dziewięciu miesięcy w Europie zanotowano serię kradzieży. Nagła zmiana tematu zaskoczyła Slade'a do tego stopnia, że nie udało mu się opanować wyrazu zdumienia na twarzy. Dopiero po chwili uniósł pytająco brew. - Poważnych kradzieży - kontynuował Dodson. - Głównie z muzeów. Giną klejnoty, monety, znaczki pocztowe. We Francji. Hiszpanii, Włoszech, Anglii... na razie wszystko wskazuje na to, że kradzione dobra przemycane są do Stanów. - Przemyt to działka federalnych - rzucił Slade. Nie ma nic wspólnego z detektywem z wydziału zabójstw i czyjąś rozpieszczoną córeczką, dodał w myśli. Do głowy przychodziły mu różne niemiłe podejrzenia. Starał się je zignorować. - Przemyt to działka federalnych - zgodził się Dodson, nieco zbyt gorliwie, jak na gust Slade'a. Złożył dłonie i obserwował młodego mężczyznę znad czubków palców. - Mam znajomości w FBI. Konsultowali się ze mną ze względu na... delikatny charakter tej sprawy. - Przerwał na wystarczająco długą chwilę, by Slade mógł się odezwać, gdyby chciał. - Trop prowadzi do małego ekskluzywnego sklepu z antykami. Zdaniem federalnych tam tkwi mózg całej operacji. Z moich informacji wynika, że złodzieje ograniczyli liczbę możliwych punktów odbioru kradzionych rzeczy, a ten sklepik należy do nich. Prawdopodobnie ktoś z personelu macza palce w całym przedsięwzięciu. - Urwał, zajęty poprawianiem fotografii w srebrnej ramce. - Chcą umieścić tam kogoś incognito ,żeby główny przestępca tym razem się im nie wymknął. Jest bardzo przebiegły - mruknął jakby do siebie.
Znowu zamilkł na chwilę, żeby dać Slade'owi okazję do wypowiedzenia swojego zdania, i podjął przerwany wątek, gdy młodszy mężczyzna nic odezwał się ani słowem. - Zakłada się, że kradzione precjoza są ukrywane w antykach., przywożone do tego sklepu i stamtąd wysyłane dalej. - Więc federalni mają wszystko pod kontrolą. - Slade z trudem ukrywał zniecierpliwienie. Nerwowo sięgnął po papierosa. - Wynikły pewne komplikacje. - Dodson zaczekał na syk zapalanej zapałki i jasny płomień. - Nie ma żadnych konkretnych dowodów. Nie znają tożsamości szefa gangu. Płotki, i owszem, ale chodzi, o głównego organizatora... albo organizatorkę - zakończył cicho. Nowy ton w jego głosie sprawił, że w oczach Slade'a błysnęło zainteresowanie. Nie zapalaj się, upomniał się w myśli. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nic pozwolił sobie na zadanie pytań, które cisnęły mu się na usta. Zamiast tego głęboko zaciągnął się papierosem i czekał. - To nie wszystko. - Po raz pierwszy, odkąd Slade wszedł do gabinetu Dodson okazał zdenerwowanie. Nerwowo bawił się pozłacanym wiecznym piórem. - Antykwariat, do którego prawdopodobnie trafiają meble z ukrytymi wewnątrz klejnotami, należy do mojej córki chrzestnej. Ciemne brwi lekko się uniosły, ale z szarych oczu nic dało się niczego wyczytać. - Do córki sędziego Winslowa. - Zakładają, że Jessica nie ma pojęcia o niezgodnym z prawem wykorzystaniem jej sklepu, jeśli oczywiście coś takiego w ogóle ma miejsce. - Ponownie sięgnął po pióro. Tym razem ukrył je w złożonych dłoniach. - Ja wiem, że ona jest niewinna. Nie tylko dlatego, że jest moją chrześnicą - rzucił, uprzedzając słowa Slade'a. - Przede wszystkim dlatego, że ją znam. Jest równie uczciwa jak jej ojciec. Bardzo go kochała i podziwiała. Poza tym - ostrożnie odłożył pióro na biurko - nie potrzebuje tych pieniędzy. - Jasne, nie potrzebuje - mruknął Slade. Oczami wyobraźni ujrzał rozpieszczoną dziedziczkę z mnóstwem pieniędzy i czasu do zabicia. Robi to dla dreszczyku emocji, pomyślał. Co za odmiana po ciągłych przyjęciach i zakupach. - Federalni zacieśniają sieci - mówił Dodson. - W ciągu najbliższych tygodni rozpęta się burza, a to może się okazać dla niej niebezpieczne. - Slade z trudem powstrzymał pogardliwe parsknięcie. - Nie będzie mogła tłumaczyć się niewiedzą, jeśli się okaże, że to jej antykwariat... Namawiałem ją, żeby przyjechała do Nowego Jorku z wizytą, ale.... - urwał. Na jego twarzy irytacja walczyła z rozbawieniem. - Jessica jest uparta. Twierdzi, że nic ma czasu i że to ja powinienem ją odwiedzić. - Dodson potrząsnął głową i westchnął przeciągle. -
Brałem to pod uwagę, lecz moja obecność mogłaby zagrozić całej operacji. Niemniej uważam, że Jessica potrzebuje ochrony. Dyskretnej ochrony. Kogoś, kto da sobie radę w każdej sytuacji, kto może przebywać w pobliżu, nic budząc podejrzeń. - Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. - Kogoś, kto mógłby pomagać w śledztwie od wewnątrz. Slade zmarszczył brwi. Ta rozmowa podobała mu się coraz mniej. Zdusił niedopałek w popielniczce, żeby zyskać trochę czasu. - A jak, pana zdaniem, miałbym to zrobić? Dodson uśmiechnął się szeroko. Podobała mu się i irytacja Slade'a, i jego bezpośredniość. - Jessica zrobi, o co poproszę... do pewnego stopnia. - Poprawił się na wyściełanym krześle. - Ostatnio ciągle narzeka na bałagan w bibliotece i skarży się, że nie ma czasu, żeby wszystko uporządkować i skatalogować. Zadzwonię i powiem, że wysyłam do niej syna starego przyjaciela mojego i jej ojca. To prawda, tak przy okazji - rzucił. - Tom i Lany znali się przed laty. Prosta sprawa. Jesteś pisarzem, który potrzebuje spokoju. W zamian za gościnę uporządkujesz jej księgozbiór. Oczy Slade'a pociemniały, kiedy słuchał wywodu Dodsona. - Jurysdykcja... - zaczął. - To papierkowa robota - zbył go nadkomisarz. - Zajmę się tym. Bądź co bądź, po wszystkim cały splendor przypadnie chłopcom z FBI. - A ja mam bawić się w bibliotekarza i niańkę. - Slade skrzywił się z niesmakiem. - Proszę posłuchać, jestem o tyle - tu złożył palec wskazujący i kciuk razem - od aresztowania mordercy Bitronellego. Jeśli... - I dobrze. - Dodson nie dał mu dokończyć. W jego głosie pojawiły się stalowe nuty. - Prasa ma niezłe używanie naszym kosztem przez tę sprawę. A skoro jesteś tak blisko... - zignorował wściekłe spojrzenie Slade'a. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś za kilka dni wyruszył do Connecticut. Federalnym zależy na obecności gliny w domu. Gliny, który ma oczy i uszy otwarte. Sprawdzili cię i popierają mój wybór. - No, świetnie - burknął Slade podnosząc się z krzesła. - Jestem w zabójstwach, nic we włamaniach. - Jesteś policjantem - poprawił oschle Dodson. - Taak. - Niańczyć zepsutą bogaczkę, która albo szmugluje dla rozrywki, albo jest zbyt tępa, żeby widzieć, co się dzieje pod jej własnym nosem... dobre sobie - podsumował Slade ze złością. - Świetnie - powtórzył. Niech tylko Janiec skończy college, zaraz rzuci służbę w policji i poświęci się
wyłącznie pisaniu. Miał dosyć. Dosyć cierpienia, które widywał niemal codziennie Dosyć brudu, fałszu, najgorszych ludzkich cech, z którymi stykał się w czasie pracy. Przede wszystkim zaś miał dosyć ulgi w oczach matki, gdy wieczorem wracał do domu cały i zdrowy. Z westchnieniem pogodził się z decyzją przełożonego. Może kilka tygodni w Con- necticut dobrze mu zrobi, w każdym razie będzie to jakaś odmiana. Kiedy? - zapytał zwięźle. - Pojutrze. - Dodson miał gotową odpowiedź. - Opowiem ci wszystko, a potem zadzwonię do Jessiki i uprzedzą o twoim przyjeździe. Opadł na krzesło i wzruszył ramionami.
1 Jesień, ozłacająca drzewa, wisiała w powietrzu. Kolory ostro odcinały się od błękitnego nieba. Wstążka szosy wiła się wśród wzgórz na wschód, do Atlantyku. Przez otwarte okno samochodu wdzierał się środka rześki, pachnący wiatr. Slade nie pamiętał, kiedy ostatnio oddychał równie świeżym powietrzem, bez spalin i miejskich wyziewów. Kiedy wyda powieść, namówi matkę i siostrę na wyjazd z miasta. Zamieszkają na wsi albo nad morzem. Zawsze myślał kiedy, nigdy jeśli. Nie mógł sobie na to pozwolić. Jeszcze jeden rok na służbie, jeszcze jeden rok mozolnego gromadzenia pieniędzy na czesne, a potem... Potrząsnął głową i nastawił głośniej radio. Nie ma sensu planować, co będzie za rok. Nie przyjechał do Connecticut, żeby zachwycać się krajobrazem. Czeka go tu zadanie, na dodatek takie, na które wcale nie miał ochoty. Jessica Winslow, lat dwadzieścia siedem. Jedyne dziecko sędziego Lawrence'a Winslowa i Lorraine Nordan Winslow. Absolwentka Radcliffe, wzorowa studentka. Na pewno była również cheerleaderką, złośliwie przemknęło mu przez głowę. Bluzeczki na guziczki, koński ogon, drogie, nudne sweterki i mokasyny od Gucciego. Starał się nie uprzedzić do niej za bardzo, więc ponownie skoncentrował się na faktach. Przed czterema laty otworzyła antykwariat „House of Winslow”. Jeszcze dwa lata temu sama dokonywała większości zakupów. Niezłe usprawiedliwienie, żeby obijać się po Europie, stwierdził, włączając kierunkowskaz. Michael Adams, asystent Jessiki Winslow, obecnie zaopatrzeniowiec. Trzydzieści dwa lata, absolwent Yale. No pewnie. Slade z irytacją wydmuchał kłąb dymu w powietrze. Syn Roberta i Marion Adamsów innej szacownej rodziny z Connecticut. Choć nie padło ani jedno konkretne słowo, był świadom, że właśnie na tego człowieka ma zwrócić szczególną uwagę. W zadumie potarł czoło. Jako główny zaopatrzeniowiec Adams mógł swobodnie prowadzić całą operację, czy to z Europy, czy ze Stanów. David Ryce, sprzedawca. Pracuje od półtora roku. Dwadzieścia trzy lata. Syn Elizabeth Ryce, gospodyni Winslowów. Według Dodsona Jessica często powierzała sklep jego pieczy. Tym sposobem mógłby odbierać nielegalne przesyłki. Odtworzył w myślach listę personelu domu Winslowów. Ogrodnik, kucharka, gospodyni, pokojówka. Dobry Boże. Ogarnął go niesmak. I to wszystko dla jednej osoby. Prawdopodobnie nic umiałaby ugotować jajka na miękko, choćby od tego zależało jej życie. Brama do posiadłości była otwarta. Na szerokim podjeździe mogłyby się spokojnie wyminąć dwa samochody. Wjechał w krętą aleję, obrzeżoną krzewami azalii. Niewidoczny
ptak zaniósł się głośnym trelem, potem zamilkł. Slade jechał jeszcze ćwierć mili, zanim zatrzymał się przed domem. Budynek, choć duży, nie przytłaczał ogromem. Slade przyznał to niechętnie. Słońce i morskie powietrze nadały ścianom delikatny, pastelowy odcień. Z komina wzbijała się ku niebu smużka dymu. Szare okiennice były na tyle solidne, że nie pełniły wyłącznie funkcji dekoracyjnej; w razie sztormu stanowiłyby dodatkowe zabezpieczenie. Chryzantemy pachniały tak intensywnie, że najpierw je poczuł, dopiero później zobaczył. Kwiaty były piękne, dorodne, olbrzymie kule złota i miedzi. Stanowiły wspaniały kontrast dla azaliowych krzewów. Oczarowały go właśnie kwiaty i korzenny zapach dymu. Wyczuwał tutaj nie gnuśność, lecz spokój, którego tak rzadko miał okazję zaznać. Szybko się otrząsnął. Energicznym krokiem podszedł do drzwi i z całej siły zapukał. Nie znosił dzwonków. Otworzyły się po niecałej minucie. Musiał opuścić głowę, żeby spojrzeć na drobną kobietę o siwych włosach. Miała dobroduszną, choć brzydką twarz. Zapach sosnowego płynu do mycia naczyń kojarzył mu się z matką. - Słucham pana? - odezwała się najczystszym akcentem z Nowej Anglii. - James Sladerman. Panna Winslow mnie oczekuje. Kobieta omiotła go badawczym spojrzeniem ciemnych oczu. - Pan jest tym pisarzem - stwierdziła. Najwyraźniej jej nie zaimponował. Cofnęła się, żeby mógł wejść do środka. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, ciekawie rozejrzał się po wnętrzu. Dębowy parkiet nosił ślady zużycia mimo starannej pielęgnacji. Od tapety koloru kości słoniowej odcinały się obrazy. Na okrągłym stoliku królował wazon z jasnozielonego szkła, pełen jesiennych kwiatów. Nie było tu ostentacyjnych dowodów bogactwa, ale dobrobyt wyzierał z każdego kąta. Kiedyś widział reprodukcję obrazka wiszącego z prawej strony w jakimś albumie o sztuce. Niebieska chusta, nonszalancko rzucona na poręcz, była z czystego jedwabiu. Slade właśnie odwracał się w stronę gospodyni, kiedy jego uwagę przykuł tupot u szczytu schodów. Zbiegała w obłoku jasnych włosów i szeleście spódnicy. Stukot obcasów na drewnianych stopniach zakłócał ciszę domostwa. Slade czuł bijącą od dziewczyny energię i temperament. - Betsy, twoja głowa w tym, żeby David nie wstawał, dopóki nie spadnie gorączka. Cholera, cholera, cholera! Spóźnię się. Gdzie kluczyki? Zatrzymała się gwałtownie cztery cale od Slade'a. Mało brakowało, a straciłaby
równowagę. Odruchowo wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Zdyszana, podniosła na niego wzrok. Miała delikatną twarz; jasna cera, regularne rysy. Jedynie lekko wystające kości policzkowe wskazywały na ukrytą siłę, na prymitywne dziedzictwo. Zastanawiał się, po kim. Indianie? Wikingowie? Celtowie? Miała duże oczy koloru dojrzałej whisky, pod gęstymi brwiami, teraz uniesionymi w zdziwieniu. Między nimi widniała malutka zmarszczka. Oznaka uporu, stwierdził. Jego siostra ma taką samą. Jaka ona drobna, zauważył. Ledwie sięgała mu do ramienia. Pachniała jesienią - kwiatami i dymem. Nagle poczuł stare jak świat pragnienie - pragnienie kobiety. Gwałtownie puścił szczupłe ramię w wełnianym żakiecie. - To pan Sladerman - oznajmiła Betsy. - Ten pisarz. - Ach, tak. - Uśmiech wygładził zmarszczkę między brwiami. - Wujek Charlie mówił, że pan przyjedzie. Minęła długa chwila, zanim Slade pojął, że wujek Charlie i Dodson to jedna i ta sama osoba. Nie wiedział, na co ma większą ochotę: zakląć siarczyście czy roześmiać się na cały głos. Zamiast tego uścisnął jej dłoń. - Charlie wspominał, że przyda się pani trochę pomocy przy katalogowaniu biblioteki, panno Winslow. - Trochę? Zabawnie przewróciła oczami. - Wyraził się bardzo delikatnie. Księgozbiór... Jezu, przepraszam, że wychodzę zaraz po pana przyjeździe, ale mój pomocnik jest chory, a zaopatrzeniowiec ciągle w Europie... - nerwowo zerknęła na zegarek. - Właściwie już od dziesięciu minut powinnam być w sklepie. Umówiłam się z klientem... - Proszę się nie denerwować. - Jeśli ta postrzelona wariatka prowadzi sklep, to on jest chińskim mandarynem. Uśmiechnął się szeroko. - Będę miał czas, żeby się rozejrzeć po okolicy. - Dobrze. A więc do zobaczenia na kolacji. Obróciła się na pięcie, mamrocząc coś o kluczykach. - Ma je pani w ręku - poinformował spokojnie. - Ależ jestem głupia. - Z westchnieniem spojrzała na zaciśniętą dłoń. - Im bardziej się spieszę, tym gorzej. - Podniosła na niego rozbawione oczy. - Proszę sobie dzisiaj nie zawracać głowy biblioteką. Jeszcze przerazi się pan tak bardzo, że ucieknie, zanim będę miała okazję załagodzić szok. Betsy - odwróciła się w progu - powiedz Davidowi, że go wyleję, jeśli wstanie z łóżka. Cześć. Drzwi zamknęły się z hukiem. Betsy mlasnęła z dezaprobatą. Dziesięć minut później Slade oglądał przydzielony mu apartament. Był niewiele
mniejszy od mieszkania, w którym się wychował. Podłogę pokrywał dywan, wypłowiały, lecz niewątpliwie cenny. W kominku z czarnego marmuru piętrzyły się polana. Czekały na ogień. W niewielkim saloniku centralne miejsce zajmowało masywne biurko, ozdobione wazonem chryzantem, kałamarzem i mosiężnym przyciskiem do papieru. Bez chwili wahania zsunął bibeloty na bok; umieści tu swoją maszynę do pisania. O ile postawi na swoim, pisanie będzie czymś więcej niż usprawiedliwieniem jego obecności w tym domu. Postara się solidnie zabrać do roboty. Oczywiście, ma jeszcze na głowie tę nieszczęsną bibliotekę. Z westchnieniem opuścił apartament i zszedł na dół. Przechadzał się po pokojach; tkwiący w nim glina zapamiętywał układ pomieszczeń, pisarz analizował wystrój. Po zwiedzeniu piętra niechętnie przyznał, że Jessica ma nienaganny gust. Tylko nuworysze ulegają czarowi ostentacji. Mała Winslow preferowała zgaszone, pastelowe kolory i proste, czyste linie. Częściowo także w sposobie ubierania się, stwierdził, przypomniawszy sobie jej kostium, pod którym miała intensywnie - żeby nie powiedzieć jadowicie - zieloną bluzkę. Ciekawe, o czym to świadczy. Zatrzymał się w pół kroku i pieszczotliwie musnął dłonią pianino z. różanego drzewa. W porównaniu z. tym tutaj stary grat, na który chuchała i dmuchała jego matka, nadawał się tylko na podpałkę. Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Biblioteka. Wciągnął w nozdrza zapach kurzu i skóry, pochłaniając wzrokiem największy prywatny księgozbiór, jaki mu się zdarzyło widzieć. Po raz. pierwszy, odkąd Dodson wezwał go do siebie, Slade'a ogarnęło zadowolenie. Niewiele czasu potrzebował, by się zorientować, że czytane książki odkładano na miejsce nader beztrosko. Szybkim krokiem przeszedł przez cały pokój i jednym susem pokonał dwa stopnie wiodące na drugi poziom. Nic nader beztrosko, poprawił się w myśli; w ogóle nie odkładano ich na miejsce. Przesunął palcem wzdłuż grzbietów. Kurt Vonnegut sąsiadował z. Robertem Burnsem. Będę miał pełne ręce roboty, skonstatował. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby to był jedyny cel jego wizyty. Rozejrzał się dokoła i na chybił trafił wyciągnął jeden tom. Na razie nie mogę nic zrobić w sprawie Jessiki Winslow, rozgrzeszył się, zanim zagłębił się w lekturze. Jessica wjechała na parking przed antykwariatem i odetchnęła z ulgą, widząc, że jest pusty. Spóźniła się, ale klient spóźniał się jeszcze bardziej. Albo znudziło mu się czekanie na nią i odjechał. Na tę myśl zmarszczyła gniewnie brwi. Zmełła w ustach przekleństwo i podbiegła do drzwi. Chwilę pomocowała się z zamkiem i weszła do sklepu. Nerwowo biegała od okna do okna, podnosiła żaluzje, wpuszczała światło słoneczne. Stukając obcasami
powędrowała na zaplecze, napełniła czajnik, podlała bluszcz na oknie, postawiła czajnik na kuchence. W połowic drogi z powrotem do sklepu cofnęła się, zapaliła gaz i zadowolona z siebie wróciła za ladę. Sklep nie był duży, ale też Jessica nigdy tego nie chciała. Wymarzyła sobie antykwariat przytulny, o domowej atmosferze, i taki właśnie stworzyła. Na dodatek wywarła na nim swoje niezatarte piętno. Antykwariat znaczył dla niej znacznie więcej niż tylko miejsce pracy; był jej dziełem, jej miłością. Skrupulatnie prowadziła księgowość, wypełniała księgi, rachunki, faktury. Może dlatego w pozostałych sferach życia była tak bardzo niezorganizowana. Sklep stanowił najważniejszy element jej życia; było tak, od kiedy go otworzyła. Początkowo szukała czegoś, czym mogłaby zapełnić bezczynne dni po skończeniu college'u. Pomysł narodził się powoli i powoli dojrzewał. Jessica miała w sobie nadmiar energii i zapału, więc kiedy podjęta ostateczną decyzję, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wła- śnie zapal i energia pozwoliły jej odnieść sukces. Sklep przynosił dochód. Pieniądze same w sobie znaczyły niewiele, ale fakt, że zarabiał je antykwariat, stawiał sprawą w zupełnie innym świetle. Przez pół roku jeździła po całej Nowej Anglii, ba, po Europie, w poszukiwaniu ciekawych towarów. Nic stawiała na ilość, lecz na jakość. Wkrótce po otwarciu pojawili się pierwsi klienci, głównie przyjaciele i znajomi przyjaciół. Nie zabrakło także ciekawskich, którzy nie mogli odmówić sobie obejrzenia córki sędziego Winslowa za sklepową ladą. Jessica nic miała nic przeciwko temu. Klient to klient, a zadowolony klient to najlepsza reklama, jaką sobie można wyobrazić. Pierwsze dwa lata prowadziła sklep zupełnie sama. Nawet do głowy jej nie przyszło, iż firma rozwinie się do tego stopnia, że będzie musiała zatrudnić kogoś do pomocy. Kiedy już do tego doszło, powierzyła Michaelowi Adamsowi funkcję zaopatrzeniowca. Był przystojny, czarujący i znał się na rzeczy. Klientki go uwielbiały. Z czasem oficjalne stosunki między szefową a podwładnym ustąpiły miejsca wzajemnej przyjaźni. Ponieważ interes kwitł, zatrudniła jeszcze Davida Ryce'a. Młodziutki, prawic chłopiec, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić; gotów był wpakować się w kłopoty przy najbliższej okazji. Zaproponowała mu pracę, bo razem dorastali; z czasem nauczyła się na nim polegać. Doskonale radził sobie z rachunkami, miał fenomenalną pamięć do szczegółów, a poza tym cechował go ów specyficzny spryt ulicznika, który sprawiał, że było jej przyjemnie mieć go w swojej firmie. Spryt ulicznika. Dziwne, ale te słowa przywiodły jej na myśl Jamesa Sladermana.
Podczas krótkiej wymiany zdań na schodach wyczula w nim coś specyficznego. Przeczucie podpowiadało, że jest to człowiek, który da sobie radę. W pracy? Być może. W ciemnej uliczce? Z pewnością. Z niewyraźnym uśmiechem wsunęła ręce do kieszeni. Skąd jej to w ogóle przyszło do głowy? W palcach, które zacisnęły się na jej ramieniu, była siła. Jego ciało emanowało mocą Ale nie, nie o to chodzi To jego oczy... Gdy ujrzała w nich pewną twardość, o dziwo, nie przestraszyła się ani nie poczuła niechęci. Raczej odwrotnie, pociągało ją to. Nie bała się nawet podczas tych trzech czy czterech sekund, kiedy patrzył jej prosto w oczy, zdając się przenikać wzrokiem na wylot. Uświadomiła sobie, że czuła się wtedy bezpieczna. Coś takiego. W zadumie zagryzła dolną wargę. Dlaczego niby poczuła się nagle bezpieczna? Przecież nic jej nic zagraża. Dzwonek na drzwiach oznajmił przybycie klienta. Jessica odsunęła na bok wszelkie myśli. - Dzień dobry, panno Winslow, i przepraszam za spóźnienie. - Nie ma o czym mówić, panie Chambers. - W pierwszym odruchu zamierzała wyznać, że ona również nie przybyła punktualnie, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Za jej plecami zagwizdał czajnik. - Właśnie robię herbatę. Może napije się pan ze mną zanim obejrzymy nowe tabakierki? Chambers zdjął z łysiejącej głowy śmieszny kapelusik. - Z wielką przyjemnością. Doprawdy, jestem pani wielce zobowiązany, że informuje mnie pani o każdej nowej dostawie. - Uśmiechnął się szeroko, eksponując piękne sztuczne zęby. - Wic pan chyba, że nie pozwoliłabym nikomu dotknąć nowych tabakierek, dopóki pan ich nic obejrzy. - Zalała torebki wrzątkiem. - Michael wynalazł je we Francji. Dwie są wyjątkowe, na pewno się panu spodobają. Tak jak przypuszczała, do gustu przypadła mu zwłaszcza ta ozdobna. Uśmiechnęła się do siebie i ostrożnie podniosła tacę. Chambers żywił wielką słabość do przesadnie zdobionych puzderek, które przed wiekami nosili mężczyźni z żabotami pod szyją Zerknęła kątem oka na pulchną postać. Ciekawe, czy wyobraża sobie, że jest księciem regentem albo' przynajmniej hrabią. Nieważne jednak, jakie motywy nim kierowały; był dobrym, stałym klientem i nieraz już polecał jej sklep znajomym I na swój dziwaczny sposób jest uroczy, przyznała, stawiając tacę na stole. - Cukru? - zaproponowała. - Och nic, nic powinienem - Chambers znacząco poklepał się po okrągłym brzuszku. -
Ale może wyjątkowo, jedną kosteczkę... - Ukradkiem zerknął na jej uda, gdy zakładała nogę na nogę. Co za szkoda, westchnął bezgłośnie, że nie jest o dwadzieścia lat młodszy. Kiedy wychodził, ściskał w garści dwie osiemnastowieczne tabakierki. Jessica miała właśnie wypisać fakturę, kiedy ciszę przerwał warkot silnika. Podniosła wzrok i zobaczyła dużą ciężarówkę parkującą przed sklepem. Rozpoznała logo na drzwiczkach szoferki i ściągnęła brwi w zdumieniu. Dałaby sobie rękę uciąć, że najbliższa dostawa od Michaela bę- dzie dopiero nazajutrz. Pomachała kierowcy i wyszła mu na spotkanie. - Szanowanko, panno Winslow. - Cześć, Don. - Pochyliła głową nad listą przywiezionych towarów, mrucząc pod nosem, że spodziewała się go dopiero jutro. Chłopak wzruszył ramionami. - Pewnie mu się bardzo spieszyło. - Taak. - Bawiła się kluczykami do samochodu, nic przestając czytać. - Tym razem przeszedł samego siebie. I następna dostawa w sobotą! Nie wiem... och! - Jej oczy rozjaśniły się nagle. - Sekretarzyk w stylu królowej Anny, z różanego drzewa. Miałam poprosić Michaela, żeby czegoś takiego poszukał, ale zapomniałam... i proszą! To przeznaczenie, nic innego. - Oczywiście, najpierw powinna obejrzeć, chociaż, rzucić okiem. Ale nie, najlepiej kierować się impulsami, zdecydowała. Podniosła wzrok na kierowcą. - Reszta zostaje tutaj, ale to zawieziecie do mnie do domu, dobrze? - Cóż... Nietrudno było uśmiechać się tak promiennie, skoro oczami wyobraźni już widziała biureczko w swoim salonie. - Jeśli nie sprawią wam tym kłopotu - dodała. Don Przestępował z nogi na nogą. - No dobra. Joe nic będzie miał nic przeciwko temu. - Pomachał do partnera, który otwierał tylne drzwi ciężarówki. - Dzięki. Właśnie takiego biurka szukałam. Z uśmiechem poszła na zaplecze zaparzyć więcej herbaty. Wróciła do domu z równym impetem, jak wybiegła z niego kilka godzin wcześniej. - Betsy! - Niedbale przewiesiła torebkę przez, poręcz schodów. - Przywieźli je? - Nic czekała na odpowiedź, od razu pognała do salonu. - Od kiedy skończyłaś sześć lat, powtarzam ci, że masz chodzić, nie biegać. - Betsy stanęła w progu. - Wtedy przynajmniej nosiłaś wygodne buty. - Betsy! - Jessica objęła ją z irytacją i miłością jednocześnie. - Przywieźli je? - Oczywiście. - Betsy strzepnęła z fartucha niewidoczny pyłek. - Jest w salonie, tak jak
chciałaś. Zostanie tam bez względu na to, czy wejdziesz jak człowiek, czy wpadniesz jak wicher. - Ostatnie zdanie wpadło w próżnię, bo Jessiki już nie było. - Wspaniałe! - Delikatnie przesunęła palcem po drewnie, po czym dokładnie obejrzała nabytek ze wszystkich stron. Był to delikatny, zręczny mebelek. Prawdziwie kobiece biureczko. - Naprawdę wspaniałe. Poczekaj, niech David je zobaczy. - Otworzyła szafeczkę, zajrzała do szuflady. - Właśnie czegoś takiego szukałam. Co za szczęście, że Michael je kupił. - Ukucnęła, żeby lepiej widzieć wygięte nóżki. - Ładne - mruknęła Betsy. Ona myślała przede wszystkim o tym, że rzeźbione powierzchnie gromadzą dużo kurzu. - I pewnie dostałabyś za nie niezłą cenę. - Największą zaletą posiadania własnego sklepu jest możliwość przechwycenia dla siebie co atrakcyjniejszych towarów. - Jessica zamknęła uroczy sekretarzyk. Teraz potrzebuje tylko porcelanowego kałamarza. - Kolacja prawie gotowa. - Och, kolacja. - Te słowa ściągnęły ją na ziemię. - Na śmierć zapomniałam o panu Sladermanie. Gdzie jest? Na górze? - Nie. W bibliotece - oznajmiła Betsy ponurym głosem. - Siedział tam cały dzień. Nie wyszedł nawet na lunch. - Ojej. - Jessica przeczesała włosy palcami. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który dobrze znosi brak organizacji. - Chciałam go do tego przygotować. Trudno, muszę być czarująca jak nigdy, żeby nam nic uciekł. Co na kolację? - zapytała przez ramię. - Kotlety wieprzowe i puree ziemniaczane. - To na pewno pomoże - wymamrotała pod nosem, idąc do biblioteki. Cichutko uchyliła drzwi na tyle, żeby wsadzić głowę do środka. W pewnych wypadkach pośpiech nic jest wskazany, wytłumaczyła sobie. Slade siedział przy długim stole. Po obu jego stronach piętrzyły się stosy książek, a w dłoni ściskał zużyty do połowy ołówek. Wpatrywał się w gruby notatnik. Choć ciemne włosy opadły mu na twarz, zauważyła zmarszczone w skupieniu czoło. W skupieniu albo ze złością, poprawiła się po chwili. Przywołała na usta najpromienniejszy z uśmiechów. - Cześć. Gwałtownie podniósł głowę i przeszył ją wzrokiem. Jessica niemal fizycznie czuła na sobie jego uważne spojrzenie. Poddała się temu bezwolnie, nieświadoma, że jej uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi zagubienia. Kim on jest? - zastanawiała się. Do biblioteki przywiodła ją tyleż, ciekawość, co chęć wykazania się odwagą. Lampa na biurku oświetlała jedynie dolną część jego twarzy, oczy ginęły w półmroku. Tym razem jego towarzystwo napawało ją niepokojem, nie poczuciem
bezpieczeństwa. Zrobiła krok naprzód. - Ma tu pani nielichy bałagan. - Slade odłożył ołówek na bok. Lepiej od razu zaatakować, niż rozmyślać ojej delikatnej urodzie. - Jeśli tak samo prowadzi pani sklep, to cud, że jeszcze nic poszła pani z torbami. Kiedy się odezwał, opuściło ją napięcie. Niemożliwe, żeby w jego oczach widniał podziw, upomniała się. Jest głupia, jeśli sobie wmawia takie rzeczy. - Wiem o tym - przyznała pokornie, znowu z uśmiechem na ustach. - Mam nadzieję, że nie postąpi pan, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek i nie rzuci tego w diabły? - Z wahaniem podeszła do stołu, wzięła książkę na chybił trafił. - Lubi pan wyzwania, panie Sladerman? Śmieje się, zanotował w myślach. W rozbawieniu uniósł kąciki ust, choć za wszelką cenę starał się zachować obiektywizm. Może jest niewinna, a może nie. W przeciwieństwie do nadkomisarza nie ufał jej ślepo. Niestety, była piękna i pociągała go. Traktował to jako dodatkowe utrudnienie. Głośno wypuścił powietrze z płuc i rozejrzał się po bibliotece. Czy ma jakiś wybór? - Zlituję się nad panią, panno Winslow... bo mam słabość do książek. - Ja też - zaczęła, ale urwała, gdy posłał jej następne lodowate spojrzenie. - Naprawdę - zapewniła ze śmiechem. - Tylko że porządek nie jest moją mocną stroną. Więc jak, panie Sladerman, dobijemy targu czy nie? - z powagą wyciągnęła do niego rękę. Popatrzył na drobną dłoń. Delikatna i elegancka, zupełnie jak jej nazwisko i jej głos, przemknęło mu przez głowę. Po raz kolejny przeklął los, który sprawił, że jest córką chrzestną nadkomisarza, i uścisnął jej dłoń. - Umowa stoi, panno Winslow. Odeszła od stołu, ale nie puściła jego ręki, choć chciał ją zabrać. Nie wiadomo skąd wiedziała, że będzie twarda i silna. - Co pan powie na kotlety wieprzowe? Były pyszne. Pochłonął trzy, gdy żołądek upomniał się o zaległy lunch. Przy dokładce sernika doszedł do wniosku, że to zadanie ma jednak pewne pozytywne strony. Przez ostatnie dwa tygodnie żywił się głównie zimną kawą i gotowymi kanapkami, a jego partner nie stanowił równie miłego widoku jak Jessica Winslow. Zręcznie prowadziła rozmowę podczas posiłku, a po jedzeniu wzięła go pod ramię i zaprowadziła do salonu. - Może szklaneczkę brandy? - zaproponowała. W tej chwili jego uwagę zwrócił sekretarzyk. - Tego tu wcześniej nie było.
- Czego? - Zerknęła przez ramię. - A, rzeczywiście, przywieźli dzisiaj po południu. Zna się pan na antykach? - Nie. - Rzucił okiem na sekretarzyk i opadł na fotel. - Zostawiam to pani, panno Winslow. - Jessico - poprawiła. Nalała brandy do drugiej szklanki i podeszła do niego. - Mam się do ciebie zwracać James czy Jim? - Slade. - Wziął szklankę z jej dłoni. - Nawet matka nie nazywa mnie Jimem, odkąd skończyłem dziesięć lat. - Masz matkę? Rozbawiło go jej zdumienie. - Jak każdy. Poczuła się głupio. Usiadła naprzeciw niego. - Wyglądasz na człowieka, który zawsze sam daje sobie radę. Oboje sączyli brandy. W pewnej chwili ich oczy się spotkały. Jessica miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Czy umysły mogą się dotykać? - zadała sobie głupie pytanie. Ale czyż właśnie nie tego doświadczyła w tej chwili? Alkohol palił ją w gardle. Rzeczywistość powróciła. Mów, upomniała się. Powiedz coś. - Masz więcej krewnych? - wykrztusiła w końcu. Patrzył na nią, niepewny, czy tylko sobie wyobraził uprzednią bliskość. Nigdy, z żadną kobietą z żadną kochanką nie doświadczył czegoś podobnego. To śmieszne, wmawiać sobie takie przeżycia z osobą, którą dopiero co poznał. - Siostrę - odparł po chwili. - Jest w college'u. - Siostrę. - Jessica odprężyła się, zsunęła pantofle. - To fajnie. Zawsze chciałam mieć rodzeństwo. - Nie wszystko można kupić - odparł wzruszając ramionami. Zaklął w myślach, widząc, że sprawił jej przykrość. Skoro już teraz się przejmuje jej reakcjami, co będzie za tydzień? - Nie owijasz w bawełnę - zauważyła. - Pewnie dlatego, że jesteś pisarzem. - Po następnym łyku odstawiła szklankę na stolik. - Co piszesz? - Niepublikowane powieści. Roześmiała się, jak wcześniej w bibliotece, i jak wtedy wywołało to uśmiech na jego twarzy. - To chyba frustrujące. - Co dzień na nowo - przyznał. - Dlaczego to robisz?
- A dlaczego jesz? Zastanawiała się przez dłuższą chwilą, zanim skinęła głową. - Chyba rozumiem. Zawsze chciałeś pisać? Pomyślał o ojcu, o jego przechwałkach, że syn będzie następnym Sladermanem w mundurze. Pomyślał o latach, gdy jako nastolatek do późna w noc pisał opowiadania. Przypomniał sobie wzrok ojca, gdy po raz pierwszy zobaczył go w mundurze. I pierwszy raz, gdy zaakceptowano do druku jego nowelkę. - Tak, - Może łatwiej będzie jej wyznać to, czego nigdy nic umiał wytłumaczyć najbliższym. - Zawsze. - Jeśli czegoś bardzo pragniesz - zaczęła powoli - i nic boisz się przeciwności losu, dostajesz to. Roześmiał się krótko, zanim upił następny łyk. - Zawsze? Przesunęła językiem po górnej wardze. - Prawic zawsze. Przecież całe życie to gra, no nie? - Ryzykowna gra - mruknął, wpatrzony w bursztynowy płyn. - Przynajmniej w moim wypadku. - Zauważył, że brandy jest prawie tego samego koloru co jej oczy. To źle, że tak dobrze, tak łatwo się z nią rozmawia. Niedługo powie coś, czego potem będzie żałował. - Ach, Ulisses! Nic wiedziałam, gdzie się podziewasz. Podniósł wzrok i zobaczył olbrzymią górę sierści. Góra wskoczyła prosto na kolana Jessiki, która jęknęła i zachichotała. - Do licha! Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś za duży, żeby cię brać na kolana? Połamiesz mi żebra. - Choć wykręcała głowę na wszystkie strony, wielki różowy jęzor bezbłędnie odnajdywał jej policzki. - Przestań! - poleciła, wiercąc się bezradnie. - Złaź w tej chwili. - Ulisses zaszczekał, ale dalej z zapałem wylizywał jej twarz. - Co to jest? - wycedził Slade przez zęby. Jessica szturchnęła Ulissesa z całej siły, on zaś położył jej łeb na ramieniu. - Pies, to chyba jasne. - Wcale nie takie jasne. - To pies wielorasowy - burknęła. - Trzy razy chodził do psiej szkoły i trzy razy oblał. Ty kudłaty półgłówku, złaź w tej chwili. - Ulisses westchnął z zadowoleniem i nie ruszył się nawet o milimetr. - Pomóż mi - poprosiła. - Tym razem będę miała obrażenia wewnętrzne. Kiedyś siedziałam przez dwie godziny, zanim Betsy mnie uratowała. Slade zbliżył się z widocznym wahaniem. - Gryzie?
- Boże drogi, ja się duszę, a on pyta, czy gryzie! Uśmiechnął się szeroko. - Ostrożności nigdy za wiele. A jeśli to zły pies? Jessica zamknęła oczy. - Bierz go, Ulisses! - wrzasnęła. Słysząc swoje imię, psisko ponownie zaczęło wylizywać jej twarz. - Zadowolony? - zapytała Slade'a. - Złap go i uwolnij mnie. Pochylił się i otoczył ramionami wielkie cielsko. Niechcący musnął wierzchem dłoni pierś Jessiki. - Przepraszam - mruknął, ściągając z niej psa - Dobry Boże, ile on waży? - Co najmniej sześćdziesiąt kilo. Potrząsnął głową i ściągnął zwierzę na podłogę. Ulisses ułożył się u stóp Jessiki, która głęboko zaczerpnęła powietrza i przymknęła oczy. Cała była w kłakach białej sierści. Rozpuszczone włosy rozsypały się na ramiona. Gdyby miał opisać ich kolor, porównałby je do dojrzałej pszenicy w słońcu. Kiedy odpoczywała, ostry zarys kości policzkowych był bardziej widoczny. Rozchyliła usta. Byłyby klasyczne, gdyby nie zbyt pełna dolna warga. Świadczyła o drzemiącej w niej, ukrytej głęboko namiętności. Właśnie usta i kości policzkowe zakłócały nieskazitelny wizerunek bogatej, poprawnej dziedziczki, i właśnie to pociągało w niej Slade'a. Nie wolno mi jej pragnąć, powtarzał sobie co chwila. To nie tylko nieodpowiedzialne, ale wręcz głupie. Powrócił wzrokiem do psa. - Powinnaś go jednak wytresować - stwierdził. - Wiem. - Z westchnieniem otworzyła oczy koloru brandy. Lubiła Ulissesa i nie zwracała uwagi na bałagan, jaki robił, ani na jego uciążliwe przywiązanie. - Widzisz, on jest bardzo wrażliwy. Nie mam serca znowu go posyłać na kurs. - To głupota - żachnął się. - Jest za duży. Musi się nauczyć posłuszeństwa. - Może ty się tym zajmiesz? - rzuciła. Starała się oczyścić z sierści. - Mam co robić, wielkie dzięki. Dlaczego tak bardzo złości ją fakt, że ani razu nie zwrócił się do niej po imieniu? Chciała wstać z godnością, ale uniemożliwił jej to śpiący Ulisses. - Dziękuję za pomoc - rzuciła chłodno. - I za rady. Slade skwitował jej sarkazm wzruszeniem ramion. - Nic ma sprawy Chociaż bardziej mi wyglądałaś na amatorkę pudli. - Naprawdę? - Popatrzyła mu prosto w oczy. Tak, są twarde, zimne i cyniczne. - A ty pewnie nie masz najlepszego zdania o amatorkach pudli. Dolej sobie brandy, ja idę spać.
2 Przez następne dwa dni panował kruchy pokój. Prawdopodobnie tylko dlatego tak długo, że Jessica robiła co w jej mocy, by schodzić Slade'owi z drogi. On zaś trzymał się z dala od niej, jednocześnie starając się zaobserwować, jak wygląda jej typowy dzień. Jedną rzecz zauważył od razu - w przypadku Jessiki nie mogło być mowy o czymś takim jak normalny dzień. Zawsze w biegu, nic marnowała czasu na rozrywki bogatych: lunche, herbatki, kolacyjki, choć tego się po niej spodziewał. Pracowała ze wszystkich sił. Lwią część dnia spędzała w sklepie. Doszedł do wniosku, że niewiele zdziała, jeśli ograniczy swoje obserwacje do domu. Jego następnym krokiem będzie wizyta w antykwariacie „House of Winslow”. Logiczny wniosek nasuwał się sam - żeby tam pojechać, musi się pogodzić z Jessica. Z okna sypialni odprowadzał wzrokiem jej samochód. Dochodziła ósma, zazwyczaj szła do pracy godzinę później. Zaklął ze złością. Jakim cudem ma ją obserwować albo chronić, jeśli zajdzie taka potrzeba, skoro ona nigdy nie może usiedzieć w jednym miejscu? Jak to sobie Dodson wyobraża? Trudno. Najwyższy czas wymyślić jakiś pretekst i odwiedzić ją w sklepie. Porwał kurtkę z. poręczy krzesła i zbiegł na dół. Zawsze może powiedzieć, że chce się czegoś dowiedzieć o starociach ze względu na historyczne tło powieści. Tym sposobem zamknie jej usta na kilka godzin i jednocześnie będzie mógł się dokładnie rozejrzeć. Nagle do jego uszu doszedł cichy głos Betsy: - ...same kłopoty. - Nic przesadzaj. Zatrzymał się w pół kroku. Rozmawiający szli w jego stronę. Po chwili zobaczył szczupłego, wysokiego mężczyznę. Długie jasne włosy, przycięte nader niestarannie, dotykały kołnierzyka sztruksowej koszuli. Garbił się lekko - ze zmęczenia albo z nawyku. W świetle słońca błysnęły okulary w drucianych oprawkach. Patrzył w ziemię, na czubki swoich adidasów, więc nic zauważył Slade'a. Był blady, miał podkrążone oczy. David Ryce, wywnioskował Slade. - Mówiłam ci już, Jessica się nie zgadza, żebyś dzisiaj szedł do pracy. - Betsy spieszyła za nim małymi kroczkami. W garści ściskała miotełkę do kurzu. - Czuję się świetnie. Jeśli zostanę w łóżku jeszcze jeden dzień, zwariuję. - Tym słowom zawtórował atak kaszlu. - Świetnie, dobre sobie - żachnęła się Betsy i pogroziła mu miotełką. - Mamo, daj spokój. - David odwrócił się na pięcie i w tej chwili zobaczył Slade'a. Zmarszczył brwi ze zdumienia. - Ach, pan jest zapewne tym pisarzem?
- Tak - Slade pokonał dwa ostatnie stopnie. To jeszcze dzieciak, stwierdził patrząc na Davida. I nadal ma w sobie chłopięcą przekorę. - Nic wiem dlaczego, ale wyobrażaliśmy sobie pana jako krępego grubasa w okularach. - David uśmiechnął się, lecz uwadze Slade'a nic uszedł takt, że ciężko oparł się o poręcz. - Jak tam biblioteka? - Powoli. - Lepiej, że to robi pan niż ja - mruknął David pod nosem. Oddałby wszystko za krzesło. - Czy Jessica zeszła już na dół? - Pojechała do pracy - poinformował Slade. - O, widzisz. - Betsy splotła ramiona na piersi. - A jeśli pokażesz się w sklepie, odeśle cię do domu i jeszcze na ciebie nakrzyczy. David złapał się poręczy, bo ugięły się pod nim nogi. - Sama nic da sobie rady z nowym transportem. - A ty niby dużo jej pomożesz? - Betsy chciała powiedzieć coś więcej, ale Slade zauważył minę chłopaka i wpadł jej w słowo: - Szczerze mówiąc, właśnie miałem zamiar tam pojechać. Chciałbym się trochę rozejrzeć. Jeśli będzie trzeba, chętnie pomogą Jessice. - Obserwował, jak David toczy wewnętrzną walkę; miał ochotę wyrwać się do sklepu, a równocześnie ciągnęło go do łóżka. - Sama będzie chciała wszystko zrobić - mruknął. - To akurat prawda. - Betsy wzięła się pod boki. Jej złość przeniosła się z syna na szefową. - Nic jej nie powstrzyma. - Przyjmowanie nowych dostaw należy do moich obowiązków, chcę... - Przesuwanie mebli chyba nie wymaga akademickie, wiedzy na temat antyków - przerwał mu Slade łagodnie. Wiedział, ze taki zbieg okoliczności jest zbyt piękny, żeby miał być prawdziwy, wolał kuć żelazo póki gorące. Wsunął dłonie w rękawy marynarki. - A skoro i tak miałem zamiar tam pojechać... - No to załatwione stwierdziła Betsy. Złapała syna za łokieć, zanim zdążył się sprzeciwić. Pan Sladerman pomoże Jessiee, a ty wracasz do łóżka. Nie do łóżka. Wystarczy, jeśli na chwilę usiądę na krześle. Posłał Slade'owi blady uśmiech Dzięki Proszę powiedzieć Jessie, ze w poniedziałek wracam do pracy. Niech sobie nie zawraca głowy papierkową robotą związaną z nową dostawą. Proszę jej powiedzieć, że nie mogę się doczekać, kiedy się do tego zabiorę. Slade powoli skinął głową. - W porządku, przekażę. - Obrócił się na pięcie i wyszedł. Nowa dostawa intrygowała go coraz bardziej.
Kwadrans później zatrzymał samochód na niedużym żwirowanym parkingu przed sklepem Jessiki. Był to mały budyneczek o wąskich, wysokich oknach. Żaluzje były podniesione, widział więc, jak w środku Jessica mocuje się z najwyraźniej ciężkim meblem Miotając przekleństwa na wszystkie kobiety tego świata, podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Dźwięk dzwoneczków kazał Jessiee się odwrócić. Wystarczająco dziwna byłaby wizyta klienta o tej porze, ale widok Slade'a na progu zdziwił ją stokroć bardziej. - Ojej... - Wysiłek fizyczny sprawił, że miała kłopoty ze złapaniem oddechu Nie spodziewałam się ciebie tutaj. - Nie dodała, że wcale się tym nie ucieszyła. Nie miała na sobie żakietu, podciągnęła rękawy kaszmirowego swetra. Drobne, jędrne piersi falowały w przyspieszonym oddechu. Slade doskonale pamiętał ich miękkość na dłoni Zapomniał natomiast, że przyjechał tu, żeby się z nią pogodzić. - Dlaczego, do cholery, sama mocujesz się z tym gratem? - zapytał. Zmełł w ustach przekleństwo, zdjął marynarkę, rzucił na krzesło. W tonie Jessiki pojawił się chłód. - Och. dzień dobry. Dzięki, spędziłam uroczy poranek. Nie Puścił jej sarkastyczną uwagę mimo uszu. Niedbale oparł się o ciężki mebel, z którym walczyła przed jego przyjściem. Oby Bóg miał mnie w swojej opiece, jeśli się okażesz jedną z tych kobiet, które zmieniają zdanie tuzin razy. Widział, jak mruży pociemniałe nagle oczy, zupełnie jak tamtego wieczoru w salonie. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że kiedy jest zdenerwowana, podoba mu się jeszcze bardziej. Gdyby nie to, rozbawiłby go dziecinny sposób, w jaki wysuwała podbródek. - Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek prosiła cię o pomoc. - Dopiero teraz, uraził go lodowaty ton jej głosu. - Sama doskonale sobie poradzę. - Nic wygłupiaj się burknął. - Sama tylko zrobisz, sobie krzywdę. No więc gdzie chcesz to mieć? To poprawiła z oburzeniem - to francuski sekretarzyk z dziewiętnastego wieku. Zerknął na mebel bez zainteresowania. - Tak? I co z tego? Więc co mam z tym zrobić? - Zaraz ci powiem, co sobie możesz z tym zrobić... Nie dokończyła, bo Slade wybuchnął śmiechem Nie spodziewała się tego, a już szczególnie nic takiego męskiego, beztroskiego śmiechu. Z trudem powstrzymała chichot. Cofnęła się o krok. Nic miała najmniejszej ochoty dostrzegać w Jamesie Sladermanie jakiejkolwiek pociągającej cechy.
- Tutaj - wskazała palcem. Żeby się czymś zająć, przestawiła w inne miejsce zabytkowy dzbanek. Kiedy ucichło szuranie drewna o drewno, spojrzała na pomocnika. - Dziękuję. - Powiedziała krótko i oficjalnie. - Czy mogę się jakoś odwdzięczyć? Pozwolił sobie przyjrzeć się jej dokładnie. Stała wyprostowana, z opuszczonymi ramionami i błyskiem w oczach. W jasnych włosach tkwiły perłowe grzebienie. Opuścił wzrok niżej. Była bardzo szczupła, jej talię mógłby zamknąć w dłoniach. Wąska spódnica zakrywała uda, ale poniżej jej nogi wyglądały bardzo atrakcyjnie. Miała malutkie stopy. Jedna z nich niecierpliwie uderzała w podłogę. - Na przykład jak? - wycedził przez. zęby. Wrócił spojrzeniem do jej oczu. - A tak w ogóle przyjechałem tu, żeby ci pomóc. Ryce obawiał się, że będziesz robiła to, na czym cię przyłapałem. - Widziałeś się z Davidem? - Gniew i zniecierpliwienie zniknęły bez śladu. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Wstał już? Jak się czuje? Nagle zapragnął dotknąć jej twarzy, jej włosów. Wiedział że będzie ciepła i miękka, i właśnie tego teraz pragnął. W jej oczach malowała się troska. - Wstał - odparł krótko. - Chyba przecenia własne siły. - Nie powinien chodzić. - Nie, chyba nic. - Czy to jej włosy tak pachną? Aromat jesiennego lasu doprowadzał go do szaleństwa. - Dzisiaj rano wybierał się do pracy. - Do pracy? Aż się zachłysnęła tymi słowami. - Kazałam mu zostać w domu. Dlaczego nigdy mnie nie słucha? W oczach Slade'a błysnęły iskierki. - Czy wszyscy zawsze słuchają twoich poleceń? - David u mnie pracuje - odburknęła, ale jednocześnie puściła jego ramię. - Do cholery, powinien robić, co mu każę. - Równie szybko, jak się zdenerwowała zapomniała o złości. - Tak naprawdę ciągle jest dzieckiem i Betsy ciosa mu kołki na głowie. Taka już jest. Doceniam jego oddanie, ale najważniejsze, żeby wyzdrowiał. - Powędrowała spojrzeniem do telefonu na ladzie. Jeśli zadzwonię, będzie się rzucał. - Powiedział, że przyjdzie w poniedziałek. - Slade oparł się o sekretarzyk. - Prosił, żebyś poczekała na niego z papierkową robotą związaną z nowym transportem. Jessica wsunęła dłonie do kieszeni, nadal niezdecydowana, czy ma zadzwonić do Davida, czy nie. - No dobra. W takim razie, kiedy tu się zjawi w poniedziałek, będzie musiał siedzieć, a
ja tymczasem ustawię wszystkie nowe meble, żeby go nic korciło. - Uśmiechnęła się ponownie. David ma prawie takiego samego fioła na punkcie tego miejsca jak ja. Zauważy, jeśli przestawię choćby najmniejszy świecznik. Zanim się rozchorował, usiłował mnie namówić na wakacje. - Roześmiała się głośno, odrzuciła głowę do tyłu, aż złote włosy opadły na plecy. - Prawdopodobnie tylko dlatego, że przez tydzień albo dwa chciał mieć cały sklep tylko dla siebie. - Wyjątkowo oddany pracownik - skomentował. - O tak. - Energicznie skinęła głową. - Ale co ty tu właściwie robisz, Slade? Byłam przekonana, że już po uszy zagrzebałeś się w książkach. Sam nie wiedział, czy bardziej go cieszy, czy niepokoi fakt, że dystans ostatnich dni zniknął bez śladu. Uśmiechnął się niespokojnie. - Obiecałem Davidowi, że ci pomogę. - To bardzo miło z twojej strony. - Zdziwienie w jej głosie wprawiło go w doskonały humor. - Czasami nawet ja bywam miły - odparł. - Zresztą uznałem to za znakomitą okazję poszerzenia mojej wiedzy na temat antyków. - Aha - machinalnie skinęła głową. - W porządku. Nic obrażę się za pomoc przy najcięższych sztukach. Jaka epoka cię najbardziej interesuje? - Epoka? - W meblarstwie - wyjaśniła. Podeszła do długiej, niskiej komody. - Czy interesuje cię konkretny styl? Wiek? Na przykład renesans, okres kolonialny, a może... - Nic, na dzisiaj wystarczy ogólne wprowadzenie - mruknął i odepchnął Jessicę od komódki. - Gdzie mam to postawić? Nosił, przestawiał i dźwigał. Jessica uwijała się, ustawiając bibeloty i zarazem opowiadając mu o poszczególnych meblach. To krzesło chippendale - czy widzi kwadratowe, wyściełane siedzenie i wykrzywione nóżki? A ta szafeczka to francuski barok - złocenia, płaskorzeźby, polerowane drewno. Przetarła blat małego stoliczka i opowiedziała mu o wpły- wach chińskich i ceremonii picia herbaty. Kilka razy przeszkodzili im wchodzący klienci. Wówczas przekształcała się z miłośniczki antyków w doświadczoną sprzedawczynię. Słuchał, jak opisuje pochodzenie poszczególnych eksponatów i targuje się o cenę. Jego wcześniejsze wątpliwości rozwiały się bez śladu. Sklep nic jest kaprysem. Pracowała ciężej, niż przypuszczał, znała się na prowadzeniu interesu o wiele lepiej, niż się spodziewał. Nic dość, że traktowała klientów z wdziękiem, którego nic mógł nie podziwiać, na dodatek jeszcze zarabiała, i to nieźle, jeśli się