domcia242a

  • Dokumenty1 801
  • Odsłony3 286 604
  • Obserwuję1 919
  • Rozmiar dokumentów3.2 GB
  • Ilość pobrań1 957 061

Shelly Laurenston - Pride 8 - Wolf with Benefits ( CAŁOŚĆ )

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

domcia242a
EBooki przeczytane polecane

Shelly Laurenston - Pride 8 - Wolf with Benefits ( CAŁOŚĆ ).pdf

domcia242a EBooki przeczytane polecane Shelly Laurenston
Użytkownik domcia242a wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 484 stron)

~ 1 ~

~ 2 ~ Rozdział 1 - Jesteś moim tatusiem? Ricky Lee Reed, urodzony w Smithtown, Tennessee, a jedynie przesadzony do Nowego Jorku kilka lat temu, gapił się przez dobrą chwilę na dziecko, które zadało mu to pytanie, zanim skierował swoją uwagę na dorosłą kobietę, która trzymała dziecko. Musiał przyznać, że to nie było pytanie, które spodziewał się usłyszeć, no wiesz, kiedykolwiek. Z wielu powodów, ale zwłaszcza dlatego, że nie znał tej kobiety. Nie był jednym z tych facetów, którzy podrywali tak wiele kobiet, że potem zapominają ich twarze czy imiona. Tak więc... dlaczego to dziecko zadało mu to pytanie? I co było jeszcze bardziej dziwne, dlaczego kobieta uniosła brwi i nagle zapytała. - No cóż… jesteś? Czekaj. Czyżby nie wiedziała? Czyż nie powinna wiedzieć? Dobry Boże, co za miasto. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do życia tutaj. Nigdy. Tu było zaskakująco bezpieczniej żyć niż w Smithtown, Tennessee, ale też bardziej dziwnie. Może dlatego, że tu na Manhattanie było o wiele więcej w pełni ludzi – chociaż stwierdził, że w pełni ludzie byli znacznie bardziej dziwni niż zmienni – a Smithtown było zamieszkane przez zmiennych. Przeważnie przez wilki. Kilka niedźwiedzi, żyjących na peryferiach, było zbyt starych i dużych, by wataha przejmowała się tym, że będą próbowały robić jakieś ruchy. Ale te wszystkie wilki, zgromadzone w jednym miejscu i mające dość polotu, by rozbić rosyjskie wojsko, oznaczało, że dużo więcej niebezpieczeństwa czai się wokół wzgórz jego rodzinnego miasta, niż kiedykolwiek będzie go na ulicach tego miasta. I nieważne, co na ten temat, mówiły filmy. A jednak, życie na Manhattanie, mogło być równie dziwne, co w miejscu, które zostawił. Podszedł do tej ławki wewnątrz olbrzymiego kompleksu Sports Center, miejsca zbiórek wszystkich drużyn sportowych zmiennych z Nowego Jorku, tylko po to, żeby pogadać ze śliczną kobietą, która tam siedziała. Może dostać numer jej telefonu. Była naprawdę słodka, prawdopodobnie z powodu masy tych kręconych włosów. Większość kobiet w jego sforze miała proste włosy, ale ta miała jasnobrązowe włosy z mnóstwem czarnych kosmyków, co bardzo pasowało do tego skręconego nieładu.

~ 3 ~ Właśnie te dzikie, miękkie loki, które niemal zakrywały jej oczy i sięgały do jej ramion. Tak. Podobały mu się jej włosy. A fakt, że była szakalem, wcale mu nie przeszkadzał. Nadal była z psowatych, tak jak on, a on nie szukał partnerki. Tylko kilka randek, może trochę zabawy... Zabawy. Nie ojcostwa. - Nie – powiedział w końcu do obojga. – Nie jestem twoim tatą. Kobieta przytuliła chłopca siedzącego na jej kolanach i pocałowała go w czoło. - Przykro mi, Denny. Może kiedyś znajdziemy twojego tatusia. Teraz, jego uprzejmość Południowca, nakazywała, by Ricky Lee po prostu zostawił całą sprawę w spokoju. Nie zadawał pytań, nie sugerował, że to może ona powinna lepiej prześledzić swoją miłosną przeszłość. Ale po prostu nie mógł się zebrać w sobie i odejść. Był zbyt ciekawy. Spojrzała na niego. - Oh... wciąż tu jesteś? Zanim zdążył zapytać, dlaczego nie może siedzieć na tej ławce, nie będąc obserwowanym, do kobiety podeszło więcej dzieci. Nastolatek z jej dużymi brązowymi oczami przyklejony do komórki, młodszy chłopiec i malutka dziewczyneczka trzymająca się ręki chłopca. Otoczyli samicę szakala, a dziewczynka próbowała zepchnąć Denniego, żeby mogła zająć miejsce na kolanach ich matki. To na pewno było zbyt wiele szczeniąt, jak na tak młodą kobietę. - Z kim rozmawiasz? – zapytała nastolatkę. Czekaj. Czy była wystarczająco dorosła, by mieć nastolatkę? - Z nikim. - To dużo piszesz, jak na nikogo. Wzdychając tak dramatycznie, jak tylko umieją nastolatki, dziewczyna zapytała. - Długo jeszcze będziemy tu siedzieć? - Nie wyjdę stąd, dopóki nie dostanę tego, czego chcę – powiedział najstarszy chłopak z dużą pewnością siebie, wyglądający na jakieś dziewięć, czy dziesięć lat. – Więc nie marudź.

~ 4 ~ - Mam swoje sprawy do załatwienia, ty mały bachorze. - Więcej butów do kupienia? Więcej pozycji do wyginania twojego ciała, dopóki nie osiągniesz trzydziestki, lub coś koło tego, i będziesz musiała pogodzić się z faktem, że twoja kariera się skończyła? Jeśli chcesz to nazywać karierą. Nastolatka prawie zacisnęła ręce wokół gardła brata – i już wiedział, że są rodzeństwem, bo nikt tak nie wkurzał jak rodzeństwo – kiedy kobieta warknęła. - Zostaw go! - Zawsze go chronisz. - Może dlatego, że faktycznie mam talent, którym obdarzyli mnie bogowie, a który jest lepszy od marnej genetyki, która pozwoliła moim nogom urosnąć do nieprawdopodobnej długości. - Nienawidzę cię – syknęła nastolatka do brata. - Żyję nienawiścią – odparł chłopiec. – To ożywia mój twórczy ogień. – To była naprawdę dziwna rzecz wypowiedziana przez tak młodego chłopca. Naprawdę dziwna. Ale jeszcze dziwniejsze było to, gdy spojrzał na Rickiego i nagle zapytał. – Jesteś naszym tatą? Ale zanim Ricky mógł odpowiedzieć bez żadnych niedomówień, Absolutnie nie, drzwi, które prowadziły na główne lodowisko treningowe, gwałtownie się otworzyły i, grający w hokeja brat Rickiego, Reece Lee, przez nie wyleciał. Ricky instynktownie złapał dziecko będące w największym niebezpieczeństwie – najmniejszą dziewczynkę – i ją przeniósł. Samica szakala, wciąż mająca chłopca na kolanach, szybko wstała, zawijając mocno ramiona wokół niego. Ale również odskoczyła w bok, używając swojego ciała do odepchnięcia starszego chłopca i swojej nastoletniej siostry. Jak zaimprowizowany zespół, wydawało się, że zrobili to na czas, bo młodszy brat Rickiego rąbnął w drewnianą ławkę, na której siedzieli, całkowicie przy okazji ją niszcząc. Ricky ani myślał ruszyć na pomoc Reece’owi Lee. Wiedział dlaczego. Kilka sekund później, dwu i pół metrowa, niemal dwustukilogramowa hybryda wytoczyła się przez drzwi i ruszyła prosto na Reece'a. Hybryda złapała Reece'a za jego koszulkę i podniosła do góry, tylko po to, by ponownie nim rzucić. Reece obnażył kły i zaczął walczyć, wyciągając pazury. To nie była taka ładna walka, jak jedna z tych opracowanych choreograficznie, a którą można

~ 5 ~ było zobaczyć w filmie akcji. Bardziej wyglądała na taką, jakbyś oglądał parę pitbulli, które atakowały się na czyimś podwórku. - Zamierzasz tak tu stać? – zapytała gniewnie kobieta piorunując Rickiego wzrokiem. - Taki mam plan. - Ale widziałam cię z tym mniejszym już wcześniej – powiedziała nad całym tym warczeniem, burczeniem i ryczeniem. – Znasz go. - Ledwie. Jej oczy się zwęziły. - Jesteście braćmi, prawda? - Zgodnie ze słowami mojej mamy, ale wciąż chcę przeprowadzić testy DNA, żeby to potwierdzić. Starszy chłopiec próbował przecisnąć się obok kobiety i polecieć prosto do bójki, ale nastolatka złapała go za T-shirt i przytrzymała. - Zwariowałeś? – krzyknęła do brata. - Toni mi obiecała, że się z nim spotkam! - Obiecałam, że spróbuję – warknęła kobieta. Hę. Dziecko nazwało ją Toni. Nie Mama czy Mamusia. I wtedy to uderzyło w Rickiego... to nie były jej dzieci. Przynajmniej nie wszystkie. To byli jej bracia i siostry. Nastolatka chwyciła młodszego brata za kark, dodatkowe ciało, które miało każde dziecko psowatego drapieżnika, i które było lepszą obrożą niż jakiś skórzany pasek. - Toni nie pozwoli ci władować się w sam środek bójki drapieżników. - Ale… - Wciąż ci powtarzam, Kyle – przypomniała mu kobieta, – jesteśmy śmieciarzami. Poczekaj aż pojawią się sępy. A potem możesz podejść i być może zdobyć mały lunch. Gdy Ricky uniósł brew, kobieta tylko uśmiechnęła się kpiąco i lekko wzruszyła ramionami.

~ 6 ~ Decydując się nie zadawać zbyt wielu pytań, Ricky skupił się na swoim bracie i hybrydzie – która była cholernie utalentowanym hokeistą – a którą Reece miał na swoich plecach, podczas gdy duża niedźwiedzio-lwia dłoń była zaciśnięta na szyi wilka. Reece jednak dobrze walczył. Rozpaczliwie próbował zrzucić z siebie oszalałą hybrydę. Niestety, to nic nie pomagało. Po wyprowadzeniu kilku ciosów w twarz hybrydy, Reece spiorunował wzrokiem Rickiego. - Zamierzasz coś zrobić? – pisnął. - A nie kazałeś mi wczoraj trzymać się z dala od twoich spraw? – zapytał Ricky uśmiechając się. - Ty skur… - Hej – przerwał mu Ricky. – Tutaj są dzieci. Uważaj na to, co mówisz. Kobieta westchnęła. - Poważnie? – spytała. – To znaczy… poważnie? - Co? - Dostaje ten cały wycisk od faceta, któremu nagle wyrosły włosy. - To jego potężna grzywa. Ukazuje się tylko wtedy, gdy jest naprawdę wkurzony. - I nie przeszkadza ci to, że zasadniczo okłada twojego brata? Ricky zamyślił się nad tym, ale widocznie zbyt wiele czasu zabrała mu odpowiedź na to pytanie, ponieważ kobieta podała trzymanego w swoich ramionach chłopca nastolatce. - Wygląda na to, że znowu wszystkim muszę się zająć – warknęła na Rickiego zanim podeszła do dwóch walczących mężczyzn i krzyknęła ponad ryczeniem. – Przepraszam, panie… oh... – Spojrzała na starszego chłopca, Kyle’a. - Novikov – podsunął Kyle - Racja. Panie Novikov? Panie Novikov!

~ 7 ~ Hybryda się zatrzymała, jego ręka wciąż trzymała Reece'a za gardło, a masywne ciało wciąż przyciskało wilka do ziemi. Wolno popatrzył na szakala, a grzywa niemal przykrywała jego gniewne niebieskie oczy. - Cześć. – Przytknęła rękę do swojej piersi. – Nazywam się Antonella Jean-Louis Parker. W skrócie Toni. Toni z i na końcu, a nie y. W każdym razie, czy Ulrich Van Holtz wspomniał może, że zamierzam tu dzisiaj wstąpić. A to jest Kyle. – Pstryknęła palcami, a chłopiec szybko podszedł do jej boku. – Kyle tak naprawdę chciałby dostać twój autograf i chociaż przykro mi, że przerywam ci… okładanie wilka pięściami, to mam trochę napięty harmonogram. – Postukała w solidny, wodoodporny zegarek na swoim nadgarstku. – A więc, czy istnieje jakiś sposób, żeby to przyspieszyć? Może mógłbyś zaatakować tego wilka później? Kyle naprawdę by to docenił. Chłopiec się uśmiechnął. - No pewnie! Hybryda wpatrywała się w szakala kilka długich sekund zanim kiwnęła głową. - Harmonogramy, rozumiem. – A potem opuścił wzrok na Reece'a i ryknął w jego twarz. – Harmonogramy! Poznaj to pojęcie! Zwolnił swój chwyt na Reece'sie i wstał na swoje ogromne stopy. Zanim Novikov wstał, jego grzywa znacznie się zmniejszyła, co zostało zauważone przez szakala, a jej oczy trochę się zwęziły. Hybryda stanęła naprzeciw niej, teraz plecami do Reece'a. I wtedy kopnął go jak koń, posyłając brata Rickiego w powietrze, aż ten rąbnął mocno w jeden z wielu filarów będących w budynku. Ricky skulił się. Był pewien, że to musiało boleć. - Co chcesz, żebym podpisał? - Wyciągaj koszulkę, Kyle. – Chłopiec zdjął swój plecak, a potem szybko wygrzebał hokejową koszulkę i niezmywalny marker. Na podstawie kolorów koszulki, można było wywnioskować, że to kolory drużyny hokejowej zmiennych z Waszyngtonu. Drużyny, do której hybryda kiedyś należała. Zresztą ten facet należał do wielu drużyn, i do dnia dzisiejszego wielu jego kolegów z byłych drużyn, wciąż go nienawidziło. Chłopiec wręczył hybrydzie koszulkę i marker. Jak tylko Novikov się podpisał, zapytał chłopca. - A więc grasz w hokeja?

~ 8 ~ - Nie, sir. - Naprawdę? Jak to? - Ponieważ planuję użyć mojej błyskotliwości do czegoś prawdziwego i ważnego, a nie czegoś tak błahego jak sport. Kobieta się skuliła, jej głowa się opuściła, podczas gdy głowa Novikov'a podskoczyła do góry. - Że co proszę? - Bo widzisz, to co lubię, w tym, co robisz – wyjaśnił chłopiec, akcentując każde słowo ruchem rąk, z intensywnością w głosie, – to niekontrolowana wściekłość i przemoc. Mogę tego użyć w mojej pracy. I podczas gdy ty prawdopodobnie zostaniesz zapomniany wkrótce po tym, jak przejdziesz na emeryturę, co jest normalne u takich sportowych typów jak ty, którzy zazwyczaj najszczęśliwsze lata przeżyli w liceum – spojrzał na swoją nastoletnią siostrę, która odwzajemniła mu się pokazaniem jednego palca, – moje dziedzictwo będzie żyło przez wieki. Ludzie będą studiować moją pracę, kopiować ją. Moja praca zapoczątkuje nowy ruch sztuki, nową falę inwencji twórczej zrodzonej z krwi, przemocy i wściekłości. A ty... ty, Panie Novikov, będziesz moim Dawidem. - Dawidem? - Tak jak Dawid Michała Anioła. Ale moja sztuka będzie się nazywała Novikov Jean-Louisa Parkera, i to będzie najwspanialsze dzieło, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widział. A ty... ty, Panie Novikov, będziesz moją muzą. Hybryda zamrugała, aż w końcu zapytała o to, o czym również myślał Ricky. - Ile masz lat? - Jedenaście. Ale nie pozwalam mojemu wiekowi powstrzymywać mnie od mojej przyszłości. Tylko ci o słabym umyśle to robią. Novikov westchnął i oddał chłopcu podpisaną koszulkę. - Chciałbym móc powiedzieć, że mnie zdegustowałeś, ale rozumiem cię bardziej niż zdajesz sobie z tego sprawę, dzieciaku. Więc przyj do przodu i skop dupy. - Tak zrobię. Dziękuję! Kiwnął głową do chłopca, a potem do szakala.

~ 9 ~ - Ma'am – powiedział zanim skierował się z powrotem w stronę lodowiska. Ale wtedy dzieciak wykrzyknął. - A jest jakaś szansa, że będę mógł naszkicować cię nago? Novikov się zatrzymał, a całe jego ciało odrobinę zadrżało. Oczy kobiety otworzyły się szeroko na pytanie dziecka, jej ręka nakryła jego usta i przyciągnęła bliżej jej ciała, gdy Novikov obrócił się do nich. - On tylko żartował – odparła szybko zanim Novikov mógł zapytać. – Tylko żartował. Chłopiec walczył z szakalem, a jego stłumione słowa brzmiały jak, Nie, wcale nie! Ale szakal nie zwolnił nacisku, a jedynie się uśmiechnęła. - I dzięki za autograf. Novikov kiwnął głową, chrząknął i ruszył ponownie na lodowisko, a duże drzwi trzasnęły za nim. Wtedy to uwolniła chłopca i używając ręki, w której już nie miała najmłodszego brata, okręciła Kyle’a twarzą do siebie. - Czyś ty zwariował? - To było tylko pytanie. Powinien czuć się uprzywilejowany. Największy artysta, jaki kiedykolwiek będzie znany, uznał budowę jego ciała za godną mojej bezcennej uwagi. Powinien się kłaniać do mych stóp za taki zaszczyt. Kobieta wpatrywała się w niego przez kilka sekund zanim oświadczyła. - Jesteś idiotą. I jeśli kiedykolwiek zrobisz to jeszcze raz, albo dowiem się od kogoś innego, że znowu to zrobiłeś, będę kopać się w dupę przez całą drogę stąd aż do Waszyngtonu. - Tak, ale… - Rozumiesz mnie? - W gruncie rzeczy, ja nie… Złapała chłopca za jego kark i szarpnęła go w górę jedną ręką. Zawisł dobry metr nad ziemią, a jego spojrzenie zwarło się ze wzrokiem kobiety.

~ 10 ~ - Rozumiesz, Kyle? – zapytała jeszcze raz. - Tak, ma’am. - To dobrze. Opuściła go i wcisnęła podpisaną koszulę z powrotem w jego ręce, jak tylko wylądował na twardym podłożu. Nastolatka westchnęła. - Teraz możemy już iść? - Najpierw musimy jeszcze zobaczyć się z Rickiem. Proszę. Weź Dennisa. Szakal podał najmłodszego chłopca zanim odwróciła się, by spojrzeć na Rickiego. Oddał jej spojrzenie. Uśmiechnął się. Po kilku chwilach, zapytała. - Oddasz mi ją wreszcie? I wtedy Ricky zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma małe szczenię, które usunął z drogi wściekłego Novikov'a. - Oh. Przepraszam. – Ricky podał jej szczenię. Zasnęła z głową na jego ramieniu, z piąstką wepchniętą do ust. Jęknęła cicho, gdy ją sobie przekazywali, ale ponownie usnęła, jak tylko znalazła się w ramionach kobiety. - Dziękuję – powiedziała kobieta i posłała mu mały uśmiech. To był uśmiech, który zrobił to, bardziej niż uprzejmość. - Wiesz co – zaczął Ricky, – jeśli nie jesteś zajęta dziś wieczorem… Wskazując Rickego komórką, nastolatek zapytał. - Jesteś naszym tatą? Zdegustowany, Ricky stwierdził do szakala. - Kobieto, musi być łatwiejszy sposób na pozbycie się faceta. - Możliwe, ale odkryłam, że nie ma szybszego. – Mrugnęła do niego, a potem ruchem brody wskazała na coś za nim. – A ty może zechcesz sprawdzić, co z twoim bratem - on wciąż krwawi.

~ 11 ~ - Tak. Myślę, że Novikov przeciął tętnicę... ponownie. Zatrzymała się, spoglądając na niego. Ale potem z lekkim, ni to prychnięciem, ni śmiechem, odeszła bez słowa. Tłumaczenie: panda68

~ 12 ~ Rozdział 2 Antonella Toni Jean-Louis Parker wepchnęła swojego jedenastoletniego brata do biura używając do tego swojej stopy. To tak naprawdę nie był kopniak. Raczej jak popchnięcie. Trzymając swoją trzyletnią siostrę, Zię, na biodrze, weszła za Kyle'em do środka, podczas gdy jej piętnastoletnia siostra Oriana ciągnęła ich pięcioletniego brata, Dennisa, jednocześnie śmiejąc się histerycznie. - Przestań aprobować niestosowne zachowanie Kyle'a – nakazała siostrze Toni. Oboje spojrzeli na siebie, a potem razem zaczęli się śmiać. - Jesteś takim dziwakiem! – powiedziała Oriana do Kyle’a. – Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy spokrewnieni. - Nie rozumiem, w czym problem – poskarżył się Kyle, opadając na jedno z biurowych krzeseł. – To była tylko prośba o naszkicowanie go nago. - Prośba, która nigdy nie powinna wyjść z ust takiego jedenastoletniego nic. I lepiej, żeby ponownie z ciebie nie wyszła. Kyle westchnął dramatycznie, jak lubił to robić, i przypomniał Toni, jeszcze raz, Jestem artystą, Antonello. I to, co zawsze denerwowało Toni w rozmowach z Kyle'em, to jego ton. Odkąd skończył cztery lata, zawsze brzmiał jak pięćdziesięcioletni snob, wyjaśniający różnice między bogatymi i biednymi ulicznemu handlarzowi. Dużo ludzi zastanawiało się, jak taki młody chłopiec może brzmieć tak dojrzale i być tak inteligentnie niegrzecznym. Często przypuszczali, że po prostu naśladuje swoich rodziców. Ale prawda była taka, że… rozwinął ten ton sam z siebie. Tak, jak jego zdolności, jako rzeźbiarza, tak jego niegrzeczna, protekcjonalna postawa wydawała się być daną mu od Boga. - Nie mam czasu na te śmieszne zasady, które tacy przeciętni ludzie jak ty, zachowują w sprawach, o co możesz, a o co nie możesz pytać. - I jak wiele niegrzeczności jest w tych kilku słowach – zauważyła Toni.

~ 13 ~ - To nie moja wina, że nie rozumiesz mojego świata. - Nie rozumiem? Czyżby Kyle żartował? Antonella Jean-Louis Parker nie rozumiała artystycznych umysłów? Błyskotliwych umysłów? Całe życie Toni kręciło się wkoło zrozumienia błyskotliwych umysłów. I nie z powodu jakiegoś doktorskiego papieru, który pisała, czy ważnego artykułu do Scientific American. Toni musiała zrozumieć błyskotliwe umysły, ponieważ to było jej życie. To było jej życie przez więcej lat niż zdoła policzyć. Ponieważ to była jej rodzina. Nie tylko ta czwórka dzieci. Toni miała jeszcze sześcioro innego rodzeństwa, wszystkich razem dziesięć. Jej rodzice wciąż się rozmnażali. Jak króliki. Albo, tak naprawdę, jak szakale, którymi byli. Ponieważ szakale łączyły się w pary na całe życie i nie byli niepokojeni przez sprawy sfory, parzyli się kiedy tylko chcieli. I rodzice Toni właśnie to robili, a ich ostatnim potomstwem była Zia i jej siostra bliźniaczka, obie urodzone, gdy ich matka miała już prawie pięćdziesiątkę. I pomimo że ich ojciec, Paul Parker, był, jak to sugestywnie określił Kyle, przeciętny, ich matka, Jackie, taka nie była. Tak naprawdę, Jacqueline Jean-Louis była znaną na świecie skrzypaczką. Występowała na jednych z największych scen świata, przy całkowicie wyprzedanej widowni, występowała przed członkami rodziny królewskiej i miała kilka topowych nagrań na CD i DVD, ukazujących światu jej umiejętności. Jackie nie tylko była wspaniałą skrzypaczką, była także cudownym dzieckiem. Dzieckiem tak utalentowanym, już od najmłodszych lat, że była uważana za błyskotliwą. Więc posiadanie jednego wyjątkowego talentu w rodzinie było zdumiewające. Większość rodzin nigdy, nieważne jak długi był ich rodowód, nie posiadało takiego talentu. A jednak... rodzice Toni jakoś zdołali stworzyć dziesięć wyjątkowych talentów wśród swoich jedenastu dzieci. Dziesięciu. W jednej rodzinie. Co prawda, w rodzinie zmiennych szakali; ale zmienni nie różnili się zbytnio od pełnych ludzi, gdy chodziło o to, jak wiele talentów normalnie występowało w jednej rodzinie. Chodziło jednak o to w tych wyjątkowych talentach, że oni po prostu nie byli błyskotliwi. Na świecie było trochę bystrzaków, super bystrych, nawet geniuszy. To, co wyróżniało talenty spośród innych, to było ich zaangażowanie. Umiejętności jej matki w grze na skrzypcach nic by nie znaczyły, gdyby nie spędzała kilku godzin każdego dnia, odkąd skończyła trzy lata, ćwicząc na tym instrumencie. Genetyka jej

~ 14 ~ siostry, Oriany, nic by nie znaczyła, gdyby rutynowo nie uczęszczała na lekcje baletu każdego ranka i wieczoru, sześć dni w tygodniu, jednocześnie ćwicząc sama z siebie, siedem dni tygodniowo. Wszystkie te prawdziwe wyjątkowe talenty miały w sobie szaleństwo. Boże, szaleństwo. Toni mogła sobie wyobrazić, jak niektórzy ludzie aż stawali się chorzy na całe to rodzinne wsparcie, jakie było potrzebne, by poprowadzić jeden talent tam, gdzie chcieli. Ale Toni? No cóż, Toni musiała dać sobie radę z dziesięcioma. Teraz, tak naprawdę, bliźnięta Zia i Zoe nie miały jeszcze tego szaleństwa. Jednak na tym etapie miały już wrodzone zdolności. Ale mały Denny, który nie chciał zejść z jej kolan dla Zii, pomimo swoich pięciu lat już odnalazł swoje szaleństwo. Pracował całymi godzinami przed przedszkolem i godzinami potem nad swoimi obrazami. Obrazami, które przypominały rzeczywiste fotografie, tak były skrupulatnie dokładne. Kyle, oczywiście, nie nazywał tego sztuką. Zamiast tego mówił, Denny jest wciąż na etapie odkrywania, gdzie wszystko kopiuje. Pomimo tego, jestem przekonany, że jak tylko wyjdzie z tego etapu, za rok lub dwa… będzie miał dość potencjału. Dla Kyle'a to było jak nazwanie swojego brata, Leonardem da Vinci. Oczywiście proszenie pięciolatka o szybkie przejście przez jego etap odkrywania nie wydawało się dziwne dla dzieci Jean-Louis Parker. A gdybyś chciał się z nimi trzymać, musiałeś wziąć zarówno szaleństwo, jak i talent. Tragicznie, Toni, jako najstarsza, nie miała żadnego. Niejednokrotnie, mówiła do swojej matki. - Ja tak naprawdę nie jestem twoim dzieckiem, prawda? Przyznaj to. Na co jej matka zawsze odpowiadała, Masz moje oczy. - To może Tata nie jest… - Masz jego nos, jego stopy i kręcone włosy jego matki. Po prostu pogódź się z tym, dziecko. Jesteś Jean-Louis Parker, czy tego chcesz, czy nie. Więc Toni w końcu pogodziła się z tym, że jest jedynym przeciętniakiem wśród rodzinnych talentów. Ale byli również szakalami i starsze rodzeństwo często pomagało ich rodzicom w wychowaniu tych najmłodszych. Prawdą było też to, że większość rodzeństwa w wieku Toni, miało założone już swoje własne rodziny. I mieli własne szczenięta. Ale ponieważ jej matka wciąż rodziła, aż do bliźniąt – kiedy to w końcu pojawił się cud w postaci menopauzy – a reszta dzieci skupiła się na swoich własnych karierach – Toni po prostu nie czuła potrzeby pójścia na swój własny rozrachunek. Rodzina ją potrzebowała. Jako jedyna bez jakiejkolwiek prawdziwej

~ 15 ~ umiejętności, była też jedyną, który mogła znieść ich wszystkich w tym samym czasie. Nie miała żadnego innego celu, oprócz upewnienia się, że cała reszta osiągnie swój potencjał – i osiemnaście lat – bez pójścia do więzienia. Więc Toni znosiła snobizm Kyle'a, nieobliczalność Oriany, problematyczną agorafobię Cherise, wyniszczające ataki paniki Freddiego, problemy z podpalaniem rzeczy i jego złodziejstwem… i tak dalej i dalej. Całe jej rodzeństwo miało jakieś problemy i Toni wzięła na siebie utrzymanie ich, jako rozsądnych ludzi, jak tylko to możliwie. Ale nie było łatwo. Chociaż jej rodzeństwo nigdy nie zniżyłoby się do sprzątnięcia swojej konkurencji – ponieważ uważali, że nie było nikogo lepszego od nich, kto stanowiłby realne zagrożenie – to jednak Toni martwiła się, że któreś z nich może sprzątnąć kogoś, kto stanie im na drodze. Kogoś, kto ich powstrzyma. Kiedyś, jakiś dzieciak myślał, że będzie zabawnie, gdy poda dziewięcioletniemu Troy’owi, matematykowi, zły czas rozpoczęcia ważnego konkursu matematycznego. Myślał, że będzie jeszcze zabawniej, kiedy histerycznie płaczący Troy wytropił go następnego dnia, by się z skonfrontować. No pewnie. Płacz... naprawdę zabawne. Tyle, że Troy nie płakał ze smutku, czy z powodu zranienia przez czyny dzieciaka. On płakał z frustracji. Kilku w rodzinie Toni, wiedziało jak uporać się z emocjami w normalny, racjonalny sposób. Więc, te łzy nie były już zabawne, kiedy Troy przygwoździł tego dzieciaka do ziemi swoim plecakiem, napakowanym do granic możliwości, wszystkimi jego książkami od matematyki w twardej oprawie. Co gorsze było dla Toni, ponieważ Troy był ważnym talentem, to, że ledwie dostał karę. Nawet zalecenie pójścia na terapię, prawdopodobnie dlatego, że w tym czasie, zajmował się jakimś ważnym równaniem, który jego szkoła chciała, by rozwiązał, tak żeby mogli pochwalić się tym w mediach, więc nie chcieli, by jakieś spotkania terapeutyczne zakłócały jego napięty harmonogram. Więc upewnienie się, że zrozumiał, iż bicie kogoś z frustracji nie jest dobrą opcją, zostało scedowane na Toni. I ta odpowiedzialność była czymś, co brała bardzo poważnie, gdy chodził o jej rodzeństwo. Ktoś musiał. Bóg tylko wiedział, że gdyby nie brała tego poważnie, Kyle spacerowałby po ulicach i pytał przypadkowych nieznajomych, czy nie pozowaliby mu nago do szkiców. - Nie widzę żadnego problemu, Toni. I co z tego, że zapytałem Novikova… - Zamknij się, Kyle. - Tak, ale… - Zamknij. Się.

~ 16 ~ - Tu chodzi o moją sztukę! – złościł się Kyle. – Nie rozumiesz, że… Toni, nie chcąc znowu słyszeć tej szczególnej przemowy – Kyle wygłosił już mnóstwo przemówień, jak na tak młody wiek – sięgnęła za kark Kyle'a, ale wgramolił się za Orianę i usiadł na siedzeniu po przeciwnej stronie. - Odpuszczę to – szybko obiecał. – Odpuszczę. Wypuszczając oddech, Toni skupiła się na recepcjonistce, zmiennej rysia. - Mogłabyś dać znać panu Van Holtzowi, że Jean-Louis Parkerowie są tutaj? - Jesteście umówieni? – zapytał kot, nawet nie odwracając wzroku od ekranu komputera, żeby nawiązać kontakt wzrokowy. - Tak. Pamiętasz? Byłam tutaj jakieś dwadzieścia minut temu? I prowadziłam z tobą tę samą rozmowę? Ryś popatrzył na nią, wzruszając ramionami. - I? Powstrzymując się od rozdrażnionego skowytu, Toni warknęła. - Tak, jak powiedziałam, jesteśmy umówieni. - A nazwisko? To dlatego nie cierpiała mniejszych kotów. Lwy i tygrysy mogły być denerwujące, ale nie tak, jak te mniejsze. - Antonella Jean-Louis Parker. - Nie mogłaś już mieć krótszego? - Tylko moja pięść – wypaliła w odpowiedzi. Wtedy to Oriana opuściła swój telefon i dodała. - Dziewczyno, sprowadź tu Ulricha zanim moja siostra potnie ci twarz. Ryś westchnął i chwycił słuchawkę, żeby zadzwonić do wilka, z którym chcieli się zobaczyć. Oriana ponownie skupiła się na telefonie, ale przedtem powiedziała do Toni. - Ten wilk był słodki. Toni zamrugała, zdezorientowana.

~ 17 ~ - Jaki wilk? Ulrich? Przewracając oczami, Oriana odparła. - Nie. Ten, z którym rozmawialiśmy przy lodowisku. Ten w bejsbolówce. - Oh. On. Tak. Był słodki. – Ale był wilkiem. Nie chodziło o to, że wilki były czymś szczególnym, czy niezwykłym. Ich matka była najlepszą przyjaciółką z podobnym talentem, Ireną Conridge Van Holtz. Błyskotliwym naukowcem i pełnym człowiekiem, a oprócz tego ciotka Irene była sparowana z Nilesem Van Holtzem. Samcem Alfa Watahy Van Holtz. A ponieważ Jean-Louis Parkerowie byli tak blisko rodziny, jak była Irene, to znaczyło, że spędzali dużo czasu z wilkami. Dużo czasu. Co Toni bynajmniej nie przeszkadzało. Wuj Van i jego wataha byli zabawni, a większość z nich, wywodząca się w prostej linii z rodu Van Holtzów, było zdumiewającymi kucharzami, co oznaczało, że Jean-Louis Parkerowie zawsze dobrze jedli. Ale wprowadzenie większej ilości wilków w jej egzystencję, nie był czymś, co Toni uważała, jako niezbędne, na tym etapie jej życia. - Wysoki – ciągnęła Oriana. – Z ładnymi ramionami. Był nienaturalnie szeroki, jak na gust Toni. Tak szerokie ramiona z tak wąskimi biodrami nie wydawały się być właściwe. - Miły uśmiech. Wszystkie te zęby. Olśniewająco białe zęby, które wciąż pokazywał, kiedy ciągle się do niej uśmiechał. Osobiście, uważała jego uśmiech za dziwnie groźny. Tak, jakby każda osoba, którą spotykał, była potencjalnym posiłkiem. Chociaż, pomimo tego, że Toni nie była zbyt podatna na większość mężczyzn, to jednak nie była ślepa. Był przystojnym wilkiem, ale nie tak jak wilki Van Holtz, które zawsze przypominały jej europejskich modeli z rozkładówek. Był zbyt duży. Zbyt szeroki. Zbyt… Amerykański. Wszystkie te mięśnie i ciemno brązowe włosy, które sięgały jego masywnych ramion. Bursztynowe oczy i płaski, szeroki nos niewiele pomagały, by nieustanny uśmieszek na jego twarzy był trochę mniej denerwujący. - Do tego – kontynuowała Oriana – wydawał się nie mieć nic przeciwko twojemu przeciętnemu wyglądowi i niekontrolowanej grzywy twoich włosów. Powoli Toni spojrzała na swoją siostrę. - Dzięki, Oriana.

~ 18 ~ Jej siostra uśmiechnęła się nie podnosząc głowy znad telefonu. - Ależ nie ma, za co. Toni poważnie rozważała wyszarpnięcie tego telefonu z ręki Oriany, bo widocznie nie poznała jeszcze znaczenia sarkazm, ale, zanim mogła to zrobić, do holu wszedł Ric Van Holtz. - Cześć wszystkim. Przepraszam, ale naprawdę nie mogłem spotkać się z wami wcześniej. Byłem na nieplanowanym spotkaniu z inwestorami. - Nie ma sprawy – zapewniła go Toni, przekazując mu Zię, jak tylko wyciągnął swoje ramiona. Ric uwielbiał dzieciaki, bez względu na to, jakiej były rasy czy gatunku, a już szczególnie uwielbiał szczenięta Jean-Louis Parkerów. - Jak poszło na lodowisku? – zapytał Ric, delikatnie głaszcząc wolną ręką włosy Zii, kiedy oparła głowę o jego ramię. - Świetnie. - Oprócz bójki – wymamrotała Oriana. Nozdrza Rica się rozszerzyły. To był raczej wąski nos, ale mógł rozszerzyć się całkiem dramatycznie, kiedy był wystarczająco zły. - Novikov zrobił wam jakąś krzywdę? Powinienem go zabić? - To wydaje się być zbyt ekstremalne. – Toni posłała ostrzegawcze spojrzenie swojej siostrze, ale ponieważ uwaga bachora skupiona była na telefonie, nie miała gwarancji, że coś zobaczyła. – Pan Novikov był po prostu świetny. - Nie bił się z nami – wyjaśnił Kyle. - Oh. – Ric szybko się uspokoił. – Prawdopodobnie to z Reecem Reedem się bił, a ponieważ jest środek dnia, to Reece wydaje się być jedynym, który wciąż walczy z tym idiotą. - Novikov podpisał mi koszulkę, właśnie tak jak powiedziałeś. – Kyle podniósł koszulkę, żeby Ric mógł zobaczyć. - To dobrze. Cieszę się, że zrobił tak, jak mu kazałem. - Tak – wtrąciła się Oriana – szło świetnie, dopóki Kyle nie zapytał go, czy może zobaczyć go nagiego.

~ 19 ~ Ric na chwilę zamknął oczy. - Znowu, Kyle? Znowu? Przerażona, Toni wykrzyknęła. - Oh, mój Boże, Kyle! Pytałeś Rica… - Nie będą mnie powstrzymać żadne społeczne obyczaje! - To nie społecznymi obyczajami się martwimy, Kyle – wyjaśnił życzliwie Ric. – To społeczne dziwactwa. - Więc twierdzisz, że Bo Novikov jest… - Nie – powiedział Ric szybko i stanowczo. – Nie to miałem na myśli. I pomimo tego, że możesz być bezpieczny z Novikovem albo ze mną, to nie znaczy, że reszta świata też taka jest. Musisz być ostrożny. Kyle wskazał na Toni. - I po to mam ją. Żeby chroniła mnie od społecznych szaleństw. - Naprawdę? Czy do tego zostałam zredukowana? – zapytała Toni. – Bycia twoim ochroniarzem? To jest moje życie? To ma być moje życie? - Nie martwiłbym się o to, że zatrzymasz tę pracę na tak długo – powiedziała do niej Oriana. - Dlaczego? - Bo jak dobra była byś w chronieniu go z tymi swoimi patykowatymi nogami? Toni spojrzała na swoje nogi, a potem szybko zdała sobie sprawę, że została wkręcona w następną śmieszną rozmowę. Ponownie. - Wiesz co – powiedziała Toni, wstając na swoje patykowate nogi. – Chociaż jest to bardzo fascynujące, to jednak musimy iść. Musimy zdążyć na ten lot. Ric zamrugał. - Zdążyć na lot? - Tak. Nie ma nic gorszego, niż próba załadowania całej grupy na ten sam lot, jeśli przegapimy pierwotny. Lecimy zwykłymi liniami. – Toni rezerwowała loty, które adresowane były do w pełni ludzi.

~ 20 ~ Gdy Toni spojrzała na Rica, zobaczyła, że patrzy na nią z mieszaniną humoru i współczucia. - Nie rozmawiałaś ze swoją matką, prawda? – zapytał. Toni natychmiast zaczęła pocierać swoje czoło. - Nie. Dlaczego? - Sądzę, że nastąpiła zmiana planów. - Nie – odparła Toni, potrząsając głową. – Nie. Tylko nie zmiana planów. Żadnych stukniętych pomysłów na ostatnią chwilę. Nie. – W tym była nieugięta. Nie! Toni wyciągnęła komórkę z tylnej kieszeni swoich dżinsów i szybko zerknęła. Nie miała żadnych nieodebranych połączeń. Od nikogo. Rodzice by przecież napisali, prawda? Zadzwonili? Czy coś? Chyba że... Toni powoli obejrzała się na Orianę. Młodsza kobieta opuściła swoją komórkę i posłała jej jeden ze swoich denerwujących uśmieszków. - Oh. Prawda – powiedziała ostrożnie. – Zapomniałam, że dostałam wiadomość dla ciebie od Mamy. - Naprawdę? Zapomniałaś? - Tylko nie rób z tego wielkiej sprawy – ostrzegła siostra znudzonym tonem. – Wiesz, jaka jest Mama. - Mama w tej chwili nie jest przedmiotem tej rozmowy. - Posłuchaj, to nie jest moje zadanie, by przekazywać wiadomości w tę i z powrotem między tobą, a naszą matką. - Jeśli to prawda, w takim razie myślę, że nie będziesz tego potrzebowała. Toni wyrwała telefon z ręki Oriany i rzuciła nim przez korytarz prosto o ścianę. Miała wielką satysfakcję z dźwięku, jakby coś w urządzeniu roztrzaskało się od uderzenia. - A teraz aportuj go, suko! – krzyknęła Toni na siostrę.

~ 21 ~ - Jesteś takim śmiesznym dzieciakiem! – odkrzyknęła Oriana. - A ty jesteś rozpieszczoną cipą! Ric szybko wszedł między nie, stając twarzą do Toni. - Mój samochód może zawieźć cię do twojej matki. Dysząc, z kłami zagłębionymi w dolnej wardze, które wyrosły z jej dziąseł, Toni kiwnęła głową. - Świetnie. - Wspaniale. Wspaniale. – Obrócił się i chwycił ramię Oriany, a Zia nadal spała na jego ramieniu. Bójki między jej rodzeństwem nigdy tak naprawdę nie obchodziły ani jej, ani jej bliźniaczki. – Chodźmy zebrać to, co zostało z twojego telefonu, a potem wezwę mojego kierowcę. Poprowadził Orianę korytarzem, dając Toni kilka sekund na uspokojenie. - Wow – wymamrotał ryś zza swojego biurka. – Twoja siostra ma rację. Twoje nogi są naprawdę chude. Toni przez chwilkę pomyślała o zgarnięciu wszystkich rzeczy z jego biurka, ale to było coś, czego nie zrobiłaby nikomu, kto nie był jednym z jej rodzeństwa. Ale też to była zaleta bycia jedną z klanu Jean-Louis Parker... bo czasami w ogóle nic nie musiałeś robić, ponieważ twoje rodzeństwo już się tym zajęło za ciebie. - To musi być ciężkie – zadumał się Kyle do rysia. – Być jednym z nadrzędnych kotów. Szanowanym i uwielbianym w historii sięgającej nawet starożytnych Egipcjan. A potem tu siedzieć. Przy biurku. Jak zwykły truteń. Przyjmując rozkazy od prostych psowatych i niedźwiedzi. Czy twoi przodkowie nie wzywają cię ze wspaniałej przeszłości, sycząc swoje rozczarowanie dla ciebie? Czy nie krzyczą w rozpaczy na to, gdzie skończyłeś, pomimo takiego wyniosłego rodowodu? Albo czy twoja nienawiść nie wypływa z kociego nieszczęścia, że zawsze jesteś sam? Czając się, pragnąc dla siebie partnera, sfory, czy dumy, o których mógłbyś powiedzieć moje? Ale wszystko, co masz, to ty… i twoja patetyczna praca, jako truteń? Czy to nie łamie twojego kociego serca, że jesteś taki… przeciętny? Taki pospolity? Taki... ludzki? Toni skuliła się, co pomogło jej się nie roześmiać. I pomimo tego, że zwykle powstrzymywała brata przed jedną z jego tyrad, niszczącą czyjeś ego, na długo wcześniej niż doszedł do części taki ludzki, tym razem,

~ 22 ~ z tym szczególnym rysiem… po prostu nie mogła. Bo wszystko, co mogła zrobić, to wyciągnąć stąd swojego małego braciszka zanim będzie świadkiem, jak dorosły samiec rysia zacznie cicho szlochać w swoją kawę ze Starbucks i kanapkę z sałatką jajeczną, jaką miał na lunch. Ponieważ na to właśnie się zanosiło. Jej brat może miał ręce prawdziwego artysty, ale jego mózg... jego mózg był podobny do umysłu sadystycznego psychiatry, który chciał sprawdzić, czy może zmusić swoich pacjentów do wyłupienia swoich własnych oczu podczas spotkań terapeutycznych. Podnosząc Denniego w swoich ramionach, Toni złapała rękę Kyle'a i wyciągnęła go z biura. Poczekała na swoją siostrę i Rica na końcu korytarza. - Będziesz na mnie krzyczeć? – zapytał Kyle, jak tylko wyszli z biura, a pociąganie nosem przez rysia było rzeczą, którą słyszeli tylko dzięki swoim wrażliwym uszom szakala. Uśmiechnęła się do brata. Pewnie. Byli typowi szakalami o czarnym grzbiecie, co znaczyło, że walczą między sobą, jak tylko opanuje ich taki nastrój, ale byli także rodziną. I zadzierałeś z rodziną szakali na swoje własne ryzyko. - Nie, braciszku. – Puściła do niego oko. – Nie tym razem. Tłumaczenie: panda68

~ 23 ~ Rozdział 3 Brat Rickiego, Rory Lee, usiadł za swoim dużym biurkiem i spoglądał to na Rickiego, to na Reece'a. - On jest dla mnie nieprzydatny – oświadczył Rory. – Nieprzydatny! Nie mogę wysłać go do tej roboty dziś wieczorem. Ricky Lee wiedział, jak tylko zobaczył rany Reece'a, że skończy się taką rozmową z ich najstarszym bratem, Rorym. To było coś, czego można było się spodziewać. Rory Lee Reed był najstarszy i najbardziej spięty z ich trójki, ale Rory zawsze czuł, że to jego rolą było się nimi zaopiekować – nawet wtedy, gdy tego nie potrzebowali. A teraz, tak naprawdę, ktoś mógł stwierdzić, że Reece Reed zawsze będzie potrzebował kogoś do opieki nad nim, ponieważ wydawał się głupio wpadać w śmiertelne sytuacje. Ale prawda była taka, że ich najmłodszy brat dokładnie wiedział, co robi, i cieszył się każdą tego minutą. A Rory lubił czuć się wykorzystywanym. A co cieszyło Rickiego? No cóż, jeśli to odwrócimy, Ricky lubił patrzeć na Rorego, jak ten się wkurzał, kiedy Reece z własnej woli pakował się w głupie sytuacje, by ktoś skopał mu dupę. To go cieszyło. Tak jak wyścigi NASCAR i dobre amerykańskie piwo. Reece coś powiedział i Rory spojrzał na Rickiego. - Co on powiedział? - Nie zrozumiałeś tego? - Z tą zadrutowaną szczęką i gardłem wciąż leczącym się po tym, jak zadraśnięto mu tętnicę? Nie. - A ja tak. - Ricky – warknął jego brat – drażnisz mnie. - Reece powiedział, że świetnie wykona tę robotę.

~ 24 ~ - Jak? Jego szczęka jest zadrutowana na amen! Ponieważ ty nie trzymałeś go z dala od kłopotów, tak jak ci mówiłem! - Nie jestem od tego, żeby trzymać mojego brata… - Zamknij się! – Rory położył łokcie na biurku i wsunął ręce pod bejsbolówkę i we włosy. Podrapał się po głowie jednocześnie wydając warczące odgłosy. Biedak. Wziął to wszystko tak poważnie. W każdym razie, te nieistotne szczegóły. Ricky i Reece brali poważnie tylko swoje sprawy. Dbali o swoich klientów, upewniając się, że byli tak bezpieczni, jak to tylko możliwie. Ale to przecież była ich praca. Specjaliści od ochrony. Przynajmniej tak mówiły ich firmowe wizytówki. Szczerze mówiąc, bracia Reed nie mogli wybrać bardziej pasującej do ich natury pracy. Kiedy ich kumpel z watahy, Bobby Ray Smith, został zwolniony z Marynarki, on i jego najlepszy przyjaciel, Mace Llewellyn, rozkręcili agencję ochrony. Ich starsi kumple z Tennessee i rodzina nie byli z tego pomysłu zbyt zadowoleni, ale Ricky, Rory i Reece czując, że jest trochę zbyt tłoczno w Smithtown, w Tennessee, przyjęli ofertę Bobbiego Ray, by zacząć wszystko od nowa w Nowym Jorku. To była dobra decyzja dla nich wszystkich. Llewellyn Security miało się naprawdę dobrze, ich biznes rozwijał się z każdym dniem. Chociaż większość z ich klientów była zmiennymi, to z radością brali także zlecenia od w pełni ludzi. Cholera, pieniądze były pieniędzmi. A im więcej pieniędzy zarobili od w pełni ludzi i bogatych zmiennych, tym więcej mogli pomagać tym zmiennym, którzy nie mieli pieniędzy, by zapłacić, ale rozpaczliwie potrzebowali ich pomocy. Jedyną rzeczą, jaką Ricky naprawdę kochał w swoim rodzaju, bez względu na rasę czy gatunek, była ich chęć chronienia siebie nawzajem. Pewnie, lwy mogły walczyć z wilkami, dzikie psy z hienami, a niedźwiedzie mogły trzepać wszystkich wkoło, ale kiedy ich rodzaj stawał przed realnym zagrożeniem z zewnętrznego świata, od w pełni ludzi czy ich rządów, wszyscy działali razem. To było zrozumiałe, że wszystkie sporne kwestie między watahami, Dumami, czy Klanami były odkładane na bok, by zmienni na całym świecie mogli przeżyć. Podczas, gdy tak duże organizacje, jak Grupa czy KZS, prowadzone przez zmiennych, zajmowały się rozwiązywaniem sytuacji na dużą skalę, które mogły dotyczyć jednego lub więcej rządów, to takie małe firmy, jak ich, zajmowały się indywidualnymi przypadkami. Ponieważ im mniej w pełni ludzi widziało dowody istnienia zmiennych, tym mniej ci w pełni ludzie ginęli w tragicznych wypadkach.

~ 25 ~ Mace Llewellyn przeszedł obok biura Rorego. Spoglądał w dół na jakieś papiery i ledwie zerkając na nich, mruknął Hej, zanim odszedł. I to byłoby bez znaczenia, gdyby Reece nie zabulgotał powitania w rewanżu do niego. Mace cofnął się parę kroków i powoli zajrzał do biura, aż jego oczy nie spoczęły na Reece’ie. - Co się stało z jego twarzą? – zapytał. - Zadrutowane szczęki – odparł Ricky nie owijając w bawełnę. - Dlaczego jego szczęka jest zadrutowana? - Bił się z Novikovem. Zamykając oczy i wypuszczając mocne westchnienie, samiec lwa oświadczył. - Ile jeszcze razy mamy ci powtarzać, żebyś nie bił się z Novikovem przed dużą robotą? Reece coś zabulgotał, a Ricky przetłumaczył. - To nie on zaczął. - Nie obchodzi mnie to! – ryknął lew. Ricky spojrzał na Reece'a. - To go nie obchodzi. - A coś złego stało się z jego uszami? – zapytał Llewellyn. – Czyżby Novikov uderzył go w głowę tyle razy, że już nie rozumie angielskiego? - Po prostu staram się być pomocny. - Nie. Próbujesz mnie wkurzyć. Może trochę... Llewellyn wycelował w Roriego. - Załatw to, Reed. Załatw. To. Jak tylko lew wypadł na zewnątrz, Rory spiorunował wzrokiem swoich dwóch młodszych braci.