ALYXANDRA HARVEY
KRONIKI RODU DRAKE’ÓW 05
KRWAWY KSIĘŻYC
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11
Lucy
Sobota wieczór
- Ugryzłaś swojego chłopaka?! Okej, może powinnam była się zdobyć na bardziej
współczującą odpowiedź, ale nie udało mi się. Ze zmęczenia puszczały mi nerwy i miałam coś w
rodzaju kaca adrenalinowego. Po walce z krwiożerczymi Hel-Blar i wysadzeniu w powietrze
miasta duchów cała byłam w popiołach i siniakach. W dodatku byłam pewna, że zaszła jakaś
pomyłka.
Solange nie robiła takich rzeczy.
No dobra, zazwyczaj ich nie robiła.
Była tak blada i szczupła, że aż prawie przeźroczysta, gdyby nie niebieskie żyły przy jej
obojczyku. Wszystkie trzy rzędy kłów miała wysunięte. Kiedy zrobiłam krok naprzód,
wyciągnęła przed siebie dłoń. Światło błysnęło w królewskim medalionie zawieszonym na jej
szyi.
- Zostań pod wiatr - powiedziała z naciskiem. Zmarszczyłam brwi. - Czy to ma znaczyć,
że śmierdzę? Skinęła głową z wyrazem bólu na twarzy.
- Krwią.
- Och. - Przez całą noc walczyłam z Hel-Blar, więc pewnie Solange miała rację. Tylko że
ten zapach wyraźnie jej nie przeszkadzał.
- I prochem? - dodała Solange, marszcząc brwi. - Czemu…? - Potrząsnęła głową. -
Nieważne. Musisz pomóc Kieranowi. Teraz.
- To naprawdę jego krew? - Spojrzała na mnie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Zaklęłam.
- Cholera. Gdzie on jest? Co się stało? - Solange wskazała na rząd sosen za dębem. Wokół ich
wystających z ziemi korzeni poruszała się trawa. Wydało mi się, że dostrzegłam czarny
wojskowy but. Puściłam się biegiem. - Kieran!
Jęknął w odpowiedzi. Siedział oparty o drzewo, a po szyi i ramieniu spływała mu krew.
Tuż nad obojczykiem miał ślad po ugryzieniu i poszarpaną skórę. Pod całą tą czerwienią jego
cera miała kolor gotowanych grzybów.
- Kieran, słyszysz mnie?
Przełknął ślinę i spróbował coś powiedzieć. Z wysiłku krew pociekła mu mocniej, mocząc
koszulkę.
- Solange - wychrypiał. - Pomóż Sol…
- Nic jej nie jest - uspokoiłam go.
Sięgnęłam po bandamę, którą zawsze nosił w kieszeni bojówek nad kolanem. Należała do
standardowego wyposażenia agenta Helios-Ra. Zwinęłam ją i przycisnęłam mu do rany, próbując
opanować mdłości.
- Możesz ją przycisnąć? - spytałam. - Tak mocno, jak potrafisz. - Zerknęłam za siebie. -
Co wam odbiło, do diabła? - Objęłam Kierana przez plecy z tej strony, z której nie miał rany, i
spróbowałam go podnieść. Ważył z tonę.
- Nie stój tak! - krzyknęłam do Solange. - Pomóż mi! Nie ruszyła się z miejsca.
- Solange!
- Nie wiem, czy dam radę! - odkrzyknęła nerwowo.
- To zadzwoń pod 911. Co się z tobą dzieje? On potrzebuje karetki.
- Wiesz, że nie mogą tu przyjechać - odparła Solange.
- Nikt nie może się dowiedzieć - przytaknął Kieran z jękiem. - Zaczęliby na nią polować.
Z pewnością nie zamierzałam pozwolić nikomu polować na moją najlepszą przyjaciółkę -
nawet jeśli w zeszłym tygodniu obróciła przeciwko mnie mojego chłopaka - ale nie zamierzałam
też pozwolić jej chłopakowi wykrwawić się w lesie na śmierć.
- W takim razie zabierzemy cię do szkolnego szpitala. Stęknęłam, próbując postawić go
na nogi. Zachwiał się, ale powoli podniósł się wzdłuż pnia. Kieran był lepki i cały się trząsł. -
Możemy powiedzieć, że to był zwykły atak. Ale musimy cię tam zabrać natychmiast. Trzeba ci
założyć szwy. - Próbowałam nie myśleć o zębach Solange jako o narzędziu, które tak go
podziurawiło. Przynajmniej nie ugryzła go w szyję. Choć to mała pociecha. Ręce miałam lepkie
od krwi. - Solange, sama nie dam rady zanieść go do vana. Ja nie mam wampirze] siły.
- Wciąż czuję smak jego krwi, Lucy. - Ręce zacisnęła w pięści tak mocno, że kłykcie
wyglądały, jakby wystawały poza jej delikatną skórę. - Wszędzie czuję jej zapach. Jest w trawie,
w powietrzu, na mnie. Nie jestem dla niego bezpieczna.
Znów zaklęłam, tym razem tak brzydko, że nie powstydziłby się przysłowiowy szewc.
Znalazłam zatyczki do nosa na szyi Kierana i rzuciłam w jej kierunku, wdzięczna, że Kieran
pozostał łowcą z krwi i kości, mimo iż chodził z wampirzą księżniczką.
- Włóż to.
Ja też uczyłam się teraz w Akademii Helios-Ra, ale nie miałam na sobie obowiązkowego
uniformu. Tylko zwykłą, haftowaną koszulę i koraliki. Nawet nie zaczęłam jeszcze zajęć; byłam
zbyt zajęta zabijaniem potworów.
Solange wsadziła zatyczki do nosa, odcinając nozdrza od ostrych woni, którymi
przesiąknięty był las. Nawet ja czułam miedziany posmak krwi, ale nie robiłam się przez niego
głodna, tylko było mi niedobrze. Zatyczki dały jej chwilowe wytchnienie i znalazła się u boku
Kierana tak szybko, że jej ruch przygiął trawę i kwiaty do ziemi. Wyglądała okropnie, ale uniosła
Kierana i razem zaciągnęłyśmy go do vana. Otworzyłam tylne drzwi i wsunęłyśmy go do połowy
na siedzenie, tak że stopy wciąż zwisały mu na zewnątrz. Spociłam się z wysiłku i ciężko
dyszałam. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spałam. Ale nie miałam czasu się
zatrzymać, jeszcze nie teraz.
Nawet dla mojej najlepszej przyjaciółki, która nagle oblizała wargi, ukazując różowawe
zęby poplamione krwią Kierana. Oczy miała przekrwione i złowrogie. Usłyszałam trzepot
nietoperzych skrzydeł i wyczułam, że lecą w naszym kierunku, chociaż nie mogłam dostrzec ich
wyraźnie w ciemnościach.
Byliśmy w takich tarapatach, że prawie się wtedy poddałam.
- Solange! - spróbowałam krzykiem wyrwać ją z krwiożerczego transu. - Pamiętaj, kim
jesteś!
- Myślę, że właśnie to robię - odparła, prawie mrucząc z zadowolenia.
Wiedziałam, że nie jest z nią dobrze, kiedy znaleźliśmy ją z Nicholasem kilka dni temu,
pijaną od ludzkiej krwi, z nieprzytomną dawczynią u jej stóp. I potem, kiedy zaatakowała mnie
za wygłaszanie komentarzy o tajemniczym wampirze Constantinie, którego nigdy nie spotkałam,
ale wiedziałam, że bardzo go nie lubię. A zwłaszcza sposobu, w jaki Solange wypowiadała jego
imię, jakby był przystojniejszy od Johnnyego Deppa.
- Wsiadaj do vana, Kieran - rzuciłam, przesuwając się powoli tak, żeby go osłonić, kiedy
starał się wsunąć ciężkie stopy do środka. Poczułam, że coś mi podaje i chowa za moimi plecami.
To coś było zbyt kanciaste jak na nóż albo kołek.
Paralizator.
- Nie, nie jedźcie jeszcze - powiedziała Solange, wyciągając zatyczki z nosa i odrzucając
je na bok. - Jestem jeszcze głodna.
Najwyraźniej adrenalina, strach, panika i poczucie winy nie były w stanie dłużej walczyć
z żądzą krwi. Solange zniknęła.
Nie byłam pewna, kto stał teraz przede mną. Ta osoba mogła mieć eteryczną urodę i
wdzięk baletnicy Solange, ale to nie była ona.
Kieran pochylił się ku niej, jakby zupełnie o tym zapomniał i jakbym ja nie stała mu na
drodze. Wampirze feromony.
Bez zatyczek do nosa był bezbronny. Ja wychowałam się z Solange i jej braćmi, więc
byłam na nie w zasadzie odporna. Teoretycznie.
Bo ostatnio Solange przeczyła wszystkim naszym teoriom. Kieran nawet nie zauważył
kłębiących się nad nami nietoperzy. Ja pochyliłam trochę głowę, starając się nie wrzeszczeć jak
dziecko w nawiedzonym domu w wesołym miasteczku.
- Cholera - zaklęłam ponuro, wpychając Kierana z powrotem na siedzenie. - Solange,
odsuń się.
- Nie.
Kieran pochylił się bardziej do przodu. Jego krew ściekała na wycieraczkę i na trawę.
Próbował odsunąć mnie na bok, żeby Solange mogła skończyć obiad. Odepchnęłam go, nawet się
nie odwracając, i upewniłam się, że uderzam go mocno prosto w ranę. Pod palcem poczułam
ciepłe, lepkie, poszarpane ciało. Zdecydowałam, że zwymiotuję później. Na szczęście wysiłek się
opłacił, bo Kieran cofnął się, sycząc przez zęby. Ból przynajmniej na chwilę wyrwał go spod
uroku feromonów Solange. Pchnęłam go mocno łokciem, tak że całkiem wpadł do vana, po czym
zatrzasnęłam za nim drzwi.
Solange tylko się uśmiechnęła. Oczy nabiegły jej krwią.
- Wciąż chce mi się pić - szepnęła.
Zmarszczyłam brwi, starając się przypomnieć sobie Solange, którą znałam, tę, która
chodziła ubrudzona gliną i chciała tylko, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju.
- Jaka szkoda - wycedziłam przez zęby. Niestety, nie były aż tak imponujące, jak jej
własne. Błysnęła kłami i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nad jej głową wirowały nietoperze. -
Idź sobie, Sol.
Och, nie sądzę. - Wzruszyła ramieniem. - Możesz uciekać, jeśli chcesz. Zacznę od
Kierana. Ty smakowałabyś jak cytryna i popiół. Czuję twoją złość. - Zmarszczyła nos, jakbym
była kawałkiem zepsutego mięsa. - Nie wydajesz się przez to smaczniejsza, nie tak jak inni.
- O rany, przepraszam, że psuję ci apetyt, bo mam ochotę walnąć cię prosto w twój
książęcy nos. Nie jesteśmy butelkami wina.
Tylko wzruszyła ramionami.
A potem nagle przyparła mnie do vana. Była tak blisko, że widziałam niebieskie żyły pod
jej skórą i słyszałam trzepot nietoperzych skrzydeł. Nie miałam pewności, czy nie ugryzie mnie
w szyję tylko po to, żeby dostać się do Kierana, który za moim plecami powoli wykrwawiał się
do nieprzytomności.
Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
Użyłam paralizatora na mojej najlepszej przyjaciółce.
Nie byłam pewna, czy to przez wstrząsy elektryczne, czy przez to, że zbliżał się świt, ale
upadła plecami na trawę. Nie miałam nawet czasu upewnić się, czy nic jej nie jest. Teoretycznie
była już martwa, więc niewielki szok nie mógł jej zrobić krzywdy. No dobra, 1500 volt, co to
takiego. Przeżyje, a Kieran potrzebował pomocy natychmiast.
Zatrzymałam się.
Przeżyje paralizator, ale nie nadejście świtu. Będę musiała zabrać ją ze sobą.
- Cholera - zaklęłam. - Co za beznadziejna noc. Zbliżyłam się do niej ostrożnie i trąciłam
czubkiem buta.
Leżała nieruchomo, taka drobna i blada.
- Jeśli mnie ugryziesz, odgryzę ci się - wymamrotałam i przykucnęłam, żeby ją podnieść.
Kiedy nie otworzyła oczu i nie spróbowała mnie ugryźć, poczułam się odrobinę lepiej.
Niezgrabnie zaciągnęłam ją do vana i umieściłam na przednim siedzeniu. - Jeśli obudzisz się
wkurzona, znowu cię sparaliżuję - ostrzegłam i pobiegłam na siedzenie kierowcy. - Wysadziłam
już dziś miasto, więc nie myśl, że tego nie zrobię.
Nietoperze, rozzłoszczone, zanurkowały prosto na mnie. Schowałam głowę w kołnierzu i
pobiegłam szybciej, wrzeszcząc wniebogłosy. Krzyki nie odstraszyły nietoperzy, ale dzięki nim
poczułam się lepiej. Poczułam, że jeden z nietoperzy łapie mnie za włosy, a potem odbija się od
mojego ramienia.
- W tej chwili naprawdę wszystkich nienawidzę - powiedziałam, opadając na przednie
siedzenie. Szarpnięciem zamknęłam drzwi dokładnie w momencie, kiedy kolejny nietoperz
uderzył w szybę. Solange leżała bezwładnie obok mnie. Zatrzymałam paralizator w prawej ręce i
wykręciłam się, żeby uruchomić vana lewą. Kieran poruszył się na tylnym siedzeniu. - Nie
umieraj - rozkazałam mu surowo.
Spróbował się roześmiać, ale wyszedł z tego mokry bulgot. Wcisnęłam pedał gazu i z
piskiem opon wystartowałam z pola, wzniecając tumany kurzu i trawy.
- Nie budź się - śpiewałam Solange. - Nie budź się. Nietoperze leciały za nami jak czarna,
skórzasta chmura.
Ich oczy zaświeciły czerwono, kiedy zanurkowały w światło reflektorów.
- Nie budź się - powtórzyłam. - I nie bądź taka stereotypowa. Nietoperze. Rany boskie.
Było ich teraz tak dużo, że zasłaniały mi widok. Modliłam się gorąco, żeby nie wjechać w
jakieś drzewo. Wykręciłam szyję, żeby coś zobaczyć. Paralizator był ciężki i bolał mnie od niego
nadgarstek. Nietoperz uderzył w przednią szybę ciężko jak kamień, tworząc rysę. Krew
poplamiła szybę.
- Przepraszam! - krzyknęłam. - Zejdźcie mi z drogi, wy głupie latające gryzonie.
Następne uderzenie i jeszcze jedno. Rysa na szybie robiła się coraz większa. W pęknięciu
zebrało się futro i krew. Zbierało mi się na wymioty.
Solange poruszyła się.
Zamachnęłam się na nią paralizatorem, ale ona była szybsza i uchyliła się. Van zachybotał
się niebezpiecznie, podczas gdy ja walczyłam, żeby utrzymać panowanie nad kierownicą. Kieran
zemdlał w kałuży krwi. Solange zerknęła na niego i oblizała wargi. Ta króciutka chwila nieuwagi
była moją ostatnią szansą. Znów uderzyłam ją paralizatorem. Odbił się od jej ramienia, ale to
wystarczyło, żeby jej twarz wykrzywiła się, a ona znieruchomiała.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzałam, wciskając hamulec. Solange
poleciała na deskę rozdzielczą. Sięgnęłam ponad nią, korzystając z tego, że wciąż była
nieprzytomna, i otworzyłam drzwi od strony pasażera.
A potem wyrzuciłam ją na trawę.
Wylądowała na niej bezwładnie, a nietoperze krążyły nad nią jak sępy. Odjechałam
natychmiast, z wciąż otwartymi drzwiami uderzającymi o gałęzie. Zapach sosen i cedrów mieszał
się z zapachem krwi Kierana. Spojrzałam we wsteczne lusterko. Solange powoli usiadła.
Docisnęłam pedał gazu.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22
Solange
Pobiegłam, bo mogłam, bo nadchodził świt, bo nie wiedziałam, co innego powinnam
zrobić. Wiedziałam, co chcę zrobić.
Lucy mogła ogłuszyć mnie swoim paralizatorem, ale ja wciąż płonęłam od krwi Kierana,
prawie kręciło mi się od niej w głowie. Czułam, jak krąży w moich żyłach, sprawia, że czuję się
niezwyciężona, jakbym wróciła do życia. Chciałam więcej. Bardziej niż kiedykolwiek chciałam
czekolady czy Lucy Johnnyego Deppa.
Szary van odjechał pędem. Z daleka lśnił jak blaszana puszka. Mogłabym otworzyć dach,
jakby to była pokrywka. 1500 woltów, którymi poraziła mnie Lucy, zabiłyby mnie, kiedy byłam
człowiekiem, ale teraz tylko chwilowo mnie powstrzymały. Zadziałały na mój głód jak byle
obroża uciskowa. Mogłabym ją zerwać, gdybym tylko chciała.
O tak, zróbmy to.
Przestałam biec. Tak naprawdę nie chciałam przecież ugryźć mojego chłopaka ani
najlepszej przyjaciółki. To nie ich wina, że pachnieli jak jedzenie.
Nie byłam też pewna, czy to moja wina. Czułam się jak narkomanka. A może po prostu
wreszcie dostawałam to, czego potrzebowałam, jakbym wcześniej miała anemię i nie zdawała
sobie z tego sprawy. Byłam wampirem. Przecież nie było niczym złym, że piłam krew. To
naturalne, konieczne. Niezbędne.
Prawie się wówczas odwróciłam, żeby doścignąć Lucy i Kierana jak jakieś króliki.
Na samą myśl dostałam mdłości.
Znowu zaczęłam biec, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Na bluzce miałam krew
Kierana. Potrzebowałam usłyszeć dudnienie moich stóp po ziemi, poczuć chłodny wiatr, pracę
moich mięśni i kości, żeby odwrócić swoją uwagę. Nie byłam pewna, czy Kieran wybaczy mi to,
co zrobiłam. Nie byłam nawet pewna, czy ja potrafię sobie wybaczyć. Toczyłam wojnę z samą
sobą, głód walczył z honorem, natura z wychowaniem, potrzeba ze wstrętem.
Światło w lesie powoli się zmieniało - tak powoli, że tylko inne nocne stworzenie byłoby
w stanie to dostrzec. Sowy i borsuki spieszyły już do swoich kryjówek. Robiło się coraz jaśniej.
Nietoperze, które jeszcze za mną leciały, odfrunęły.
W miarę jak zza drzew nieubłaganie wynurzało się słońce, moje kroki stawały się cięższe.
Byłam zbyt daleko od którejkolwiek z naszych podziemnych kryjówek i zbyt daleko od farmy, na
którą zresztą nie chciałam wracać. Nie zniosłabym konfrontacji z moją rodziną po tym, jak
udowodniłam, że jestem słabsza od nich. Obóz Krwawego Księżyca był bliżej. Tam będę
bezpieczna.
Zmusiłam się, żeby wciąż biec. Gałąź sosny drasnęła mnie w policzek. Miałam wrażenie,
że na plecach dźwigam ciężki głaz, tak działało na mnie słońce. Równie dobrze mogłabym być
Syzyfem, za swoje grzechy skazanym na to, by w Tartarze codziennie wtaczać pod górę wielki
kamień. Logan przechodził fazę zainteresowania mitami greckimi i kiedy miałam dziesięć lat, co
wieczór czytał mi nowy.
Do diabła z Syzyfem.
Nie zamierzałam tak po prostu położyć się i umrzeć. Moja rodzina i przyjaciele stoczyli
zaciekłą walkę o to, żebym przeżyła. A ciocia Hiacynta wciąż miała blizny na twarzy.
Świt ze mną nie wygra, nie dzisiaj.
Potknęłam się o korzeń, tracąc całą wrodzoną grację pod ciężarem własnych kończyn, ale
nie zamierzałam pozwolić, by to mnie zatrzymało. Nie byłam jednak dość szybka, żeby złapać
równowagę. Upadłam.
Prosto w ramiona Constantine’a.
Obrócił się tak, że wychylał mnie jak w tańcu, jakbyśmy byli na sali balowej. Powinien
mieć na sobie haftowany frak i aksamitną wstążkę we włosach, a nie zwykłą skórzaną kurtkę.
Włosami szorowałam po ziemi. Dokładnie wiedziałam, kiedy zauważył poplamioną krwią bluzkę
i krew zaschniętą na mojej brodzie. Jego kły się wydłużyły, a oczy zalśniły fioletowym blaskiem
jak ametystowe korale. Pochylił się i przesunął koniuszkiem nosa wzdłuż mojej odsłoniętej szyi.
Łaskotało. Powinnam być przestraszona albo zniesmaczona. Zamiast tego po prostu wisiałam mu
na rękach i czułam się bezpiecznie. Polizał mój obojczyk.
- Mmm, świeża - szepnął z silniejszym niż zwykle brytyjskim akcentem.
Zlizywał ze mnie krew Kierana.
Oparłam się na ręce, którą podtrzymywał moje plecy, i wyrzuciłam stopy w powietrze, po
czym wykonałam salto w tył. Wylądowałam kilka stóp dalej w krzakach jagód, strącając z nich
owoce. Pięści miałam zaciśnięte.
Constantine tylko uniósł brwi, jak zwykle nieporuszony. Nigdy nie zaobserwowałam u
niego innego wyrazu twarzy poza sarkastycznym rozbawieniem.
- Czyją krew masz na sobie, że nie chcesz się nią podzielić, ukochana?
- Mojego… Nieważne - odpowiedziałam.
- Jest świeża. - Zlizał kroplę z lewego kła. Przełknęłam ślinę. Constantine pokręcił głową.
- Jesteś dla siebie zbyt surowa. To nie film, w którym musisz cierpieć i zgrzytać zębami, żeby
udowodnić, że jesteś dobra. Jesteś tym, kim jesteś. To powód do świętowania.
- Wypiłam krew… przyjaciela. Wbrew jego woli. - Czy po dzisiejszej nocy mogłam
jeszcze nazywać Kierana swoim chłopakiem? Czy miałam do tego prawo? Czyż nie zasługiwał
na dziewczynę, która by go nie atakowała? Na kogoś takiego jak on, honorowego i gotowego
zginąć, byleby postąpić właściwie. Na kogoś z Helios-Ra. Nie na wampira, takiego jak ja.
A ja czułam się krwiożercza. Jeśli się nie myliłam, byłam jedynym Drake’em, który tak
źle przechodził przemianę krwi. Od mojej przemiany minęło dopiero kilka miesięcy, ale do tej
pory powinnam stanowić zagrożenie tylko o świcie albo jeśli byłam wygłodzona. Całowanie
mnie nie powinno być niebezpieczne.
Z całej siły starałam się nie myśleć o Hel-Blar, które atakowały wszystko, co się ruszało,
nawet siebie nawzajem. Faktycznie, miałam więcej kłów niż pozostałe wampiry, więcej nawet
niż Ogary, które przez swój podwójny rząd kłów były wykluczane ze wspólnoty. Nadal jednak
miałam ich mniej niż Hel-Blar. I nie byłam niebieska jak one, nie pachniałam też pleśnią i stojącą
wodą. Poza tym, czy odkąd kuzynka Lucy, Christabel, przeszła przemianę, nie odkryliśmy, że
istnieją nieznane nam dotąd rasy wampirów?
Constantine wykrzywił wargi.
- Nie mogę rozstrzygnąć, czy zaraz się rozpłaczesz, czy wydasz okrzyk bojowy, kochana.
- Ani to, ani to - odparłam cicho, przedzierając się przez krzaki. - Zamierzam po prostu
iść. - Co w tej chwili było sporym wyzwaniem.
- Zaniosę cię - zaofiarował.
Pokręciłam ponuro głową. Już raz byłam niesiona - leżałam nieprzytomna w ramionach
Montmartrea, kiedy chciał przehandlować za mnie bezpieczeństwo mojej rodziny. Nie
zamierzałam więcej być tamtą Solange. Nie chciałam być ratowana. Sama dotrę w bezpieczne
miejsce albo umrę, próbując.
- Pójdę sama - powiedziałam.
- Psujesz mój romantyczny gest, Solange - odpowiedział. Mimo okoliczności sposób, w
jaki wypowiedział moje imię, nie mógł mnie nie zachwycić. Jego głos był niebezpieczny jak dym
unoszący się z leśnego pożaru i kojący jak dym z ogniska na plaży.
Dostawałam dreszczy przez jakiegoś wampira niecałą godzinę po tym, jak próbowałam
wyssać krew z mojego chłopaka i jak moja przyjaciółka obezwładniła mnie paralizatorem.
Wyraźnie zasługiwałam na wieczne potępienie. Pokuśtykałam przed siebie, zgrzytając zębami.
Me bądź taką męczennicą.
Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się dookoła.
- Słyszałeś?
Constantine uniósł brwi. - Nie, co takiego? Pokręciłam głową. Musiałam być bardziej
zmęczona, niż sądziłam. - Nic.
- Wciąż jesteśmy dość daleko od obozu - powiedział. - Zakładam, że właśnie tam idziesz?
Skinęłam głową. Constantine szedł bez wysiłku obok mnie, niezrażony słońcem. Nie
wiedziałam, ile miał lat ani jak długo był wampirem, ale widać wystarczająco długo, żeby być
odpornym na zbliżanie się świtu. Ja przeszłam przemianę tak niedawno, że opadałam z sił przed
wszystkimi innymi, nawet przed Nicholasem, który przemienił się zaledwie rok przede mną.
Byłam przez to bezbronna. Głupio zrobiłam, że zostałam na zewnątrz tak blisko wschodu słońca.
Mama mnie zabije.
Constantine z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął szklany flakonik i podał mi. Nie
wzięłam go od razu. Kołysał mu się w palcach i w ciemnościach jego kolor bardziej przypominał
czarny niż czerwony.
- To ci doda sił.
- Nie chcę go - skłamałam. Moje palce dosłownie trzęsły się z potrzeby wyrwania mu
flakonika. Mocno przygryzłam dolną wargę, żeby się powstrzymać.
- Przez ciebie czuję się jak handlarz narkotykami z jakiegoś programu dla nastolatków -
stwierdził sucho. - To tylko krew, Solange. Jedzenie. Bez niego umrzesz.
- Nie… nie chce mi się pić. Uśmiechnął się szyderczo.
- Dopiero przeszłaś przemianę. Bez przerwy chce ci się pić. Miał rację.
- Wypij, jeśli chcesz dotrzeć do obozu. Albo pozwól mi się tam zanieść. - Wzruszył
ramieniem. - Mnie by to nie przeszkadzało, ale tobie zdaje się tak.
Przyniósłby mnie tam nieprzytomną. Moja rodzina oszalałaby z przerażenia.
Wzięłam buteleczkę i odkręciłam posrebrzany korek. Przechyliłam ją i pozwoliłam, żeby
krew spłynęła mi do gardła. Przełykałam łapczywie. Krew buzowała we mnie, jakby to były
gwiazdy i błyskawice. Roześmiałam się. Constantine przyglądał mi się badawczo, aż w końcu
uśmiechnął się powolnym, głodnym uśmiechem. Gdybym była człowiekiem, pewnie bym się
zarumieniła. Ruszyłam przed siebie.
- Chodźmy - powiedziałam.
- Oczywiście, księżniczko - odparł z krótkim ukłonem. Zmarszczyłam brwi.
- Mówiłam ci, żebyś przestał mnie tak nazywać.
- A ja ci mówiłem, żebyś przestała się wstydzić tego, kim jesteś. Większość zabiłaby -
dosłownie - żeby być wampirem i księżniczką, co dopiero jednym i drugim naraz.
- Nie jestem księżniczką. - Przewróciłam oczami. - A ostatni facet, który chciał mi dać
tiarę, skończył z tiarą w piersi.
- Jesteś księżniczką - odparł ostro, ignorując odniesienie do śmierci Montmartrea z ręki
mojej matki. I mojej. To ja zamachnęłam się na niego tiarą, ale potrzebowałam pomocy mamy,
żeby przebić jego serce. Nie zamierzałam być niczyją żoną. - Możesz żałować, że nie jest inaczej,
ale okłamywanie siebie niczego nie zmieni. Powinnaś być z siebie dumna, kochanie.
Mówił mi to nie po raz pierwszy. Ale nic nie rozumiał. Przez to, że byłam księżniczką,
ciotka Hiacynta omal nie zginęła, Lucy została zamknięta w lochach, a płatni mordercy polowali
na moją mamę. A to, że byłam wampirem, prawie zabiło Kierana.
Chciałam zadzwonić do Lucy, żeby dowiedzieć się, jak się czuje Kieran, ale tak głęboko
w górskim lesie nie było żadnego zasięgu. Będę coś wiedziała dopiero jutro po zachodzie słońca.
Zmartwienie przyćmiło płonącą w moich żyłach krew i słodki, metaliczny posmak na języku.
Dotarliśmy na przedpola obozu, kiedy mgła uniosła się znad rzeki i płynęła między pniami sosen.
Strażnik skinął nam głową i przepuścił.
Pole, gdzie zazwyczaj były tylko dzikie kwiaty i trzmiele, teraz pokryte było ogromnymi
płóciennymi namiotami, wśród których krążyły wampiry ubrane w tak dziwaczną kombinację
kostiumów historycznych, że miałam wrażenie, jakbyśmy wpadli na cyrkowców. Prywatnie i na
wyjątkowe okazje z reguły wracaliśmy do ubrań, które były w modzie, zanim przeszliśmy
przemianę. Nawet tak blisko świtu, kiedy wokół kostek unosiła się gęsta mgła, a pierwsze ptaki
nawoływały się z gałęzi drzew, dostrzegłam wiktoriańskie tiurniury, celtyckie tatuaże,
średniowieczne tuniki, sukienki z lat 20. XX wieku i kobietę wyglądającą jak bardzo blada Maria
Antonina.
Z jaskiń w głębi gór dobiegło szczekanie psa. Spały tam Ogary, natomiast pozostali
rozbili płócienne namioty, przypominające te z czasów średniowiecznych turniejów rycerskich.
Niewielu ludzi miało wstęp na teren obozu - głównie osobista straż i niewolnicy krwi, którzy
podróżowali z niektórymi plemionami. Nie mogłam znieść określenia „niewolnik krwi”, ale
kiedy o tym wspomniałam, Constantine tylko mnie wyśmiał i stwierdził, że jestem typową
Amerykanką. Jeszcze nie poznał Lucy. Walnęłaby go w nos, gdyby nazwał ją niewolnicą.
Mimo swoich wad, obóz emanował jednak drapieżnym i jednocześnie delikatnym
pięknem jak naostrzona szpada.
Z jednej strony srebro, filigranowość i doskonałe, ręczne wykonanie, a z drugiej krew,
śmierć i zęby. Żadna ilość jedwabiów i aksamitów nie mogła tego ukryć. Były tu tajemnice, głód,
pełne pasji romanse i gorzkie waśnie. Miało się wrażenie, że cały obóz jest jak rozgrzany żelazny
kocioł zawieszony nad buzującym ogniem.
Czasem para musiała wydostać się na zewnątrz, inaczej cały kocioł by eksplodował.
Tak jak teraz.
Nie wiem, kto zaczął. Zobaczyłam tylko wampira o blond włosach, prostych i bladych jak
światło księżyca. Stał na ścieżce, tam, gdzie droga rozchodziła się w dwie strony. Był z rodziny
Joiików, jednego z najstarszych rodów zasiadających w Radzie Raktapa. Z drugiej strony zbliżała
się wampirzyca, której nie rozpoznałam, ubrana w plisowaną, tweedową spódnicę i białą koszulę.
Rzuciła przekleństwem i skoczyła na niego, błyskając kłami.
Nawet go nie dotknęła.
Strzała z kuszy przeszyła powietrze i trafiła ją w serce, obracając ją w popiół. Druga
przebiła Joiika, bo sięgnął po broń. Gdyby się nie ruszył i wierzył, że tajna straż Krwawego
Księżyca go ochroni, nie strzelono by do niego. Teraz był kupką popiołu.
Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam pisnąć. Constantine złapał mnie za
łokieć, boleśnie wbijając palce w moją skórę. Zatrzymał mnie w miejscu, ochronił. A ja nagle
przypomniałam sobie, że setki lat temu Krwawy Księżyc był miejscem pojedynków sądowych i
egzekucji.
- Nie ruszaj się - szepnął.
Były tu plemiona wampirów z całego świata, a każde miało swoje zwyczaje, tradycję i
historię. Nie wspominając o zatargach z innymi plemionami. Żeby utrzymywać porządek w
takim miejscu, potrzebna była szczególna straż; taka, której nikt nigdy nie widział i nie potrafił
dobrze opisać. Nawet Madame Veronique, która miała prawie tysiąc lat, nie umiała nam
powiedzieć, kim byli ani jak wyglądali ci strażnicy. Wiedzieliśmy tylko, że niektórzy z nich
musieli być ludźmi, bo z kuszy strzelali najwyraźniej także w ciągu dnia. Trzymali się drzew i
cienia, wciąż krążąc, wciąż obserwując. Nikt nie mógł umknąć ich karze. Ani księżniczka, ani
rada; tylko królowa im nie podlegała.
Poczułam mrowienie w karku.
- Zniknęli?
Fioletowe oczy Constantine a poruszały się w lewo i w prawo.
- Oni nigdy nie znikają, ale niebezpieczeństwo chyba minęło.
Kobieta z rodu Joiików z długimi blond warkoczami podbiegła do popiołów przykrytych
skórzaną tuniką z młotem Thora. Załkała głośno, rozpaczliwie. Od tego dźwięku aż zapiekło
mnie w gardle.
Constantine popchnął mnie lekko i usunęliśmy się z drogi.
- Lepiej zabiorę cię do domu - powiedział.
Nie uszliśmy daleko, kiedy przede mną pojawił się Bruno.
- Straż Chandramaa?
W milczeniu kiwnęłam głową.
- Wszystko w porządku? Ponownie skinęłam głową. - Tak.
Bruno obdarzył Constantine’a długim, ostrym spojrzeniem. Wyglądał dokładnie na tego,
kim był, starego motocyklistę: łysy, pokryty tatuażami i sękaty jak wiekowy dąb. Nic go nie
onieśmielało. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.
- Mała, masz pojęcie, w jakie kłopoty się wpakowałaś? Wiedzieli o Kieranie. A skoro o
nim wiedzieli, jego stan musiał być poważny. Nie miałam zamiaru gryźć go tak blisko szyi. Na
pewno umierał. Chłopak, który ocalił mi życie, umierał. Mój chłopak umierał. Ja…
- Twoi rodzice są chorzy ze zmartwienia - ciągnął Bruno, nieświadom mojego
wewnętrznego załamania. - To nie jest dobry moment, żeby spóźniać się do domu. - Powiedział
coś cicho do krótkofalówki, po czym wskazał na niebieski namiot ze srebrnym smokiem
Drake’ów i łacińskim mottem pod spodem: Nox noctis, nostra domina, co dosłownie znaczyło
„Noc, nasza pani”.
- No dalej - rozkazał Bruno.
Odwróciłam się do Constantinea, nieco zakłopotana, że byłam traktowana jak niesforne
dziecko. Byłam księżniczką wampirów, wszyscy bez przerwy mi o tym przypominali. Więc
może powinnam mieć trochę więcej władzy nad swoim własnym życiem? - pomyślałam,
najeżona. Constantine mrugnął do mnie, jakby wiedział, o czym myślę, i jakbyśmy żartowali na
ten temat między sobą.
Świt jeszcze nie nadszedł, ale ciemność przechodziła w szarość. Na srebrnych
dekoracjach namiotów i na złotych proporcach pojawiały się błyski. Czułam się, jakbym była z
wody, miękka, nieokreślona, we wszystkich miejscach jednocześnie, jakby nawet moja własna
skóra nie mogła mnie zatrzymać. Moje powieki zatrzepotały i zamknęły się. Constantine zrobił
krok w moim kierunku, ale Bruno go odtrącił.
- Mam ją - powiedział z silniejszym niż zwykle szkockim akcentem. Podniósł mnie i
zaniósł do rodzinnego namiotu, mamrocząc pod nosem. - Cholerny Anglik.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 33
Nicholas
Zostało nam mało czasu. Wrócilibyśmy na farmę, ale nadchodził świt, a my byliśmy w
górach i uciekaliśmy od dymu i rumowisk zniszczonego miasta duchów i od rasy wampirów, o
której istnieniu do tej pory nie wiedzieliśmy. Quinn i Connor biegli coraz wolniej - obaj
podtrzymywali kuzynkę Lucy, Christabel, która powłóczyła stopami tak bardzo, że zostawiała za
sobą ślad. Była wampirem ledwie od tygodnia, a już została wplątana w politykę i morderstwa. Ja
byłem wampirem od półtora roku, ale nie miałem się dużo lepiej od niej. Miałem wrażenie, że
moje buty wypełniają kamienie. Omal nie potknąłem się o korzeń drzewa.
Quinn zerknął na mnie.
- Dasz radę?
- Tak, tak - odparłem. - Ale po co? Mama i tak nas zabije.
- To prawda.
- Jeśli to coś nie zabije nas wcześniej - dodałem, kiedy w nozdrza uderzył nas smród
pleśni i zgnilizny. Po nim doszedł nas dźwięk łamanych gałązek i szczękanie zębów. Hel-Blar
nie należały do subtelnych. Nie tyle polowały, ile atakowały, a brak finezji nadrabiały
liczebnością i niezwykłym bestialstwem.
A te trzy, które właśnie pędziły ku nam w dół zbocza pomiędzy sosnami, nie były
zmęczone tak jak my. Nie walczyły przez całą noc. Z nor wywabiła je woń krwi i bitwy. Nie
wiedziałem, czy szły za nami od miasta duchów, ale wydało mi się to nieprawdopodobne.
Prawdopodobnie wiatr przyniósł im zapach ognia i walki, a pech chciał, że wpadły na nasz trop.
- Cholera - mruknąłem. - Wy lepiej uciekajcie. Quinn prychnął.
- Nie zostawimy cię samego, idioto.
- Christa ledwo stoi - spierałem się. - I nie ma doświadczenia w walce, więc znikajcie
stąd, póki można.
Christabel podparła się na ramieniu Connora.
- Nic mi nie jest - powiedziała z trudem, zbyt senna, żeby mówić wyraźnie. - Dajcie mi
kołek.
- Seplenisz - wytknąłem jej.
- Może mam wadę wymowy - upierała się. - To niegrzecznie się ze mnie wyśmiewać.
Wymieniłem spojrzenia z Connorem.
- Widać pokrewieństwo z Lucy - stwierdziliśmy zgodnie. Sięgnąłem po kołek, widząc
zbliżające się Hel-Blar.
- Po prostu uciekajcie, do diabła.
- Ja zostanę - powiedział Quinn z rękoma pełnymi kołków. - Connor, weź Christę i
uciekaj.
- Za późno - odparł Connor. Przerzucił sobie Christę przez ramię i wspiął się na najbliższe
drzewo, po czym położył ją w zgięciu potężnej gałęzi wierzby. Podał jej kołek.
- Nie upadnij na niego. - Co? - spytała, zdziwiona. Nowe wampiry tak miały. Głupiały z
nadejściem świtu.
- Przyjdę do ciebie przy księżyca blasku - powiedział Connor, cytując jej ulubiony
poemat. - Choćbym do piekła wpadł. - Pocałował ją szybko. - Nie spadnij - dodał.
- Nie umieraj - odpowiedziała sennie.
- Stary - powiedział Quinn, szczerząc zęby. - Czy ty recytowałeś poezję?
- Zamknij się - odparł Connor przyjaźnie. Zeskoczył na ziemię dokładnie w chwili, kiedy
Hel-Blar nas dopadli. Bez namysłu otoczyliśmy drzewo, by chronić Christabel. Ona leżała
między gałęziami w swojej wojskowej kurtce i butach, a jej długie, rudawe włosy opadały w dół
między srebrzystymi gałęziami wierzby.
Przypływ adrenaliny toczył w moim organizmie walkę ze zbliżającym się świtem.
Miałem wrażenie, jakbym nie spał od kilku dni i wypił hektolitry kawy. Quinn wrzasnął i skoczył
na najbliższego Hel-Blar, atakując, zanim jego zaatakowano. Zawsze taki był. Na szczęście
potrafił się bić i na jego ręce opadł popiół, zanim Connor skończył go wyzywać. Następnego
wampira zabiłem moim ostatnim kołkiem.
Z warczeniem nadbiegła druga fala Hel-Blar. Kiedy stało się jasne, że dramatycznie
przewyższają nas liczebnie, zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi pozostała.
Pobiegłem.
Nie dałem moim braciom okazji mnie zatrzymać, tylko wbiłem kołek w pierś blokującego
mnie Hel-Blar, po czym przeskoczyłem przez niego, kiedy zamieniał się w pył. Quinn krzyknął,
kiedy zdał sobie sprawę, co robię, ale było za późno. Dwa Hel-Blar najbliżej Quinna i Connora
zostały na miejscu, zgrzytając zębami, ale pozostali zmienili kierunek.
Jeśli było coś poza krwią, czemu żaden wampir, Hel-Blar czy nie, nie mógł się oprzeć, to
pościg.
Hel-Blar ścigali mnie, bo nie mogli postąpić inaczej. Niektórzy z nas mimo bólu potrafili
opanować swojego wewnętrznego drapieżcę, ale Hel-Blar mieli krwiożerczość w naturze.
Samokontrola nie należała do ich wyposażenia. A ofiara, która uciekała, była jeszcze bardziej
kusząca. Budziła w nas coś pierwotnego, nawet w moim tacie, który był z nas najbardziej
ucywilizowany.
Biegłem na tyle szybko, że na chwilę zostawiłem za sobą smród stojącej sadzawki i
wciągnąłem w nozdrza zapach igieł sosnowych i przymrozku.
Ale nie trwało to długo.
Świt był zbyt blisko, a ja byłem za wolny. Nie mogłem dłużej biec, nie tak szybko, jak
powinienem. Kiedy drzewa wokół mnie przestały przypominać smugi barw, po prostu się
zatrzymałem, woląc zachować resztkę sił do walki. Przynajmniej Hel-Blar byli wystarczająco
daleko od Quinna, Connora i Christabel. Zająłem pozycję przy kępie zmrożonej trawy, pod
drzewem lśniącym od złotych porostów. Ziemia usiana była połamanymi gałęziami. Będą
musiały posłużyć jako kołki, jeśli dojdzie do najgorszego.
A w naszej rodzinie zawsze do niego dochodziło.
Teraz na przykład otaczały mnie Hel-Blar. Było ich przynajmniej pięć w zasięgu wzroku.
Kiedy rozległo się szczękanie zębów, uniosłem kołek.
Pierwszy Hel-Blar skoczył mi do gardła, oszalały z pragnienia. Był nim tak opętany, że aż
niezgrabny, dzięki czemu zdołałem się uchylić i obrócić, żeby wbić mu kołek w plecy. Popiół
opadł na trawę u moich stóp. Drugi Hel-Blar nie był aż tak zezwierzęcony, a w jego nabiegłych
krwią oczach dostrzegłem przebłysk inteligencji. Niektórzy z nich tacy byli: wystarczająco
przytomni i sprytni, żeby zachować świadomość, kiedy się pożywiali. Niedobrze.
Na moim bucie wylądowała ślina. Bardzo niedobrze.
Odskoczyłem i oparłem się o drzewo, żeby móc silniej kopnąć. Hel-Blar syknął, kiedy
trafiłem go obcasem w mostek. Zachwiał się, wpadł na innego wampira i obaj się przewrócili.
Trzeci przeskoczył nad nimi z warczeniem. Czwartego w ogóle nie widziałem.
Zamachnąłem się gałęzią, ale Hel-Blar się uchylił i wyrwał mi ją z rąk. Złapałem
następną, ale udało mi się tylko ukłuć go w obojczyk.
- Cholera - zdążyłem mruknąć z niesmakiem, zanim on znów rzucił mi się do gardła. Tym
razem kopnąłem go w kolana i musiałem odchylić się do tyłu, żeby nie uderzył we mnie głową,
kiedy zgiął się wpół.
Kiedy pozostali podeszli bliżej, podskoczyłem, żeby złapać gałąź nad moją głową, i
podciągnąłem się na drzewo. Przeskoczyłem na następne, próbując zyskać więcej przestrzeni.
Dwóch z nich wspięło się za mną na drzewo jak krwiożercze wiewiórki, a pozostali dwaj ścigali
mnie z ziemi. Gdyby mieli kołki, już bym nie żył. Biegłem wzdłuż konarów cedrów i gałęzi
dębów, aż drzewa przerzedziły się i przeszły w łąkę. Zachwiałem się na ostatniej gałęzi i
zakląłem.
Nie miałem dokąd uciekać.
I byłem niemal zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować.
Oparłem się o pień drzewa i czekałem, aż Hel-Blar mnie dogonią. Zapach zgnilizny wisiał
w mroźnym powietrzu. Przedzierali się między liśćmi, kłapiąc szczękami i zgrzytając zębami jak
jakieś jadowite pająki. Próbowałem zdecydować, czy wspiąć się wyżej, czy próbować swoich sił
na ziemi, kiedy między nas wdarł się nowy dźwięk - cichy warkot, od którego zadrżały trawy.
To był najpiękniejszy dźwięk na świecie.
Motocykl.
Na polanę wjechał mój brat, Duncan, i okrążył moje drzewo, przechylając się na boki,
kiedy motor skręcał blisko ziemi. Uniósł jedną rękę i wystrzelił z miniaturowej kuszy, trafiając
jedną z Hel-Blar prosto w pierś. Hel-Blar zasyczała, złapała strzałę, ale jej popiół opadł na
ziemię jak śnieg. To odwróciło uwagę wampira na gałęzi za mną. Nie miałem energii, żeby się z
nim szamotać, więc po prostu się pochyliłem i zepchnąłem go z drzewa. Spadł z krzykiem, a
zanim uderzył o ziemię, wykończyli go towarzysze Duncana.
Duncan zatrzymał motor i zerknął na mnie. Dżinsy miał jak zwykle umazane smarem.
- W porządku, braciszku? Przykucnąłem.
- Connor, Quinn i Christabel są tam dalej. - Wskazałem kierunek, a strażnicy, którzy
przyjechali z Duncanem, ruszyli w tamtą stronę. Ześlizgnąłem się na ziemię, wycierając z twarzy
popiół i kurz. - Dzięki.
Duncan wyjął z torby motocyklowej plastikową butelkę z krwią i rzucił mi.
- Jeszcze mi nie dziękuj. Rodzice dostali twoją wiadomość o mieście duchów i Sadze.
Wysłali mnie po was.
Skrzywiłem się i pociągnąłem łyk z butelki.
- Jak bardzo są wściekli? Duncan prychnął.
- Tata połamał krzesło.
- O kurczę. - Mama bez przerwy rzucała meblami, ale tata był dumny ze swojego
opanowania i zimnej krwi. Poczułem taki strach, którego nie mógł wzbudzić nawet polujący na
mnie Hel-Blar. Opróżniłem butelkę i poczułem, że teraz mogę przynajmniej dotrzeć do obozu na
własnych nogach, chociaż właściwie miałem ochotę zaszyć się w jakiejś kryjówce, zanim rodzice
się nie uspokoją.
Duncan i ja poczekaliśmy, aż nasi bracia i Christabel dołączą do nas. Wyglądali blado, ale
spojrzeli na mnie z wdzięcznością.
Quinn z uczuciem trzepnął mnie po plecach, po czym zmarszczył groźnie brwi.
- Nigdy więcej tego nie rób.
Tylko prychnąłem. Poświęcaliśmy się dla siebie bez przerwy. Mieliśmy to w genach.
Duncan dał drugą butelkę Christabel. Skrzywiła się.
- Nie ma mowy.
- Jesteś wampirem, dziecko - powiedział Duncan. - Pij. Connor otoczył ją ramionami i
podtrzymał.
- Rano wujek G. przyjdzie cię podłączyć - dodał pocieszająco. Christabel nie mogła
znieść myśli o piciu krwi, chociaż jej ciało nie tylko jej pragnęło, ale i potrzebowało do
przeżycia. Wujek Geoffrey musiał co rano po przebudzeniu robić jej transfuzję. Connor zabrał jej
butelkę i opróżnił ją sam, ocierając usta wierzchem dłoni.
Jeden ze strażników, którzy przyjechali z Duncanem, skinął nam głową na powitanie. Na
koszulce miał królewskie godło. Był tak stary, że świt w ogóle nie robił na nim wrażenia. Jego
dwaj towarzysze, chudzi jak szpady i jak one niebezpieczni, byli ludźmi.
- Będziemy ubezpieczać tyły - powiedział. - Zostawimy wam dwa motocykle.
- Dzięki. - Quinn wziął od niego kluczyki, zanim zdążyłem to zrobić, i wsiadł na motor.
Zerknął na mnie. - Wsiadaj.
Wskoczyłem za niego, marudząc, ale byłem zbyt zmęczony, by kłócić się o to, kto będzie
prowadził. Connor posadził Christabel przed sobą - usiadła tyłem do kierunku jazdy i objęła go
ramionami za szyję. Gdyby straciła przytomność, zanim dotrzemy na miejsce, Connor miał
szansę ją przytrzymać, żeby nie spadła z motoru. Nim dojechaliśmy do obozu, minęliśmy jeszcze
jeden oddział straży królewskiej.
Zostawiliśmy motocykle na wąskim paśmie przed małym namiotem, który służył
Duncanowi za garaż. Spędzał w nim większość czasu ze swoimi narzędziami, wyposażeniem i
kanistrami. Obóz był dla niego zbyt zatłoczony - dołączał do nas tylko o świcie albo w czasie
rodzinnych narad. Connor po prostu nie lubił tłumów, ale Duncan był wręcz aspołeczny.
Weszliśmy na teren oświetlonego pochodniami obozu.
Prosto w grupkę tancerek brzucha.
Otoczyły nas, potrząsając biodrami, obwieszone przyblakłymi srebrnymi monetami i
frędzlami. Muzycy stali w półkolu nieco z boku i przygrywali na bębnach. Nagle odniosłem
wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w środku jakiejś pustynnej karawany sprzed dziesięcioleci.
Prawie spodziewałem się zobaczyć wielbłąda.
- Piraci, Indianie i tancerki brzucha w ciągu jednej nocy wymamrotałem. - Boli mnie
głowa.
Christabel zamrugała i wybełkotała.
- Czy to się dzieje naprawdę?
Jedna z tancerek potrząsnęła biodrami.
- O tak - odparł Quinn z respektem.
Wampiry zgromadziły się przy namiotach i przypatrywały się występowi. Gołe stopy
tancerek tupały po udeptanej trawie. Jedna z nich zaczęła się obracać, a jej warkocze zawirowały
w powietrzu. Kręciła się i kręciła, aż stała się smugą koloru i faktury. Bębny starały się
dotrzymać jej kroku. Pozostałe tancerki potrząsały w miejscu biodrami, aż monety z ich strojów
rozsypały się jak spadające gwiazdy.
- Co tu się dzieje? - spytał Connor.
- Tak się wita jedno z plemion z Egiptu - odpowiedziała jakaś dziewczyna. Miała na sobie
poplamione farbą ogrodniczki i wyglądała bardziej na studentkę malarstwa niż na wampirzycę.
Na głowie miała ciemnobrązową burzę loków, a jej skóra była koloru mlecznej czekolady. - To
miejsce jest jak biennale sztuki. Fantastyczne.
Christabel chwiała się na nogach.
- „Czasami grupa panien hożych…” - zacytowała. Dziewczyna spojrzała na nią
rozjaśniona.
- Pani na Shalott] To mój ulubiony obraz Waterhousea. Christabel na chwilę
oprzytomniała.
- Znasz Panią na Shalott*.
- Mam na imię Sky - przedstawiła się dziewczyna z uśmiechem. - A my powinnyśmy się
bliżej poznać.
- No pewnie. Każdy kto… - Christabel zemdlała w połowie zdania. Connor ją złapał.
Sky pokiwała współczująco głową.
- Świeżo przemieniona?
- Bardzo świeżo - odpowiedział Connor, ciągnąc Christabel przez tłum w stronę namiotu
Drake’ów.
Bębny dudniły teraz bardzo głośno, a tancerki otoczyły nas w swoich haftowanych
bluzeczkach choli i spódniczkach z koralikami. Pachniały jak olejek z drzewa sandałowego i
perfumy z ambrą. Jedna z nich błysnęła kłami w moim kierunku, aż nagle bębny umilkły, a
dziewczęta rozpierzchły się wśród bijącej brawo publiczności.
- Flirtowała z tobą, braciszku - stwierdził Duncan z uśmiechem.
- Wcale nie - wymamrotałem. - Daj spokój. Sky roześmiała się.
- Ależ tak. Ma słabość do Drake’ów.
Już to mówiłem, ale jeszcze raz powtórzę. Dziewczyny są dziwne.
- Gotowy? - spytał Quinn, kiedy Sky oddaliła się, a my nie mogliśmy już dłużej unikać
rodzinnego namiotu.
- O nie.
- Ja też nie.
Mama i tata czekali w środku, tuż przy wejściu. Ich kły, zmrużone oczy i kolekcja broni
mamy błyszczały w świetle lampek oliwnych.
- Gratulacje - odezwał się pierwszy tata głosem miękkim jak dym, zanim wypełni ci
płuca. - Doprawdy nie wiem, na które z moich dzieci jestem teraz najbardziej zły.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 44
Lucy
- Co, wszyscy wariaci wyszli dzisiaj z domów? Jeszcze nawet nie ma pełni.
Theo, naczelny pielęgniarz w szkolnym szpitalu, wyglądał kompetentnie i spokojnie, ale
na twarzy miał wyraz głębokiego niesmaku. Jako że wciąż leczył niedobitków z miasta duchów,
które pomogłam wysadzić w powietrze ledwie kilka godzin temu, nie mogłam go za to winić.
Spojrzał na mnie surowo.
- Nie wysadziłaś już dzisiaj przypadkiem kilku ludzi w powietrze?
Kiwnęłam głową bojaźliwie. Kieran leżał już bezwładnie na wózku. Pomogłam Theo
wprowadzić go do środka. W jasnym świetle szpitalnych lamp był jeszcze bledszy. W poczekalni
nie było nikogo, tylko puste kubki po kawie. Wokół wszystkich łóżek zaciągnięte były zielone
zasłony. W nosie piekło mnie od ostrego zapachu środków odkażających.
Kieran jęknął i krew pociekła przez naprędce zrobiony opatrunek. Theo zaklął.
- Co mu się stało?
- Wampir.
- To widzę. - Uniósł Kieranowi powieki i z głębi gardła wydobył mu się dźwięk, którego
nie potrafiłam zinterpretować.
Dłonie znowu zaczęły mi się pocić.
- Wyjdzie z tego, prawda?
Z jednego z pokojów na tyłach wbiegła do poczekalni druga pielęgniarka w
przekrzywionym uniformie, mamrocząc pod nosem.
- Ten stary łowca, którego przywieźli z miasta duchów, no wiesz, ten, który uważa się za
twardziela - powiedziała, kręcąc głową. - Duże dziecko. - Kiedy dostrzegła Kierana, otworzyła
szeroko oczy. - Czy to nie bratanek Harta?
Hart był liderem Helios-Ra i szefem nas wszystkich. To by oznaczało, że moim też. Haha.
Jedyną osobą, od której przyjęłabym rozkaz, była Helena Drakę.
- Hel-Blar - spytał mnie Theo. Pospiesznie pokręciłam głową. Nie.
- Jesteś pewna? - Tak.
Kieran zakaszlał słabo.
- Nie Hel-Blar - potwierdził. Theo skinął na pielęgniarkę.
- Podaj mu roztwór soli i zawołaj lekarza, żeby go zbadał.
- Już się robi. - Wywiozła Kierana za jedną z zasłon. Chciałam iść za nimi, ale Theo mnie
zatrzymał.
- Zajmiemy się nim - powiedział. - Może nawet nie potrzebować transfuzji, tylko
odpoczynku. Tak jak ty.
Zamrugałam, bo nagle zobaczyłam go podwójnie. Uczucie ulgi spowodowało, że uszło ze
mnie napięcie i nagle opanowało mnie zmęczenie. Zachwiałam się. Theo zmarszczył brwi.
- Idź spać, Lucy. Ale już.
- Zdrzemnę się tu na krześle i poczekam, aż lekarz zbada Kierana.
Theo popchnął mnie w kierunku drzwi.
- Idź spać - powtórzył. - Obiecuję, że zadzwonię, jeśli coś się zmieni.
- Ale…
Zamknął mi przeszklone drzwi przed nosem i przekręcił klucz w zamku.
Co za nieuprzejmość.
Wróciłam do dormitorium, bo byłam zbyt zmęczona, żeby zrobić cokolwiek innego. Na
dachu zaczęły ćwierkać ptaki. Znajomość z wampirami nie działała korzystnie na mój wzorzec
snu.
Szłam ścieżką, powłócząc nogami. Słońce uniosło się nad horyzont na tyle, by rozproszyć
mgłę nad sadzawką i pomiędzy drzewami. Byłam zadowolona, że kampus był opustoszały i nikt
nie widział, jak żałośnie wlokę nogę za nogą. Ziewnęłam tak szeroko, że niedźwiedź mógłby
pomylić moje usta z jaskinią i wejść do nich, żeby przespać zimę. Trawa lśniła od rosy, a
metalowa klamka do dormitoriów była od niej śliska i zimna. W górach był pewnie szron i
pokrywał popioły i zgliszcza miasta duchów, w którym więziono moją kuzynkę.
Wgramoliłam się po schodach na górę i poczłapałam korytarzem do swojego pokoju.
Moja współlokatorka Sarita nawet się nie poruszyła, kiedy weszłam. Nawet spała porządnie,
schludnie owinięta kołdrą. Opadłam na łóżko w ubraniach poplamionych sadzą i krwią i w
ubłoconych butach. Powinnam zadzwonić do Hunter i powiedzieć jej, że Kieran jest w szpit…
Zasnęłam, sięgając po telefon. Przespałabym kolację, gdyby nie to, że Sarita wciąż próbowała
mnie obudzić.
ALYXANDRA HARVEY KRONIKI RODU DRAKE’ÓW 05 KRWAWY KSIĘŻYC
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11 Lucy Sobota wieczór - Ugryzłaś swojego chłopaka?! Okej, może powinnam była się zdobyć na bardziej współczującą odpowiedź, ale nie udało mi się. Ze zmęczenia puszczały mi nerwy i miałam coś w rodzaju kaca adrenalinowego. Po walce z krwiożerczymi Hel-Blar i wysadzeniu w powietrze miasta duchów cała byłam w popiołach i siniakach. W dodatku byłam pewna, że zaszła jakaś pomyłka. Solange nie robiła takich rzeczy. No dobra, zazwyczaj ich nie robiła. Była tak blada i szczupła, że aż prawie przeźroczysta, gdyby nie niebieskie żyły przy jej obojczyku. Wszystkie trzy rzędy kłów miała wysunięte. Kiedy zrobiłam krok naprzód, wyciągnęła przed siebie dłoń. Światło błysnęło w królewskim medalionie zawieszonym na jej szyi. - Zostań pod wiatr - powiedziała z naciskiem. Zmarszczyłam brwi. - Czy to ma znaczyć, że śmierdzę? Skinęła głową z wyrazem bólu na twarzy. - Krwią. - Och. - Przez całą noc walczyłam z Hel-Blar, więc pewnie Solange miała rację. Tylko że ten zapach wyraźnie jej nie przeszkadzał. - I prochem? - dodała Solange, marszcząc brwi. - Czemu…? - Potrząsnęła głową. - Nieważne. Musisz pomóc Kieranowi. Teraz. - To naprawdę jego krew? - Spojrzała na mnie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Zaklęłam. - Cholera. Gdzie on jest? Co się stało? - Solange wskazała na rząd sosen za dębem. Wokół ich wystających z ziemi korzeni poruszała się trawa. Wydało mi się, że dostrzegłam czarny wojskowy but. Puściłam się biegiem. - Kieran! Jęknął w odpowiedzi. Siedział oparty o drzewo, a po szyi i ramieniu spływała mu krew. Tuż nad obojczykiem miał ślad po ugryzieniu i poszarpaną skórę. Pod całą tą czerwienią jego cera miała kolor gotowanych grzybów.
- Kieran, słyszysz mnie? Przełknął ślinę i spróbował coś powiedzieć. Z wysiłku krew pociekła mu mocniej, mocząc koszulkę. - Solange - wychrypiał. - Pomóż Sol… - Nic jej nie jest - uspokoiłam go. Sięgnęłam po bandamę, którą zawsze nosił w kieszeni bojówek nad kolanem. Należała do standardowego wyposażenia agenta Helios-Ra. Zwinęłam ją i przycisnęłam mu do rany, próbując opanować mdłości. - Możesz ją przycisnąć? - spytałam. - Tak mocno, jak potrafisz. - Zerknęłam za siebie. - Co wam odbiło, do diabła? - Objęłam Kierana przez plecy z tej strony, z której nie miał rany, i spróbowałam go podnieść. Ważył z tonę. - Nie stój tak! - krzyknęłam do Solange. - Pomóż mi! Nie ruszyła się z miejsca. - Solange! - Nie wiem, czy dam radę! - odkrzyknęła nerwowo. - To zadzwoń pod 911. Co się z tobą dzieje? On potrzebuje karetki. - Wiesz, że nie mogą tu przyjechać - odparła Solange. - Nikt nie może się dowiedzieć - przytaknął Kieran z jękiem. - Zaczęliby na nią polować. Z pewnością nie zamierzałam pozwolić nikomu polować na moją najlepszą przyjaciółkę - nawet jeśli w zeszłym tygodniu obróciła przeciwko mnie mojego chłopaka - ale nie zamierzałam też pozwolić jej chłopakowi wykrwawić się w lesie na śmierć. - W takim razie zabierzemy cię do szkolnego szpitala. Stęknęłam, próbując postawić go na nogi. Zachwiał się, ale powoli podniósł się wzdłuż pnia. Kieran był lepki i cały się trząsł. - Możemy powiedzieć, że to był zwykły atak. Ale musimy cię tam zabrać natychmiast. Trzeba ci założyć szwy. - Próbowałam nie myśleć o zębach Solange jako o narzędziu, które tak go podziurawiło. Przynajmniej nie ugryzła go w szyję. Choć to mała pociecha. Ręce miałam lepkie od krwi. - Solange, sama nie dam rady zanieść go do vana. Ja nie mam wampirze] siły. - Wciąż czuję smak jego krwi, Lucy. - Ręce zacisnęła w pięści tak mocno, że kłykcie wyglądały, jakby wystawały poza jej delikatną skórę. - Wszędzie czuję jej zapach. Jest w trawie, w powietrzu, na mnie. Nie jestem dla niego bezpieczna.
Znów zaklęłam, tym razem tak brzydko, że nie powstydziłby się przysłowiowy szewc. Znalazłam zatyczki do nosa na szyi Kierana i rzuciłam w jej kierunku, wdzięczna, że Kieran pozostał łowcą z krwi i kości, mimo iż chodził z wampirzą księżniczką. - Włóż to. Ja też uczyłam się teraz w Akademii Helios-Ra, ale nie miałam na sobie obowiązkowego uniformu. Tylko zwykłą, haftowaną koszulę i koraliki. Nawet nie zaczęłam jeszcze zajęć; byłam zbyt zajęta zabijaniem potworów. Solange wsadziła zatyczki do nosa, odcinając nozdrza od ostrych woni, którymi przesiąknięty był las. Nawet ja czułam miedziany posmak krwi, ale nie robiłam się przez niego głodna, tylko było mi niedobrze. Zatyczki dały jej chwilowe wytchnienie i znalazła się u boku Kierana tak szybko, że jej ruch przygiął trawę i kwiaty do ziemi. Wyglądała okropnie, ale uniosła Kierana i razem zaciągnęłyśmy go do vana. Otworzyłam tylne drzwi i wsunęłyśmy go do połowy na siedzenie, tak że stopy wciąż zwisały mu na zewnątrz. Spociłam się z wysiłku i ciężko dyszałam. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spałam. Ale nie miałam czasu się zatrzymać, jeszcze nie teraz. Nawet dla mojej najlepszej przyjaciółki, która nagle oblizała wargi, ukazując różowawe zęby poplamione krwią Kierana. Oczy miała przekrwione i złowrogie. Usłyszałam trzepot nietoperzych skrzydeł i wyczułam, że lecą w naszym kierunku, chociaż nie mogłam dostrzec ich wyraźnie w ciemnościach. Byliśmy w takich tarapatach, że prawie się wtedy poddałam. - Solange! - spróbowałam krzykiem wyrwać ją z krwiożerczego transu. - Pamiętaj, kim jesteś! - Myślę, że właśnie to robię - odparła, prawie mrucząc z zadowolenia. Wiedziałam, że nie jest z nią dobrze, kiedy znaleźliśmy ją z Nicholasem kilka dni temu, pijaną od ludzkiej krwi, z nieprzytomną dawczynią u jej stóp. I potem, kiedy zaatakowała mnie za wygłaszanie komentarzy o tajemniczym wampirze Constantinie, którego nigdy nie spotkałam, ale wiedziałam, że bardzo go nie lubię. A zwłaszcza sposobu, w jaki Solange wypowiadała jego imię, jakby był przystojniejszy od Johnnyego Deppa. - Wsiadaj do vana, Kieran - rzuciłam, przesuwając się powoli tak, żeby go osłonić, kiedy starał się wsunąć ciężkie stopy do środka. Poczułam, że coś mi podaje i chowa za moimi plecami. To coś było zbyt kanciaste jak na nóż albo kołek.
Paralizator. - Nie, nie jedźcie jeszcze - powiedziała Solange, wyciągając zatyczki z nosa i odrzucając je na bok. - Jestem jeszcze głodna. Najwyraźniej adrenalina, strach, panika i poczucie winy nie były w stanie dłużej walczyć z żądzą krwi. Solange zniknęła. Nie byłam pewna, kto stał teraz przede mną. Ta osoba mogła mieć eteryczną urodę i wdzięk baletnicy Solange, ale to nie była ona. Kieran pochylił się ku niej, jakby zupełnie o tym zapomniał i jakbym ja nie stała mu na drodze. Wampirze feromony. Bez zatyczek do nosa był bezbronny. Ja wychowałam się z Solange i jej braćmi, więc byłam na nie w zasadzie odporna. Teoretycznie. Bo ostatnio Solange przeczyła wszystkim naszym teoriom. Kieran nawet nie zauważył kłębiących się nad nami nietoperzy. Ja pochyliłam trochę głowę, starając się nie wrzeszczeć jak dziecko w nawiedzonym domu w wesołym miasteczku. - Cholera - zaklęłam ponuro, wpychając Kierana z powrotem na siedzenie. - Solange, odsuń się. - Nie. Kieran pochylił się bardziej do przodu. Jego krew ściekała na wycieraczkę i na trawę. Próbował odsunąć mnie na bok, żeby Solange mogła skończyć obiad. Odepchnęłam go, nawet się nie odwracając, i upewniłam się, że uderzam go mocno prosto w ranę. Pod palcem poczułam ciepłe, lepkie, poszarpane ciało. Zdecydowałam, że zwymiotuję później. Na szczęście wysiłek się opłacił, bo Kieran cofnął się, sycząc przez zęby. Ból przynajmniej na chwilę wyrwał go spod uroku feromonów Solange. Pchnęłam go mocno łokciem, tak że całkiem wpadł do vana, po czym zatrzasnęłam za nim drzwi. Solange tylko się uśmiechnęła. Oczy nabiegły jej krwią. - Wciąż chce mi się pić - szepnęła. Zmarszczyłam brwi, starając się przypomnieć sobie Solange, którą znałam, tę, która chodziła ubrudzona gliną i chciała tylko, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju. - Jaka szkoda - wycedziłam przez zęby. Niestety, nie były aż tak imponujące, jak jej własne. Błysnęła kłami i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nad jej głową wirowały nietoperze. - Idź sobie, Sol.
Och, nie sądzę. - Wzruszyła ramieniem. - Możesz uciekać, jeśli chcesz. Zacznę od Kierana. Ty smakowałabyś jak cytryna i popiół. Czuję twoją złość. - Zmarszczyła nos, jakbym była kawałkiem zepsutego mięsa. - Nie wydajesz się przez to smaczniejsza, nie tak jak inni. - O rany, przepraszam, że psuję ci apetyt, bo mam ochotę walnąć cię prosto w twój książęcy nos. Nie jesteśmy butelkami wina. Tylko wzruszyła ramionami. A potem nagle przyparła mnie do vana. Była tak blisko, że widziałam niebieskie żyły pod jej skórą i słyszałam trzepot nietoperzych skrzydeł. Nie miałam pewności, czy nie ugryzie mnie w szyję tylko po to, żeby dostać się do Kierana, który za moim plecami powoli wykrwawiał się do nieprzytomności. Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Użyłam paralizatora na mojej najlepszej przyjaciółce. Nie byłam pewna, czy to przez wstrząsy elektryczne, czy przez to, że zbliżał się świt, ale upadła plecami na trawę. Nie miałam nawet czasu upewnić się, czy nic jej nie jest. Teoretycznie była już martwa, więc niewielki szok nie mógł jej zrobić krzywdy. No dobra, 1500 volt, co to takiego. Przeżyje, a Kieran potrzebował pomocy natychmiast. Zatrzymałam się. Przeżyje paralizator, ale nie nadejście świtu. Będę musiała zabrać ją ze sobą. - Cholera - zaklęłam. - Co za beznadziejna noc. Zbliżyłam się do niej ostrożnie i trąciłam czubkiem buta. Leżała nieruchomo, taka drobna i blada. - Jeśli mnie ugryziesz, odgryzę ci się - wymamrotałam i przykucnęłam, żeby ją podnieść. Kiedy nie otworzyła oczu i nie spróbowała mnie ugryźć, poczułam się odrobinę lepiej. Niezgrabnie zaciągnęłam ją do vana i umieściłam na przednim siedzeniu. - Jeśli obudzisz się wkurzona, znowu cię sparaliżuję - ostrzegłam i pobiegłam na siedzenie kierowcy. - Wysadziłam już dziś miasto, więc nie myśl, że tego nie zrobię. Nietoperze, rozzłoszczone, zanurkowały prosto na mnie. Schowałam głowę w kołnierzu i pobiegłam szybciej, wrzeszcząc wniebogłosy. Krzyki nie odstraszyły nietoperzy, ale dzięki nim poczułam się lepiej. Poczułam, że jeden z nietoperzy łapie mnie za włosy, a potem odbija się od mojego ramienia.
- W tej chwili naprawdę wszystkich nienawidzę - powiedziałam, opadając na przednie siedzenie. Szarpnięciem zamknęłam drzwi dokładnie w momencie, kiedy kolejny nietoperz uderzył w szybę. Solange leżała bezwładnie obok mnie. Zatrzymałam paralizator w prawej ręce i wykręciłam się, żeby uruchomić vana lewą. Kieran poruszył się na tylnym siedzeniu. - Nie umieraj - rozkazałam mu surowo. Spróbował się roześmiać, ale wyszedł z tego mokry bulgot. Wcisnęłam pedał gazu i z piskiem opon wystartowałam z pola, wzniecając tumany kurzu i trawy. - Nie budź się - śpiewałam Solange. - Nie budź się. Nietoperze leciały za nami jak czarna, skórzasta chmura. Ich oczy zaświeciły czerwono, kiedy zanurkowały w światło reflektorów. - Nie budź się - powtórzyłam. - I nie bądź taka stereotypowa. Nietoperze. Rany boskie. Było ich teraz tak dużo, że zasłaniały mi widok. Modliłam się gorąco, żeby nie wjechać w jakieś drzewo. Wykręciłam szyję, żeby coś zobaczyć. Paralizator był ciężki i bolał mnie od niego nadgarstek. Nietoperz uderzył w przednią szybę ciężko jak kamień, tworząc rysę. Krew poplamiła szybę. - Przepraszam! - krzyknęłam. - Zejdźcie mi z drogi, wy głupie latające gryzonie. Następne uderzenie i jeszcze jedno. Rysa na szybie robiła się coraz większa. W pęknięciu zebrało się futro i krew. Zbierało mi się na wymioty. Solange poruszyła się. Zamachnęłam się na nią paralizatorem, ale ona była szybsza i uchyliła się. Van zachybotał się niebezpiecznie, podczas gdy ja walczyłam, żeby utrzymać panowanie nad kierownicą. Kieran zemdlał w kałuży krwi. Solange zerknęła na niego i oblizała wargi. Ta króciutka chwila nieuwagi była moją ostatnią szansą. Znów uderzyłam ją paralizatorem. Odbił się od jej ramienia, ale to wystarczyło, żeby jej twarz wykrzywiła się, a ona znieruchomiała. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzałam, wciskając hamulec. Solange poleciała na deskę rozdzielczą. Sięgnęłam ponad nią, korzystając z tego, że wciąż była nieprzytomna, i otworzyłam drzwi od strony pasażera. A potem wyrzuciłam ją na trawę. Wylądowała na niej bezwładnie, a nietoperze krążyły nad nią jak sępy. Odjechałam natychmiast, z wciąż otwartymi drzwiami uderzającymi o gałęzie. Zapach sosen i cedrów mieszał się z zapachem krwi Kierana. Spojrzałam we wsteczne lusterko. Solange powoli usiadła.
Docisnęłam pedał gazu.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22 Solange Pobiegłam, bo mogłam, bo nadchodził świt, bo nie wiedziałam, co innego powinnam zrobić. Wiedziałam, co chcę zrobić. Lucy mogła ogłuszyć mnie swoim paralizatorem, ale ja wciąż płonęłam od krwi Kierana, prawie kręciło mi się od niej w głowie. Czułam, jak krąży w moich żyłach, sprawia, że czuję się niezwyciężona, jakbym wróciła do życia. Chciałam więcej. Bardziej niż kiedykolwiek chciałam czekolady czy Lucy Johnnyego Deppa. Szary van odjechał pędem. Z daleka lśnił jak blaszana puszka. Mogłabym otworzyć dach, jakby to była pokrywka. 1500 woltów, którymi poraziła mnie Lucy, zabiłyby mnie, kiedy byłam człowiekiem, ale teraz tylko chwilowo mnie powstrzymały. Zadziałały na mój głód jak byle obroża uciskowa. Mogłabym ją zerwać, gdybym tylko chciała. O tak, zróbmy to. Przestałam biec. Tak naprawdę nie chciałam przecież ugryźć mojego chłopaka ani najlepszej przyjaciółki. To nie ich wina, że pachnieli jak jedzenie. Nie byłam też pewna, czy to moja wina. Czułam się jak narkomanka. A może po prostu wreszcie dostawałam to, czego potrzebowałam, jakbym wcześniej miała anemię i nie zdawała sobie z tego sprawy. Byłam wampirem. Przecież nie było niczym złym, że piłam krew. To naturalne, konieczne. Niezbędne. Prawie się wówczas odwróciłam, żeby doścignąć Lucy i Kierana jak jakieś króliki. Na samą myśl dostałam mdłości. Znowu zaczęłam biec, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Na bluzce miałam krew Kierana. Potrzebowałam usłyszeć dudnienie moich stóp po ziemi, poczuć chłodny wiatr, pracę moich mięśni i kości, żeby odwrócić swoją uwagę. Nie byłam pewna, czy Kieran wybaczy mi to, co zrobiłam. Nie byłam nawet pewna, czy ja potrafię sobie wybaczyć. Toczyłam wojnę z samą sobą, głód walczył z honorem, natura z wychowaniem, potrzeba ze wstrętem.
Światło w lesie powoli się zmieniało - tak powoli, że tylko inne nocne stworzenie byłoby w stanie to dostrzec. Sowy i borsuki spieszyły już do swoich kryjówek. Robiło się coraz jaśniej. Nietoperze, które jeszcze za mną leciały, odfrunęły. W miarę jak zza drzew nieubłaganie wynurzało się słońce, moje kroki stawały się cięższe. Byłam zbyt daleko od którejkolwiek z naszych podziemnych kryjówek i zbyt daleko od farmy, na którą zresztą nie chciałam wracać. Nie zniosłabym konfrontacji z moją rodziną po tym, jak udowodniłam, że jestem słabsza od nich. Obóz Krwawego Księżyca był bliżej. Tam będę bezpieczna. Zmusiłam się, żeby wciąż biec. Gałąź sosny drasnęła mnie w policzek. Miałam wrażenie, że na plecach dźwigam ciężki głaz, tak działało na mnie słońce. Równie dobrze mogłabym być Syzyfem, za swoje grzechy skazanym na to, by w Tartarze codziennie wtaczać pod górę wielki kamień. Logan przechodził fazę zainteresowania mitami greckimi i kiedy miałam dziesięć lat, co wieczór czytał mi nowy. Do diabła z Syzyfem. Nie zamierzałam tak po prostu położyć się i umrzeć. Moja rodzina i przyjaciele stoczyli zaciekłą walkę o to, żebym przeżyła. A ciocia Hiacynta wciąż miała blizny na twarzy. Świt ze mną nie wygra, nie dzisiaj. Potknęłam się o korzeń, tracąc całą wrodzoną grację pod ciężarem własnych kończyn, ale nie zamierzałam pozwolić, by to mnie zatrzymało. Nie byłam jednak dość szybka, żeby złapać równowagę. Upadłam. Prosto w ramiona Constantine’a. Obrócił się tak, że wychylał mnie jak w tańcu, jakbyśmy byli na sali balowej. Powinien mieć na sobie haftowany frak i aksamitną wstążkę we włosach, a nie zwykłą skórzaną kurtkę. Włosami szorowałam po ziemi. Dokładnie wiedziałam, kiedy zauważył poplamioną krwią bluzkę i krew zaschniętą na mojej brodzie. Jego kły się wydłużyły, a oczy zalśniły fioletowym blaskiem jak ametystowe korale. Pochylił się i przesunął koniuszkiem nosa wzdłuż mojej odsłoniętej szyi. Łaskotało. Powinnam być przestraszona albo zniesmaczona. Zamiast tego po prostu wisiałam mu na rękach i czułam się bezpiecznie. Polizał mój obojczyk. - Mmm, świeża - szepnął z silniejszym niż zwykle brytyjskim akcentem. Zlizywał ze mnie krew Kierana.
Oparłam się na ręce, którą podtrzymywał moje plecy, i wyrzuciłam stopy w powietrze, po czym wykonałam salto w tył. Wylądowałam kilka stóp dalej w krzakach jagód, strącając z nich owoce. Pięści miałam zaciśnięte. Constantine tylko uniósł brwi, jak zwykle nieporuszony. Nigdy nie zaobserwowałam u niego innego wyrazu twarzy poza sarkastycznym rozbawieniem. - Czyją krew masz na sobie, że nie chcesz się nią podzielić, ukochana? - Mojego… Nieważne - odpowiedziałam. - Jest świeża. - Zlizał kroplę z lewego kła. Przełknęłam ślinę. Constantine pokręcił głową. - Jesteś dla siebie zbyt surowa. To nie film, w którym musisz cierpieć i zgrzytać zębami, żeby udowodnić, że jesteś dobra. Jesteś tym, kim jesteś. To powód do świętowania. - Wypiłam krew… przyjaciela. Wbrew jego woli. - Czy po dzisiejszej nocy mogłam jeszcze nazywać Kierana swoim chłopakiem? Czy miałam do tego prawo? Czyż nie zasługiwał na dziewczynę, która by go nie atakowała? Na kogoś takiego jak on, honorowego i gotowego zginąć, byleby postąpić właściwie. Na kogoś z Helios-Ra. Nie na wampira, takiego jak ja. A ja czułam się krwiożercza. Jeśli się nie myliłam, byłam jedynym Drake’em, który tak źle przechodził przemianę krwi. Od mojej przemiany minęło dopiero kilka miesięcy, ale do tej pory powinnam stanowić zagrożenie tylko o świcie albo jeśli byłam wygłodzona. Całowanie mnie nie powinno być niebezpieczne. Z całej siły starałam się nie myśleć o Hel-Blar, które atakowały wszystko, co się ruszało, nawet siebie nawzajem. Faktycznie, miałam więcej kłów niż pozostałe wampiry, więcej nawet niż Ogary, które przez swój podwójny rząd kłów były wykluczane ze wspólnoty. Nadal jednak miałam ich mniej niż Hel-Blar. I nie byłam niebieska jak one, nie pachniałam też pleśnią i stojącą wodą. Poza tym, czy odkąd kuzynka Lucy, Christabel, przeszła przemianę, nie odkryliśmy, że istnieją nieznane nam dotąd rasy wampirów? Constantine wykrzywił wargi. - Nie mogę rozstrzygnąć, czy zaraz się rozpłaczesz, czy wydasz okrzyk bojowy, kochana. - Ani to, ani to - odparłam cicho, przedzierając się przez krzaki. - Zamierzam po prostu iść. - Co w tej chwili było sporym wyzwaniem. - Zaniosę cię - zaofiarował. Pokręciłam ponuro głową. Już raz byłam niesiona - leżałam nieprzytomna w ramionach Montmartrea, kiedy chciał przehandlować za mnie bezpieczeństwo mojej rodziny. Nie
zamierzałam więcej być tamtą Solange. Nie chciałam być ratowana. Sama dotrę w bezpieczne miejsce albo umrę, próbując. - Pójdę sama - powiedziałam. - Psujesz mój romantyczny gest, Solange - odpowiedział. Mimo okoliczności sposób, w jaki wypowiedział moje imię, nie mógł mnie nie zachwycić. Jego głos był niebezpieczny jak dym unoszący się z leśnego pożaru i kojący jak dym z ogniska na plaży. Dostawałam dreszczy przez jakiegoś wampira niecałą godzinę po tym, jak próbowałam wyssać krew z mojego chłopaka i jak moja przyjaciółka obezwładniła mnie paralizatorem. Wyraźnie zasługiwałam na wieczne potępienie. Pokuśtykałam przed siebie, zgrzytając zębami. Me bądź taką męczennicą. Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się dookoła. - Słyszałeś? Constantine uniósł brwi. - Nie, co takiego? Pokręciłam głową. Musiałam być bardziej zmęczona, niż sądziłam. - Nic. - Wciąż jesteśmy dość daleko od obozu - powiedział. - Zakładam, że właśnie tam idziesz? Skinęłam głową. Constantine szedł bez wysiłku obok mnie, niezrażony słońcem. Nie wiedziałam, ile miał lat ani jak długo był wampirem, ale widać wystarczająco długo, żeby być odpornym na zbliżanie się świtu. Ja przeszłam przemianę tak niedawno, że opadałam z sił przed wszystkimi innymi, nawet przed Nicholasem, który przemienił się zaledwie rok przede mną. Byłam przez to bezbronna. Głupio zrobiłam, że zostałam na zewnątrz tak blisko wschodu słońca. Mama mnie zabije. Constantine z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął szklany flakonik i podał mi. Nie wzięłam go od razu. Kołysał mu się w palcach i w ciemnościach jego kolor bardziej przypominał czarny niż czerwony. - To ci doda sił. - Nie chcę go - skłamałam. Moje palce dosłownie trzęsły się z potrzeby wyrwania mu flakonika. Mocno przygryzłam dolną wargę, żeby się powstrzymać. - Przez ciebie czuję się jak handlarz narkotykami z jakiegoś programu dla nastolatków - stwierdził sucho. - To tylko krew, Solange. Jedzenie. Bez niego umrzesz. - Nie… nie chce mi się pić. Uśmiechnął się szyderczo. - Dopiero przeszłaś przemianę. Bez przerwy chce ci się pić. Miał rację.
- Wypij, jeśli chcesz dotrzeć do obozu. Albo pozwól mi się tam zanieść. - Wzruszył ramieniem. - Mnie by to nie przeszkadzało, ale tobie zdaje się tak. Przyniósłby mnie tam nieprzytomną. Moja rodzina oszalałaby z przerażenia. Wzięłam buteleczkę i odkręciłam posrebrzany korek. Przechyliłam ją i pozwoliłam, żeby krew spłynęła mi do gardła. Przełykałam łapczywie. Krew buzowała we mnie, jakby to były gwiazdy i błyskawice. Roześmiałam się. Constantine przyglądał mi się badawczo, aż w końcu uśmiechnął się powolnym, głodnym uśmiechem. Gdybym była człowiekiem, pewnie bym się zarumieniła. Ruszyłam przed siebie. - Chodźmy - powiedziałam. - Oczywiście, księżniczko - odparł z krótkim ukłonem. Zmarszczyłam brwi. - Mówiłam ci, żebyś przestał mnie tak nazywać. - A ja ci mówiłem, żebyś przestała się wstydzić tego, kim jesteś. Większość zabiłaby - dosłownie - żeby być wampirem i księżniczką, co dopiero jednym i drugim naraz. - Nie jestem księżniczką. - Przewróciłam oczami. - A ostatni facet, który chciał mi dać tiarę, skończył z tiarą w piersi. - Jesteś księżniczką - odparł ostro, ignorując odniesienie do śmierci Montmartrea z ręki mojej matki. I mojej. To ja zamachnęłam się na niego tiarą, ale potrzebowałam pomocy mamy, żeby przebić jego serce. Nie zamierzałam być niczyją żoną. - Możesz żałować, że nie jest inaczej, ale okłamywanie siebie niczego nie zmieni. Powinnaś być z siebie dumna, kochanie. Mówił mi to nie po raz pierwszy. Ale nic nie rozumiał. Przez to, że byłam księżniczką, ciotka Hiacynta omal nie zginęła, Lucy została zamknięta w lochach, a płatni mordercy polowali na moją mamę. A to, że byłam wampirem, prawie zabiło Kierana. Chciałam zadzwonić do Lucy, żeby dowiedzieć się, jak się czuje Kieran, ale tak głęboko w górskim lesie nie było żadnego zasięgu. Będę coś wiedziała dopiero jutro po zachodzie słońca. Zmartwienie przyćmiło płonącą w moich żyłach krew i słodki, metaliczny posmak na języku. Dotarliśmy na przedpola obozu, kiedy mgła uniosła się znad rzeki i płynęła między pniami sosen. Strażnik skinął nam głową i przepuścił. Pole, gdzie zazwyczaj były tylko dzikie kwiaty i trzmiele, teraz pokryte było ogromnymi płóciennymi namiotami, wśród których krążyły wampiry ubrane w tak dziwaczną kombinację kostiumów historycznych, że miałam wrażenie, jakbyśmy wpadli na cyrkowców. Prywatnie i na wyjątkowe okazje z reguły wracaliśmy do ubrań, które były w modzie, zanim przeszliśmy
przemianę. Nawet tak blisko świtu, kiedy wokół kostek unosiła się gęsta mgła, a pierwsze ptaki nawoływały się z gałęzi drzew, dostrzegłam wiktoriańskie tiurniury, celtyckie tatuaże, średniowieczne tuniki, sukienki z lat 20. XX wieku i kobietę wyglądającą jak bardzo blada Maria Antonina. Z jaskiń w głębi gór dobiegło szczekanie psa. Spały tam Ogary, natomiast pozostali rozbili płócienne namioty, przypominające te z czasów średniowiecznych turniejów rycerskich. Niewielu ludzi miało wstęp na teren obozu - głównie osobista straż i niewolnicy krwi, którzy podróżowali z niektórymi plemionami. Nie mogłam znieść określenia „niewolnik krwi”, ale kiedy o tym wspomniałam, Constantine tylko mnie wyśmiał i stwierdził, że jestem typową Amerykanką. Jeszcze nie poznał Lucy. Walnęłaby go w nos, gdyby nazwał ją niewolnicą. Mimo swoich wad, obóz emanował jednak drapieżnym i jednocześnie delikatnym pięknem jak naostrzona szpada. Z jednej strony srebro, filigranowość i doskonałe, ręczne wykonanie, a z drugiej krew, śmierć i zęby. Żadna ilość jedwabiów i aksamitów nie mogła tego ukryć. Były tu tajemnice, głód, pełne pasji romanse i gorzkie waśnie. Miało się wrażenie, że cały obóz jest jak rozgrzany żelazny kocioł zawieszony nad buzującym ogniem. Czasem para musiała wydostać się na zewnątrz, inaczej cały kocioł by eksplodował. Tak jak teraz. Nie wiem, kto zaczął. Zobaczyłam tylko wampira o blond włosach, prostych i bladych jak światło księżyca. Stał na ścieżce, tam, gdzie droga rozchodziła się w dwie strony. Był z rodziny Joiików, jednego z najstarszych rodów zasiadających w Radzie Raktapa. Z drugiej strony zbliżała się wampirzyca, której nie rozpoznałam, ubrana w plisowaną, tweedową spódnicę i białą koszulę. Rzuciła przekleństwem i skoczyła na niego, błyskając kłami. Nawet go nie dotknęła. Strzała z kuszy przeszyła powietrze i trafiła ją w serce, obracając ją w popiół. Druga przebiła Joiika, bo sięgnął po broń. Gdyby się nie ruszył i wierzył, że tajna straż Krwawego Księżyca go ochroni, nie strzelono by do niego. Teraz był kupką popiołu. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam pisnąć. Constantine złapał mnie za łokieć, boleśnie wbijając palce w moją skórę. Zatrzymał mnie w miejscu, ochronił. A ja nagle przypomniałam sobie, że setki lat temu Krwawy Księżyc był miejscem pojedynków sądowych i egzekucji.
- Nie ruszaj się - szepnął. Były tu plemiona wampirów z całego świata, a każde miało swoje zwyczaje, tradycję i historię. Nie wspominając o zatargach z innymi plemionami. Żeby utrzymywać porządek w takim miejscu, potrzebna była szczególna straż; taka, której nikt nigdy nie widział i nie potrafił dobrze opisać. Nawet Madame Veronique, która miała prawie tysiąc lat, nie umiała nam powiedzieć, kim byli ani jak wyglądali ci strażnicy. Wiedzieliśmy tylko, że niektórzy z nich musieli być ludźmi, bo z kuszy strzelali najwyraźniej także w ciągu dnia. Trzymali się drzew i cienia, wciąż krążąc, wciąż obserwując. Nikt nie mógł umknąć ich karze. Ani księżniczka, ani rada; tylko królowa im nie podlegała. Poczułam mrowienie w karku. - Zniknęli? Fioletowe oczy Constantine a poruszały się w lewo i w prawo. - Oni nigdy nie znikają, ale niebezpieczeństwo chyba minęło. Kobieta z rodu Joiików z długimi blond warkoczami podbiegła do popiołów przykrytych skórzaną tuniką z młotem Thora. Załkała głośno, rozpaczliwie. Od tego dźwięku aż zapiekło mnie w gardle. Constantine popchnął mnie lekko i usunęliśmy się z drogi. - Lepiej zabiorę cię do domu - powiedział. Nie uszliśmy daleko, kiedy przede mną pojawił się Bruno. - Straż Chandramaa? W milczeniu kiwnęłam głową. - Wszystko w porządku? Ponownie skinęłam głową. - Tak. Bruno obdarzył Constantine’a długim, ostrym spojrzeniem. Wyglądał dokładnie na tego, kim był, starego motocyklistę: łysy, pokryty tatuażami i sękaty jak wiekowy dąb. Nic go nie onieśmielało. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi. - Mała, masz pojęcie, w jakie kłopoty się wpakowałaś? Wiedzieli o Kieranie. A skoro o nim wiedzieli, jego stan musiał być poważny. Nie miałam zamiaru gryźć go tak blisko szyi. Na pewno umierał. Chłopak, który ocalił mi życie, umierał. Mój chłopak umierał. Ja… - Twoi rodzice są chorzy ze zmartwienia - ciągnął Bruno, nieświadom mojego wewnętrznego załamania. - To nie jest dobry moment, żeby spóźniać się do domu. - Powiedział coś cicho do krótkofalówki, po czym wskazał na niebieski namiot ze srebrnym smokiem
Drake’ów i łacińskim mottem pod spodem: Nox noctis, nostra domina, co dosłownie znaczyło „Noc, nasza pani”. - No dalej - rozkazał Bruno. Odwróciłam się do Constantinea, nieco zakłopotana, że byłam traktowana jak niesforne dziecko. Byłam księżniczką wampirów, wszyscy bez przerwy mi o tym przypominali. Więc może powinnam mieć trochę więcej władzy nad swoim własnym życiem? - pomyślałam, najeżona. Constantine mrugnął do mnie, jakby wiedział, o czym myślę, i jakbyśmy żartowali na ten temat między sobą. Świt jeszcze nie nadszedł, ale ciemność przechodziła w szarość. Na srebrnych dekoracjach namiotów i na złotych proporcach pojawiały się błyski. Czułam się, jakbym była z wody, miękka, nieokreślona, we wszystkich miejscach jednocześnie, jakby nawet moja własna skóra nie mogła mnie zatrzymać. Moje powieki zatrzepotały i zamknęły się. Constantine zrobił krok w moim kierunku, ale Bruno go odtrącił. - Mam ją - powiedział z silniejszym niż zwykle szkockim akcentem. Podniósł mnie i zaniósł do rodzinnego namiotu, mamrocząc pod nosem. - Cholerny Anglik.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 33 Nicholas Zostało nam mało czasu. Wrócilibyśmy na farmę, ale nadchodził świt, a my byliśmy w górach i uciekaliśmy od dymu i rumowisk zniszczonego miasta duchów i od rasy wampirów, o której istnieniu do tej pory nie wiedzieliśmy. Quinn i Connor biegli coraz wolniej - obaj podtrzymywali kuzynkę Lucy, Christabel, która powłóczyła stopami tak bardzo, że zostawiała za sobą ślad. Była wampirem ledwie od tygodnia, a już została wplątana w politykę i morderstwa. Ja byłem wampirem od półtora roku, ale nie miałem się dużo lepiej od niej. Miałem wrażenie, że moje buty wypełniają kamienie. Omal nie potknąłem się o korzeń drzewa. Quinn zerknął na mnie. - Dasz radę? - Tak, tak - odparłem. - Ale po co? Mama i tak nas zabije. - To prawda. - Jeśli to coś nie zabije nas wcześniej - dodałem, kiedy w nozdrza uderzył nas smród pleśni i zgnilizny. Po nim doszedł nas dźwięk łamanych gałązek i szczękanie zębów. Hel-Blar nie należały do subtelnych. Nie tyle polowały, ile atakowały, a brak finezji nadrabiały liczebnością i niezwykłym bestialstwem. A te trzy, które właśnie pędziły ku nam w dół zbocza pomiędzy sosnami, nie były zmęczone tak jak my. Nie walczyły przez całą noc. Z nor wywabiła je woń krwi i bitwy. Nie wiedziałem, czy szły za nami od miasta duchów, ale wydało mi się to nieprawdopodobne. Prawdopodobnie wiatr przyniósł im zapach ognia i walki, a pech chciał, że wpadły na nasz trop. - Cholera - mruknąłem. - Wy lepiej uciekajcie. Quinn prychnął. - Nie zostawimy cię samego, idioto. - Christa ledwo stoi - spierałem się. - I nie ma doświadczenia w walce, więc znikajcie stąd, póki można. Christabel podparła się na ramieniu Connora. - Nic mi nie jest - powiedziała z trudem, zbyt senna, żeby mówić wyraźnie. - Dajcie mi kołek.
- Seplenisz - wytknąłem jej. - Może mam wadę wymowy - upierała się. - To niegrzecznie się ze mnie wyśmiewać. Wymieniłem spojrzenia z Connorem. - Widać pokrewieństwo z Lucy - stwierdziliśmy zgodnie. Sięgnąłem po kołek, widząc zbliżające się Hel-Blar. - Po prostu uciekajcie, do diabła. - Ja zostanę - powiedział Quinn z rękoma pełnymi kołków. - Connor, weź Christę i uciekaj. - Za późno - odparł Connor. Przerzucił sobie Christę przez ramię i wspiął się na najbliższe drzewo, po czym położył ją w zgięciu potężnej gałęzi wierzby. Podał jej kołek. - Nie upadnij na niego. - Co? - spytała, zdziwiona. Nowe wampiry tak miały. Głupiały z nadejściem świtu. - Przyjdę do ciebie przy księżyca blasku - powiedział Connor, cytując jej ulubiony poemat. - Choćbym do piekła wpadł. - Pocałował ją szybko. - Nie spadnij - dodał. - Nie umieraj - odpowiedziała sennie. - Stary - powiedział Quinn, szczerząc zęby. - Czy ty recytowałeś poezję? - Zamknij się - odparł Connor przyjaźnie. Zeskoczył na ziemię dokładnie w chwili, kiedy Hel-Blar nas dopadli. Bez namysłu otoczyliśmy drzewo, by chronić Christabel. Ona leżała między gałęziami w swojej wojskowej kurtce i butach, a jej długie, rudawe włosy opadały w dół między srebrzystymi gałęziami wierzby. Przypływ adrenaliny toczył w moim organizmie walkę ze zbliżającym się świtem. Miałem wrażenie, jakbym nie spał od kilku dni i wypił hektolitry kawy. Quinn wrzasnął i skoczył na najbliższego Hel-Blar, atakując, zanim jego zaatakowano. Zawsze taki był. Na szczęście potrafił się bić i na jego ręce opadł popiół, zanim Connor skończył go wyzywać. Następnego wampira zabiłem moim ostatnim kołkiem. Z warczeniem nadbiegła druga fala Hel-Blar. Kiedy stało się jasne, że dramatycznie przewyższają nas liczebnie, zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi pozostała. Pobiegłem. Nie dałem moim braciom okazji mnie zatrzymać, tylko wbiłem kołek w pierś blokującego mnie Hel-Blar, po czym przeskoczyłem przez niego, kiedy zamieniał się w pył. Quinn krzyknął,
kiedy zdał sobie sprawę, co robię, ale było za późno. Dwa Hel-Blar najbliżej Quinna i Connora zostały na miejscu, zgrzytając zębami, ale pozostali zmienili kierunek. Jeśli było coś poza krwią, czemu żaden wampir, Hel-Blar czy nie, nie mógł się oprzeć, to pościg. Hel-Blar ścigali mnie, bo nie mogli postąpić inaczej. Niektórzy z nas mimo bólu potrafili opanować swojego wewnętrznego drapieżcę, ale Hel-Blar mieli krwiożerczość w naturze. Samokontrola nie należała do ich wyposażenia. A ofiara, która uciekała, była jeszcze bardziej kusząca. Budziła w nas coś pierwotnego, nawet w moim tacie, który był z nas najbardziej ucywilizowany. Biegłem na tyle szybko, że na chwilę zostawiłem za sobą smród stojącej sadzawki i wciągnąłem w nozdrza zapach igieł sosnowych i przymrozku. Ale nie trwało to długo. Świt był zbyt blisko, a ja byłem za wolny. Nie mogłem dłużej biec, nie tak szybko, jak powinienem. Kiedy drzewa wokół mnie przestały przypominać smugi barw, po prostu się zatrzymałem, woląc zachować resztkę sił do walki. Przynajmniej Hel-Blar byli wystarczająco daleko od Quinna, Connora i Christabel. Zająłem pozycję przy kępie zmrożonej trawy, pod drzewem lśniącym od złotych porostów. Ziemia usiana była połamanymi gałęziami. Będą musiały posłużyć jako kołki, jeśli dojdzie do najgorszego. A w naszej rodzinie zawsze do niego dochodziło. Teraz na przykład otaczały mnie Hel-Blar. Było ich przynajmniej pięć w zasięgu wzroku. Kiedy rozległo się szczękanie zębów, uniosłem kołek. Pierwszy Hel-Blar skoczył mi do gardła, oszalały z pragnienia. Był nim tak opętany, że aż niezgrabny, dzięki czemu zdołałem się uchylić i obrócić, żeby wbić mu kołek w plecy. Popiół opadł na trawę u moich stóp. Drugi Hel-Blar nie był aż tak zezwierzęcony, a w jego nabiegłych krwią oczach dostrzegłem przebłysk inteligencji. Niektórzy z nich tacy byli: wystarczająco przytomni i sprytni, żeby zachować świadomość, kiedy się pożywiali. Niedobrze. Na moim bucie wylądowała ślina. Bardzo niedobrze. Odskoczyłem i oparłem się o drzewo, żeby móc silniej kopnąć. Hel-Blar syknął, kiedy trafiłem go obcasem w mostek. Zachwiał się, wpadł na innego wampira i obaj się przewrócili. Trzeci przeskoczył nad nimi z warczeniem. Czwartego w ogóle nie widziałem.
Zamachnąłem się gałęzią, ale Hel-Blar się uchylił i wyrwał mi ją z rąk. Złapałem następną, ale udało mi się tylko ukłuć go w obojczyk. - Cholera - zdążyłem mruknąć z niesmakiem, zanim on znów rzucił mi się do gardła. Tym razem kopnąłem go w kolana i musiałem odchylić się do tyłu, żeby nie uderzył we mnie głową, kiedy zgiął się wpół. Kiedy pozostali podeszli bliżej, podskoczyłem, żeby złapać gałąź nad moją głową, i podciągnąłem się na drzewo. Przeskoczyłem na następne, próbując zyskać więcej przestrzeni. Dwóch z nich wspięło się za mną na drzewo jak krwiożercze wiewiórki, a pozostali dwaj ścigali mnie z ziemi. Gdyby mieli kołki, już bym nie żył. Biegłem wzdłuż konarów cedrów i gałęzi dębów, aż drzewa przerzedziły się i przeszły w łąkę. Zachwiałem się na ostatniej gałęzi i zakląłem. Nie miałem dokąd uciekać. I byłem niemal zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Oparłem się o pień drzewa i czekałem, aż Hel-Blar mnie dogonią. Zapach zgnilizny wisiał w mroźnym powietrzu. Przedzierali się między liśćmi, kłapiąc szczękami i zgrzytając zębami jak jakieś jadowite pająki. Próbowałem zdecydować, czy wspiąć się wyżej, czy próbować swoich sił na ziemi, kiedy między nas wdarł się nowy dźwięk - cichy warkot, od którego zadrżały trawy. To był najpiękniejszy dźwięk na świecie. Motocykl. Na polanę wjechał mój brat, Duncan, i okrążył moje drzewo, przechylając się na boki, kiedy motor skręcał blisko ziemi. Uniósł jedną rękę i wystrzelił z miniaturowej kuszy, trafiając jedną z Hel-Blar prosto w pierś. Hel-Blar zasyczała, złapała strzałę, ale jej popiół opadł na ziemię jak śnieg. To odwróciło uwagę wampira na gałęzi za mną. Nie miałem energii, żeby się z nim szamotać, więc po prostu się pochyliłem i zepchnąłem go z drzewa. Spadł z krzykiem, a zanim uderzył o ziemię, wykończyli go towarzysze Duncana. Duncan zatrzymał motor i zerknął na mnie. Dżinsy miał jak zwykle umazane smarem. - W porządku, braciszku? Przykucnąłem. - Connor, Quinn i Christabel są tam dalej. - Wskazałem kierunek, a strażnicy, którzy przyjechali z Duncanem, ruszyli w tamtą stronę. Ześlizgnąłem się na ziemię, wycierając z twarzy popiół i kurz. - Dzięki. Duncan wyjął z torby motocyklowej plastikową butelkę z krwią i rzucił mi.
- Jeszcze mi nie dziękuj. Rodzice dostali twoją wiadomość o mieście duchów i Sadze. Wysłali mnie po was. Skrzywiłem się i pociągnąłem łyk z butelki. - Jak bardzo są wściekli? Duncan prychnął. - Tata połamał krzesło. - O kurczę. - Mama bez przerwy rzucała meblami, ale tata był dumny ze swojego opanowania i zimnej krwi. Poczułem taki strach, którego nie mógł wzbudzić nawet polujący na mnie Hel-Blar. Opróżniłem butelkę i poczułem, że teraz mogę przynajmniej dotrzeć do obozu na własnych nogach, chociaż właściwie miałem ochotę zaszyć się w jakiejś kryjówce, zanim rodzice się nie uspokoją. Duncan i ja poczekaliśmy, aż nasi bracia i Christabel dołączą do nas. Wyglądali blado, ale spojrzeli na mnie z wdzięcznością. Quinn z uczuciem trzepnął mnie po plecach, po czym zmarszczył groźnie brwi. - Nigdy więcej tego nie rób. Tylko prychnąłem. Poświęcaliśmy się dla siebie bez przerwy. Mieliśmy to w genach. Duncan dał drugą butelkę Christabel. Skrzywiła się. - Nie ma mowy. - Jesteś wampirem, dziecko - powiedział Duncan. - Pij. Connor otoczył ją ramionami i podtrzymał. - Rano wujek G. przyjdzie cię podłączyć - dodał pocieszająco. Christabel nie mogła znieść myśli o piciu krwi, chociaż jej ciało nie tylko jej pragnęło, ale i potrzebowało do przeżycia. Wujek Geoffrey musiał co rano po przebudzeniu robić jej transfuzję. Connor zabrał jej butelkę i opróżnił ją sam, ocierając usta wierzchem dłoni. Jeden ze strażników, którzy przyjechali z Duncanem, skinął nam głową na powitanie. Na koszulce miał królewskie godło. Był tak stary, że świt w ogóle nie robił na nim wrażenia. Jego dwaj towarzysze, chudzi jak szpady i jak one niebezpieczni, byli ludźmi. - Będziemy ubezpieczać tyły - powiedział. - Zostawimy wam dwa motocykle. - Dzięki. - Quinn wziął od niego kluczyki, zanim zdążyłem to zrobić, i wsiadł na motor. Zerknął na mnie. - Wsiadaj. Wskoczyłem za niego, marudząc, ale byłem zbyt zmęczony, by kłócić się o to, kto będzie prowadził. Connor posadził Christabel przed sobą - usiadła tyłem do kierunku jazdy i objęła go
ramionami za szyję. Gdyby straciła przytomność, zanim dotrzemy na miejsce, Connor miał szansę ją przytrzymać, żeby nie spadła z motoru. Nim dojechaliśmy do obozu, minęliśmy jeszcze jeden oddział straży królewskiej. Zostawiliśmy motocykle na wąskim paśmie przed małym namiotem, który służył Duncanowi za garaż. Spędzał w nim większość czasu ze swoimi narzędziami, wyposażeniem i kanistrami. Obóz był dla niego zbyt zatłoczony - dołączał do nas tylko o świcie albo w czasie rodzinnych narad. Connor po prostu nie lubił tłumów, ale Duncan był wręcz aspołeczny. Weszliśmy na teren oświetlonego pochodniami obozu. Prosto w grupkę tancerek brzucha. Otoczyły nas, potrząsając biodrami, obwieszone przyblakłymi srebrnymi monetami i frędzlami. Muzycy stali w półkolu nieco z boku i przygrywali na bębnach. Nagle odniosłem wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w środku jakiejś pustynnej karawany sprzed dziesięcioleci. Prawie spodziewałem się zobaczyć wielbłąda. - Piraci, Indianie i tancerki brzucha w ciągu jednej nocy wymamrotałem. - Boli mnie głowa. Christabel zamrugała i wybełkotała. - Czy to się dzieje naprawdę? Jedna z tancerek potrząsnęła biodrami. - O tak - odparł Quinn z respektem. Wampiry zgromadziły się przy namiotach i przypatrywały się występowi. Gołe stopy tancerek tupały po udeptanej trawie. Jedna z nich zaczęła się obracać, a jej warkocze zawirowały w powietrzu. Kręciła się i kręciła, aż stała się smugą koloru i faktury. Bębny starały się dotrzymać jej kroku. Pozostałe tancerki potrząsały w miejscu biodrami, aż monety z ich strojów rozsypały się jak spadające gwiazdy. - Co tu się dzieje? - spytał Connor. - Tak się wita jedno z plemion z Egiptu - odpowiedziała jakaś dziewczyna. Miała na sobie poplamione farbą ogrodniczki i wyglądała bardziej na studentkę malarstwa niż na wampirzycę. Na głowie miała ciemnobrązową burzę loków, a jej skóra była koloru mlecznej czekolady. - To miejsce jest jak biennale sztuki. Fantastyczne. Christabel chwiała się na nogach.
- „Czasami grupa panien hożych…” - zacytowała. Dziewczyna spojrzała na nią rozjaśniona. - Pani na Shalott] To mój ulubiony obraz Waterhousea. Christabel na chwilę oprzytomniała. - Znasz Panią na Shalott*. - Mam na imię Sky - przedstawiła się dziewczyna z uśmiechem. - A my powinnyśmy się bliżej poznać. - No pewnie. Każdy kto… - Christabel zemdlała w połowie zdania. Connor ją złapał. Sky pokiwała współczująco głową. - Świeżo przemieniona? - Bardzo świeżo - odpowiedział Connor, ciągnąc Christabel przez tłum w stronę namiotu Drake’ów. Bębny dudniły teraz bardzo głośno, a tancerki otoczyły nas w swoich haftowanych bluzeczkach choli i spódniczkach z koralikami. Pachniały jak olejek z drzewa sandałowego i perfumy z ambrą. Jedna z nich błysnęła kłami w moim kierunku, aż nagle bębny umilkły, a dziewczęta rozpierzchły się wśród bijącej brawo publiczności. - Flirtowała z tobą, braciszku - stwierdził Duncan z uśmiechem. - Wcale nie - wymamrotałem. - Daj spokój. Sky roześmiała się. - Ależ tak. Ma słabość do Drake’ów. Już to mówiłem, ale jeszcze raz powtórzę. Dziewczyny są dziwne. - Gotowy? - spytał Quinn, kiedy Sky oddaliła się, a my nie mogliśmy już dłużej unikać rodzinnego namiotu. - O nie. - Ja też nie. Mama i tata czekali w środku, tuż przy wejściu. Ich kły, zmrużone oczy i kolekcja broni mamy błyszczały w świetle lampek oliwnych. - Gratulacje - odezwał się pierwszy tata głosem miękkim jak dym, zanim wypełni ci płuca. - Doprawdy nie wiem, na które z moich dzieci jestem teraz najbardziej zły.
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 44 Lucy - Co, wszyscy wariaci wyszli dzisiaj z domów? Jeszcze nawet nie ma pełni. Theo, naczelny pielęgniarz w szkolnym szpitalu, wyglądał kompetentnie i spokojnie, ale na twarzy miał wyraz głębokiego niesmaku. Jako że wciąż leczył niedobitków z miasta duchów, które pomogłam wysadzić w powietrze ledwie kilka godzin temu, nie mogłam go za to winić. Spojrzał na mnie surowo. - Nie wysadziłaś już dzisiaj przypadkiem kilku ludzi w powietrze? Kiwnęłam głową bojaźliwie. Kieran leżał już bezwładnie na wózku. Pomogłam Theo wprowadzić go do środka. W jasnym świetle szpitalnych lamp był jeszcze bledszy. W poczekalni nie było nikogo, tylko puste kubki po kawie. Wokół wszystkich łóżek zaciągnięte były zielone zasłony. W nosie piekło mnie od ostrego zapachu środków odkażających. Kieran jęknął i krew pociekła przez naprędce zrobiony opatrunek. Theo zaklął. - Co mu się stało? - Wampir. - To widzę. - Uniósł Kieranowi powieki i z głębi gardła wydobył mu się dźwięk, którego nie potrafiłam zinterpretować. Dłonie znowu zaczęły mi się pocić. - Wyjdzie z tego, prawda? Z jednego z pokojów na tyłach wbiegła do poczekalni druga pielęgniarka w przekrzywionym uniformie, mamrocząc pod nosem. - Ten stary łowca, którego przywieźli z miasta duchów, no wiesz, ten, który uważa się za twardziela - powiedziała, kręcąc głową. - Duże dziecko. - Kiedy dostrzegła Kierana, otworzyła szeroko oczy. - Czy to nie bratanek Harta? Hart był liderem Helios-Ra i szefem nas wszystkich. To by oznaczało, że moim też. Haha. Jedyną osobą, od której przyjęłabym rozkaz, była Helena Drakę. - Hel-Blar - spytał mnie Theo. Pospiesznie pokręciłam głową. Nie. - Jesteś pewna? - Tak.
Kieran zakaszlał słabo. - Nie Hel-Blar - potwierdził. Theo skinął na pielęgniarkę. - Podaj mu roztwór soli i zawołaj lekarza, żeby go zbadał. - Już się robi. - Wywiozła Kierana za jedną z zasłon. Chciałam iść za nimi, ale Theo mnie zatrzymał. - Zajmiemy się nim - powiedział. - Może nawet nie potrzebować transfuzji, tylko odpoczynku. Tak jak ty. Zamrugałam, bo nagle zobaczyłam go podwójnie. Uczucie ulgi spowodowało, że uszło ze mnie napięcie i nagle opanowało mnie zmęczenie. Zachwiałam się. Theo zmarszczył brwi. - Idź spać, Lucy. Ale już. - Zdrzemnę się tu na krześle i poczekam, aż lekarz zbada Kierana. Theo popchnął mnie w kierunku drzwi. - Idź spać - powtórzył. - Obiecuję, że zadzwonię, jeśli coś się zmieni. - Ale… Zamknął mi przeszklone drzwi przed nosem i przekręcił klucz w zamku. Co za nieuprzejmość. Wróciłam do dormitorium, bo byłam zbyt zmęczona, żeby zrobić cokolwiek innego. Na dachu zaczęły ćwierkać ptaki. Znajomość z wampirami nie działała korzystnie na mój wzorzec snu. Szłam ścieżką, powłócząc nogami. Słońce uniosło się nad horyzont na tyle, by rozproszyć mgłę nad sadzawką i pomiędzy drzewami. Byłam zadowolona, że kampus był opustoszały i nikt nie widział, jak żałośnie wlokę nogę za nogą. Ziewnęłam tak szeroko, że niedźwiedź mógłby pomylić moje usta z jaskinią i wejść do nich, żeby przespać zimę. Trawa lśniła od rosy, a metalowa klamka do dormitoriów była od niej śliska i zimna. W górach był pewnie szron i pokrywał popioły i zgliszcza miasta duchów, w którym więziono moją kuzynkę. Wgramoliłam się po schodach na górę i poczłapałam korytarzem do swojego pokoju. Moja współlokatorka Sarita nawet się nie poruszyła, kiedy weszłam. Nawet spała porządnie, schludnie owinięta kołdrą. Opadłam na łóżko w ubraniach poplamionych sadzą i krwią i w ubłoconych butach. Powinnam zadzwonić do Hunter i powiedzieć jej, że Kieran jest w szpit… Zasnęłam, sięgając po telefon. Przespałabym kolację, gdyby nie to, że Sarita wciąż próbowała mnie obudzić.