PIEśNI ZIEMI
Songs of the Earth
Elspeth Cooper
Przekład
PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
Moim rodzicom, którzy zasiali ziarno.
Mam nadzieję, że było warte czekania...
Skazaniec
Magia znów wyrywała się na wolność.
Grała w nerwach Gaira niczym na strunach harfy, zawodziła pulsującą w palcach
obietnicą potęgi. Wystarczyło, by się na nią otworzył - gdyby się odważył. Gair wtulił twarz w
kolana i zaczął się modlić.
- Zdrowaś Matko, łaskiś pełna, światło i życie wszystkiego świata. Błogosławieni słabi,
bo w Tobie znajdą siłę. Błogosławieni litościwi, bo w Tobie znajdą sprawiedliwość.
Błogosławieni zagubieni, bo w tobie znajdą zbawienie. Amen.
Słowo po słowie, wiersz po wierszu, modlitwa płynęła z jego spękanych ust. Palce
drgały, szukając znajomego kształtu różańca, żeby pilnować rachuby, ale Gair zagubił się już
dawno temu. Kiedy zabrakło słów, przycisnął kolana mocniej do piersi i zaczął od nowa.
- Zagubion jestem w ciemności, o Matko, zeszedłem z twej ścieżki, poprowadź mnie na
nowo...
Muzyka wciąż szeptała mu w uszach. Nic nie było w stanie jej zagłuszyć. Ani
modlitwy, ani błagania, ani nawet te kilka hymnów, które wciąż pamiętał. Była wszędzie. W
przerdzewiałych żelaznych ścianach jego celi, w kwaśnym smrodzie potu na jego skórze, w
kolorach, które widział w ciemności. Z każdym wciągniętym do płuc oddechem robiła się
głośniejsza.
W powietrzu rozbrzmiały srebrzyste dzwonki. Gair otworzył oczy i oślepiło go światło
tak jasne, tak białe, że musiał osłonić twarz dłońmi. Przez palce zobaczył dwie postacie spowite
w blask. Aniołowie. Święta Matko, aniołowie przysłani, by zabrać go do domu.
...pobłogosław mnie grzesznemu i zanieś do swego boku, i odpuść mi moje winy...
Skulony na kolanach Gair oczekiwał błogosławieństwa. Cios wierzchem dłoni powalił
go na plecy.
- Oszczędzaj modlitwy, schowańcu.
Następny cios rzucił go mocno na żelazną płytę ściany. W skroni Gaira eksplodował ból
i muzyka z dygotem ucichła. Spokojnie. Tutaj nie ma mocy, nic nie może zrobić.
Nie. Nie miał mocy. Magia była zbyt nieokiełznana, zbyt nieprzewidywalna, by długo
do kogokolwiek przynależeć. I bez żelaznych ścian Gair byłby bezradny. Leżąc na podłodze,
ścisnął pulsującą bólem głowę. Błogosławieni zagubieni.
Przed oczami przemaszerowały mu buty ze srebrnymi ostrogami, pobrzękując kółkami.
Kółka, nie dzwonki. Nie świetliste szaty, tylko białe wełniane surkoty justycjariuszy lorda
prepozyta. Na nadgarstkach Gaira zatrzasnęły się żelazne kajdany i justycjariusze podnieśli go z
ziemi szarpnięciem za łańcuchy. Cela zawirowała wokół niego opętańczo i runął z powrotem na
kolana.
Justycjariusz z przekleństwem na ustach kopnął go w tyłek. Drugi cmoknął językiem.
- Wzywanie Jej imienia nadaremno to grzech, wiesz o tym.
- Ha. Wstąpiłeś do niewłaściwego Domu, przyjacielu. Prawisz kazania niczym lektor.-
Kolejny kopniak. - Wstawaj, czarowniku! Pójdziesz na swój osąd albo cię powleczemy!
Gair niepewnie się podniósł. Na wyłożonym kamiennymi płytami korytarzu znów
oślepiło go słońce wpadające przez wysokie okna. Justycjariusze stanęli po obu jego stronach i
chwycili go pod ramiona, na wpół nim kierując, na wpół go podtrzymując, kiedy się potykał.
Przy wtórze stukotu pochew i pobrzękiwania ostróg z tyłu dołączyli kolejni.
Niekończące się, rozmazane korytarze. Stopnie, o które Gair się potykał i obcierał palce
bosych stóp. Nie było czasu na odpoczynek ani złapanie oddechu; musiał iść albo upaść, a
upadł już bardzo nisko. Wypadł z łask Bogini, z zasięgu jej słuchu, nieważne, ile fragmentów
modlitw wciąż obijało się w pustce, którą pozostawiła w nim magia.
- ...bądź mi światłem i pociechą teraz i w godzinę śmierci mojej...
- Milcz!
Dłoń w rękawicy uderzyła go w bok głowy, a szarpnięcie za łańcuch pociągnęło go w
przód. Korytarze były teraz szersze, wyłożone drewnem. Pod stopami miał marmurowe płytki
zamiast gołego kamienia, na ścianach wisiały obrazy. Jeszcze jeden zakręt i justycjariusze
stanęli. Przed nimi wznosiły się ciemne wrota z niewyraźnymi, trzymającymi długie proporce
postaciami po obu stronach. Lekki podmuch poruszył tkaniną i Święte Dęby zapłonęły, gdy
słońce zabłysło na złotej nici haftu.
Zrozumienie zaciążyło Gairowi niczym głaz. Te drzwi prowadziły do Auli Rady, gdzie
Rycerze zbierali się na narady i ceremonie... gdzie Zakon wydawał wyroki. Kolana się pod nim
ugięły, łańcuchy zabrzęczały, kiedy wyciągnął ręce, żeby nie runąć na wypolerowaną posadzkę.
Szept muzyki w jego duszy rozbrzmiał jeszcze raz i ucichł.
Wyrok. Za późno, by mieć nadzieję, że zostanie oszczędzony; za późno, by mieć
nadzieję na cokolwiek oprócz przebaczenia.
O Bogini, spójrz na mnie łaskawym okiem.
Masywne wrota bezgłośnie otworzyły się do środka.
*
Zza zasłony balkonu nad drzwiami Alderan widział całą długość Auli Rady, od
wartowników w tunikach po wielolistny, spiżowy dąb nad fotelem preceptora, lśniący w słońcu
wpadającym przez wysokie okna. Znajdował się wystarczająco wysoko nad linią wzroku
wszystkich w dole, by pozostawać bezpiecznie ukrytym, o ile tylko nie zwróciłby na siebie
uwagi - ale i tak ryzykował swoją tu obecność.
Ławy po obu stronach auli były pełne hierarchów, dostojnych w urzędowym szkarłacie -
kompletny skład, o ile Alderan był w stanie policzyć wszystkie rumiane policzki i solidnie
otłuszczone zady - plotkujących, kiwających głowami i stroszących pióra.
Alderan wykrzywił się z pogardą. To mają być spadkobiercy Endiriona? Pierwszy
Rycerz przewraca się teraz w grobie.
Bocznymi drzwiami weszło dwóch urzędników, ponurych jak kruki w swoich czarnych
szatach. Zajęli miejsca za biurkami naprzeciw siebie, po obu stronach auli, przed fotelem
preceptora na podwyższeniu; oskarżyciel układał papiery, skryba przygotowywał pióra i
atrament, by zanotować przebieg posiedzenia na potrzeby archiwum. Chwilę później do auli
wszedł sam preceptor.
Kanciasta postać Ansela była wyprostowana jak zwykle, ale kolor jego gęstych włosów
odpowiadał bieli jego szat, a dłoń ściskająca laskę - symbol urzędu - była pokręcona i
powykrzywiana artretyzmem.
A więc w końcu napotkał wroga, którego nie potrafi pokonać. Bohater Samaraku,
pokonany przez czas.
Kapelan u boku Ansela nie zmienił się, może tylko nieco posiwiał od czasu, kiedy
Alderan widział go po raz ostatni. Danilar pochylił lwią głowę, szepcząc coś do ucha
preceptora, skrzywił się, słysząc odpowiedź, a potem splótł potężne dłonie w rękawach i
poszedł do swojego miejsca w pierwszym rzędzie ław. Ansel się wyprostował, a potem wszedł
po stopniach na podwyższenie i stanął twarzą do zebranych. Hierarchowie umilkli.
- Przywołuję tę Radę do porządku - oznajmił. - Zaczynajmy.
Na skinienie jego palców wartownicy otworzyli drzwi. Wszyscy hierarchowie nachylili
się do przodu, by lepiej widzieć wejście oskarżonego. Dłonie Alderana, spoczywające na jego
kolanach, zacisnęły się w pięści. To byli najwyżsi dostojnicy Zakonu, podlegający tylko
preceptorowi, nad którym z kolei był już tylko Lektor Dremenu.
A mimo to popatrz na nich! Gapią się jak parobcy na festynie, czekają, aż wodzirej
przyprowadzi wymalowaną kobietę albo dwugłowe cielę. Mam nadzieję, że Bogini widzi, co Jej
namaszczeni zamierzają zrobić w Jej imieniu.
Przez drzwi weszło dwóch justycjariuszy, ciągnąc między sobą potykającego się
więźnia. Długie, pozlepiane włosy i wielodniowy zarost skrywały twarz chłopaka, ale nic nie
mogło ukryć tego, co mu zrobiono. Jego nagie ciało było całe w sińcach. Plecy pokrywały
strupy po chłoście, a jedna stopa przy każdym kroku zostawiała na czarno-białej posadzce
czerwone smugi. Kiedy justycjariusze przykuli go do mahoniowej barierki miejsca dla świadka,
runął na kolana, niezdolny ustać samodzielnie.
Cała Kuria jak jeden mąż wstrzymała oddech. Niektórzy hierarchowie ostentacyjnie
zasłaniali twarze chusteczkami.
Aż do tego stopnia Suvaeon zapomniał nauki Diamentowego Hełmu? Powrócił do
przesłuchań i batożenia, zabronionych od stuleci? Gniew rozwinął się w brzuchu Alderana
niczym wąż unoszący łeb do ukąszenia. To właśnie nazywali sprawiedliwością?
*
Kiedy Gair upadł, w stopę dźgnęło go ostrze bólu. Pole jego widzenia ze wszystkich
stron zalała brzęcząca ciemność, a Aula Rady zmieniła się w wir szkarłatu i słońca, wsysający
go w dół, na szachownicę podłogi.
Żołądek skurczył mu się do wymiotów. Gair z wysiłkiem powstrzymał nudności i
zacisnął oczy, dopóki zawroty głowy nie minęły. Hierarchowie gapili się na niego z chorobliwą
fascynacją. Ich pełne odrazy spojrzenia kłuły go w kark, a milczenie rozbrzmiewało głośno
niczym krzyk.
Apostata! Niewierny!
Nie miał dla nich żadnej odpowiedzi. Jak mógł zaprzeczać prawdzie? Skóra mrowiła go
od poczucia winy.
„Wstań, nowicjuszu. Cokolwiek się stanie, staw temu czoło wyprostowany”.
Selenas, Mistrz Mieczy, jego twarda, brązowa dłoń wyciągnięta, by pomóc chłopcu
wstać ze spieczonej słońcem ziemi placu ćwiczeń, zdawałoby się - wieki temu. Pomagająca, by
mógł dalej walczyć.
Gair otworzył oczy. Czarno-białe płytki pod nim. Zapach pasty do podłóg, kadzidła i -
litościwa Matko! - odór własnego niemytego ciała. Na skraju pola widzenia - ciemne drewno,
czerwone szaty. Niech Kuria się gapi. Nie zobaczą go skamlącego na ziemi niczym zbity
szczeniak.
Powoli, ciągnięty w dół łańcuchami na nadgarstkach, Gair chwycił się mahoniowej
balustrady i wstał.
*
Alderan wypuścił z płuc powietrze - nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymywał oddech.
Nie złamali go. Chłopak się chwiał, ale stał, z uniesioną głową odwzajemniał spojrzenie
preceptora. W piersi Alderana wybuchła radość. Była jeszcze nadzieja.
Preceptor uniósł okutą stalą laskę i trzykrotnie stuknął w podwyższenie, powoli, niczym
w rytm bicia serca. W całej auli hierarchowie znieruchomieli. Drobinki kurzu rozbłyskiwały w
promieniach słońca padających z wysokich okien. Słońce przesunęło się ku zachodowi;
podwyższenie znajdowało się teraz w cieniu, a miejsce świadka w oślepiającym świetle.
- Kto stoi przed Radą? - Lata osłabiły głos Ansela, ale wciąż była w nim surowa
determinacja.
- Ten, którego oskarżono - odparł oskarżyciel, trzymając w rękach nakaz. Nie spojrzał
na więźnia.
- O co go oskarżono?
- Mój panie, został oskarżony o niegodziwe zbezczeszczenie domu Bogini, grzeszenie
przeciwko Jej przykazaniom i pogwałcenie najsurowszych zasad naszej wiary.
- W jaki sposób?
- Czarami.
Przez zatłoczone ławy przeszedł syk wciąganych oddechów. Samo słowo wystarczyło,
żeby wszyscy sięgnęli po różańce.
Alderan znów zacisnął pięści; zmusił się, żeby spleść dłonie na kolanach. Nie przybył
tu, by roznieść Aulę Rady w pył, cegła po cegle. Nie dziś.
- Dlaczego tu stoi?
- By zostać osądzonym przez Radę.
Cisza, nie licząc skrobania pióra skryby, potem nawet ono ustało. Mimo brzemienia
spoczywających na nim spojrzeń chłopak nie opuścił głowy, wbijał wzrok w miejsce w cieniu,
w którym powinna być twarz Ansela. Nie mrużył oczu, choć musiały mu łzawić. Słońce padało
na jego brodę, podświetlając twarde rysy twarzy Typowy Leahn: proste jak od linijki brwi,
kształtny długi nos, kanciasta szczęka. Nie zdradzał niczym, że przeszkadza mu stanie przed całą
Radą w okryciu tylko własnego potu. A jeśli mu to przeszkadzało, nie zamierzał tego okazywać.
Och, nie pójdzie im z nim łatwo.
W auli poniżej cisza stawała się coraz bardziej brzemienna. Oskarżyciel z irytacją
zaszeleścił papierami, ukradkiem spoglądając na preceptora. Nawet kurz w powietrzu jakby
znieruchomiał, zawieszony niczym muchy w bursztynie. Hierarchowie w ławach nachylili się
do przodu.
Ansel wstąpił w krąg światła. Jasne włosy zaświeciły mu wokół głowy niczym aureola,
kiedy wziął kartę oskarżenia od oskarżyciela. Kuria wstała przy wtórze skrzypienia ław i
szelestu szat.
- Zostałeś oskarżony o liczne akty czarownictwa, których szczegóły to zgromadzenie
dokładnie omówiło - powiedział Ansel, zerkając na pergamin w ręku. - Rada wysłuchała
przedstawionych dowodów, w tym zaprzysiężonego oświadczenia Starszego Gorana.
Wysłuchaliśmy także zeznań innych świadków, złożonych pod przysięgą w tej auli, a także
zapoznaliśmy się z zapisami dotyczącymi twoich zeznań.
Spojrzał prosto na Gaira. Trzeba było mu to oddać - oskarżony ani drgnął.
- Rada ustaliła werdykt. Jesteś gotów wysłuchać wyroku, synu?
- Jestem, panie.
Alderan pokręcił głową. Na miłość Bogini, chłopak hardo patrzy w oczy potępieniu!
Preceptor milczał chwilę; uwaga całej auli skupiła się na nim.
- Oto wyrok Rady. - Słowa Ansela były beznamiętne i zimne jak kamień. - Uznajemy
oskarżonego za winnego wszystkich zarzutów. Skazujemy go na śmierć przez spalenie na
stosie.
*
Gair zacisnął dłonie na balustradzie i usztywnił kolana. Nie zamierzał znów upadać. Nie
upadnie! Ale werdykt cały czas huczał mu w uszach.
Bądź mi światłem i pociechą teraz i w godzinę śmierci mojej, o Matko, jeśli mnie
słyszysz, nie chcę umierać.
- Jednakże...
Ansel zmiął pergamin w dłoniach. Oskarżyciel zamrugał; siedzący naprzeciw niego brat
kronikarz wytrzeszczył oczy na preceptora, rozdziawiając wilgotne usta, kiedy kulka papieru
spadła na jego biurko i potoczyła się na podłogę.
- Wniesiono prośbę o łaskę, powołując się na twój dotychczasowy dobry charakter i
sprawowanie. Rada musi wziąć ją pod uwagę, dlatego wyrok zostaje zmieniony na naznaczenie,
ekskomunikę z Kościoła Eadoriańskiego i wygnanie z tej parafii pod groźbą śmierci. Masz czas
do zachodu słońca. Niech Bogini ulituje się nad twoją duszą.
Laska Ansela trzykrotnie stuknęła w podwyższenie.
Gair wytrzeszczył oczy. Łaska? Na pewno źle usłyszał przez trzask płomieni w uszach.
- To oburzające! - Starszy Goran maszerował z górnych ław po lewej stronie auli. Jego
mięsista twarz była fioletowa z wściekłości. - To oburzające, Anselu! Żądam wyjawienia, kto
złożył tę prośbę!
- Nie mogę ci powiedzieć, Goranie, i dobrze o tym wiesz. Złożono ją jako
zapieczętowany wniosek i jako taki jest anonimowa. Prawo konsystorskie jest co do tego
bardzo jednoznaczne.
- Karą za czarownictwo jest śmierć - upierał się Goran. - Nie może tu być żadnych
apelacji ani łask. Napisano w Księdze Eador: „Nie dozwolisz żyć czarownikowi i stronić
będziesz od dzieł wszelkich złego, aby twej duszy nie zbrukały”. To nie jest sprawiedliwość. To
obraza samej Bogini!
- Uspokój się, Goranie. - Ansel uniósł rękę, kiedy z rzędów ław dobiegły go gniewne
pomruki zgody. - Wszyscy się uspokójcie. Już się o to spieraliśmy. Nie ma sensu tego
powtarzać. Zamykam posiedzenie Rady.
- Muszę zaprotestować, preceptorze! Ta kreatura odwróciła się od jedynej prawdziwej
Bogini. Zbrukał świętość Zakonu Suvaeonu, kto wie jakie zasiał między nami ziarno zepsucia i
deprawacji. Dopuszczał się aktów czarownictwa tu, na poświęconej ziemi. Musi zostać
ukarany!
Słońce parzyło Gaira w twarz. Zakręciło mu się w głowie, uczepił się drewnianej
balustrady, żeby nie upaść.
Po drugiej stronie auli Danilar nachylił się do przodu w swoim krześle.
- Nie uważasz, że ten chłopak został wystarczająco ukarany, Goranie?- spytał łagodnie
kapelan. - Z klejmem czarownika już nigdy nie zostanie wpuszczony do żadnej świątyni. Nie
będzie mógł się ożenić, jego dzieci nie zostaną nigdy pobłogosławione i przyjęte między
wiernych. Zabierze to ze sobą do grobu wraz z nienawiścią i podejrzliwością sąsiadów. To nie
wystarczy?
- Karą za czary jest śmierć. - Goran uderzył pulchną pięścią w dłoń, żeby podkreślić
swoje słowa. - Nie możemy się przed tym wzdrygać, bo oskarżony jest jednym z nas.
Ktokolwiek dopuszcza się grzechu Corlainna, ponosi tę samą co Corlainn karę. Musimy go
spalić.
Gniewne głosy zaczęły wykrzykiwać poparcie dla Gorana. Machano rękami, twarze
paskudnie się wykrzywiały. Pełne nienawiści słowa dźgały Gaira w uszy, ale on nie odrywał
spojrzenia od preceptora. Tylko interwencja Ansela dzieliła go od płomieni stosu.
Proszę, nie daj mi zginąć.
Ansel podniósł rękę, nakazując ciszę, i został zignorowany. W powietrzu zrobiło się
gęsto od żądań rzucanych z ław po obu stronach auli. Preceptor zmarszczył brwi i huknął laską
w deski podwyższenia tak mocno, że zabrzmiało to jak dzwon Zakrystii.
- Wydałem wyrok! - warknął. - Zadaniem Rady jest ustalić werdykt. Moim jest wydać
wyrok i zrobiłem to. Dość tego!
Kuria powoli się pohamowała, przez chwilę słychać było mściwe pomruki, potem
zapadła przytłaczająca, pełna niechęci cisza. Goran wciąż stał przed najniższym rzędem ław,
patrząc wilkiem.
- Na chwałę Bogini. - Ansel postawił laskę między stopami. - Jesteście uczniami
Endiriona, bracia, a nie gromadą niesfornych uczniaków. A teraz idźcie w pokoju Bogini. Rada
zakończona.
Kilka upartych pomruków protestu sprawiło, że preceptor pochylił się do przodu, w
światło słońca. Zacisnął usta, jego niebieskie oczy rozbłysły.
- Dość, powiedziałem!
- To nie koniec, Anselu. - Goran wycelował palec w Gaira. - Jeszcze o tym usłyszysz.
Pomaszerował do drzwi, otoczony gromadą stłoczonych popleczników. Przy wtórze
szelestu i szurania pozostali hierarchowie zeszli z ław i poszli za nim.
Gair zawisł na barierce. Było po wszystkim i zachował życie. Jakimś cudem. Nie dając
mu nawet chwili, żeby się tym nacieszył, justycjariusze odkuli go i powlekli po marmurowej
posadzce. Obejrzał się przez ramię, ale Ansel już się odwrócił.
W westybulu strażnicy pchnęli go przez boczne drzwi i poprowadzili pochyłym,
pozbawionym okien korytarzem. Wychodził on na okrągły, przypominający studnię dziedziniec
wyłożony spękanymi, poczerniałymi kamieniami z pokaźnym zagłębieniem na stos: Dziedziniec
Zdrajcy, gdzie Corlainn heretyk zapłacił za swoje grzechy podczas Wojen Założycielskich i
dokąd mieszkańcy Dremenu przyszliby jutro zobaczyć następnego palonego czarownika. Rzędy
galerii stały puste, spoglądały jedynie na pobrużdżony drewniany kloc z przybitymi do niego
skórzanymi pasami. Obok stał koksownik, pilnowany przez krępego, nagiego od pasa w górę
mężczyznę w kowalskim fartuchu. Powietrze nad koksownikiem tańczyło od żaru. Żelazo
wetknięte głęboko między węgle było wiśniowoczerwone do połowy długości. Kiedy Gaira
wypchnięto na słońce, w trzewiach rozwarła mu się otchłań rozpaczy.
Kilka kroków od kowala stała wyprostowana szczupła postać w kolczudze i surkocie
justycjariusza. Symbol rękawicy na jej piersi był lamowany złotą nicią, na ramieniu nosiła złote
sznury prepozyta.
Justycjariusze strzelili obcasami. Bredon odpowiedział na ich salut skinieniem głowy.
Ciemne, przymrużone oczy zmierzyły Gaira wzrokiem bez emocji.
- Proszę, panie... - Nie róbcie tego.
Zmarszczki biegnące od haczykowatego nosa do ust minimalnie się pogłębiły.
- Czy więzień jest w stanie znieść wykonanie wyroku? - spytał Bredon.
Kowal chwycił głowę Gaira w stwardniałe dłonie i kciukami odsunął mu źrenice.
Chłopak szarpnął się, kiedy słońce zakłuło go w oczy. Kowal boleśnie uszczypnął go w ramię.
- Widywałem lepszych - mruknął. - Ale ten ma silną wolę.
- Do dzieła.
Obstawa Gaira powlokła go do klocka. Kopnięcie pod kolana zmusiło go do
uklęknięcia; z lewej ręki zdjęto mu kajdany. Skazaniec rozpaczliwie machnął luźnym łańcuchem,
chybił. Trzonek buzdyganu justycjariusza trafił go w bok głowy.
- Nie ruszaj się, schowańcu - warknął rycerz. - Znieś karę jak mężczyzna, jeśli nie jak
Rycerz!
Południowe słońce było za jasne, jego cienie czarne i ostre jak sztylety; Gairowi
łomotało od tego w głowie. Nie mógł się skupić, nie miał siły, by stawiać opór, kiedy lewą rękę
przemocą położono mu na klocku, a drugą wykręcono wysoko między łopatki za łańcuch. Jego
palce wepchnięto pod szeroką żelazną klamrę, a na nadgarstku i w łokciu zapięto mocno
skórzane pasy. Po twarzy spływała mu krew, kapała na zakurzone kamienie niczym letni
deszcz.
Kowal podszedł do koksownika, owinął kawałek skóry na rękojeści żelaza i wyciągnął
je spomiędzy węgli. Końcówka miała kolor słomy, dymiła, powietrze wokół niej dygotało.
O Bogini, nie. Gair spróbował wyszarpnąć rękę, ale pasy nie puszczały.
- Nie - wykrztusił. Oddech świszczał mu między zaciśniętymi zębami. - Bogini, proszę!
Nie!
Pulsujący żar żelaza uderzył go jak cios, kiedy ustawiono je starannie, niemal delikatnie,
nad środkiem jego dłoni. Na skórę wystąpił pot. Kowal zerknął na Bredona, wypatrując znaku.
Potem żelazo opadło.
Naznaczony
Wiatr wiał w dół ze śnieżnych czap, tak mocny, że zapierał Gairowi dech w piersi. Chłopak
wspiął się tym razem najwyżej, jak się odważył - na skalną ostrogę wysoko nad linią drzew,
gdzie powietrze było tak rozrzedzone i zimne, że aż parzyło. Tu było jego miejsce. Tu, na górze,
mógł być sobą, niewidziany przez nikogo oprócz nieba.
Podszedł do krawędzi skały. Wiatr głośno świszczał, mocniejszy, zimniejszy, spieszący
się do odejścia - jak on. W dole ciągnął się łańcuch Laraig Anor, labirynt czarnego granitu i
błękitnych śnieżnych cieni, czekający na słońce, które miało wkrótce wzejść nad górskim
grzbietem za plecami Gaira. Niebo w górze już jaśniało, ostatnie gwiazdy dawno już zblakły.
Simiel Przynosząca Świt była już zaledwie duchem na zachodzie, pożółkłym jak stare kości.
Gair dał jeszcze jeden krok w przód. Wiatr rzucił się na niego; chłopak rozłożył szeroko
ramiona, jakby go obejmował. Pierwsze promienie słońca uderzyły w zbocze Tir Breann
naprzeciwko, śniegi rozjarzyły się jak stal świeżo wychodząca z kuźni. Jeszcze jeden krok i
palce stóp dotknęły krawędzi skały. Już prawie pora. Gair wychylił się w pustkę, od upadku w
nicość dzielił go tylko wiatr, ale ufał mu. Poniesie go, jak zawsze. Dopóki Gair żył, wiatr nie
pozwoliłby mu spaść.
Bicie serca przyspieszyło mu w oczekiwaniu. Nowy dzień był blisko, brzask żarzył się
tuż za skrajem pola widzenia. Dolina w dole wstrzymała oddech. Jeszcze chwila, mrugnięcie
oka, uderzenie serca. Teraz. Skoczył.
Przez ułamek chwili wisiał w powietrzu, nie wznosząc się ani nie spadając, nieruchomy
tak doskonale, jak amulet w kuli z najdoskonalszego kryształu z Wysp. Mięśnie poruszały się,
nabrzmiewały i kurczyły, przesuwając kości i ścięgna w złożonym tańcu, który pozwalał
Gairowi ujeżdżać wiatr. Doskonale. Skrzydła szumiały, szeptały pieśń wokół niego Słońce na
barkach zmieniało ciało w złoto i ogień. Doskonale.
A potem runął.
Gair poderwał się ze snu. Powietrze uszło mu z płuc, żołądek się skurczył, jakby wciąż
spadał w dzwoniącą ciszę gór - tyle że nie był już w górach. W oddali szczekały psy, na bruku
turkotały wozy. W mieście? To nie był Macierzyniec; łóżko pod nim było za miękkie, pościel
zbyt delikatna. Gdzie był?
Usiadł, podpierając się rękami, i lewa dłoń rozkwitła ogniem.
- Święta Matko!
Przyciskając ją do piersi, opadł z powrotem na poduszki. Głowę wypełnił mu pusty,
biały wrzask. Święta Matko, dobra Bogini w niebiesiech, ależ to boli. Ścisnął się mocno za
nadgarstek, żeby nie skupiać się na bólu, aż ten zaczął słabnąć.
- Wypij to. Złagodzi ból.
Czyjaś dłoń podsuwała mu gliniany kubek. Za nią, tam, gdzie musiał być mówiący, Gair
widział tylko niewyraźną postać w cieniu.
- Gdzie ja jestem?
- Jesteśmy w gospodzie o nazwie Dąb i Orzeł, przy Miedzianej, w zachodniej części
Dremenu. Przyniosłem cię tu spod Bramy Zdrajcy.
- Jesteś lekarzem?
- Znachorem, nikim więcej. - Mężczyzna ruchem głowy wskazał kubek. - To ci pomoże,
jeśli przełkniesz. Smakuje okropnie, ale uwierz mi, poczujesz się lepiej.
Gair wziął kubek.
- Co to jest?
- Athalin, z odrobiną wierzbowej kory i prawoślazu na siniaki. Nic, co by ci
zaszkodziło.
Miękki baryton mężczyzny brzmiał kojąco, ale mimo wszystko...
- Nie znam cię.
- Nie przyniosłem cię tu tylko po to, żeby móc cię otruć na osobności, chłopcze. Pij.
Gair popatrzył na mleczny płyn w kubku. Cóż, nie miał nic do stracenia. Zgodnie z
zapowiedzią wywar smakował okropnie. Wstrzymując oddech, Gair wypił go trzema łykami.
Mężczyzna wziął od niego pusty kubek i odstawił na bok.
- A teraz trochę światła, żebyśmy mogli zobaczyć, na czym stoimy.
Otworzył jedną z okiennic. Popołudniowe słońce zalało pokój, jasne jak sztandar.
Oświetliło zwalistego mężczyznę o gorejących niebieskich oczach, obramowanych krótką brodą
barwy soli z pieprzem i najeżonymi brwiami. Gęste, faliste włosy, o takim samym jak broda
kolorze, opadały mu za uszy niczym grzywa kamiennego lwa.
- Za bardzo?
- Nie, może być.
Gair wciąż musiał mrużyć powieki, ale oczy miał silniejsze niż przedtem.
Mężczyzna przysunął sobie krzesło, odwrócił je i usiadł, opierając splecione ręce na
oparciu. Pod skórą przedramion koloru teku, porośniętych srebrzystymi włosami, grały sznury
mięśni.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Nie najgorzej. Boli mnie.
- Athalin niedługo powinien to złagodzić. Żelaznoręki to dobry człowiek, ale niektórzy z
jego justycjariuszy są trochę za szybcy do swoich buzdyganów.
- Znasz Bredona?
- Ze słyszenia.
Lewa dłoń Gaira leżała na jego brzuchu, zwinięta niczym łapa martwego ptaka.
Opatrunek z gazy, którym była owinięta, wydawał ostry ziołowy zapach. Naznaczenie. Jak
wyglądało? Czy było spuchnięte, czy pęcherze rosły na skórze niczym bąble w garnku gotującej
się zupy? Bogini, przebacz mi. Gair ze znużeniem potarł oczy.
- Postaraj się w miarę możliwości nie ruszać tą ręką. Po tym, co z nią zrobili, nie jest
najgorzej. Powinno się ładnie zagoić, chociaż blizna ci zostanie.
Znak czarownika. Ukośne, zmrużone oko spoglądające z jego dłoni. Mógł nosić
rękawiczki, nie myć rąk. Ukrywać go. Żołądek zwinął mu się w piekący supeł. W końcu życie
wyrzutka nie było dla niego żadną nowością. Wszyscy święci, ależ bolała go głowa.
- Po co mnie tu sprowadziłeś?
- Gdzieś się podziać musiałeś. Równie dobrze tu, jak gdziekolwiek indziej.
- Mogłeś mnie zostawić.
- Nie, nie mogłem. Pod bramą czekał na ciebie tłum, gotowy dokończyć to, co
Macierzyniec rozpoczął. Nie byłem gotów stanąć z boku i pozwolić na morderstwo.
- Ale wiesz, czym jestem.
Broda mężczyzny drgnęła w uśmiechu.
- Wiem, za co cię uważa Kościół, a to niezupełnie to samo.- Wyciągnął kwadratową
dłoń. - Nazywam się Alderan.
Gair patrzył na niego bez ruchu. Kto to był? Dlaczego chciał pomagać nieznajomemu,
kiedy równie dobrze mógł przejść na drugą stronę placu i zająć się swoimi sprawami? Po co
miał sobie robić problemy? Łagodny, szczery wyraz twarzy Alderana nie zmienił się ani na jotę,
a jego dłoń pozostała wyciągnięta w stronę łóżka. Powoli Gair ją uścisnął.
- Gair.
- Bez nazwiska?
- Bez rodziny.
- Przyjaciele człowieka to jego najlepsza rodzina, jak mawiała moja matka. Przynajmniej
można ich wybierać. - Krzesło zaskrzypiało, kiedy Alderan wstał. - Odpocznij trochę, niech
athalin zacznie działać. Porozmawiamy, kiedy poczujesz się lepiej. Jutro będziemy mieli czasu
pod dostatkiem.
Masz czas do zmierzchu.
- Która godzina?
- Od południa upłynęły trzy godziny. Dzwonili, kiedy spałeś.
Strach dał o sobie znać lodowatym uchwytem na kręgosłupie Gaira.
- Muszę przed zmierzchem opuścić parafię.
- Czasu jest pod dostatkiem.
- Nie rozumiesz. Muszę iść natychmiast.
Gair zsunął nogi z łóżka i usiadł, ale cały pokój zawirował wokół niego. To był błąd.
Ale czas uciekał, czas, którego nie wolno było marnować. Mdlące żółte rozbłyski rozświetlały
tępe czerwone pulsowanie za jego oczami, ale zacisnął zęby i wstał.
Ręka Alderana spoczęła na jego ramieniu.
- Zaczekaj.
- Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś, ale muszę ruszać.
Dłoń nacisnęła mocniej.
- Po prostu zaczekaj.
- Do diabła, Alderanie, muszę iść!
Gair usiłował wstać, ale mężczyzna mu nie pozwalał, wkładając w to żałośnie mało
wysiłku. On zaś, zamiast być w stanie położyć go na łopatki, nie mógł się nawet podnieść z
łóżka. Sfrustrowany kopnął nogą.
Alderan uskoczył, zwinnie jak tancerz.
- Na złote jabłka Bogini, chłopcze! - zawołał. - Musisz wszystko tak utrudniać?
Siła uchodziła z Gaira jak woda z dziurawego wiadra; opadł na poduszki. W głowie mu
łomotało. Fale nudności wzbierały i cofały się, pozostawiając mu w głębi gardła kwaśny
posmak.
Starzec sapnął i usiadł z powrotem na krześle.
- Pozwól mi sobie pomóc. Mam w stajni zapasowego konia; możemy przed zmierzchem
przekroczyć granicę i nikt się nie zorientuje. Na piechotę nigdy byś tam nie dotarł; justycjariusze
zadbali o to, kiedy cię otłukli do nieprzytomności. Poza tym potrzebne ci kąpiel i golenie i nie
masz ani skrawka ubrania. Możemy się kłócić, jeśli chcesz, albo możesz przestać się rzucać i
dać sobie przemówić do rozsądku. To jak będzie?
- Robisz sobie tylko kłopoty. Mogę zdobyć konia, jeśli będę go potrzebował.
- Kradnąc go? A co z ubraniem? Też byś je ukradł?
- Gdybym musiał.
Alderan pokręcił głową.
- Nie sądzę. Nie masz czasu ani, śmiem twierdzić, temperamentu, żeby przemykać się
nago po mieście i kraść rzeczy, których potrzebujesz.- Zmarszczki wokół jego oczu zmiękły, a
głos złagodniał. - Nie życzę ci źle, Gair, naprawdę. Proszę, zaufaj mi.
Gdyby tylko nie czuł się taki bezradny. Musiał ruszać w drogę, wydostać się z miasta
bez chwili dalszej zwłoki, ale nie miał siły wstać. Łóżko było wygodne, pościel miękka w
dotyku, a jego poobijane ciało pragnęło zwinąć się w kłębek i zasnąć. Wszyscy święci, tak, sen.
Minęło tyle czasu. Zamknął oczy, senność wdzierała mu się do głowy.
- Muszę się stąd wydostać.
- A więc pozwól mi sobie pomóc.
- Jeśli złapią mnie po raz drugi, na pewno mnie spalą.
- Będziemy musieli się pilnować, żeby stale być kilka kroków przed nimi - powiedział
lekkim tonem Alderan. - Przy okazji, nie uważam cię za czarownika. Widzę tylko chłopaka po
uszy w kłopotach i mogę mu pomóc. Jeśli tego nie chcesz, to twój wybór. Nie trzymam cię tu
siłą. Możesz wyjść w tej chwili, ale uwierz mi, szanse masz gorzej niż marne. Jeśli nie dopadną
cię Rycerze, na pewno zrobią to mieszczanie.
Po dziesięciu latach w Dremenie Gairowi nie trzeba było tłumaczyć, co stałoby się ze
skazanym na śmierć ekskomunikowanym w Świętym Mieście. Podobało mu się to czy nie,
potrzebował Alderana. Zmusił się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
- Byłem nieuprzejmy. Przepraszam. Dziękuję ci za pomoc.
- Nie ma za co. - W głosie Alderana nie było słychać urazy. - Za tamtymi drzwiami
czeka ciepła kąpiel; sugeruję, żebyś skorzystał. Ja się zajmę resztą.
- Co zrobimy?
- Na początek wyjedziemy z miasta. A potem zobaczymy. Zawsze masz tyle pytań?
- Skąd wiesz, że nie zamienię cię w ropuchę i nie ukradnę ci konia?
Potrafiłby? Prawdopodobnie, o ile magia najpierw nie spaliłaby gospody albo nie
urwała mu głowy. O ile w ogóle kiedyś miała do niego wrócić.
- Nie wątpię, że byś potrafił, ale nie sądzę, że byś to zrobił.- Starzec rzucił mu z ukosa
spojrzenie roziskrzone wesołością. - Poza tym kto powiedział, że ja sam nie jestem
czarownikiem? A teraz, na miłość Eador, idź się umyć. Śmierdzisz.
*
Łazienka była wyłożona biało-niebieskimi syfryjskimi płytkami. Większość miejsca
zajmowała wielka, niebieska wanna, w ponad połowie pełna ciepłej wody. Na stołku obok
toaletki leżały poskładane ręczniki i kostka mydła. Ktoś przewidujący zostawił na półce nad
wanną komplet gąbek i myjek oraz szczotkę na długim trzonku.
Gair wgramolił się do wanny, uważając, by nie zamoczyć sparzonej ręki, a potem
zanurzył się tak głęboko, że woda zakryła mu uszy. Cisza. Tylko szept krwi w żyłach i powolne
pulsowanie ran. Athalin w końcu zaczął działać, usuwając migrenę. Nawet ból w dłoni zaczął
ustępować. Gair wiedział, że coś czuje i co to jest, ale doznanie się rozmyło, stało niewyraźne
jak ginący we mgle krajobraz.
Muzyki wciąż nie było. Ostrożnie zaczął sondować miejsce, w którym znajdowała się
uprzednio, obmacując pustkę niczym jamę po wyrwanym zębie. Nic. Raz zdawało mu się, że
coś poczuł, jakby obecność drugiego człowieka za plecami w ciemnym pokoju, ale wrażenie to
było tak ulotne, że nie miał pewności, czy go sobie nie wyobraził. Może magia odeszła na
dobre. A może był obłąkany niczym święty i za chwilę miał otworzyć oczy, by się przekonać,
że to wszystko to tylko jeszcze jeden sen i że tkwi znów w swojej celi, czekając na przyjście
oprawców.
Nie. Nie zamierzał znów myśleć o żelaznej celi ani nawet o wydarzeniach w Auli Rady.
Wziął głęboki oddech i powoli go wypuścił. To zostawił już za sobą. Mięsień po mięśniu
zmusił się do rozluźnienia, zamykając po drodze drzwi za kolejnymi wspomnieniami,
zatrzaskując je na dobre. Ich brzemię opadło z niego wraz z potem i brudem spływającymi ze
skóry. Może być. Na razie... Usiadł i chwycił mydło, żeby zmyć z siebie ostatnie ślady
Macierzyńca.
Kiedy skończył, wytarł się najlepiej jak mógł i podszedł do toaletki, gdzie zostawiono
dla niego grzebień i brzytwę. Kiedy przekrzywił lustro, wypełniło się kolorami. Brzuch, od
mostka po krocze, pokrywały sińce: fioletowo-niebieskie, mszystozielone, czarno-purpurowe
jak irysy. Strzepnął krople wody, wspominając. Siniaki powinny boleć, nie pozwalając mu się
wyprostować, ale on nie czuł bólu. Może powinien być za to wdzięczny lekom Alderana, a
może zamknął ból w pudle z resztą wspomnień. Nieważne. Nie będzie znów o tym myślał.
Niezdarnie udało mu się owinąć w pasie wilgotnym ręcznikiem i zaczął namydlać brodę.
Kiedy wrócił do pokoju w lnianym szlafroku, który znalazł za drzwiami, Alderan
siedział przy stole obok dużej, nakrytej serwetą tacy. Podniósł wzrok, kiedy chłopak usiadł.
- Lepiej?
Gair kiwnął głową. Niewygodnie było mu się golić nową brzytwą, mając tylko jedną
sprawną rękę. Jego twarz i szyja były różowe jak u bardzo młodego chłopca.
Alderan pchnął tacę przez stół.
- Pomyślałem sobie, że możesz być głodny - rzekł, zabierając serwetę. - Wyglądasz,
jakbyś stracił parę kilo.
Na tacy leżały kawałki pasztetu w cieście. Świeży chleb i osełka masła. Pieczeń, pikle i
misa owoców. Oszroniony dzbanek zimnego mleka do popicia. Gairowi zaburczało w żołądku.
Lewa ręka nakreśliła znak błogosławieństwa, zanim się opanował. Pospiesznie zmówił
dziękczynną modlitwę za hojność Bogini i schował lewą dłoń pod stołem.
- Siła przyzwyczajenia - stwierdził.
- Gdybym przeszedł to co ty, też bym dziękował za kawałek pasztetu - powiedział
Alderan, spokojnie dzieląc na cząstki jabłko. - Ale nie spiesz się, bo ci zaszkodzi. Wnoszę, że
ostatnio nie byłeś za dobrze karmiony.
- Dostawałem jedzenie i wodę, kiedy pamiętali. Ani jedno, ani drugie nie było zbyt
świeże.
Gair wgryzł się w kawałek pasztetu. Złote ciasto rozpływało mu się na języku.
Cudownie. Nic w sali biesiadnej samego cesarza nie mogło smakować lepiej.
- Jak długo cię trzymali?
Wzruszył ramionami.
- Aresztowali mnie na Świętego Sarena, wiosną. Który dzień mamy dzisiaj? Straciłem
rachubę.
- Cztery dni po letnim przesileniu.
Gair przestał jeść. Trzy miesiące z kawałkiem. Sto dni - wieczność w tej żelaznej celi.
Już za nim. Przełknął z trudem.
Alderan obserwował go, podrzucając w ręku nóż.
- Zazwyczaj Kuria nie potrzebuje tyle czasu na decyzję. Musiałeś być dla nich nie lada
problemem.
- Najwyraźniej.
Pytanie było oczywiste, choć Alderan nie zadał go wprost. Gair dokończył szklankę
mleka, popijając pasztet, i niespiesznie nalał następną. Potem nałożył sobie trochę pieczeni
wołowej, zwijając ją palcami. Wciąż ciepła, ociekała sokami. Sięgnął po następny kawałek.
- Od jak dawna potrafisz słyszeć muzykę?
- Jaką muzykę? - On wiedział.
- W mieście krążą plotki, że Rycerze sądzili dzisiaj czarownika. Tylko jednego
człowieka wyrzucili z Bramy Zdrajcy jak stary dywan.- Alderan wrzucił do ust ćwiartkę jabłka.-
Od jak dawna - zapytał, żując - potrafisz słyszeć muzykę?
- Nie wiem, o co ci chodzi.
Następny kawałek jabłka podążył za pierwszym.
- Najczęściej zaczyna się w wieku dziesięciu czy jedenastu lat, plus minus, choć często
znaki pojawiają się wcześniej. Mniej więcej w tym czasie, kiedy chłopcu łamie się głos, a ręce i
nogi zaczynają mu rosnąć jak chwasty po deszczu, nabiera mocy. Potem uczy się nią
posługiwać, w pewnym sensie. Z początku są to małe rzeczy, na przykład zapalanie świec, ale
moc rośnie razem z nim i w końcu musi się nauczyć ją kontrolować, zanim ona zacznie
kontrolować jego. - Trzeci kawałek owocu i Alderan uśmiechnął się przez stół. - Jak mi idzie do
tej pory?
On wiedział. Gair nie miał pojęcia skąd ani kim jest ten człowiek, ale opowiedział bieg
zdarzeń, jakby czytał z książki. Rozłożył zdrową dłoń na stole i naparł nią na lakierowane
drewno, jakby bez tego miał zsunąć się z krzesła. Pokój zahuśtał się wokół własnej osi i nie
było już wiadomo, gdzie jest dół.
- Całkiem dobrze. Skąd wiedziałeś?
- To się zawsze dzieje podobnie, mniej lub bardziej. Widywałem innych takich jak ty i
ich historie różnią się tylko detalami. Może opowiesz mi, co się stało?
- Większość chyba już wiesz.
- Opowiedz mi mimo to. Nie będzie się nam nudziło przy jedzeniu. - Alderan dokończył
jabłko. - Jest tu jakaś musztarda? Ta wołowina wygląda smakowicie.
Jak on może być taki nieporuszony? Magia to grzech śmiertelny... Jestem przeklęty na
wieczność, a on się zachowuje, jakby rozmawiał o cenie zboża! Skąd on tyle o tym wie, o moim
życiu?
Zdezorientowany, czując zalążek nowej migreny, Gair zaczął opowiadać.
- Zaczęło się, kiedy byłem chłopcem. Miałem może pięć lat. Zakradłem się do spiżarni
po marcepan, ale byłem za mały, żeby sięgnąć do słoja w głębi półki. Próbowałem i
próbowałem, aż w końcu wyciągnąłem ręce i zmusiłem słój siłą woli, żeby się do mnie
przysunął. Zjadłem tyle, że zwymiotowałem na najlepszy kobierzec mojej przybranej matki.
- Powiedziałeś jej, co się stało?
- Nie uwierzyła mi. Uważała, że jedna ze służących musiała mi zdjąć słój albo zostawić
go tam, gdzie mogłem go dosięgnąć.
Gair upierał się, że mówi prawdę, nie chcąc wpędzać służących w kłopoty za coś, czego
nie zrobiły, ale nic dobrego mu to nie przyniosło. Opiekunka i tak sprała go za kłamstwo.
- A potem?
Gair potarł czoło. Ból głowy umiejscowił się za jego oczami, raczej nie migrena, ale
brzęczące uwieranie, mrowiące w mózgu.
- Och, prawie tak, jak powiedziałeś. Małe rzeczy. Proste. Mogłem rozpalić światło bez
świecy, ognisko bez krzemienia ani stali. Muzyka przyszła później, latem po moich dziesiątych
urodzinach.
Sekret, o którym nikt nie mógł się dowiedzieć, z początku był podniecający. Gair
spędzał godziny w odludnych miejscach z ogarkiem ukradzionym ze spiżarni i ćwiczył. Po
jakimś czasie zaczął słyszeć muzykę, najpierw tylko kiedy dotykał magii, potem bez przerwy,
wplatającą się w jego świadomość przez cały dzień. Później płomienie przestały przychodzić,
kiedy je wzywał; świece wybuchały w deszczu parzącego wosku. Wtedy słyszał w muzyce
dojmujący hałas.
- Jak trafiłeś do Macierzyńca?
Za duży na ochronkę miał już własny pokój, na strychu. Przyzwyczaił się do
prywatności i nie wahał się przyzywać światła, kiedy wypalała mu się świeca, żeby móc czytać
po zmroku. Tamtej nocy tkwił z nosem w kartach Księcia Coruma i czterdziestu rycerzy, długo
po północy, a ochmistrzyni Kemerode zastukała do jego drzwi, żeby przypomnieć mu, że pora
spać. Nie zauważył stukania ani skrzypienia otwieranych drzwi, ale usłyszał jej wrzask, kiedy
zobaczyła światło, przy którym czytał.
- Schowaniec! - Jej usta w okrągłym, czerwonym „O” zgrozy, dłoń niezdarnie kreśląca
znak błogosławieństwa na piersi. - Och, pani, sprowadźcie szybko lektora! Chłopak to pomiot
złego!
I to było wszystko. Jego przybrana matka roniła wielkie, bezgłośne łzy, a jej mąż
wściekał się na to, jak Gair odpłacił im za dach nad głową i strawę na talerzu. Potem wezwano
lektora. Niecały dzień później chłopca wsadzono na konia i wysłano na północ, malca, tulącego
do piersi za długi, za ciężki miecz, wdzięcznego za deszcz, dzięki któremu chudy, patykowaty
klecha w siodle za nim nie widział, że płacze.
Gniew i wstyd znów zapłonęły, upokorzenie rozżarzyło się jak węgiel. Tyle lat, a wciąż
przysparzało mu to cierpień.
- Byłem nieuważny. - Wyszło mu to bardziej zdawkowo, niż zamierzał.- Ochmistrzyni
zobaczyła mnie przy przywołanym świetle, więc rodzina nie mogła mnie dłużej chować. Nie
wiedząc, co innego ze mną zrobić, wysłali mnie do Kościoła. Spójrz tylko, co dobrego z tego
wynikło.
- Ile miałeś wtedy lat?
- Jedenaście. - Gair czubkiem palca zebrał kilka okruchów sera z talerza i zlizał je.- W
tym też miałeś rację.
- I udało ci się to utrzymać w sekrecie jak długo, następne dziesięć lat?
- Aż ktoś mnie zobaczył, kiedy mi się wydawało, że jestem sam. Chyba jeden z
pozostałych nowicjuszy. Pobiegł do starszego Gorana, a Goran wniósł zarzuty. Justycjariusze
przyszli tego samego wieczoru, przy kolacji.
Wywlekli go siłą z refektarza, przy wstrząśniętych twarzach i upuszczanych łyżkach
całego nowicjatu, żeby każdy mógł zobaczyć, co żyło pośród nich. Gair czuł na sobie spojrzenia
przyjaciół, kiedy go wyprowadzano, ale nikt się nie odezwał.
Ból głowy się nasilił. Szarpał wnętrze jego czaszki i uniemożliwił jasne myślenie. Gair
pomasował czoło.
- Resztę chyba już wiesz.
- Przynajmniej wystarczająco. Dobrze się czujesz?
- To tylko ból głowy. Nic takiego.
- Słyszysz muzykę?
- Nie, od rana nie. - Gair ujął palcami nasadę nosa, mocno ściągnął brwi. - Na
wszystkich świętych, jak osy.
Alderan zmarszczył czoło.
- Co?
- Ten ból głowy. Jakbym miał pod skórą osy.
- Od jak dawna się tak czujesz?
- Niedługo, jakieś dziesięć minut. A co?
Starszy mężczyzna odsunął talerz i wstał.
- Musimy się przenieść gdzie indziej. Chodź.
- Co się dzieje?
- Chodzą plotki, że Goran trzyma łowcę czarowników - powiedział ponuro Alderan. -
Wydaje mi się, że właśnie zarobił na swoją zapłatę.
Ogar Gorana
W piersi Gaira zatrzepotała panika.
- Potrzebuję jakiegoś ubrania.
- Już o to zadbałem. - Alderan wskazał zawiniątko przy kominku. Gair znalazł,
zawinięte w gruby zimowy płaszcz, kilka prostych koszul, spodnie i baranicę, używane, ale w
dobrym stanie. Wszystkie należały do niego.
- Skąd to wziąłeś? - zawołał. Było tam wszystko, poczynając od bielizny. Nawet buty.
- Ze skrzynki dla biednych kapelana. Uznałem, że Zakon jest ci winien drobną jałmużnę.
To chyba też należy do ciebie.
Z oparcia krzesła Alderan zdjął szeroki pas, do którego przypięty był długi miecz w
zwyczajnej, skórzanej pochwie. Położył go obok ich talerzy.
Gair upuścił ubrania i wrócił do stołu. Miecz był prostą żołnierską bronią, niezłoconą,
ozdobioną jedynie skręcanym węzłowato jelcem i kamieniem księżycowym w głowicy. Ciemny
pas był miękki od wielu lat używania, pod klamrą wyślizgany do połysku. Ze wszystkich
rzeczy, które ludzie prefekta skonfiskowali mu przy aresztowaniu, to był jedyny przedmiot, na
którego odzyskaniu Gairowi naprawdę zależało, choć był równie marnej jakości jak cała reszta.
Przesunął palcami po rękojeści.
- Nie sądziłem, że go jeszcze kiedyś zobaczę.
- Jest dla ciebie cenny?
- To jedyna rzecz, która jest naprawdę moja. Całą resztę dał mi Kościół.
- Podziękujesz mi później. Musimy się zbierać. - Alderan wyciągnął z szafy juki i
posłania, zrzucając je w stertę na podłogę. - Pospiesz się, Leahnie!
Gair wysunął do połowy miecz z pochwy. Ciężka, obosieczna stal zalśniła spod cienkiej
warstewki oleju. Znów usłyszał głos przybranego ojca, surowy i pełny goryczy: „Weź go.
Może ci się kiedyś przydać. Jeśli Bogini da ci dość odwagi, przebijesz się nim”. Wolno schował
ostrze z powrotem.
- Dziękuję, Alderanie. Nie wiem nawet, jak zacząć ci się odwdzięczać za twoją dobroć.
Starzec machnął ręką i wzruszył ramionami.
- Nie musisz. Nie mogłem cię tu tak zostawić i jestem pewien, że gdyby nasze role się
odwróciły, ty zrobiłbyś to samo.
- Dopóki tak się nie stanie, jestem twoim dłużnikiem.
- Uznaj to więc za pożyczkę. Kiedy przyjdzie mi do głowy coś, co mógłbyś zrobić dla
mnie, poproszę i będziemy kwita. Dobrze?
- Dobrze.
- A teraz, skoro honorom stało się zadość, może byś się wreszcie ubrał, na wszystkich
świętych? - Do sterty rzeczy z brzękiem dołączyły cynowe talerze, wyposażenie obozowe. -
Czy może planowałeś przywitać łowcę czarowników w szlafroku, który ledwie zakrywa ci
kulasy?
*
Gair czuł na sobie spojrzenia, odkąd tylko wyjechał z dziedzińca stajni. Nie przyłapał
nikogo na gapieniu się, a z tego, co Alderan mówił mu o wydarzeniach pod bramą Macierzyńca,
nowy przyodziewek i toaleta zmieniły go nie do poznania, ale mimo to po plecach chodziły mu
ciarki. Wiercił się w siodle.
- Wszyscy się na mnie gapią.
- Wcale nie, uwierz mi - mruknął starzec. - Uspokój się. Ciesz się przejażdżką.
- Łatwo ci mówić - odmruknął Gair. - To nie ciebie skazali na śmierć.
Rozejrzał się po tłumie kręcących się dookoła ludzi na ruchliwym skrzyżowaniu dróg.
Jego pożyczony koń zarzucił łbem, gryząc wędzidło.
- To tylko twoja wyobraźnia. Na wszystkich świętych, chłopcze, oddychaj! Jesteś spięty
jak zakonnica w lupanarze.
- Nic na to nie poradzę.
- Wiem, ale denerwujesz konia. Byłoby niedobrze, gdyby poniósł.
Gair zmusił się, żeby siedzieć spokojnie. Prawą dłoń, trzymającą wodze, położył luźno
na udzie i pozwolił, by biodra ruszały się mu do rytmu kroków konia, zamiast stawiać mu opór.
Kiedy dotarli na drugi koniec Targu Zbożowego i skręcili na zachód do Bramy Anorieńskiej,
koń szedł już swobodnie.
Alderan kiwnął głową.
- O wiele lepiej. Kiedy wyglądasz, jakbyś miał wszelkie prawo tu być, wszyscy uznają,
że tak właśnie jest. Ludzie zazwyczaj wierzą w to, co widzą.
- Mówisz jak kieszonkowiec.
- Ale tak nie wyglądam, prawda? Najlepszy kieszonkowiec to taki, który wygląda
zwyczajnie. Skradanie się to najszybszy sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę.
- Cały czas mam wrażenie, że wszyscy się na nas gapią.
Starzec parsknął śmiechem.
- Wiesz, ilu ludzi przejeżdża codziennie tą bramą? Przez godzinę? Tysiące. Będziemy
niewidzialni na widoku.
Gdybym tylko miał twoją pewność. Gair rozejrzał się, ale tym razem swobodnie,
pozwalając, by jego spojrzenie zaczepiło się o coś innego niż końskie uszy. Nikt nie wydawał
się zwracać na niego uwagi, ale za każdym razem, kiedy napotykał czyjś wzrok, choćby
przelotnie, czuł się nieswojo.
- Jak daleko do bramy?
- Może kilometr. Patrz, już widać wieże.
Gair spojrzał w kierunku wskazywanym przez Alderana. Na końcu ulicy widać było
dwie kwadratowe, szare baszty, z białymi proporcami łopocącymi na tle nieba jak pióropusze.
Słońce znajdowało się na szerokość dłoni nad nimi. Czyli, dużo czasu, choć Gair był
przekonany, że na jego oczach osunęło się trochę niżej.
Tłum przed nimi zgęstniał i zwolnił. Woźnice ustawiali swoje wozy w nierówne kolejki,
śmiejąc się i pokrzykując do siebie nad głowami pieszych. Dremeńskie mieszczanki w
skromnych sukniach i krochmalonych lnianych czepkach stały obok belisthańskich traperów w
skórach. Młodzi szlachcice na drobnych, sardaukijskich wierzchowcach musieli zejść z drogi
farmerowi ścigającemu ubłoconą maciorę, która nie zamierzała dać się sprzedać. Drób w
klatkach gdakał, obnośni sprzedawcy podtykali ludziom pod nosy tace ze sznurkami i
rzemykami - i wszyscy krok po kroku, powoli, zbliżali się do bramy oraz zakurzonej krętej
wstęgi, Anorieńskiej Drogi za nią.
Kiedy padł na niego cień baszty, Gair już nerwowo przygryzał wargi. Obecność
tropiciela w jego głowie słabła w miarę przybliżania się do murów; musiało to oznaczać, że
pościg skupił się na którejś z pozostałych czterech dróg wychodzących ze Świętego Miasta.
Liczył na to; nerwy i tak miał napięte jak struny lutni.
Przy bramie na straży stało dwóch Rycerzy Kościoła, ich surkoty lśniły mimo kurzu.
Obserwowali przechodzących w tę i z powrotem mieszczan, ale nie próbowali nawet
przeszukiwać brnących drogą wozów. Gair wyobraził sobie, że ich spojrzenia wwiercają mu się
w plecy, kiedy ich mijał. Omal nie zadławił się własnym językiem, kiedy jeden z nich zawołał:
„Stać!”
Alderan obejrzał się przez ramię z ledwie zaciekawionym wyrazem twarzy. Gair
próbował zrobić to samo, ale serce prawie wyrwało mu się z piersi. Tuż za nimi stał wóz
browarnika, ciągnięty przez dwa wielkie syfryjskie gniadosze z wstążkami w grzywach.
Woźnica obrócił się na koźle i zsunął czapkę na tył głowy, patrząc na Rycerzy przeciskających
się przez tłum. Gair znów spojrzał przed siebie. Ciżba cisnęła się do bramy, światła dziennego
widać było ledwie strzęp. Po obu stronach dreptali ludzie i konie, nie było gdzie zsiąść z siodła.
W ustach mu zaschło, na plecy wystąpił świeży pot.
- Dalej, dalej - mruknął. Kasztanek przestępował z nogi na nogę, niezadowolony ze
ścisku.
Alderan położył Gairowi rękę na ramieniu.
- Spokojnie. Moim zdaniem oni nie idą po nas.
- Jesteś pewny?
- Słyszysz cały czas naszego przyjaciela?
- Nie tak blisko jak wtedy, ale cały czas jest. - Gair wstał w strzemionach, żeby obejrzeć
się za siebie, ale pole widzenia ograniczały mu wygięte szyje koni pociągowych i ściana beczek.
Widział tylko spoconych ludzi i niespokojne zwierzęta. Gdzieś przed nimi woły w zaprzęgu
podniosły ogony i dodały bydlęcą nutę do wszechobecnego odoru.
- Rozkoszuj się świeżym wiejskim powietrzem - powiedział Alderan.
Gair spojrzał na niego. Ciasnota i parne powietrze sprawiały, że czuł się niespokojny, a
każda minuta czekania wydobywała coraz wyższe, ostrzejsze dźwięki z jego napiętych nad
miarę nerwów. A mimo to starzec pozostawał nieporuszony, siedział w siodle jak wór rzepy i
dłubał w zębach.
- Tkwimy tu jak krowa w poskromie. Nigdy się nie wydostaniemy- stwierdził Gair,
znów oglądając się za siebie. Strażnicy byli bliżej; słyszał, jak krzyczą na woźnicę, żeby zrobił
im drogę.
Alderan pstryknął czymś, co wydobył spomiędzy zębów.
- Od zamartwiania się tłum nie zniknie. Musimy przeczekać. Są w życiu rzeczy, których
nie zmienimy, z którymi trzeba się pogodzić. Śmierć. Podatki. Kolejki.- Wyszczerzył się nagle
jak lis. - Spokojnie, chłopcze. Jeszcze ktoś pomyśli, że masz coś do ukrycia.
Gair mruknął na to coś, za co Mistrz Nowicjuszy ukarałby go chłostą, i usiadł.
Śmiech Alderana był gęsty jak porto.
W końcu strażnicy wyszli zza wozu. Gair szybko odwrócił się do przodu i zgarnął
wodze. Nie mógł już tego dłużej znieść. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli okaże się, że Rycerze
idą po niego. Nie miał nawet miejsca, by dobyć miecza, a co dopiero odwrócić się, by stawić im
czoło. Przygryzł policzek i próbował uwolnić trochę wilgoci w ustach, ale nie było w nich ani
kropli śliny.
- Ho, panie woźnico! - zawołał strażnik. - Jedna beczka ci przecieka!
Litościwa Matko, dzięki. Osłabły z ulgi Gair oparł się na łęku i niepewnie wypuścił
powietrze z płuc.
Alderan znów się uśmiechnął, ale z sympatią.
Przed nimi tłum ruszył. Ścisk się zmniejszył, w końcu wypluwając ich w wieczorne
słońce. Kiedy minęli ostatnie budynki przyklejone do murów miasta, Alderan zjechał na bok
drogi i zatrzymał konia w cieniu drzew.
- Nie było tak źle, prawda? - powiedział. - Jesteś bezpieczny do zmroku, a nawet potem
PIEśNI ZIEMI Songs of the Earth Elspeth Cooper Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
Moim rodzicom, którzy zasiali ziarno. Mam nadzieję, że było warte czekania...
Skazaniec Magia znów wyrywała się na wolność. Grała w nerwach Gaira niczym na strunach harfy, zawodziła pulsującą w palcach obietnicą potęgi. Wystarczyło, by się na nią otworzył - gdyby się odważył. Gair wtulił twarz w kolana i zaczął się modlić. - Zdrowaś Matko, łaskiś pełna, światło i życie wszystkiego świata. Błogosławieni słabi, bo w Tobie znajdą siłę. Błogosławieni litościwi, bo w Tobie znajdą sprawiedliwość. Błogosławieni zagubieni, bo w tobie znajdą zbawienie. Amen. Słowo po słowie, wiersz po wierszu, modlitwa płynęła z jego spękanych ust. Palce drgały, szukając znajomego kształtu różańca, żeby pilnować rachuby, ale Gair zagubił się już dawno temu. Kiedy zabrakło słów, przycisnął kolana mocniej do piersi i zaczął od nowa. - Zagubion jestem w ciemności, o Matko, zeszedłem z twej ścieżki, poprowadź mnie na nowo... Muzyka wciąż szeptała mu w uszach. Nic nie było w stanie jej zagłuszyć. Ani modlitwy, ani błagania, ani nawet te kilka hymnów, które wciąż pamiętał. Była wszędzie. W przerdzewiałych żelaznych ścianach jego celi, w kwaśnym smrodzie potu na jego skórze, w kolorach, które widział w ciemności. Z każdym wciągniętym do płuc oddechem robiła się głośniejsza. W powietrzu rozbrzmiały srebrzyste dzwonki. Gair otworzył oczy i oślepiło go światło tak jasne, tak białe, że musiał osłonić twarz dłońmi. Przez palce zobaczył dwie postacie spowite w blask. Aniołowie. Święta Matko, aniołowie przysłani, by zabrać go do domu. ...pobłogosław mnie grzesznemu i zanieś do swego boku, i odpuść mi moje winy... Skulony na kolanach Gair oczekiwał błogosławieństwa. Cios wierzchem dłoni powalił go na plecy. - Oszczędzaj modlitwy, schowańcu. Następny cios rzucił go mocno na żelazną płytę ściany. W skroni Gaira eksplodował ból i muzyka z dygotem ucichła. Spokojnie. Tutaj nie ma mocy, nic nie może zrobić. Nie. Nie miał mocy. Magia była zbyt nieokiełznana, zbyt nieprzewidywalna, by długo do kogokolwiek przynależeć. I bez żelaznych ścian Gair byłby bezradny. Leżąc na podłodze,
ścisnął pulsującą bólem głowę. Błogosławieni zagubieni. Przed oczami przemaszerowały mu buty ze srebrnymi ostrogami, pobrzękując kółkami. Kółka, nie dzwonki. Nie świetliste szaty, tylko białe wełniane surkoty justycjariuszy lorda prepozyta. Na nadgarstkach Gaira zatrzasnęły się żelazne kajdany i justycjariusze podnieśli go z ziemi szarpnięciem za łańcuchy. Cela zawirowała wokół niego opętańczo i runął z powrotem na kolana. Justycjariusz z przekleństwem na ustach kopnął go w tyłek. Drugi cmoknął językiem. - Wzywanie Jej imienia nadaremno to grzech, wiesz o tym. - Ha. Wstąpiłeś do niewłaściwego Domu, przyjacielu. Prawisz kazania niczym lektor.- Kolejny kopniak. - Wstawaj, czarowniku! Pójdziesz na swój osąd albo cię powleczemy! Gair niepewnie się podniósł. Na wyłożonym kamiennymi płytami korytarzu znów oślepiło go słońce wpadające przez wysokie okna. Justycjariusze stanęli po obu jego stronach i chwycili go pod ramiona, na wpół nim kierując, na wpół go podtrzymując, kiedy się potykał. Przy wtórze stukotu pochew i pobrzękiwania ostróg z tyłu dołączyli kolejni. Niekończące się, rozmazane korytarze. Stopnie, o które Gair się potykał i obcierał palce bosych stóp. Nie było czasu na odpoczynek ani złapanie oddechu; musiał iść albo upaść, a upadł już bardzo nisko. Wypadł z łask Bogini, z zasięgu jej słuchu, nieważne, ile fragmentów modlitw wciąż obijało się w pustce, którą pozostawiła w nim magia. - ...bądź mi światłem i pociechą teraz i w godzinę śmierci mojej... - Milcz! Dłoń w rękawicy uderzyła go w bok głowy, a szarpnięcie za łańcuch pociągnęło go w przód. Korytarze były teraz szersze, wyłożone drewnem. Pod stopami miał marmurowe płytki zamiast gołego kamienia, na ścianach wisiały obrazy. Jeszcze jeden zakręt i justycjariusze stanęli. Przed nimi wznosiły się ciemne wrota z niewyraźnymi, trzymającymi długie proporce postaciami po obu stronach. Lekki podmuch poruszył tkaniną i Święte Dęby zapłonęły, gdy słońce zabłysło na złotej nici haftu. Zrozumienie zaciążyło Gairowi niczym głaz. Te drzwi prowadziły do Auli Rady, gdzie Rycerze zbierali się na narady i ceremonie... gdzie Zakon wydawał wyroki. Kolana się pod nim ugięły, łańcuchy zabrzęczały, kiedy wyciągnął ręce, żeby nie runąć na wypolerowaną posadzkę. Szept muzyki w jego duszy rozbrzmiał jeszcze raz i ucichł. Wyrok. Za późno, by mieć nadzieję, że zostanie oszczędzony; za późno, by mieć nadzieję na cokolwiek oprócz przebaczenia. O Bogini, spójrz na mnie łaskawym okiem.
Masywne wrota bezgłośnie otworzyły się do środka. * Zza zasłony balkonu nad drzwiami Alderan widział całą długość Auli Rady, od wartowników w tunikach po wielolistny, spiżowy dąb nad fotelem preceptora, lśniący w słońcu wpadającym przez wysokie okna. Znajdował się wystarczająco wysoko nad linią wzroku wszystkich w dole, by pozostawać bezpiecznie ukrytym, o ile tylko nie zwróciłby na siebie uwagi - ale i tak ryzykował swoją tu obecność. Ławy po obu stronach auli były pełne hierarchów, dostojnych w urzędowym szkarłacie - kompletny skład, o ile Alderan był w stanie policzyć wszystkie rumiane policzki i solidnie otłuszczone zady - plotkujących, kiwających głowami i stroszących pióra. Alderan wykrzywił się z pogardą. To mają być spadkobiercy Endiriona? Pierwszy Rycerz przewraca się teraz w grobie. Bocznymi drzwiami weszło dwóch urzędników, ponurych jak kruki w swoich czarnych szatach. Zajęli miejsca za biurkami naprzeciw siebie, po obu stronach auli, przed fotelem preceptora na podwyższeniu; oskarżyciel układał papiery, skryba przygotowywał pióra i atrament, by zanotować przebieg posiedzenia na potrzeby archiwum. Chwilę później do auli wszedł sam preceptor. Kanciasta postać Ansela była wyprostowana jak zwykle, ale kolor jego gęstych włosów odpowiadał bieli jego szat, a dłoń ściskająca laskę - symbol urzędu - była pokręcona i powykrzywiana artretyzmem. A więc w końcu napotkał wroga, którego nie potrafi pokonać. Bohater Samaraku, pokonany przez czas. Kapelan u boku Ansela nie zmienił się, może tylko nieco posiwiał od czasu, kiedy Alderan widział go po raz ostatni. Danilar pochylił lwią głowę, szepcząc coś do ucha preceptora, skrzywił się, słysząc odpowiedź, a potem splótł potężne dłonie w rękawach i poszedł do swojego miejsca w pierwszym rzędzie ław. Ansel się wyprostował, a potem wszedł po stopniach na podwyższenie i stanął twarzą do zebranych. Hierarchowie umilkli. - Przywołuję tę Radę do porządku - oznajmił. - Zaczynajmy. Na skinienie jego palców wartownicy otworzyli drzwi. Wszyscy hierarchowie nachylili się do przodu, by lepiej widzieć wejście oskarżonego. Dłonie Alderana, spoczywające na jego kolanach, zacisnęły się w pięści. To byli najwyżsi dostojnicy Zakonu, podlegający tylko preceptorowi, nad którym z kolei był już tylko Lektor Dremenu. A mimo to popatrz na nich! Gapią się jak parobcy na festynie, czekają, aż wodzirej
przyprowadzi wymalowaną kobietę albo dwugłowe cielę. Mam nadzieję, że Bogini widzi, co Jej namaszczeni zamierzają zrobić w Jej imieniu. Przez drzwi weszło dwóch justycjariuszy, ciągnąc między sobą potykającego się więźnia. Długie, pozlepiane włosy i wielodniowy zarost skrywały twarz chłopaka, ale nic nie mogło ukryć tego, co mu zrobiono. Jego nagie ciało było całe w sińcach. Plecy pokrywały strupy po chłoście, a jedna stopa przy każdym kroku zostawiała na czarno-białej posadzce czerwone smugi. Kiedy justycjariusze przykuli go do mahoniowej barierki miejsca dla świadka, runął na kolana, niezdolny ustać samodzielnie. Cała Kuria jak jeden mąż wstrzymała oddech. Niektórzy hierarchowie ostentacyjnie zasłaniali twarze chusteczkami. Aż do tego stopnia Suvaeon zapomniał nauki Diamentowego Hełmu? Powrócił do przesłuchań i batożenia, zabronionych od stuleci? Gniew rozwinął się w brzuchu Alderana niczym wąż unoszący łeb do ukąszenia. To właśnie nazywali sprawiedliwością? * Kiedy Gair upadł, w stopę dźgnęło go ostrze bólu. Pole jego widzenia ze wszystkich stron zalała brzęcząca ciemność, a Aula Rady zmieniła się w wir szkarłatu i słońca, wsysający go w dół, na szachownicę podłogi. Żołądek skurczył mu się do wymiotów. Gair z wysiłkiem powstrzymał nudności i zacisnął oczy, dopóki zawroty głowy nie minęły. Hierarchowie gapili się na niego z chorobliwą fascynacją. Ich pełne odrazy spojrzenia kłuły go w kark, a milczenie rozbrzmiewało głośno niczym krzyk. Apostata! Niewierny! Nie miał dla nich żadnej odpowiedzi. Jak mógł zaprzeczać prawdzie? Skóra mrowiła go od poczucia winy. „Wstań, nowicjuszu. Cokolwiek się stanie, staw temu czoło wyprostowany”. Selenas, Mistrz Mieczy, jego twarda, brązowa dłoń wyciągnięta, by pomóc chłopcu wstać ze spieczonej słońcem ziemi placu ćwiczeń, zdawałoby się - wieki temu. Pomagająca, by mógł dalej walczyć. Gair otworzył oczy. Czarno-białe płytki pod nim. Zapach pasty do podłóg, kadzidła i - litościwa Matko! - odór własnego niemytego ciała. Na skraju pola widzenia - ciemne drewno, czerwone szaty. Niech Kuria się gapi. Nie zobaczą go skamlącego na ziemi niczym zbity szczeniak. Powoli, ciągnięty w dół łańcuchami na nadgarstkach, Gair chwycił się mahoniowej
balustrady i wstał. * Alderan wypuścił z płuc powietrze - nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymywał oddech. Nie złamali go. Chłopak się chwiał, ale stał, z uniesioną głową odwzajemniał spojrzenie preceptora. W piersi Alderana wybuchła radość. Była jeszcze nadzieja. Preceptor uniósł okutą stalą laskę i trzykrotnie stuknął w podwyższenie, powoli, niczym w rytm bicia serca. W całej auli hierarchowie znieruchomieli. Drobinki kurzu rozbłyskiwały w promieniach słońca padających z wysokich okien. Słońce przesunęło się ku zachodowi; podwyższenie znajdowało się teraz w cieniu, a miejsce świadka w oślepiającym świetle. - Kto stoi przed Radą? - Lata osłabiły głos Ansela, ale wciąż była w nim surowa determinacja. - Ten, którego oskarżono - odparł oskarżyciel, trzymając w rękach nakaz. Nie spojrzał na więźnia. - O co go oskarżono? - Mój panie, został oskarżony o niegodziwe zbezczeszczenie domu Bogini, grzeszenie przeciwko Jej przykazaniom i pogwałcenie najsurowszych zasad naszej wiary. - W jaki sposób? - Czarami. Przez zatłoczone ławy przeszedł syk wciąganych oddechów. Samo słowo wystarczyło, żeby wszyscy sięgnęli po różańce. Alderan znów zacisnął pięści; zmusił się, żeby spleść dłonie na kolanach. Nie przybył tu, by roznieść Aulę Rady w pył, cegła po cegle. Nie dziś. - Dlaczego tu stoi? - By zostać osądzonym przez Radę. Cisza, nie licząc skrobania pióra skryby, potem nawet ono ustało. Mimo brzemienia spoczywających na nim spojrzeń chłopak nie opuścił głowy, wbijał wzrok w miejsce w cieniu, w którym powinna być twarz Ansela. Nie mrużył oczu, choć musiały mu łzawić. Słońce padało na jego brodę, podświetlając twarde rysy twarzy Typowy Leahn: proste jak od linijki brwi, kształtny długi nos, kanciasta szczęka. Nie zdradzał niczym, że przeszkadza mu stanie przed całą Radą w okryciu tylko własnego potu. A jeśli mu to przeszkadzało, nie zamierzał tego okazywać. Och, nie pójdzie im z nim łatwo. W auli poniżej cisza stawała się coraz bardziej brzemienna. Oskarżyciel z irytacją zaszeleścił papierami, ukradkiem spoglądając na preceptora. Nawet kurz w powietrzu jakby
znieruchomiał, zawieszony niczym muchy w bursztynie. Hierarchowie w ławach nachylili się do przodu. Ansel wstąpił w krąg światła. Jasne włosy zaświeciły mu wokół głowy niczym aureola, kiedy wziął kartę oskarżenia od oskarżyciela. Kuria wstała przy wtórze skrzypienia ław i szelestu szat. - Zostałeś oskarżony o liczne akty czarownictwa, których szczegóły to zgromadzenie dokładnie omówiło - powiedział Ansel, zerkając na pergamin w ręku. - Rada wysłuchała przedstawionych dowodów, w tym zaprzysiężonego oświadczenia Starszego Gorana. Wysłuchaliśmy także zeznań innych świadków, złożonych pod przysięgą w tej auli, a także zapoznaliśmy się z zapisami dotyczącymi twoich zeznań. Spojrzał prosto na Gaira. Trzeba było mu to oddać - oskarżony ani drgnął. - Rada ustaliła werdykt. Jesteś gotów wysłuchać wyroku, synu? - Jestem, panie. Alderan pokręcił głową. Na miłość Bogini, chłopak hardo patrzy w oczy potępieniu! Preceptor milczał chwilę; uwaga całej auli skupiła się na nim. - Oto wyrok Rady. - Słowa Ansela były beznamiętne i zimne jak kamień. - Uznajemy oskarżonego za winnego wszystkich zarzutów. Skazujemy go na śmierć przez spalenie na stosie. * Gair zacisnął dłonie na balustradzie i usztywnił kolana. Nie zamierzał znów upadać. Nie upadnie! Ale werdykt cały czas huczał mu w uszach. Bądź mi światłem i pociechą teraz i w godzinę śmierci mojej, o Matko, jeśli mnie słyszysz, nie chcę umierać. - Jednakże... Ansel zmiął pergamin w dłoniach. Oskarżyciel zamrugał; siedzący naprzeciw niego brat kronikarz wytrzeszczył oczy na preceptora, rozdziawiając wilgotne usta, kiedy kulka papieru spadła na jego biurko i potoczyła się na podłogę. - Wniesiono prośbę o łaskę, powołując się na twój dotychczasowy dobry charakter i sprawowanie. Rada musi wziąć ją pod uwagę, dlatego wyrok zostaje zmieniony na naznaczenie, ekskomunikę z Kościoła Eadoriańskiego i wygnanie z tej parafii pod groźbą śmierci. Masz czas do zachodu słońca. Niech Bogini ulituje się nad twoją duszą. Laska Ansela trzykrotnie stuknęła w podwyższenie. Gair wytrzeszczył oczy. Łaska? Na pewno źle usłyszał przez trzask płomieni w uszach.
- To oburzające! - Starszy Goran maszerował z górnych ław po lewej stronie auli. Jego mięsista twarz była fioletowa z wściekłości. - To oburzające, Anselu! Żądam wyjawienia, kto złożył tę prośbę! - Nie mogę ci powiedzieć, Goranie, i dobrze o tym wiesz. Złożono ją jako zapieczętowany wniosek i jako taki jest anonimowa. Prawo konsystorskie jest co do tego bardzo jednoznaczne. - Karą za czarownictwo jest śmierć - upierał się Goran. - Nie może tu być żadnych apelacji ani łask. Napisano w Księdze Eador: „Nie dozwolisz żyć czarownikowi i stronić będziesz od dzieł wszelkich złego, aby twej duszy nie zbrukały”. To nie jest sprawiedliwość. To obraza samej Bogini! - Uspokój się, Goranie. - Ansel uniósł rękę, kiedy z rzędów ław dobiegły go gniewne pomruki zgody. - Wszyscy się uspokójcie. Już się o to spieraliśmy. Nie ma sensu tego powtarzać. Zamykam posiedzenie Rady. - Muszę zaprotestować, preceptorze! Ta kreatura odwróciła się od jedynej prawdziwej Bogini. Zbrukał świętość Zakonu Suvaeonu, kto wie jakie zasiał między nami ziarno zepsucia i deprawacji. Dopuszczał się aktów czarownictwa tu, na poświęconej ziemi. Musi zostać ukarany! Słońce parzyło Gaira w twarz. Zakręciło mu się w głowie, uczepił się drewnianej balustrady, żeby nie upaść. Po drugiej stronie auli Danilar nachylił się do przodu w swoim krześle. - Nie uważasz, że ten chłopak został wystarczająco ukarany, Goranie?- spytał łagodnie kapelan. - Z klejmem czarownika już nigdy nie zostanie wpuszczony do żadnej świątyni. Nie będzie mógł się ożenić, jego dzieci nie zostaną nigdy pobłogosławione i przyjęte między wiernych. Zabierze to ze sobą do grobu wraz z nienawiścią i podejrzliwością sąsiadów. To nie wystarczy? - Karą za czary jest śmierć. - Goran uderzył pulchną pięścią w dłoń, żeby podkreślić swoje słowa. - Nie możemy się przed tym wzdrygać, bo oskarżony jest jednym z nas. Ktokolwiek dopuszcza się grzechu Corlainna, ponosi tę samą co Corlainn karę. Musimy go spalić. Gniewne głosy zaczęły wykrzykiwać poparcie dla Gorana. Machano rękami, twarze paskudnie się wykrzywiały. Pełne nienawiści słowa dźgały Gaira w uszy, ale on nie odrywał spojrzenia od preceptora. Tylko interwencja Ansela dzieliła go od płomieni stosu. Proszę, nie daj mi zginąć.
Ansel podniósł rękę, nakazując ciszę, i został zignorowany. W powietrzu zrobiło się gęsto od żądań rzucanych z ław po obu stronach auli. Preceptor zmarszczył brwi i huknął laską w deski podwyższenia tak mocno, że zabrzmiało to jak dzwon Zakrystii. - Wydałem wyrok! - warknął. - Zadaniem Rady jest ustalić werdykt. Moim jest wydać wyrok i zrobiłem to. Dość tego! Kuria powoli się pohamowała, przez chwilę słychać było mściwe pomruki, potem zapadła przytłaczająca, pełna niechęci cisza. Goran wciąż stał przed najniższym rzędem ław, patrząc wilkiem. - Na chwałę Bogini. - Ansel postawił laskę między stopami. - Jesteście uczniami Endiriona, bracia, a nie gromadą niesfornych uczniaków. A teraz idźcie w pokoju Bogini. Rada zakończona. Kilka upartych pomruków protestu sprawiło, że preceptor pochylił się do przodu, w światło słońca. Zacisnął usta, jego niebieskie oczy rozbłysły. - Dość, powiedziałem! - To nie koniec, Anselu. - Goran wycelował palec w Gaira. - Jeszcze o tym usłyszysz. Pomaszerował do drzwi, otoczony gromadą stłoczonych popleczników. Przy wtórze szelestu i szurania pozostali hierarchowie zeszli z ław i poszli za nim. Gair zawisł na barierce. Było po wszystkim i zachował życie. Jakimś cudem. Nie dając mu nawet chwili, żeby się tym nacieszył, justycjariusze odkuli go i powlekli po marmurowej posadzce. Obejrzał się przez ramię, ale Ansel już się odwrócił. W westybulu strażnicy pchnęli go przez boczne drzwi i poprowadzili pochyłym, pozbawionym okien korytarzem. Wychodził on na okrągły, przypominający studnię dziedziniec wyłożony spękanymi, poczerniałymi kamieniami z pokaźnym zagłębieniem na stos: Dziedziniec Zdrajcy, gdzie Corlainn heretyk zapłacił za swoje grzechy podczas Wojen Założycielskich i dokąd mieszkańcy Dremenu przyszliby jutro zobaczyć następnego palonego czarownika. Rzędy galerii stały puste, spoglądały jedynie na pobrużdżony drewniany kloc z przybitymi do niego skórzanymi pasami. Obok stał koksownik, pilnowany przez krępego, nagiego od pasa w górę mężczyznę w kowalskim fartuchu. Powietrze nad koksownikiem tańczyło od żaru. Żelazo wetknięte głęboko między węgle było wiśniowoczerwone do połowy długości. Kiedy Gaira wypchnięto na słońce, w trzewiach rozwarła mu się otchłań rozpaczy. Kilka kroków od kowala stała wyprostowana szczupła postać w kolczudze i surkocie justycjariusza. Symbol rękawicy na jej piersi był lamowany złotą nicią, na ramieniu nosiła złote sznury prepozyta.
Justycjariusze strzelili obcasami. Bredon odpowiedział na ich salut skinieniem głowy. Ciemne, przymrużone oczy zmierzyły Gaira wzrokiem bez emocji. - Proszę, panie... - Nie róbcie tego. Zmarszczki biegnące od haczykowatego nosa do ust minimalnie się pogłębiły. - Czy więzień jest w stanie znieść wykonanie wyroku? - spytał Bredon. Kowal chwycił głowę Gaira w stwardniałe dłonie i kciukami odsunął mu źrenice. Chłopak szarpnął się, kiedy słońce zakłuło go w oczy. Kowal boleśnie uszczypnął go w ramię. - Widywałem lepszych - mruknął. - Ale ten ma silną wolę. - Do dzieła. Obstawa Gaira powlokła go do klocka. Kopnięcie pod kolana zmusiło go do uklęknięcia; z lewej ręki zdjęto mu kajdany. Skazaniec rozpaczliwie machnął luźnym łańcuchem, chybił. Trzonek buzdyganu justycjariusza trafił go w bok głowy. - Nie ruszaj się, schowańcu - warknął rycerz. - Znieś karę jak mężczyzna, jeśli nie jak Rycerz! Południowe słońce było za jasne, jego cienie czarne i ostre jak sztylety; Gairowi łomotało od tego w głowie. Nie mógł się skupić, nie miał siły, by stawiać opór, kiedy lewą rękę przemocą położono mu na klocku, a drugą wykręcono wysoko między łopatki za łańcuch. Jego palce wepchnięto pod szeroką żelazną klamrę, a na nadgarstku i w łokciu zapięto mocno skórzane pasy. Po twarzy spływała mu krew, kapała na zakurzone kamienie niczym letni deszcz. Kowal podszedł do koksownika, owinął kawałek skóry na rękojeści żelaza i wyciągnął je spomiędzy węgli. Końcówka miała kolor słomy, dymiła, powietrze wokół niej dygotało. O Bogini, nie. Gair spróbował wyszarpnąć rękę, ale pasy nie puszczały. - Nie - wykrztusił. Oddech świszczał mu między zaciśniętymi zębami. - Bogini, proszę! Nie! Pulsujący żar żelaza uderzył go jak cios, kiedy ustawiono je starannie, niemal delikatnie, nad środkiem jego dłoni. Na skórę wystąpił pot. Kowal zerknął na Bredona, wypatrując znaku. Potem żelazo opadło. Naznaczony Wiatr wiał w dół ze śnieżnych czap, tak mocny, że zapierał Gairowi dech w piersi. Chłopak
wspiął się tym razem najwyżej, jak się odważył - na skalną ostrogę wysoko nad linią drzew, gdzie powietrze było tak rozrzedzone i zimne, że aż parzyło. Tu było jego miejsce. Tu, na górze, mógł być sobą, niewidziany przez nikogo oprócz nieba. Podszedł do krawędzi skały. Wiatr głośno świszczał, mocniejszy, zimniejszy, spieszący się do odejścia - jak on. W dole ciągnął się łańcuch Laraig Anor, labirynt czarnego granitu i błękitnych śnieżnych cieni, czekający na słońce, które miało wkrótce wzejść nad górskim grzbietem za plecami Gaira. Niebo w górze już jaśniało, ostatnie gwiazdy dawno już zblakły. Simiel Przynosząca Świt była już zaledwie duchem na zachodzie, pożółkłym jak stare kości. Gair dał jeszcze jeden krok w przód. Wiatr rzucił się na niego; chłopak rozłożył szeroko ramiona, jakby go obejmował. Pierwsze promienie słońca uderzyły w zbocze Tir Breann naprzeciwko, śniegi rozjarzyły się jak stal świeżo wychodząca z kuźni. Jeszcze jeden krok i palce stóp dotknęły krawędzi skały. Już prawie pora. Gair wychylił się w pustkę, od upadku w nicość dzielił go tylko wiatr, ale ufał mu. Poniesie go, jak zawsze. Dopóki Gair żył, wiatr nie pozwoliłby mu spaść. Bicie serca przyspieszyło mu w oczekiwaniu. Nowy dzień był blisko, brzask żarzył się tuż za skrajem pola widzenia. Dolina w dole wstrzymała oddech. Jeszcze chwila, mrugnięcie oka, uderzenie serca. Teraz. Skoczył. Przez ułamek chwili wisiał w powietrzu, nie wznosząc się ani nie spadając, nieruchomy tak doskonale, jak amulet w kuli z najdoskonalszego kryształu z Wysp. Mięśnie poruszały się, nabrzmiewały i kurczyły, przesuwając kości i ścięgna w złożonym tańcu, który pozwalał Gairowi ujeżdżać wiatr. Doskonale. Skrzydła szumiały, szeptały pieśń wokół niego Słońce na barkach zmieniało ciało w złoto i ogień. Doskonale. A potem runął. Gair poderwał się ze snu. Powietrze uszło mu z płuc, żołądek się skurczył, jakby wciąż spadał w dzwoniącą ciszę gór - tyle że nie był już w górach. W oddali szczekały psy, na bruku turkotały wozy. W mieście? To nie był Macierzyniec; łóżko pod nim było za miękkie, pościel zbyt delikatna. Gdzie był? Usiadł, podpierając się rękami, i lewa dłoń rozkwitła ogniem. - Święta Matko! Przyciskając ją do piersi, opadł z powrotem na poduszki. Głowę wypełnił mu pusty, biały wrzask. Święta Matko, dobra Bogini w niebiesiech, ależ to boli. Ścisnął się mocno za nadgarstek, żeby nie skupiać się na bólu, aż ten zaczął słabnąć. - Wypij to. Złagodzi ból.
Czyjaś dłoń podsuwała mu gliniany kubek. Za nią, tam, gdzie musiał być mówiący, Gair widział tylko niewyraźną postać w cieniu. - Gdzie ja jestem? - Jesteśmy w gospodzie o nazwie Dąb i Orzeł, przy Miedzianej, w zachodniej części Dremenu. Przyniosłem cię tu spod Bramy Zdrajcy. - Jesteś lekarzem? - Znachorem, nikim więcej. - Mężczyzna ruchem głowy wskazał kubek. - To ci pomoże, jeśli przełkniesz. Smakuje okropnie, ale uwierz mi, poczujesz się lepiej. Gair wziął kubek. - Co to jest? - Athalin, z odrobiną wierzbowej kory i prawoślazu na siniaki. Nic, co by ci zaszkodziło. Miękki baryton mężczyzny brzmiał kojąco, ale mimo wszystko... - Nie znam cię. - Nie przyniosłem cię tu tylko po to, żeby móc cię otruć na osobności, chłopcze. Pij. Gair popatrzył na mleczny płyn w kubku. Cóż, nie miał nic do stracenia. Zgodnie z zapowiedzią wywar smakował okropnie. Wstrzymując oddech, Gair wypił go trzema łykami. Mężczyzna wziął od niego pusty kubek i odstawił na bok. - A teraz trochę światła, żebyśmy mogli zobaczyć, na czym stoimy. Otworzył jedną z okiennic. Popołudniowe słońce zalało pokój, jasne jak sztandar. Oświetliło zwalistego mężczyznę o gorejących niebieskich oczach, obramowanych krótką brodą barwy soli z pieprzem i najeżonymi brwiami. Gęste, faliste włosy, o takim samym jak broda kolorze, opadały mu za uszy niczym grzywa kamiennego lwa. - Za bardzo? - Nie, może być. Gair wciąż musiał mrużyć powieki, ale oczy miał silniejsze niż przedtem. Mężczyzna przysunął sobie krzesło, odwrócił je i usiadł, opierając splecione ręce na oparciu. Pod skórą przedramion koloru teku, porośniętych srebrzystymi włosami, grały sznury mięśni. - Jak się czujesz? - spytał. - Nie najgorzej. Boli mnie. - Athalin niedługo powinien to złagodzić. Żelaznoręki to dobry człowiek, ale niektórzy z jego justycjariuszy są trochę za szybcy do swoich buzdyganów.
- Znasz Bredona? - Ze słyszenia. Lewa dłoń Gaira leżała na jego brzuchu, zwinięta niczym łapa martwego ptaka. Opatrunek z gazy, którym była owinięta, wydawał ostry ziołowy zapach. Naznaczenie. Jak wyglądało? Czy było spuchnięte, czy pęcherze rosły na skórze niczym bąble w garnku gotującej się zupy? Bogini, przebacz mi. Gair ze znużeniem potarł oczy. - Postaraj się w miarę możliwości nie ruszać tą ręką. Po tym, co z nią zrobili, nie jest najgorzej. Powinno się ładnie zagoić, chociaż blizna ci zostanie. Znak czarownika. Ukośne, zmrużone oko spoglądające z jego dłoni. Mógł nosić rękawiczki, nie myć rąk. Ukrywać go. Żołądek zwinął mu się w piekący supeł. W końcu życie wyrzutka nie było dla niego żadną nowością. Wszyscy święci, ależ bolała go głowa. - Po co mnie tu sprowadziłeś? - Gdzieś się podziać musiałeś. Równie dobrze tu, jak gdziekolwiek indziej. - Mogłeś mnie zostawić. - Nie, nie mogłem. Pod bramą czekał na ciebie tłum, gotowy dokończyć to, co Macierzyniec rozpoczął. Nie byłem gotów stanąć z boku i pozwolić na morderstwo. - Ale wiesz, czym jestem. Broda mężczyzny drgnęła w uśmiechu. - Wiem, za co cię uważa Kościół, a to niezupełnie to samo.- Wyciągnął kwadratową dłoń. - Nazywam się Alderan. Gair patrzył na niego bez ruchu. Kto to był? Dlaczego chciał pomagać nieznajomemu, kiedy równie dobrze mógł przejść na drugą stronę placu i zająć się swoimi sprawami? Po co miał sobie robić problemy? Łagodny, szczery wyraz twarzy Alderana nie zmienił się ani na jotę, a jego dłoń pozostała wyciągnięta w stronę łóżka. Powoli Gair ją uścisnął. - Gair. - Bez nazwiska? - Bez rodziny. - Przyjaciele człowieka to jego najlepsza rodzina, jak mawiała moja matka. Przynajmniej można ich wybierać. - Krzesło zaskrzypiało, kiedy Alderan wstał. - Odpocznij trochę, niech athalin zacznie działać. Porozmawiamy, kiedy poczujesz się lepiej. Jutro będziemy mieli czasu pod dostatkiem. Masz czas do zmierzchu. - Która godzina?
- Od południa upłynęły trzy godziny. Dzwonili, kiedy spałeś. Strach dał o sobie znać lodowatym uchwytem na kręgosłupie Gaira. - Muszę przed zmierzchem opuścić parafię. - Czasu jest pod dostatkiem. - Nie rozumiesz. Muszę iść natychmiast. Gair zsunął nogi z łóżka i usiadł, ale cały pokój zawirował wokół niego. To był błąd. Ale czas uciekał, czas, którego nie wolno było marnować. Mdlące żółte rozbłyski rozświetlały tępe czerwone pulsowanie za jego oczami, ale zacisnął zęby i wstał. Ręka Alderana spoczęła na jego ramieniu. - Zaczekaj. - Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś, ale muszę ruszać. Dłoń nacisnęła mocniej. - Po prostu zaczekaj. - Do diabła, Alderanie, muszę iść! Gair usiłował wstać, ale mężczyzna mu nie pozwalał, wkładając w to żałośnie mało wysiłku. On zaś, zamiast być w stanie położyć go na łopatki, nie mógł się nawet podnieść z łóżka. Sfrustrowany kopnął nogą. Alderan uskoczył, zwinnie jak tancerz. - Na złote jabłka Bogini, chłopcze! - zawołał. - Musisz wszystko tak utrudniać? Siła uchodziła z Gaira jak woda z dziurawego wiadra; opadł na poduszki. W głowie mu łomotało. Fale nudności wzbierały i cofały się, pozostawiając mu w głębi gardła kwaśny posmak. Starzec sapnął i usiadł z powrotem na krześle. - Pozwól mi sobie pomóc. Mam w stajni zapasowego konia; możemy przed zmierzchem przekroczyć granicę i nikt się nie zorientuje. Na piechotę nigdy byś tam nie dotarł; justycjariusze zadbali o to, kiedy cię otłukli do nieprzytomności. Poza tym potrzebne ci kąpiel i golenie i nie masz ani skrawka ubrania. Możemy się kłócić, jeśli chcesz, albo możesz przestać się rzucać i dać sobie przemówić do rozsądku. To jak będzie? - Robisz sobie tylko kłopoty. Mogę zdobyć konia, jeśli będę go potrzebował. - Kradnąc go? A co z ubraniem? Też byś je ukradł? - Gdybym musiał. Alderan pokręcił głową. - Nie sądzę. Nie masz czasu ani, śmiem twierdzić, temperamentu, żeby przemykać się
nago po mieście i kraść rzeczy, których potrzebujesz.- Zmarszczki wokół jego oczu zmiękły, a głos złagodniał. - Nie życzę ci źle, Gair, naprawdę. Proszę, zaufaj mi. Gdyby tylko nie czuł się taki bezradny. Musiał ruszać w drogę, wydostać się z miasta bez chwili dalszej zwłoki, ale nie miał siły wstać. Łóżko było wygodne, pościel miękka w dotyku, a jego poobijane ciało pragnęło zwinąć się w kłębek i zasnąć. Wszyscy święci, tak, sen. Minęło tyle czasu. Zamknął oczy, senność wdzierała mu się do głowy. - Muszę się stąd wydostać. - A więc pozwól mi sobie pomóc. - Jeśli złapią mnie po raz drugi, na pewno mnie spalą. - Będziemy musieli się pilnować, żeby stale być kilka kroków przed nimi - powiedział lekkim tonem Alderan. - Przy okazji, nie uważam cię za czarownika. Widzę tylko chłopaka po uszy w kłopotach i mogę mu pomóc. Jeśli tego nie chcesz, to twój wybór. Nie trzymam cię tu siłą. Możesz wyjść w tej chwili, ale uwierz mi, szanse masz gorzej niż marne. Jeśli nie dopadną cię Rycerze, na pewno zrobią to mieszczanie. Po dziesięciu latach w Dremenie Gairowi nie trzeba było tłumaczyć, co stałoby się ze skazanym na śmierć ekskomunikowanym w Świętym Mieście. Podobało mu się to czy nie, potrzebował Alderana. Zmusił się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Byłem nieuprzejmy. Przepraszam. Dziękuję ci za pomoc. - Nie ma za co. - W głosie Alderana nie było słychać urazy. - Za tamtymi drzwiami czeka ciepła kąpiel; sugeruję, żebyś skorzystał. Ja się zajmę resztą. - Co zrobimy? - Na początek wyjedziemy z miasta. A potem zobaczymy. Zawsze masz tyle pytań? - Skąd wiesz, że nie zamienię cię w ropuchę i nie ukradnę ci konia? Potrafiłby? Prawdopodobnie, o ile magia najpierw nie spaliłaby gospody albo nie urwała mu głowy. O ile w ogóle kiedyś miała do niego wrócić. - Nie wątpię, że byś potrafił, ale nie sądzę, że byś to zrobił.- Starzec rzucił mu z ukosa spojrzenie roziskrzone wesołością. - Poza tym kto powiedział, że ja sam nie jestem czarownikiem? A teraz, na miłość Eador, idź się umyć. Śmierdzisz. * Łazienka była wyłożona biało-niebieskimi syfryjskimi płytkami. Większość miejsca zajmowała wielka, niebieska wanna, w ponad połowie pełna ciepłej wody. Na stołku obok toaletki leżały poskładane ręczniki i kostka mydła. Ktoś przewidujący zostawił na półce nad wanną komplet gąbek i myjek oraz szczotkę na długim trzonku.
Gair wgramolił się do wanny, uważając, by nie zamoczyć sparzonej ręki, a potem zanurzył się tak głęboko, że woda zakryła mu uszy. Cisza. Tylko szept krwi w żyłach i powolne pulsowanie ran. Athalin w końcu zaczął działać, usuwając migrenę. Nawet ból w dłoni zaczął ustępować. Gair wiedział, że coś czuje i co to jest, ale doznanie się rozmyło, stało niewyraźne jak ginący we mgle krajobraz. Muzyki wciąż nie było. Ostrożnie zaczął sondować miejsce, w którym znajdowała się uprzednio, obmacując pustkę niczym jamę po wyrwanym zębie. Nic. Raz zdawało mu się, że coś poczuł, jakby obecność drugiego człowieka za plecami w ciemnym pokoju, ale wrażenie to było tak ulotne, że nie miał pewności, czy go sobie nie wyobraził. Może magia odeszła na dobre. A może był obłąkany niczym święty i za chwilę miał otworzyć oczy, by się przekonać, że to wszystko to tylko jeszcze jeden sen i że tkwi znów w swojej celi, czekając na przyjście oprawców. Nie. Nie zamierzał znów myśleć o żelaznej celi ani nawet o wydarzeniach w Auli Rady. Wziął głęboki oddech i powoli go wypuścił. To zostawił już za sobą. Mięsień po mięśniu zmusił się do rozluźnienia, zamykając po drodze drzwi za kolejnymi wspomnieniami, zatrzaskując je na dobre. Ich brzemię opadło z niego wraz z potem i brudem spływającymi ze skóry. Może być. Na razie... Usiadł i chwycił mydło, żeby zmyć z siebie ostatnie ślady Macierzyńca. Kiedy skończył, wytarł się najlepiej jak mógł i podszedł do toaletki, gdzie zostawiono dla niego grzebień i brzytwę. Kiedy przekrzywił lustro, wypełniło się kolorami. Brzuch, od mostka po krocze, pokrywały sińce: fioletowo-niebieskie, mszystozielone, czarno-purpurowe jak irysy. Strzepnął krople wody, wspominając. Siniaki powinny boleć, nie pozwalając mu się wyprostować, ale on nie czuł bólu. Może powinien być za to wdzięczny lekom Alderana, a może zamknął ból w pudle z resztą wspomnień. Nieważne. Nie będzie znów o tym myślał. Niezdarnie udało mu się owinąć w pasie wilgotnym ręcznikiem i zaczął namydlać brodę. Kiedy wrócił do pokoju w lnianym szlafroku, który znalazł za drzwiami, Alderan siedział przy stole obok dużej, nakrytej serwetą tacy. Podniósł wzrok, kiedy chłopak usiadł. - Lepiej? Gair kiwnął głową. Niewygodnie było mu się golić nową brzytwą, mając tylko jedną sprawną rękę. Jego twarz i szyja były różowe jak u bardzo młodego chłopca. Alderan pchnął tacę przez stół. - Pomyślałem sobie, że możesz być głodny - rzekł, zabierając serwetę. - Wyglądasz, jakbyś stracił parę kilo.
Na tacy leżały kawałki pasztetu w cieście. Świeży chleb i osełka masła. Pieczeń, pikle i misa owoców. Oszroniony dzbanek zimnego mleka do popicia. Gairowi zaburczało w żołądku. Lewa ręka nakreśliła znak błogosławieństwa, zanim się opanował. Pospiesznie zmówił dziękczynną modlitwę za hojność Bogini i schował lewą dłoń pod stołem. - Siła przyzwyczajenia - stwierdził. - Gdybym przeszedł to co ty, też bym dziękował za kawałek pasztetu - powiedział Alderan, spokojnie dzieląc na cząstki jabłko. - Ale nie spiesz się, bo ci zaszkodzi. Wnoszę, że ostatnio nie byłeś za dobrze karmiony. - Dostawałem jedzenie i wodę, kiedy pamiętali. Ani jedno, ani drugie nie było zbyt świeże. Gair wgryzł się w kawałek pasztetu. Złote ciasto rozpływało mu się na języku. Cudownie. Nic w sali biesiadnej samego cesarza nie mogło smakować lepiej. - Jak długo cię trzymali? Wzruszył ramionami. - Aresztowali mnie na Świętego Sarena, wiosną. Który dzień mamy dzisiaj? Straciłem rachubę. - Cztery dni po letnim przesileniu. Gair przestał jeść. Trzy miesiące z kawałkiem. Sto dni - wieczność w tej żelaznej celi. Już za nim. Przełknął z trudem. Alderan obserwował go, podrzucając w ręku nóż. - Zazwyczaj Kuria nie potrzebuje tyle czasu na decyzję. Musiałeś być dla nich nie lada problemem. - Najwyraźniej. Pytanie było oczywiste, choć Alderan nie zadał go wprost. Gair dokończył szklankę mleka, popijając pasztet, i niespiesznie nalał następną. Potem nałożył sobie trochę pieczeni wołowej, zwijając ją palcami. Wciąż ciepła, ociekała sokami. Sięgnął po następny kawałek. - Od jak dawna potrafisz słyszeć muzykę? - Jaką muzykę? - On wiedział. - W mieście krążą plotki, że Rycerze sądzili dzisiaj czarownika. Tylko jednego człowieka wyrzucili z Bramy Zdrajcy jak stary dywan.- Alderan wrzucił do ust ćwiartkę jabłka.- Od jak dawna - zapytał, żując - potrafisz słyszeć muzykę? - Nie wiem, o co ci chodzi. Następny kawałek jabłka podążył za pierwszym.
- Najczęściej zaczyna się w wieku dziesięciu czy jedenastu lat, plus minus, choć często znaki pojawiają się wcześniej. Mniej więcej w tym czasie, kiedy chłopcu łamie się głos, a ręce i nogi zaczynają mu rosnąć jak chwasty po deszczu, nabiera mocy. Potem uczy się nią posługiwać, w pewnym sensie. Z początku są to małe rzeczy, na przykład zapalanie świec, ale moc rośnie razem z nim i w końcu musi się nauczyć ją kontrolować, zanim ona zacznie kontrolować jego. - Trzeci kawałek owocu i Alderan uśmiechnął się przez stół. - Jak mi idzie do tej pory? On wiedział. Gair nie miał pojęcia skąd ani kim jest ten człowiek, ale opowiedział bieg zdarzeń, jakby czytał z książki. Rozłożył zdrową dłoń na stole i naparł nią na lakierowane drewno, jakby bez tego miał zsunąć się z krzesła. Pokój zahuśtał się wokół własnej osi i nie było już wiadomo, gdzie jest dół. - Całkiem dobrze. Skąd wiedziałeś? - To się zawsze dzieje podobnie, mniej lub bardziej. Widywałem innych takich jak ty i ich historie różnią się tylko detalami. Może opowiesz mi, co się stało? - Większość chyba już wiesz. - Opowiedz mi mimo to. Nie będzie się nam nudziło przy jedzeniu. - Alderan dokończył jabłko. - Jest tu jakaś musztarda? Ta wołowina wygląda smakowicie. Jak on może być taki nieporuszony? Magia to grzech śmiertelny... Jestem przeklęty na wieczność, a on się zachowuje, jakby rozmawiał o cenie zboża! Skąd on tyle o tym wie, o moim życiu? Zdezorientowany, czując zalążek nowej migreny, Gair zaczął opowiadać. - Zaczęło się, kiedy byłem chłopcem. Miałem może pięć lat. Zakradłem się do spiżarni po marcepan, ale byłem za mały, żeby sięgnąć do słoja w głębi półki. Próbowałem i próbowałem, aż w końcu wyciągnąłem ręce i zmusiłem słój siłą woli, żeby się do mnie przysunął. Zjadłem tyle, że zwymiotowałem na najlepszy kobierzec mojej przybranej matki. - Powiedziałeś jej, co się stało? - Nie uwierzyła mi. Uważała, że jedna ze służących musiała mi zdjąć słój albo zostawić go tam, gdzie mogłem go dosięgnąć. Gair upierał się, że mówi prawdę, nie chcąc wpędzać służących w kłopoty za coś, czego nie zrobiły, ale nic dobrego mu to nie przyniosło. Opiekunka i tak sprała go za kłamstwo. - A potem? Gair potarł czoło. Ból głowy umiejscowił się za jego oczami, raczej nie migrena, ale brzęczące uwieranie, mrowiące w mózgu.
- Och, prawie tak, jak powiedziałeś. Małe rzeczy. Proste. Mogłem rozpalić światło bez świecy, ognisko bez krzemienia ani stali. Muzyka przyszła później, latem po moich dziesiątych urodzinach. Sekret, o którym nikt nie mógł się dowiedzieć, z początku był podniecający. Gair spędzał godziny w odludnych miejscach z ogarkiem ukradzionym ze spiżarni i ćwiczył. Po jakimś czasie zaczął słyszeć muzykę, najpierw tylko kiedy dotykał magii, potem bez przerwy, wplatającą się w jego świadomość przez cały dzień. Później płomienie przestały przychodzić, kiedy je wzywał; świece wybuchały w deszczu parzącego wosku. Wtedy słyszał w muzyce dojmujący hałas. - Jak trafiłeś do Macierzyńca? Za duży na ochronkę miał już własny pokój, na strychu. Przyzwyczaił się do prywatności i nie wahał się przyzywać światła, kiedy wypalała mu się świeca, żeby móc czytać po zmroku. Tamtej nocy tkwił z nosem w kartach Księcia Coruma i czterdziestu rycerzy, długo po północy, a ochmistrzyni Kemerode zastukała do jego drzwi, żeby przypomnieć mu, że pora spać. Nie zauważył stukania ani skrzypienia otwieranych drzwi, ale usłyszał jej wrzask, kiedy zobaczyła światło, przy którym czytał. - Schowaniec! - Jej usta w okrągłym, czerwonym „O” zgrozy, dłoń niezdarnie kreśląca znak błogosławieństwa na piersi. - Och, pani, sprowadźcie szybko lektora! Chłopak to pomiot złego! I to było wszystko. Jego przybrana matka roniła wielkie, bezgłośne łzy, a jej mąż wściekał się na to, jak Gair odpłacił im za dach nad głową i strawę na talerzu. Potem wezwano lektora. Niecały dzień później chłopca wsadzono na konia i wysłano na północ, malca, tulącego do piersi za długi, za ciężki miecz, wdzięcznego za deszcz, dzięki któremu chudy, patykowaty klecha w siodle za nim nie widział, że płacze. Gniew i wstyd znów zapłonęły, upokorzenie rozżarzyło się jak węgiel. Tyle lat, a wciąż przysparzało mu to cierpień. - Byłem nieuważny. - Wyszło mu to bardziej zdawkowo, niż zamierzał.- Ochmistrzyni zobaczyła mnie przy przywołanym świetle, więc rodzina nie mogła mnie dłużej chować. Nie wiedząc, co innego ze mną zrobić, wysłali mnie do Kościoła. Spójrz tylko, co dobrego z tego wynikło. - Ile miałeś wtedy lat? - Jedenaście. - Gair czubkiem palca zebrał kilka okruchów sera z talerza i zlizał je.- W tym też miałeś rację.
- I udało ci się to utrzymać w sekrecie jak długo, następne dziesięć lat? - Aż ktoś mnie zobaczył, kiedy mi się wydawało, że jestem sam. Chyba jeden z pozostałych nowicjuszy. Pobiegł do starszego Gorana, a Goran wniósł zarzuty. Justycjariusze przyszli tego samego wieczoru, przy kolacji. Wywlekli go siłą z refektarza, przy wstrząśniętych twarzach i upuszczanych łyżkach całego nowicjatu, żeby każdy mógł zobaczyć, co żyło pośród nich. Gair czuł na sobie spojrzenia przyjaciół, kiedy go wyprowadzano, ale nikt się nie odezwał. Ból głowy się nasilił. Szarpał wnętrze jego czaszki i uniemożliwił jasne myślenie. Gair pomasował czoło. - Resztę chyba już wiesz. - Przynajmniej wystarczająco. Dobrze się czujesz? - To tylko ból głowy. Nic takiego. - Słyszysz muzykę? - Nie, od rana nie. - Gair ujął palcami nasadę nosa, mocno ściągnął brwi. - Na wszystkich świętych, jak osy. Alderan zmarszczył czoło. - Co? - Ten ból głowy. Jakbym miał pod skórą osy. - Od jak dawna się tak czujesz? - Niedługo, jakieś dziesięć minut. A co? Starszy mężczyzna odsunął talerz i wstał. - Musimy się przenieść gdzie indziej. Chodź. - Co się dzieje? - Chodzą plotki, że Goran trzyma łowcę czarowników - powiedział ponuro Alderan. - Wydaje mi się, że właśnie zarobił na swoją zapłatę. Ogar Gorana W piersi Gaira zatrzepotała panika. - Potrzebuję jakiegoś ubrania. - Już o to zadbałem. - Alderan wskazał zawiniątko przy kominku. Gair znalazł, zawinięte w gruby zimowy płaszcz, kilka prostych koszul, spodnie i baranicę, używane, ale w
dobrym stanie. Wszystkie należały do niego. - Skąd to wziąłeś? - zawołał. Było tam wszystko, poczynając od bielizny. Nawet buty. - Ze skrzynki dla biednych kapelana. Uznałem, że Zakon jest ci winien drobną jałmużnę. To chyba też należy do ciebie. Z oparcia krzesła Alderan zdjął szeroki pas, do którego przypięty był długi miecz w zwyczajnej, skórzanej pochwie. Położył go obok ich talerzy. Gair upuścił ubrania i wrócił do stołu. Miecz był prostą żołnierską bronią, niezłoconą, ozdobioną jedynie skręcanym węzłowato jelcem i kamieniem księżycowym w głowicy. Ciemny pas był miękki od wielu lat używania, pod klamrą wyślizgany do połysku. Ze wszystkich rzeczy, które ludzie prefekta skonfiskowali mu przy aresztowaniu, to był jedyny przedmiot, na którego odzyskaniu Gairowi naprawdę zależało, choć był równie marnej jakości jak cała reszta. Przesunął palcami po rękojeści. - Nie sądziłem, że go jeszcze kiedyś zobaczę. - Jest dla ciebie cenny? - To jedyna rzecz, która jest naprawdę moja. Całą resztę dał mi Kościół. - Podziękujesz mi później. Musimy się zbierać. - Alderan wyciągnął z szafy juki i posłania, zrzucając je w stertę na podłogę. - Pospiesz się, Leahnie! Gair wysunął do połowy miecz z pochwy. Ciężka, obosieczna stal zalśniła spod cienkiej warstewki oleju. Znów usłyszał głos przybranego ojca, surowy i pełny goryczy: „Weź go. Może ci się kiedyś przydać. Jeśli Bogini da ci dość odwagi, przebijesz się nim”. Wolno schował ostrze z powrotem. - Dziękuję, Alderanie. Nie wiem nawet, jak zacząć ci się odwdzięczać za twoją dobroć. Starzec machnął ręką i wzruszył ramionami. - Nie musisz. Nie mogłem cię tu tak zostawić i jestem pewien, że gdyby nasze role się odwróciły, ty zrobiłbyś to samo. - Dopóki tak się nie stanie, jestem twoim dłużnikiem. - Uznaj to więc za pożyczkę. Kiedy przyjdzie mi do głowy coś, co mógłbyś zrobić dla mnie, poproszę i będziemy kwita. Dobrze? - Dobrze. - A teraz, skoro honorom stało się zadość, może byś się wreszcie ubrał, na wszystkich świętych? - Do sterty rzeczy z brzękiem dołączyły cynowe talerze, wyposażenie obozowe. - Czy może planowałeś przywitać łowcę czarowników w szlafroku, który ledwie zakrywa ci kulasy?
* Gair czuł na sobie spojrzenia, odkąd tylko wyjechał z dziedzińca stajni. Nie przyłapał nikogo na gapieniu się, a z tego, co Alderan mówił mu o wydarzeniach pod bramą Macierzyńca, nowy przyodziewek i toaleta zmieniły go nie do poznania, ale mimo to po plecach chodziły mu ciarki. Wiercił się w siodle. - Wszyscy się na mnie gapią. - Wcale nie, uwierz mi - mruknął starzec. - Uspokój się. Ciesz się przejażdżką. - Łatwo ci mówić - odmruknął Gair. - To nie ciebie skazali na śmierć. Rozejrzał się po tłumie kręcących się dookoła ludzi na ruchliwym skrzyżowaniu dróg. Jego pożyczony koń zarzucił łbem, gryząc wędzidło. - To tylko twoja wyobraźnia. Na wszystkich świętych, chłopcze, oddychaj! Jesteś spięty jak zakonnica w lupanarze. - Nic na to nie poradzę. - Wiem, ale denerwujesz konia. Byłoby niedobrze, gdyby poniósł. Gair zmusił się, żeby siedzieć spokojnie. Prawą dłoń, trzymającą wodze, położył luźno na udzie i pozwolił, by biodra ruszały się mu do rytmu kroków konia, zamiast stawiać mu opór. Kiedy dotarli na drugi koniec Targu Zbożowego i skręcili na zachód do Bramy Anorieńskiej, koń szedł już swobodnie. Alderan kiwnął głową. - O wiele lepiej. Kiedy wyglądasz, jakbyś miał wszelkie prawo tu być, wszyscy uznają, że tak właśnie jest. Ludzie zazwyczaj wierzą w to, co widzą. - Mówisz jak kieszonkowiec. - Ale tak nie wyglądam, prawda? Najlepszy kieszonkowiec to taki, który wygląda zwyczajnie. Skradanie się to najszybszy sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Cały czas mam wrażenie, że wszyscy się na nas gapią. Starzec parsknął śmiechem. - Wiesz, ilu ludzi przejeżdża codziennie tą bramą? Przez godzinę? Tysiące. Będziemy niewidzialni na widoku. Gdybym tylko miał twoją pewność. Gair rozejrzał się, ale tym razem swobodnie, pozwalając, by jego spojrzenie zaczepiło się o coś innego niż końskie uszy. Nikt nie wydawał się zwracać na niego uwagi, ale za każdym razem, kiedy napotykał czyjś wzrok, choćby przelotnie, czuł się nieswojo. - Jak daleko do bramy?
- Może kilometr. Patrz, już widać wieże. Gair spojrzał w kierunku wskazywanym przez Alderana. Na końcu ulicy widać było dwie kwadratowe, szare baszty, z białymi proporcami łopocącymi na tle nieba jak pióropusze. Słońce znajdowało się na szerokość dłoni nad nimi. Czyli, dużo czasu, choć Gair był przekonany, że na jego oczach osunęło się trochę niżej. Tłum przed nimi zgęstniał i zwolnił. Woźnice ustawiali swoje wozy w nierówne kolejki, śmiejąc się i pokrzykując do siebie nad głowami pieszych. Dremeńskie mieszczanki w skromnych sukniach i krochmalonych lnianych czepkach stały obok belisthańskich traperów w skórach. Młodzi szlachcice na drobnych, sardaukijskich wierzchowcach musieli zejść z drogi farmerowi ścigającemu ubłoconą maciorę, która nie zamierzała dać się sprzedać. Drób w klatkach gdakał, obnośni sprzedawcy podtykali ludziom pod nosy tace ze sznurkami i rzemykami - i wszyscy krok po kroku, powoli, zbliżali się do bramy oraz zakurzonej krętej wstęgi, Anorieńskiej Drogi za nią. Kiedy padł na niego cień baszty, Gair już nerwowo przygryzał wargi. Obecność tropiciela w jego głowie słabła w miarę przybliżania się do murów; musiało to oznaczać, że pościg skupił się na którejś z pozostałych czterech dróg wychodzących ze Świętego Miasta. Liczył na to; nerwy i tak miał napięte jak struny lutni. Przy bramie na straży stało dwóch Rycerzy Kościoła, ich surkoty lśniły mimo kurzu. Obserwowali przechodzących w tę i z powrotem mieszczan, ale nie próbowali nawet przeszukiwać brnących drogą wozów. Gair wyobraził sobie, że ich spojrzenia wwiercają mu się w plecy, kiedy ich mijał. Omal nie zadławił się własnym językiem, kiedy jeden z nich zawołał: „Stać!” Alderan obejrzał się przez ramię z ledwie zaciekawionym wyrazem twarzy. Gair próbował zrobić to samo, ale serce prawie wyrwało mu się z piersi. Tuż za nimi stał wóz browarnika, ciągnięty przez dwa wielkie syfryjskie gniadosze z wstążkami w grzywach. Woźnica obrócił się na koźle i zsunął czapkę na tył głowy, patrząc na Rycerzy przeciskających się przez tłum. Gair znów spojrzał przed siebie. Ciżba cisnęła się do bramy, światła dziennego widać było ledwie strzęp. Po obu stronach dreptali ludzie i konie, nie było gdzie zsiąść z siodła. W ustach mu zaschło, na plecy wystąpił świeży pot. - Dalej, dalej - mruknął. Kasztanek przestępował z nogi na nogę, niezadowolony ze ścisku. Alderan położył Gairowi rękę na ramieniu. - Spokojnie. Moim zdaniem oni nie idą po nas.
- Jesteś pewny? - Słyszysz cały czas naszego przyjaciela? - Nie tak blisko jak wtedy, ale cały czas jest. - Gair wstał w strzemionach, żeby obejrzeć się za siebie, ale pole widzenia ograniczały mu wygięte szyje koni pociągowych i ściana beczek. Widział tylko spoconych ludzi i niespokojne zwierzęta. Gdzieś przed nimi woły w zaprzęgu podniosły ogony i dodały bydlęcą nutę do wszechobecnego odoru. - Rozkoszuj się świeżym wiejskim powietrzem - powiedział Alderan. Gair spojrzał na niego. Ciasnota i parne powietrze sprawiały, że czuł się niespokojny, a każda minuta czekania wydobywała coraz wyższe, ostrzejsze dźwięki z jego napiętych nad miarę nerwów. A mimo to starzec pozostawał nieporuszony, siedział w siodle jak wór rzepy i dłubał w zębach. - Tkwimy tu jak krowa w poskromie. Nigdy się nie wydostaniemy- stwierdził Gair, znów oglądając się za siebie. Strażnicy byli bliżej; słyszał, jak krzyczą na woźnicę, żeby zrobił im drogę. Alderan pstryknął czymś, co wydobył spomiędzy zębów. - Od zamartwiania się tłum nie zniknie. Musimy przeczekać. Są w życiu rzeczy, których nie zmienimy, z którymi trzeba się pogodzić. Śmierć. Podatki. Kolejki.- Wyszczerzył się nagle jak lis. - Spokojnie, chłopcze. Jeszcze ktoś pomyśli, że masz coś do ukrycia. Gair mruknął na to coś, za co Mistrz Nowicjuszy ukarałby go chłostą, i usiadł. Śmiech Alderana był gęsty jak porto. W końcu strażnicy wyszli zza wozu. Gair szybko odwrócił się do przodu i zgarnął wodze. Nie mógł już tego dłużej znieść. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli okaże się, że Rycerze idą po niego. Nie miał nawet miejsca, by dobyć miecza, a co dopiero odwrócić się, by stawić im czoło. Przygryzł policzek i próbował uwolnić trochę wilgoci w ustach, ale nie było w nich ani kropli śliny. - Ho, panie woźnico! - zawołał strażnik. - Jedna beczka ci przecieka! Litościwa Matko, dzięki. Osłabły z ulgi Gair oparł się na łęku i niepewnie wypuścił powietrze z płuc. Alderan znów się uśmiechnął, ale z sympatią. Przed nimi tłum ruszył. Ścisk się zmniejszył, w końcu wypluwając ich w wieczorne słońce. Kiedy minęli ostatnie budynki przyklejone do murów miasta, Alderan zjechał na bok drogi i zatrzymał konia w cieniu drzew. - Nie było tak źle, prawda? - powiedział. - Jesteś bezpieczny do zmroku, a nawet potem