domcia242a

  • Dokumenty1 801
  • Odsłony3 290 216
  • Obserwuję1 922
  • Rozmiar dokumentów3.2 GB
  • Ilość pobrań1 958 581

Ward J. R. - Tom 11 - Sidla Namietnosci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

domcia242a
EBooki przeczytane polecane

Ward J. R. - Tom 11 - Sidla Namietnosci.pdf

domcia242a EBooki przeczytane polecane SeriaBractwo Czarnego Sztyletu
Użytkownik domcia242a wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 375 stron)

Glosariusz Ahstrux nohtrum - osobisty ochroniarz z uprawnieniami zabójcy. Funkcja z królewskiego nadania. Bractwo Czarnego Sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona rasy wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy zazwyczaj nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie, a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów, takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej niż jedną partnerkę. Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień mają cerbherzy eremithek. Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. To niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Dhunhd - piekło. Ehros - wybranka wyszkolona w sztuce miłosnej. Eremithka - status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykłe najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. Frathyr - zwrot używany pomiędzy mężczyznami na znak wzajemnej miłości i szacunku. W swobodnym tłumaczeniu: drogi przyjaciel. Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta. Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów.

Krwiczka- wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lhingamonh - mityczny potwór wsławiony niespożytym apetytem seksualnym. Współcześnie: hojnie wyposażony przez naturę jebaka. Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Łyż - narzędzie tortur służące do wydłubywania oczu. Mamanh - spieszczenie słowa: matka. Nalla - najdroższa, ukochana. Rodzaj męski: nallum. Normałsi - symphackie określenie wampirów niebędących symphatami. Nówka - dziewica. Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Pre-trans - młody wampir w okresie bezpośrednio poprzedzającym przemianę. Princeps - bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Provodhyr - wpływowy osobnik piastujący wysokie stanowisko. Przedświtek - trzeci posiłek wampirów, odpowiednik kolacji w świecie ludzkim. Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka.

Pyknąć - unicestwić nieumarłego przez przebicie mu piersi; anihilacji towarzyszy charakterystyczne pyknięcie połączone z rozbłyskiem. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Qhrih (St. Jęz.) - runa honorowej śmierci. Reduktor-członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha - rytualna rywalizacja samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado-maso przez osobnika podległego wobec osobnika dominującego. Sroghi - określenie odnoszące się do sprawności męskiego członka. W tłumaczeniu dosłownym: podziwu godny, zasługujący na szlachetną samicę. Symphaci - odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: moja miła; mój miły. Wampir - przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwale. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wieczerza - pierwszy posiłek wampirów, odpowiednik śniadania w świecie ludzkim.

Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zghubny brah - młodszy bliźniak, nosiciel klątwy. Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu; fatamorgana. Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Prolog STARY KRAJ, 1761 RAPTEM PIĘĆ LAT PO PRZEMIANIE XKOHRA jego ojciec został zamordowany. Choć scena rozegrała się na oczach Xkohra, do ostatniej chwili nie zorientował się, co jest grane. Noc zapowiadała się zwyczajnie: ciemności spowijały las i wylot jaskini, a dzięki chmurom na niebie światło księżyca nie oświetlało ani Xkohra, ani bandy jego zabijaków. Podróżowali konno w sześciu: Dholor, Cypher, trzech kuzynów i Xkohr. Wcześniej wojażował z nimi też ojciec, Krhviopij, dawny członek Bractwa Czarnego Sztyletu. Tego wieczora, jak zawsze po zachodzie słońca, wypełniając swoje obowiązki, ruszyli polować na reduktorów, bezduszne stwory, powołane do istnienia przez Omegę, by zmieść z powierzchni Ziemi rasę wampirów. Szczęście często dopisywało bandzie Xkohra, choć nikt z ich siódemki nie należał do Bractwa - słynnej, tajnej super-grupy wojowników. Banda zabijaków pod wodzą Krhviopija składała się li tylko z prostych żołnierzy: Zero rytuałów i bałwochwalczej czci ze strony ludności cywilnej. Choć płynęła w nich arystokratyczna krew, zostali wydziedziczeni, gdyż przyszli na świat z defektem lub byli z nieprawego łoża. Jedyne co im pozostało, to oddać swe bezwartościowe życie w wojnie o przetrwanie rasy. A mimo to byli elitą wśród żołnierzy - zdolni do wszystkiego, najsilniejsi z silnych, na przestrzeni lat zdobyli uznanie najsurowszego z wodzów ich rasy: ojca Xkohra. Dobrani starannie i z rozmysłem, byli nieprzejednani w boju i całkowicie pozbawieni skrupułów. Było im wszystko jedno, czy kładą trupem człowieka, bydło, czy drapieżnika, byle tylko przelała się krew. Ślubowali posłuszeństwo wyłącznie swemu panu, gotowi iść za nim choćby na koniec świata. Poza tym nic ich nie ograniczało. I tak trzymać. Xkohr miał gdzieś te wszystkie ceregiele Bractwa i choć płynęła w nim błękitna krew, nie aspirował do szeregów braci. Na polu bitwy nie szukał chwały, lecz słodkiej ekstazy mordu. Bezużyteczną tradycję i idiotyczne rytuały zostawiał paniczykom z czarnymi sztyletami. Jemu było ganc egal, czym zabija. Stukot kopyt ustał, a potem zapadła cisza, gdy jeźdźcy wychynęli z lasu na tereny porośnięte dębem i mirtem. Wiatr przywiewał w ich stronę dym z domowych palenisk, ale był jeszcze inny, ważniejszy znak, że mają przed sobą wioskę, której szukają: W górze, na wyniosłej skale warowny zamek przysiadł, jak orzeł, wczepiony w granit pazurami swych fortyfikacji. Człowieki, rasa wiecznie skłócona z sobą.

A jednak budowla wzbudzała respekt Xkohra. Jeśli się kiedyś zdecyduje gdzieś osiąść, może wyrżnie mieszkańców zamku i zainstaluje się w twierdzy. To o wiele skuteczniejszy sposób, niż wznoszenie murów. - Marsz do wioski! Tam czeka na nas uciech co niemiara! - zakomenderował ojciec. Szeptano, że we wsi dekują się reduktorzy, wyblakłe monstra, wtopione dla niepoznaki między kmiotków, którzy, karczując ziemię, mieszkali u stóp zamku w kamiennych chatach. Typowa strategia rekrutacyjna Korporacji: infiltrować jakąś pipidówkę, zwerbować po kolei wszystkich samców, dziatki i niewiasty wybić lub sprzedać w niewolę, a potem wskoczyć w siodło, by w podwojonym składzie zaczepić się w kolejnej miejscowości. Pod tym względem Xkohr niewiele różnił się od wroga: On też lubił zgarnąć łup z pola bitwy, zanim ruszył dalej. Noc po nocy Krhviopij z gromadą odszczepieńców parł przez krainę zwaną przez człeków Anglią, by dotarłszy do północnego krańca Szkocji, zawrócić i podążać niestrudzenie w dół, na południe, aż do obcasa włoskiego buta, gdzie nie mógł już dalej iść przed siebie. Wtedy ruszał z powrotem, przemierzając na powrót setki mil. I tak w koło. - Tu rozbijemy nasz biwak - zadecydował Xkohr, wskazując na gruby pień leżący w poprzek strumienia. Swój skromny dobytek przenosili przy akompaniamencie szelestu znoszonych skór i parskających rumaków. Kiedy złożyli już wszystko obok zwalonego dębu, wskoczyli na swe rumaki najczystszej krwi - oprócz broni tylko konie miały jakąkolwiek wartość. Xkohr nie łasił się na żadne precjoza, widząc w nich jedynie zbędne obciążenie. Bogactwo - to dla niego był rączy koń i sztylet, który dobrze leży w dłoni. Kiedy w siedmiu ruszyli do wsi, nie wymagali nawet od koni, by stawiały cicho kopyta. Sami jednak nie wydawali okrzyków wojennych, bo przeciwnik i bez takiej zachęty tylko czekał, by wyjść im naprzeciw. Gdy przybyli na miejsce, tu i ówdzie uchyliły się drzwi chat człowieków tylko po to, by się zaraz zamknąć na rygiel. Xkohr nie zwracał na to większej uwagi, czesząc wzrokiem przysadziste kamienne domostwa i zamknięte sztabami warsztaty wokół rynku w poszukiwaniu bladych jak zjawy dwunożnych istot, które cuchnęły trupim truchłem obtoczonym w słodkiej melasie. Podjechał ojciec, uśmiechając się złowieszczo. - Po wszystkim możemy popróbować owoców z miejscowych sadów. - Możemy - odburknął Xkohr, przyciągając cugli, bo koń szarpał łbem. Prawdę mówiąc, nie był specjalnie zainteresowany chędożeniem niewiast i gwałceniem samców, ale wolał nie sprzeciwiać się ojcu, nawet w kwestii uciech. Dał znak ręką i trzej towarzysze odbili w lewo przy niewielkiej budowli, której spadzisty dach wieńczył krzyż, a sam z resztą żołnierzy skręcił w prawo. Jego ojciec, jak to on, zrobi, co mu się będzie podobało.

Wymuszenie na ogierach, by szły stępa, wymagało nie lada siły, ale Xkohr przywykł do nieustannej walki ze swoim wierzchowcem i mocno siedział w siodle. Był skoncentrowany, a jego oczy czujnie penetrowały rzucane przez księżyc cienie. Grupka nieumarłych, którzy wychynęli zza kuźni, była uzbrojona po zęby. - Pięciu - zawarczał Cypher. - Noc dobrze się zapowiada. - Trzech - ostudził go Xkohr. - Dwóch jest jeszcze wciąż człekami, ale, rzecz jasna, ich też sprzątnę z rozkoszą. - Których wybierasz dla siebie, panie? - spyta! jego towarzysz z szacunkiem, na który Xkohr zapracował sobie nie wysokim urodzeniem, lecz bitnością. - Człeków - odparł Xkohr, wychylając się z siodła, by przykrócić koniowi wodzy. - Jeżeli czai się tu więcej reduktorów, powinno ich to ośmielić. Spiął konia ostrogami i przywarł do siodła, patrząc z uśmiechem na uzbrojonych reduktorów w kolczugach, którzy stali nieporuszeni. Jednak po dwójce człeków nie mógł spodziewać się podobnego opanowania. Choć mieli z sobą broń, gdyby tylko błysnął kłami, pierzchliby trwożliwie, jak chłopska chabeta na dźwięk kuli armatniej. Z tego powodu ruszył galopem w prawo, jednak za najbliższą chatą zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Choć jego ogier był narowisty, pozostawiony bez swego pana czekał posłusznie w miejscu... Z tylnych drzwi, świecąc w ciemnościach białą koszulą, wybiegła samica, grzęznąc w błocie. Na widok Xkohra zamarła ze zgrozy. Nic dziwnego: był od niej dwa albo i trzy razy większy, a w dodatku w odróżnieniu od wieśniaczki nie był w nocnej bieliźnie, tylko w rynsztunku bojowym, gdy łapała się z gardło, w nozdrza uderzył go jej aromat. Cóż, może pomysł ojca, by skosztować miejscowych owoców, nie był znów taki głupi... Na samą myśl o tym wydał z siebie gardłowe warknięcie, które nieźle popędziło kota wieśniaczce. Widok zmykającej samicy obudził w nim drapieżcę. Głód krwi skręcił mu kiszki, przypominając, że minęło wiele tygodni, odkąd po raz ostatni dokrwił się od przedstawicielki jego rasy, a chociaż biedne dziewczę było tylko człekiem, na tę noc chętnie by się nią zadowolił. Niestety, chwilowo nie miał czasu na baraszkowanie, ale wiedział, że ojciec z pewnością dorwie ją później, a sam Xkohr łyknie sobie na pokrzepienie jak nie od tej, to od innej. Rezygnując z pościgu, sięgnął przez ramię i dobył przytroczoną do pleców kosę. Z tą groźną bronią obchodził się po mistrzowsku; wymachując złowrogim, zakrzywionym ostrzem na wietrze, czekał, aż dwie upatrzone rybki wpadną w jego sieci na amen. Lubił się czuć nieomylny.

Z głównej wioskowej uliczki dobiegło go pyknięcie, któremu towarzyszył oślepiający błysk. Dwa człeki nadbiegły z wrzaskiem, jakby je ścigały upiory, kryjąc się za kuźnią. Po co tyle hałasu o nic. Upiór czekał na nie właśnie tutaj. Nie wrzasnął, nie zaklął, ani nawet nie warknął, tylko rzucił się przed siebie na muskularnych nogach, wprawnie dzierżąc oburącz kosę. Na jego widok człeki zaczęły się ślizgać, trzepocąc rękami, jak kaczki lądujące na tafli wody. Widział w zwolnionym tempie, jak jego ulubiona broń zatacza szerokie koło, dosięgając obu człeków na wysokości szyi i ścinając im za jednym zamachem głowy. Mignęły mu ich zaskoczone twarze, potem krew trysnęła, ochlapując jego pierś. Zdekapitowane ciała z zaskakującą płynnością osunęły się na ziemię, gdzie zastygły z powykręcanymi członkami. Teraz dopiero Xkohr wydał z siebie okrzyk. Zakręcił się na pięcie, zaczerpnął tchu i wypuścił powietrze z rykiem, wymachując przed sobą kosą, której szkarłatne ostrze wciąż było żądne krwi. Chociaż jego ofiarą były raptem człeki, morderstwo wprawiło go w rausz bardziej ekstatyczny, niż orgazm, a świadomość, że odebrał życie, kładąc trupem dwa człeki, rozchodziła się błogo po całym ciele. Świsnął przez zęby, przywołując wierzchowca, który przytruchtał posłusznie. Zebrał wodze, podrywając rumaka do galopu, i puścił się wąską, spadzistą ścieżką, wpadając pomiędzy walczących. Jego kompani uwijali się w ferworze walki. Brzękały miecze, wrzaski raz po raz zakłócały nocną ciszę. Swój trafił na swego. Zgodnie z przewidywaniami Xkohra jeszcze pół tuzina reduktorów nadciągnęło na pełnokrwistych ogierach, by jak lwy bronić swego terytorium. Ściskając wodze w jednej dłoni i wymachując kosą w drugiej, Xkohr rzucił się na nadciągające doborowe siły wroga. Jego rumak, szczerząc obnażone zęby, mknął w stronę jadących konno nieumarłych. Gdy kosa Xkohra, zrośniętego ze swym wierzchowcem jak jedno ciało, dosięgła reduktora, trysnęła czarna krew, a w powietrzu zaczęły fruwać jego szczątki. Gdy dopadł następnego reduktora i rozpłatał mu pierś na pół, pojął, że po to właśnie się urodził, że to, co robi, jest najdoskonalszym wykorzystaniem czasu, który mu przypadł na ziemi. Nie był żadnym obrońcą, lecz urodzonym mordercą. Nie zabijał w imieniu swej rasy, lecz dla własnej... rozkoszy. Wkrótce już było po wszystkim - nocna mgła spowijała powalonych reduktorów, którzy wili się w kałużach czarnej, oleistej krwi. Jego kamraci wyszli z potyczki niemal bez szwanku. Dholor miał rozcięte ramię, a Cypher kulał; czerwona plama po zewnętrznej stronie nogawki wędrowała w kierunku buta. Obaj jednak ruszali się żwawo, nic sobie nie robiąc z obrażeń. Xkohr ściągnął wodze i zeskoczył z konia, by przypiąć kosę na powrót do pleców. Gdy wyciągnąwszy stalowy sztylet, zaczął pykać po kolei

przeciwników, żałował, że odsyła ich z powrotem na łono stwórcy. Palił się wciąż do walki, a nie miał z kim... Nagle przeraźliwy krzyk sprawił, że odwrócił głowę. Odziana w nocną koszulę samica człeków biegła ubitą wioskową drogą, niczym zwierz wykurzony z nory. Deptał jej po piętach ojciec Xkohra, galopując na swoim wierzchowcu. Potężne ciało Krhviopija ledwie mieściło się w siodle. Prawdę mówiąc, w wyścigu z nim nie miała szans: Krhviopij zrównał się z nią, złapał z konia i przerzucił sobie przez siodło, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając. Pędząc konno z szamocącą się samicą, ojciec Xkohra potrafił przebić kłami jej smukłą szyję i wgryźć się tak mocno, by nie mogła mu uciec. Kres kobiety wydawał się już bliski, ostatecznie jednak Krhviopij pierwszy miał opuścić ten padół. Ze skłębionej mgły wychynęła zjawa wyglądająca, jakby skropliła się z wilgoci w powietrzu nocy. Xkohr spojrzał na nią z ukosa. Węch mówił mu, że odziana w białą szatę istota jest samicą, i to samicą jego rasy. Jej zapach coś mu niejasno przypominał. Stała jego ojcu na drodze, wyglądając, jakby sadystyczny wojownik, który mógł ją rozjechać w każdej chwili, nie robił na niej najmniejszego wrażenia. Krhviopij natomiast patrzył na nią jak zahipnotyzowany. Ledwie jego wzrok spoczął na zjawie, zrzucił z siodła samice człeków, jak ogryziony do kości udziec barani. Xkohr poczuł dziwny niepokój. Jego ojciec był władczym, drapieżnym samcem - trudno było sobie wyobrazić, żeby ot, tak, odjął sobie od ust przedstawicielkę płci niewieściej... W dodatku coś mówiło Xkohrowi, że zjawa jest niebezpieczna, i to śmiertelnie. - Uważaj, ojcze! - krzyknął. Gwizdnął na swojego wierzchowca, wskoczył na siodło i dźgnął konia ostrogami. Kierowany niepojętym lękiem usiłował zajechać rodzicowi drogę. Za późno. Jego ojciec był już przy samicy, która właśnie ugięła nogi w przysiadzie. Rany, zbierała się do skoku w... Jednym sprężystym ruchem wzbiła się w powietrze, łapiąc ojca za nogę, po której wdrapała się na konia. Następnie, objąwszy Krlwiopija za potężną pierś, przeleciała na drugą stronę, pociągając go za sobą na ziemię - rzecz zgoła niemożliwa dla tak zwiewnej postaci. A więc nie była duchem, tylko istotą z krwi i kości. Zatem - można ją było zabić. Już zaczął się szykować, by ich staranować swoim ogierem, gdy samica wydobyła z siebie głos, który, nie będąc ani trochę kobiecy, bardziej przypominał wojenny okrzyk Xkohra. Bojowy okrzyk samicy wzbił się ponad

tętent końskich kopyt i wrzawę odszczepieńców gotujących się do odparcia nieoczekiwanego ataku. Wciąż jednak nie było wyraźnych powodów, by interweniować. Khrviopij, otrząsnąwszy się z szoku po upadku z siodła, przeturlał się na plecy i z dzikim wyrazem twarzy dobył sztyletu. Klnąc, Xkohr ściągnął wodze i zrezygnował z pomocy, bo nie wątpił, że rodzic da sobie radę. Wolał się nie narzucać ojcu z pomocą - w przeszłości oberwał niejednokrotnie, zanim wykuł tę lekcję na blachę. Zeskoczył jednak z konia, czekając w pogotowiu na wypadek, gdyby z lasu miały wychynąć kolejne Walkirie, dzięki czemu wyraźnie usłyszał słowa zjawy. - To za Vrhednego. Wściekłość ojca na chwilę ustąpiła zaskoczeniu. Zanim wstąpił w niego na powrót duch bojowy, samica zajaśniała niepokojącym blaskiem. - Ojcze! - wrzasnął Xkohr, rzucając się w ich stronę. Za późno. Zdążyła go już dotknąć. Płomienie strzeliły wokół surowej, brodatej twarzy Krhviopija, trawiąc go jak stóg siana. Z równym wdziękiem, z jakim powaliła Krhviopija na ziemię, samica odskoczyła w tył, przyglądając się, jak rozpaczliwie próbuje zdławić ogień. Daremnie. Krzycząc przeraźliwie, płonął żywcem, skórzany strój nie dawał mu żadnej ochrony. Xkohr próbował dobiec do ojca, ale żar był tak silny, że zarył w miejscu, osłaniając ręką twarz przed płomieniami o nadnaturalnej temperaturze. Samica stała nadal nad konwulsyjnie podrygującym ciałem. Migotliwy, oranżowy blask oświetlał jej okrutne, piękne lico. Przeklęta suka uśmiechała się. Nagle odwróciła twarz w jego stronę. Wpierw nie chciał własnym oczom wierzyć, ale potem musiał ugiąć się przed wymową faktów: Stała przed nim, w żeńskim wydaniu, wierna kopia Krhviopija. Te same czarne włosy, blada twarz i siwe oczy. Ta sama budowa czaszki. Więcej - ten sam błysk w okrutnych oczach, mściwa satysfakcja granicząca z ekstazą - kombinacja znana Xkohrowi aż za dobrze. Po chwili zniknęła, roztapiając się we mgle - nie zdematerializowała się, jak wampiry, tylko odpłynęła w siną dal. Ledwie żar nieco osłabł, Xkohr rzucił się na pomoc ojcu, ale nie było już czego ratować. Nawet do pochówku zostało niewiele. Padając na kolana przed tlącymi się smrodliwie kośćmi, pozwolił sobie na chwile słabości. Łzy napłynęły mu do oczu. Pomimo okrucieństwa Krhviopija, coś łączyło samca z jedynym potomkiem, którego uznawał. Po prawdzie jeden był wart drugiego. - Na Panią Kronik, co też to mogło być? - przerwał ciszę Cypher ochrypłym głosem. Xkohr mrugał przez dłuższą chwilę, zanim odwrócił głowę. - Zabiła go.

- Tyle, to sam wiem. Kiedy banda kamratów zaczęła się zbliżać do niego, Xkohr musiał podjąć decyzję, co teraz. Z trudem dźwigając się z klęczek, chciał gwizdnąć na swojego wierzchowca, ale w ustach mu zaschło. Ojciec był jego klątwą, ale pomimo wszystko stanowił jakieś korzenie. Teraz nie żył. Był martwy. Zginął w pięć sekund, w dodatku przez samicę. Xkohr stracił ojca na zawsze. Wziął się w karby i spojrzał na zgromadzonych przed nim samców - dwóch stało, dwóch siedziało na koniach, jeden usunął się na bok. Czuł powagę chwili: cała jego przyszłość zależała od tego, jak się teraz zachowa. Choć wzięty był przez zaskoczenie, nie zamierzał uchylać się od swej powinności: - Słuchajcie mnie uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzał. Nikt nigdy nie może dowiedzieć się o tym, co się tutaj stało. Mój ojciec poległ, walcząc z wrogiem. Spaliłem jego zwłoki, by zachować święte popioły. Przysięgnijcie, że dotrzymacie tajemnicy. Jego kompani, z którymi przez te wszystkie lata niejeden raz stawał do boju, złożyli stosowne ślubowanie, a gdy ich grube głosy wybrzmiały w nocnej ciszy, Xkohr nachylił się i nabrał popiołu w dłonie. Podniósł ręce, wcierając zwęglony pył w oba policzki, a potem zsunął dłonie w dół, ku nabrzmiałym żyłom na szyi. Na koniec ujął twardą czaszkę - tyle tylko zostało z jego ojca. Uniósłszy wysoko dymiący, zwęglony czerep Krhviopija, ogłosił się dowódcą żołnierzy. - Ja i tylko ja jestem odtąd nad wami. Kto mi się nie podporządkuje, zostanie uznany za wroga. Więc jak? Przystali bez wahania. Jak jeden mąż przyklękli na kolano, a następnie z okrzykiem dobyli sztyletów, wbijając je u stóp Xkohra. Patrząc na ich pochylone głowy czuł, jak spowija go nimb wodza. Krhviopij opuścił ten padół; odtąd żyć będzie tylko w opowieściach. Było więc ze wszech miar słuszne, by jego syn przejął teraz po nim buławę, stając na czele oddziału, którym nie mógł dowodzić ani Ghrom, król, który nie umiał rządzić, ani Bractwo, którego progi były za wysokie dla odszczepieńców. Byli skazani na przywództwo Xkohra. - Ruszymy w stronę, z której przybyła samica - oznajmił. - Znajdziemy ją, choćby miało to trwać parę setek lat. Zapłaci za dzisiejszą noc. - Gwizdnął głośno i wyraźnie na swego rumaka. - Tymi oto dłońmi pomszczę śmierć mego rodzica. Wskoczył na konia, ściągnął wodze i pomknął przed siebie, a jego kompani w równym szyku ruszyli jego śladem, gotowi skoczyć za nim w ogień. Kiedy galopem opuszczali wieś, Xkohr wpuścił czaszkę ojca za skórzaną koszulę, tuląc do serca. Pomści ojca, choćby miał to przypłacić życiem.

Rozdział 1 TOR WYŚCIGOWY AQUEDUCT, QUEENS, NOWY JORK - CHĘTNJE ZROBIĘ CI LASKĘ. Doktor Manny Manello odwrócił się w stronę, z której padły te słowa. Umówmy się, że nie po raz pierwszy spotkał się z podobną propozycją, a usta, które ją złożyły, miały w sobie dosyć botoksu, by gwarantować pełną amortyzację. Mimo to był zaskoczony. Candace Hanson posłała mu uśmiech, wymanikiurowaną dłonią poprawiając na głowie kapelusz a la Jackie O. Chyba liczyła na to, że sprośne słowa, padając z ust wytwornej damy, podziałają jak afrodyzjak. Pewnie się nie myliła - czasami. Sam Manny kiedy indziej może skorzystałby z okazji, bo właściwie nie widział przeciwwskazań, ale dziś nie mógł z siebie wykrzesać entuzjazmu. Niezrażona, nachyliła się w jego stronę, migając biustem, który nie tylko nie poddawał się grawitacji, ale wręcz występnie jej urągał. - Wiem, gdzie możemy to zrobić. Wierzył jej na słowo. - Zaraz zaczyna się gonitwa. Odęła wargi, a może tylko były jeszcze obrzmiałe po zastrzyku. Kurczę, jakieś dziesięć lat temu musiała być niezłą lufą, ale teraz jej twarz powlekła się patyną kolejnych rozczarowań, nakładającą się na naturalny proces starzenia się skóry, z którym walczyła zajadle, jak bokser. - Rozumiem. Wobec tego potem. Manny odwrócił się, zbywając jej słowa milczeniem. Jakim cudem wkręciła się do sektora właścicieli? Pewnie skorzystała z zamieszania, kiedy wszyscy wracali z padoku po siodłaniu koni - bez wątpienia miała wprawę we wkręcaniu się tam, gdzie jej nikt nie prosił: Candace należała do pewnej kategorii bywalczyń manhattańskiej socjety które prawie nie różniły się od prostytutek, a jej życiową dewizą, jak wielu osób zamożnych od pokoleń, było olewanie kłopotów z nadzieją, że same przejdą. Choćby na kogoś innego. Uniósłszy dłoń, żeby Candace nie mogła pchać się na niego, Manny wychylił się z loży, by sprawdzić, czy na tor wyprowadzają już jego klacz. Na razie czekała jeszcze na zewnątrz: nie lubiła towarzystwa innych koni, więc trzymano ją z dala od nich. Tor Aqueduct na Queensie nie był aż tak prestiżowym torem, jak Belmont, czy Pimlico, nie umywał się też do szacownego nestora amerykańskich torów wyścigowych - Churchill Downs, ale też i nie wypadł sroce spod ogona ze swoim tysiącośmiusetmetrowym torem ziemnym, a prócz tego torem trawiastym i torem dla krótkich dystansów. Obiekt był w stanie pomieścić na swoim terenie do dziewięćdziesięciu tysięcy osób. Żarcie było

paskudne, ale też nikt tutaj nie przyjeżdżał się napychać. Wyścigi o Puchar Wooda z pulą 750 000 dolców odbywały się w kwietniu i były dobrym sprawdzianem dla koni, które przymierzały się do startu w Potrójnej Koronie... No, nareszcie, pojawiła się jego maleńka. Gdy oczy Manny'ego spoczęły na GloryGloryHallelujah, zgiełk tłumu, wiosenny dzień i falujący szpaler koni przestały dla niego istnieć. Widział tylko swoją cudowną klaczkę, której kara sierść połyskiwała w słońcu, wysmuklę pęciny stąpały z wdziękiem, a delikatne kopyta wznosiły się i opadały. Miała dobrze ponad dwadzieścia dłoni wzrostu i dżokej wyglądał na jej grzbiecie jak komar, a różnica rozmiarów między obojgiem przekładała się również na to, kto kim rządził. Glory od początku tresury stawiała sprawę jasno: jest skłonna tolerować na swym grzbiecie wkurzających kurdupli rodzaju ludzkiego pod warunkiem, że ostatnie słowo będzie należeć do niej. Apodyktyczny temperament Glory zniechęcił już dwóch trenerów. Trzeci, aktualny, wydawał się co nieco sfrustrowany, ponieważ jego męska ambicja obrywała tęgiego kopniaka, wymierzonego końskim kopytem: Glory osiągała niesamowite prędkości, które nie miały nic wspólnego z jej treningiem. Manny, prawdę mówiąc, miał w nosie przerośnięte ego kolesiów, którzy żyli z mądrzenia się na temat koni. Jego dziewczynka miała waleczną naturę i sama wiedziała co robić. Spokojnie zdawał się na jej rozum, by potem mieć radochę, patrząc, jak zostawia w tyle swoich rywali. Śledził ją rozkochanymi oczyma, wspominając skurwiela, od którego odkupił ją przed ponad rokiem. Zważywszy na rodowód Glory, dwadzieścia kawałków, które za nią dał, to były grosze, zarazem jednak niebotyczna kwota przy jej temperamencie i braku pewności, czy zakwalifikuje się do wyścigów. Była niesfornym roczniakiem o włos od dyskwalifikacji, o ile nie przemielenia na karmę dla psów. Wyszło jednak na to, że dobrze obstawił. Wystarczyło tylko zdać się na Glory i dać jej wolną rękę, a dokonywała cudów. Kiedy procesja dotarła do startmaszyny część koni zaczęła się denerwować, ale jego dziewczynka była bardzo spokojna, jakby wiedziała, że należy oszczędzać się przed gonitwą. Pomimo nie najlepszej pozycji startowej był pełen dobrych myśli, ponieważ dżokej na jej grzbiecie dobrze wiedział, jak się z nią obchodzić i to jemu bardziej zawdzięczała swój sukces, niż trenerom. Podchodził do Glory w ten sposób, że pokazywał jej różne opcje i pozwalał dokonać własnego wyboru. Manny wstał i zacisnął dłonie na malowanej balustradzie loży. Tłum wstawał z ławek, wyciągając lornetki. Z zadowoleniem stwierdził, że serce bije mu żywo, co ostatnio zdarzało się tylko na siłowni. Przez ostatni rok z kawałkiem życie było nieznośnie nudne - może właśnie dlatego ta klacz tyle dla niego znaczyła. Może była wszystkim, co mu zostało... Oczywiście, nie będzie się nad sobą użalał.

Przy startmaszynie panowało straszliwe zamieszanie, ale też kiedy trzeba wtłoczyć do klatki piętnaście nerwowych koni o niebotycznie długich nogach, koni, których wyrzut adrenaliny ma szybkość karabinu maszynowego, to nie ma czasu do stracenia. Po chwili tor został zamknięty, a obsługa pomknęła w stronę stacjonaty. Manny wstrzymał oddech. Sygnał. Bang! Bramki otwarły się i tłum radosnym rykiem powitał konie, które wystrzeliły jak z armaty. Warunki były wyśmienite. Sucho, chłodno. Dobra nawierzchnia toru. Zresztą dla Glory nie miało to znaczenia, w razie czego poradziłaby sobie i na ruchomych piaskach. Konie pędziły teraz, a odgłos ich kopyt pospołu z głosem zapowiadającego podkręcały nastrój widowni do granic ekstazy. Manny jednak zachowywał spokój; z dłońmi na balustradzie i wzrokiem utkwionym w torze, gdzie właśnie ciasno zbita gromada koni brała pierwszy wiraż. Na wielkim ekranie widział, że sytuacja rozwija się po jego myśli. Jego klacz była druga od końca. Sadziła raptem długimi susami, gdy reszta koni dawała z siebie wszystko... niech ją kule biją, nawet nie wyciągnęła porządnie szyi. Jednak dżokej Glory miał dość rozumu, by nie wymuszać na niej prędkości i pozwalać jej biec na zewnątrz stawki, póki sama nie uzna, że będzie gotowa. Manny dobrze wiedział, co się zaraz stanie: Glory wpadnie jak burza pomiędzy inne konie, roztrącając je na boki. To był jej stały numer. I rzeczywiście, kiedy konie wypadły na prostą, zbliżając się do trybun, w Glory nagle wstąpił duch. Z wyciągniętą szyją gnała przed siebie coraz dłuższym krokiem. - Tak, maleńka, zrób to teraz - szepnął Manny. Glory jak błyskawica przedzierała się przez gąszcz koni, zostawiając rywali w tyle. Nabierała szybkości w zawrotnym tempie - to była jej ulubiona taktyka. W dodatku robiła to na ostatnim odcinku, odsądzając wszystkich za sobą tuż przed metą. Manny zarechotał z uciechy. Uwielbiał Glory. - Jezu, Manello, zobacz, co ona robi! Manny skinął głową, nie patrząc na Candace, bo na czele stawki dochodziło właśnie do zamiany miejsc: z młodego ogiera, który dotąd był na prowadzeniu, zeszła nagle para. Dżokej próbował wykrzesać z niego zapał, lejąc go po kłębie - z równym skutkiem mógłby besztać auto, które świeci pustym bakiem. Ogier spadł na drugą pozycję, wyprzedzony przez narowistego kasztana, który połykał tor w zawrotnym tempie puszczony na całość przez swojego dżokeja.

Przez chwilę konie biegły łeb w łeb, po czym kasztan wysunął się na czoło stawki. Nie na długo. Klacz Manny’ego wybrała stosowny moment, by wbić się pomiędzy trzy konie, lądując na ogonie kasztana. Tak, właśnie tak! Z wyszczerzonymi zębami i uszami położonymi po sobie Glory była wyraźnie w swoim żywiole. Zrobi to, niech go kule, jego dziewczynka to zrobi! Myśli Mannego pomknęły mimo woli w stronę pierwszej soboty maja. Kentucky Derby... To wszystko stało się tak nagle. W ułamku sekundy jego nadzieje legły w gruzach. Młody ogier celowo rzucił się w bok, uderzając w Glory i z wielkim impetem spychając ją na środek toru. Klacz Manny'ego była wysoka i silna, ale ta konfrontacja była ponad jej siły, zwłaszcza przy prędkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przez moment Manny wierzył jeszcze, że Glory pobiegnie dalej. Chociaż zaczęła się zataczać i kuleć, liczył wciąż, że odbije się jakoś i da bezczelnemu draniowi nauczkę. Ale klacz osunęła się na tor, prosto pod nogi trzech koni, które dopiero co wyprzedziła. Zaczęła się straszliwa jatka. Konie rzucały się na boki, by ominąć przeszkodę, a dżokeje, ściągając krótkie, wyścigowe wodze, modlili się, by nie spaść. Wszyscy wyszli cało, z wyjątkiem Glory. Po trybunach poniósł się szmer. Manny zerwał się, przeskakując przez balustradę loży, a następnie roztrącając widzów, dopadł ogrodzenia i wskoczył na tor, gnając do Glory z zawrotną szybkością, którą zawdzięczał uprawianiu sportów przez wiele lat. Widok był wstrząsający. Glory, nie zwracając uwagi na swoją kontuzję, dzielnie próbowała stanąć na nogi: nie odrywała wzroku od pędzących koni, jakby myślała tylko o tym, jak doścignąć przeciwników, którzy porzucili ją leżącą na ziemi. Niestety, jej przednia noga miała zupełnie inne plany: wyginała się bezwładnie pod kolanem, a Manny nie musiał odwoływać się do wieloletniej praktyki chirurga ortopedy, by gołym okiem widzieć, że coś nie tak. Bardzo nie tak. - Robiłem, co mogłem, doktorze Manello. Jezu Chryste... - Dżokej miał łzy w oczach. Manny rzucił się podnieść wodze z ziemi. Podjechali weterynarze. Dookoła miejsca tragedii ustawiono ekrany. Kiedy trzech mężczyzn w kombinezonach podeszło do Glory, w oczach zbolałej, zdezorientowanej klaczy pojawił się błysk szaleństwa. Manny robił, co mógł, by uspokoić klacz, gładząc po szyi miotające łbem zwierzę. Po zastrzyku uspokajającym Glory rozluźniła się, a w każdym razie przestała rozpaczliwie rwać się do biegu.

Naczelny weterynarz popatrzył na jej pęcinę i pokręcił tylko głową, co w języku koniarzy znaczyło: Należy ją uśpić. - Mowy nie ma. - Manny przysunął twarz do twarzy weterynarza. - Wsadźcie nogę w stabilizator i zawieźcie natychmiast do kliniki. Zrozumiano? - Ona nigdy nie wróci na tor. To wygląda na skomplikowane złama... - Proszę natychmiast zabrać stąd moją klacz i przewieźć do Tricounty... - Przecież to się nie opłaca... Manny złapał weterynarza za kombinezon na piersi, przyciągając konowała do siebie tak, że trącili się nosami. - Słyszysz, co mówię?! No, już. Jazda! Na chwilę zapadła konsternacja, jakby gnojkowi nikt nigdy jeszcze nie powiedział do słuchu. - Nie dam zabić mojego konia! - ryknął Manny, rozwiewając ostatnie wątpliwości. - Za to z przyjemnością porachuję się z tobą, i to zaraz. Czując, że nie są to czcze pogróżki, weterynarz odskoczył w tył. - Już dobra... dobra. Manny nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić tę klacz. Przez ostatni rok opłakiwał jedyną kobietę, którą kochał w życiu, niepokoił się swoim stanem psychicznym i pił szkocką na umór, choć nigdy nie lubił tego świństwa. Gdyby Glory zeszła z tego świata, nic by mu już nie zostało.

Rozdział 2 CALDWELL W STANIE NOWY JORK OŚRODEK TRENINGOWY BRACTWA PIEPRZONA ZAPALNICZKA... TYLKO O DUPĘ ROZTRZASKAĆ. Vrhedny ze skrętem w ustach stał w korytarzu za kliniką Bractwa. Mało nie odarł kciuka ze skóry, masturbując kółko zapalniczki, mimo to nie udało mu się wykrzesać niczego, co choćby w przybliżeniu przypominało płomień. Klik, klik, klik... Cisnął z niesmakiem przeklęty szajs do kosza, po czym zdjął skórzaną, wyściełaną ołowiem rękawiczkę i zapatrzył się w swoją świetlistą dłoń. Poruszył palcami, pokręcił nadgarstkiem. Dłoń łączyła w sobie atrybuty palnika gazowego i bomby atomowej, zdolnej stopić każdy rodzaj metalu, wytopić szkło z kamienia, spiec na grzankę każdy samolot, pociąg, czy samochód, który by podpadł V. Dzięki niej mógł się również kochać ze swoją najdroższą. Ta dłoń była jednym z dwóch szczególnych podarunków od jego wszechmocnej rodzicielki. Drugi dar - jasnowidzenie - był też źródłem wielu uciech. Uniósłszy zabójczą dłoń na wysokość twarzy, przybliżył do niej koniec skręta - nie za blisko, żeby nie sfajczyć sobie swojej dawki nikotyny, bo wtedy musiałby rolować kolejnego skręta, do czego nigdy nie miał cierpliwości, a już z pewnością nie w dzień taki jak ten. Sztachnął się. Niebo w gębie. Kurzył wsparty o ścianę wyłożonego linoleum korytarza. W aktualnym ponurym nastroju papieros był tylko gwoździem do trumny, ale i tak było to lepsze od zadręczania się, na czym upłynęły mu ostatnie dwie godziny. Naciągając rękawiczkę, myślał o tym, że chętnie skorzystałby ze swego „daru” i puścił coś z dymem, wszystko jedno co. Czy to możliwe, że jego siostra jest tuż, za ścianą? Leży w szpitalnym łóżku... sparaliżowana? Rodzeństwo odnajduje się w wieku trzystu lat. Niezły numer. Ładnie pograłaś z nami, mamusiu, nie ma dwóch zdań. A już myślał, że przerobił wszystkie pretensje do swoich starych. Fakt, że na razie dopiero jedno z nich nie żyje. Gdy Pani Kronik kopnie w kalendarz w ślad za Krhviopijem, zapewne ich stosunki ułożą się lepiej. Tak jak się teraz rzeczy miały, ostatnie szokujące wydarzenia w połączeniu z samotną wyprawą Jane do świata człowieków, wprawiały go w... Nawet nie umiał tego nazwać... Wyjął komórkę, sprawdził wyświetlacz i włożył ją z powrotem do kieszeni skórzanych spodni.

Psiakość, to była cała Jane. Jak sobie coś wbiła w głowę, nie dało się z nią dyskutować. Sam, naturalnie, niczym się od niej nie różnił, ale w takich chwilach jak ta, prosiłoby się o jakieś względy dla niego. Przez to cholerne słońce nie mógł wyjść na zewnątrz. Gdyby był przy swojej najdroższej, przynajmniej ten cały „wielki” Manuel Manello nie certoliłby się w nieskończoność. V dałby mu po prostu w łeb, wrzucił do cadillaca i przywiózł słynne złote rączki, żeby wreszcie zoperowały Panikhę. W pojęciu V wolna wola to coś, co się czasem komuś uda, i tyle. Skończył palić, zdusił niedopałek o podeszwę, po czym wyrzucił go do kosza. Straszliwie chciało mu się pić - wcale zresztą nie wody czy coli. Pół skrzynki Grey Goose mogłoby wstępnie uśmierzyć jego pragnienie, ale jeśli wszystko pójdzie jak należy, czeka go wkrótce asystowanie przy operacji, więc powinien być trzeźwy. Ruszył w stronę gabinetu, ściągając łopatki i zaciskając zęby. Zastanawiał się, ile jeszcze zniesie. Odtąd już nic nie zrobi na nim wrażenia, chyba że kolejny przekręt jego mateczki, ale chyba niełatwo będzie przebić jej ostatni numer. Ale życie podaje następne kulki, nawet gdy twój automat do paintballa zaczyna się chwiać w posadach. - Vrhedny? Przymknął oczy słysząc delikatny, cichy głos. - Tum ci jest - odparł w Starym Języku. Wszedł do sali i przysiadł na stoiku obok stołu, na którym przykryta grubą warstwą koców Panikha leżała z głową unieruchomioną z obu stron i ortopedycznym kołnierzem na szyi. Przewód łączył jej rękę z workiem kroplówki zawieszonym na metalowym stojaku. Dołem biegły rurki założonego przez Ehlenę cewnika. Choć jasne, wykładane białymi kaflami pomieszczenie lśniło od czystości, a aparatura i sprzęt medyczny nie były bardziej groźne od urządzeń kuchennych, czuł się, jakby znaleźli się w mrocznej jaskini otoczeni przez drapieżniki. Czułby się lepiej, gdyby mógł wyjść i ustrzelić tego, kto doprowadził jego siostrę do jej obecnego stanu. Rzecz jednak w tym, że musiałby rozwalić Ghroma, na co nie miał najmniejszej ochoty. Mało że drań był ostatnim z królewskiego rodu, to był w dodatku członkiem Bractwa... pozostawał też drobny szczegół, że to, co robił z Panikhą, odbywało się za obopólną zgodą. Trwające już od paru miesięcy sesje sparringu trzymały ich oboje w formie - rzecz jasna ociemniały Ghrom nie miał pojęcia z kim walczy. To, że była samicą? Cóż, rzecz działa się po Tamtej Stronie, gdzie nie było żadnych samców. Jednak z powodu swej ślepoty król nie miał pojęcia o tym, co biło w oczy każdego, kto wszedł do tego pokoju:

Czarny warkocz Panikhi był takiego samego koloru jak włosy Vrhednego, ich skóra miała identyczny odcień, byli też oboje podobnej budowy: wysocy, smukli, muskularni. Ale oczy... Jezu, te oczy. Potarł twarz. Krhviopij, ich ojciec, spłodził rzeszę bękartów, zanim poległ w potyczce z reduktorami w Starym Kraju, jednak V nie uważał za siostrę żadnej z jego przygodnych córek. Panikha to było coś innego. Pochodzili od jednej matki i nie była to byle mamanh, lecz sama Pani Kronik, wielebna stwórczyni całej rasy wampirów. Cholerna suka. Panikha podniosła oczy i V zaparło dech w piersi. Tęczówki jej oczu, tak samo jak u niego, były świetliste jak lód, a granatowy, okalający je brzeżek dobrze znał z lustra. Z lodowych głębi wyzierała inteligencja nieustępująca tej, która buzowała w jego czaszce. - Nie czuję nic - poskarżyła się Panikha. - Wiem - pokręcił głową bezradnie. - Wiem. Kąciki jej ust drgnęły lekko, co w innych okolicznościach poczytałby pewnie za uśmiech. - Możesz mówić do mnie w jakim języku zechcesz - powiedziała po angielsku z lekkim akcentem. - Znam dobrze... bardzo wiele języków. To tak jak on. A to znaczyło, że aktualnie zapomniał szesnastu języków w gębie. Cholerny dureń. - Miałeś jakieś wiadomości od twojej... krwiczki? - spytała niepewnie. - Nie. Dać ci jeszcze jakieś środki przeciwbólowe? - Jej głos był słabszy niż poprzednio. - Nie, dziękuję. Czuję się po nich... dziwnie. Zapadła cisza. Cisza, która chyba nie miała się nigdy skończyć. Jezu, może powinien ją wziąć za rękę, w końcu powyżej pasa nie straciła czucia. No tak, ale co miał jej do zaoferowania w tej dziedzinie? Lewa ręka mu drżała, a prawa była zabójcza. - Vrhedny czas ucieka... Bezpowrotnie, dokończył w myślach. W przypadku urazów kręgosłupa, podobnie jak wylewów i ataków serca, szanse na powrót do zdrowia malały z każdą chwilą bez fachowej pomocy. Lepiej, żeby ten koleś był superszpeniem, za jakiego miała go Jane. - Vrhedny? - Tak? - Wolałbyś, żebym się tu nigdy nie zjawiła? Ściągnął brwi gniewnie. - Co ty pleciesz, u diabła? Oczywiście, że wolę, że tu jesteś. Postukując nerwowo obcasem, zastanawiał się, jak długo jeszcze uda mu się nie wyjść na papierosa. Po prostu nie mógł wysiedzieć w miejscu, patrząc, jak jego siostra cierpi. W głowie kłębiło mu się mnóstwo pytań, których jednak

nie mógł zadać. Panikha wyglądała, jakby w każdej chwili mogła stracić przytomność z bólu, więc nie była to chwila na czcze pogawędki. Chociaż wampiry miały wielką zdolność regeneracji, nie były nieśmiertelne. Bał się, że straci siostrę, zanim ją pozna naprawdę. Zerknął na monitory przy noszach. Ich rasa miała z natury niskie ciśnienie, ale wykres Panikhi był prawie płaski. Puls rzadki i nierówny, jak sekcja rytmiczna złożona z samych Białych. Trzeba chyba ściszyć czujnik poziomu tlenu, bo alarm włączał się bez przerwy. Gdy zamknęła powieki, zaniepokoił się, że więcej ich nie otworzy. A on co? Odburkiwał tylko szorstko, kiedy go o coś pytała. Nachylił się nad siostrą, czując się, jak skończony dupek. - Musisz się trzymać. Zraz przybędzie pomoc, ale na razie musisz się trzymać. Powieki Panikhi uniosły się w jej nieruchomej głowie. - Narobiłam ci tylko kłopotów. - O mnie się nie martw. - Nic innego nie robiłam przez całe życie. V znowu się zasępił. Ewidentnie tylko on nie miał pojęcia o tym, że jest z bliźniąt. Ciekawe, skąd Panikha dowiedziała się o jego istnieniu? No i co o nim wiedziała? Do diabła, wolałby mieć bardziej pospolity życiorys. - Wygląda, jakbyście bardzo wierzyli w tego poszukiwanego uzdrowiciela - wymamrotała. Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Jedno było tylko pewne: jeśli Panikha nie przeżyje tej nocy, czeka ich podwójny pogrzeb - oczywiście, o ile z doktorka zostanie cokolwiek, co będzie się kwalifikowało do pochówku. - Pytam cię. - Moja krwiczka bardzo mu ufa. Oczy Panikhi zwróciły się w górę i znieruchomiały. Co mogło być na suficie takiego ciekawego? - Chcesz wiedzieć, ile czasu spędziłam jako ofiara kaprysu naszej matki? - Jesteś pewna, że masz siłę rozmawiać o tym teraz? - Posłała mu tylko wymowne spojrzenie. Miał ochotę uśmiechnąć się. - Ile? - Który jest teraz rok na Ziemi? - Wybałuszyła oczy, słysząc jego odpowiedź. - Coś podobnego! Wobec tego straciłam kilkaset lat życia jako więzień naszej mamanh. Poczuł, jak koniuszki kłów zaczynają go swędzieć z wściekłości. Ta ich matka... powinien był się domyślić, że zgoda z nią nie będzie trwała długo. - No, ale wreszcie jesteś wolna. - Czyżby? - Omiotła wzrokiem swoje nogi. - Nie mogę żyć w kolejnej niewoli. - Co ty opowiadasz.

W jej przejrzystych tęczówkach pojawił się gniewny błysk. - Nie mogę tak żyć. Rozumiesz, co do ciebie mówię?! Przebiegł go lodowaty dreszcz. - Posłuchaj, zaraz dorwę tego doktorka i... - Vrhedny. - Jej głos był ochrypły. - Uwierz mi, że zrobiłabym to sama, gdybym mogła, ale nie mogę i nie mam się do kogo zwrócić, poza tobą. Rozumiesz, o czym mówię? Pod jej spojrzeniem miął ochotę krzyczeć. Ściskało go w żołądku, pot wystąpił mu na czoło. Był urodzonym zabójcą, szkolonym na zabójcę, ale w głowie mu nigdy nie postało, by próbować swoich umiejętności na najbliższych. No... może z wyjątkiem matki. I jeszcze ojca, ale ten zszedł już z tego świata. No dobra, ujmie to inaczej: W głowie mu się nie mieściło, żeby to robić rodzonej siostrze. - Vrhedny. Chciałam cię o coś... Spojrzał na swoją przeklętą rękę. Zacisnęła się w pięść. - Wiem, o co. Coś potrąciło w nim głęboko skrywaną strunę. Był zszokowany - struna ta zwykle spoczywała martwa gdzieś na dnie jego duszy. Prawdę mówiąc, ostatni raz odezwała się, kiedy poznał Butcha i Jane, a jej wskrzeszenie wskazywało na to, że znów będzie gorąco. W przeszłości jej dźwięk wytrącał go z równowagi i popychał natychmiast w objęcia sado-maso i innych autodestrukcyjnych praktyk. - Więc jak? - zaszemrał głos Panikhi. Jezu, nawet nie zdąży jej poznać porządnie... - Dobra. - Poruszył palcami zabójczej dłoni. - Zadbam o to, jeśli będzie trzeba. Z ołowianego pancerza swego ciała Panikha widziała jedynie niewyraźny profil swojego bliźniaka. Była zła na siebie za to, że stawia Vrhednego w takiej sytuacji. Odkąd przybyła na tę stronę, wszystkie jej myśli zajęte były wyłącznie kombinowaniem, jak by się stąd wydostać. Jednak trudno jej było prosić nieznajomych o dosyć kłopotliwą przysługę. A Vrhedny był, w gruncie rzeczy, nieznajomym. - Dziękuję, braciszku. Kiwnął krótko głową i znów zapatrzył się przed siebie. Teraz, z bliska, nie był już tylko kombinacją rysów twarzy i masywnej sylwetki. Zanim mamanh ją przyskrzyniła, lubiła go podglądać w misie z wodą jasnowidzenia w świątyni pustelnic-kronikarek. Kiedy tylko ujrzała go w płytkiej wodzie, odgadła, co ich łączy - miała wrażenie, że podgląda samą siebie. Życie go nie oszczędzało. Młodość spędził między żołdakami, maltretowany przez ojca, a teraz, na dobitkę, ona. Pod zdystansowaną powłoką gotowało się. Czuła to każdym nerwem, bo więź łącząca ich dawała jej wgląd w jego wnętrze. Z pozoru był niewzruszony, jak mur, którego cegły szczelnie przylegają do siebie. Jednak pod powierzchnią wrzał gejzer... o czym świadczyła chociażby lewa dłoń. Spod brzegu rękawiczki

sączyła się poświata, przybierając na intensywności, zwłaszcza od chwili, kiedy spytała go, co jej jest. To mogły być ich jedyne wspólne chwile, dotarło do niej. - Twoja krwiczka jest uzdrowicielką? - spytała półgłosem. - Aha. Znów zapadła cisza. Cholera, czym by go tu zainteresować? Ewidentnie odpowiadał jej tylko z grzeczności. Mimo to uwierzyła mu, kiedy powiedział, że cieszy się z jej przybycia. Czuła, że nie należy do gatunku łgarzy - nie dlatego, by moralność czy uprzejmość znaczyły dla niego wiele, lecz dlatego, że kłamstwo nie leżało w jego naturze. Uważał je za stratę czasu. Znów podniosła wzrok na krąg jasnych świateł nad głową. Marzyła, by ją wziął za rękę, czy chociaż dotknął, ale i tak już dostatecznie dużo na nim wymogła. Leżąc na tej tacy na kółkach, czuła się dziwnie - jej ciało było ciężkie, a zarazem nieważkie. Całą nadzieję pokładała w skurczach nóg, które, docierając do stóp, wprawiały je w drżenie. Skoro tak, to chyba jeszcze nie wszystko stracone. Niestety, nawet kiedy pocieszała się tą myślą, jakiś nieśmiały głos w jej głowie upominał ją, że parasol ochronny iluzji może runąć pod naporem faktów: kiedy poruszała dłońmi, których nie mogła zobaczyć, czuła delikatny dotyk prześcieradła i gładki, chłodny blat stołu zabiegowego. Gdy jednak wydawała podobne polecenie nogom, nie odbierała żadnych wrażeń, jakby była zanurzona w leniwych, ciepłych wodach basenów kąpielowych po Tamtej Stronie. Gdzież ta uzdrowicielka? Czas... uciekał. Oczekiwanie nie było już męczące, ale wprost nieznośne. Nie wiedziała, czy dławiący ucisk w gardle jest skutkiem kontuzji, czy ciszy w pokoju. Oboje z bliźniakiem milczeli, choć z krańcowo różnych przyczyn: Jej się nigdzie nie spieszyło, on bał się, że lada chwila wybuchnie. - Powiedz mi coś o tym uzdrowicielu, który ma się tutaj zjawić - poprosiła spragniona rozpaczliwie jakichkolwiek bodźców, czegoś, co choć na chwilę zajęłoby jej myśli. Chłodny przeciąg, który owionął jej twarz i korzenny, orientalny aromat poinformowały ją dobitnie, że Vrhedny jest zazdrosny o tamtego samca. - Jest znakomity - burknął Vrhedny. - Jane ma go chyba za samego Pana Boga. Jego ton był dosyć wzgardliwy, ale samce wampirów nie znoszą, gdy osobniki ich płci kręcą się wokół ich samic. Kto to może być, zachodziła w głowę. W kryształowych misach widywała jedynie Agrhesa, ale na niego nie trzeba było chyba urządzać specjalnych łowów? Może jest jeszcze ktoś, kogo nigdy nie widziała? W końcu nie poświęcała zbyt wiele czasu na zaktualizowanie informacji o tej stronie, a jeśli wierzyć

bratu, od chwili jej zapudłowania do wyjścia na wolność minęło ładnych parę latek. Nagle dopadło ją bezgraniczne zmęczenie, dociskając jeszcze bardziej do stalowego łoża. Chciała zamknąć oczy, ale gdy ogarniały ją ciemności, w panice natychmiast otwierała je z powrotem. Gdy jej matka utrzymywała ją w stanie zawieszenia funkcji życiowych, była w pełni świadoma mgły, w jakiej się unosi, i męczącego, jałowego upływu czasu. Obecny paraliż przerażająco przypominał jej beznadzieję, w jakiej tkwiła przez stulecia. Dlatego ośmieliła się prosić Vrhednego o okrutną przysługę. Nie mogła wrócić na tę stronę po to tylko, by przeżywać powtórkę z losu, od którego próbowała umknąć za wszelką cenę. Łzy napłynęły jej do oczu. Świetlisty krąg nad jej głową zaczął falować. Wszystko by dała za to, żeby potrzymał ją za rękę. - Proszę cię, nie płacz - odezwał się wreszcie. - Przestań. Szczerze mówiąc, była zdziwiona, że w ogóle zauważył jej łzy. - Dobrze mówisz. Płaczem i tak nic nie wskóram. Zacisnęła zęby, zmuszając się, by być silną, ale to była ciężka walka. Choć mało się znała na medycynie, mogła ocenić swój stan na zdrowy rozum: ponieważ pochodziła ze szczególnie krzepkiej i odpornej gałęzi wampirów, jej organizm od pierwszej chwili po kontuzji, której się dorobiła, ćwicząc sparring ze Ślepym Królem, zaczął wracać do zdrowia. Niestety, ten sam proces regeneracji, który kiedy indziej uratowałby jej życie, tym razem działał na jej niekorzyść, skazując na lata beznadziejnej wegetacji. Złamany kręgosłup raczej nie zrasta się bez śladu, o czym świadczył wymownie paraliż jej nóg. - Czemu wciąż patrzysz na swoją dłoń? - spytała, nie odwracając wzroku od lampy. Po raz n-ty zapadła cisza. - Skąd wiesz, że patrzę? - Bo cię znam dobrze, bracie - westchnęła. - Wiem o tobie wszystko. Znów zapadła grobowa cisza. Czuła, że uruchomiła lawinę wypadków o nieprzewidywalnych konsekwencjach.

Rozdział 3 CZASAMI JEDYNYM SPOSOBEM, by się przekonać, jak się daleko zaszło, jest powrót do punktu wyjścia. Gdy doktor Jane Whitcomb weszła na teren kompleksu szpitala St. Francis, miała wrażenie, jakby nigdy stamtąd nie wychodziła. Prawdę mówiąc, jej nieobecność nie trwała zbyt długo - raptem rok temu była jeszcze ordynatorem oddziału chirurgii urazowej i zajmowała mieszkanie wypełnione pamiątkami po rodzicach, przez 24 godziny na dobę krążąc między izbą przyjęć a salą operacyjną. To wszystko należało już do przeszłości. Jednym z dowodów na daleko posunięte zmiany był sposób, w jaki się dostała do budynku chirurgii - nie musiała dreptać w drzwiach obrotowych ani pchnąć drzwi do hallu. Przeszła na wylot przez przeszklone ściany, wymijając strażnika na portierni, który w ogóle niczego nie zauważył. Duchy są niezłe w te klocki. Od kiedy przeszła przemianę, mogła chodzić, gdzie jej się podoba, nie zwracając niczyjej uwagi. Ale jeśli zechciała, mogła zmaterializować się w stu procentach i wyglądać, jak zwykły człowiek. W pierwszej postaci była całkiem niewidzialna i niewyczuwalna, w drugiej - niczym nie różniła się od dawnej siebie - tej, która żyła, jadła, kochała. To wszystko bardzo się przydawało w jej zawodzie prywatnego chirurga Bractwa. Weźmy, na przykład, teraz. Czy istniał lepszy sposób poruszania się po ludzkim świecie bez wzbudzania niepotrzebnej sensacji? Lawirując między tłumem człowieków, przemknęła nad kamienną posadzką hollu obok marmurowej ściany pokrytej nazwiskami darczyńców szpitala. Znała wiele mijanych twarzy, od personelu administracyjnego, po lekarzy i pielęgniarki, z którymi pracowała przez wiele lat. Nawet zdenerwowani pacjenci i ich rodziny, choć obcy, wydawali jej się dziwnie znajomi - maska przygnębienia i niepokoju na każdej twarzy układa się tak samo. Przemieszczając się w stronę schodów w głębi hallu, rozglądała się za swoim dawnym szefem. Prawdę mówiąc, śmiać jej się chciało. Przez wszystkie lata wspólnej pracy z Mannym Manello napatrzyli się na niejedno, ale obecna sytuacja w całej swej złożoności była bardziej niezwykła, niż karambol na autostradzie, katastrofa samolotowa, czy zawał budynku. Przeniknąwszy przez metalowe drzwi wyjścia awaryjnego, wzbiła się po schodach na górę - nie muskając nawet podeszwami stopni, lecz unosząc się bez wysiłku, jakby ją pchał przeciąg.