donowa1

  • Dokumenty45
  • Odsłony12 018
  • Obserwuję6
  • Rozmiar dokumentów69.1 MB
  • Ilość pobrań6 061

Aleksander Rogozinski - Morderstwo na Korfu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Aleksander Rogozinski - Morderstwo na Korfu.pdf

donowa1 EBooki
Użytkownik donowa1 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

Spis treści Karta tytułowa Od autora Postacie Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV

Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Epilog Podziękowania Przeczytaj też. . Karta redakcyjna

Prolog Słowo „musieć”, odmieniane na wszelkie sposoby, było tym, które na dzień przed wylotem na Korfu pojawiało się najczęściej w rozmowach i myślach przyszłych gości hotelu „Villa Zeus”. – Musisz się dowiedzieć, czy na pewno nie przedłuży nam tego terminu – powiedziała spokojnie starsza pani, składając koszulę swojego męża i wkładając ją do niedawno zakupionej walizki. – Jestem pewna, że na razie zadowoli się tym, co udało nam się dla niego zebrać… – Musimy zrobić wszystko, żeby go namówić na ten interes – westchnęła do swojej córki w tym samym czasie, ale za to w zupełnie innym miejscu Polski, mocno zasmucona kobieta w średnim wieku, jeszcze raz uważnie lustrując wzrokiem leżące przed nią dokumenty. – To nasza ostatnia szansa. Jeśli i tym razem się nie zgodzi, to nie wiem, jak wygrzebiemy się z zaległości. Będziemy musiały zwinąć biznes. A długi…! Nawet jeśli nas po tym wszystkim zatrudnią za kasą w „Biedronce”, to wierzyciele i tak będą, ścigać jeszcze twojepraprawnuczki. No i popatrz, znów mam łzy w oczach. Podaj mi, proszę, chusteczki, leżą w kredensie… „Kiedy zobaczy, jak szałowo teraz wyglądam, to sam się będzie prosił. Ale tym razem nie pójdzie mu tak łatwo. O nie! Musi mnie przekonać, że mu naprawdę zależy…”, myślała nieco później atrakcyjna, choć przez wiele osób odbierana jako pretensjonalna, blondynka, siedząc na fotelu w salonie kosmetycznym i poddając się magicznym zabiegom, mającym dostosować jej wygląd do wieku, który wpisywała sobie we wszystkich nieurzędowych oraz co mniej ważnych urzędowych dokumentach, tudzież podawała znajomym. – Nie możesz mnie znowu zawieść! – mówił gniewnie mniej więcej w tej samej chwili w wagoniku metra mocno leciwy pan, patrząc uważnie na swojego młodego rozmówcę, który, co zauważał z pewnym niepokojem, nie pierwszy raz sprawiał na nim wrażenie półgłówka. – Nie przyjmę żadnych tłumaczeń! To naprawdę twoja ostatnia szansa. Musisz mi to przywieźć, albo pożegnasz się z jakąkolwiek szansą na karierę. Już ja się o to postaram… „Muszę go wreszcie o to zapytać. Tylko czy znów mnie nie okłamie?

Nikomu nie mogę już ufać. Zupełnie nikomu…”, smutna dziewczyna siedziała w kafejce blisko wyjścia ze stacji metra i starała się nie rozpłakać. Kilkadziesiąt minut wcześniej wyszła z domu, bo myślała, że wśród obcych ludzi z pewnością się nie rozklei. Teraz jednak wcale nie była tego taka pewna. Zamówiła kawę i ostatkiem sił powstrzymywała się, żeby obok cynamonu i cukru trzcinowego nie dodać do niej także swoich łez wraz z sypiącym się jej z oczu wczorajszym makijażem. Wczoraj… Jak to było dawno. Cała epoka! Wtedy była jeszcze taka szczęśliwa… – Przyszły dzisiaj ostatnie dokumenty od notariusza – relacjonowała w tym czasie przez telefon swojemu partnerowi sympatyczna czterdziestolatka, zastanawiając się jednocześnie, czy lepiej jej będzie wrócić do domu metrem, czy też autobusem. Metro było co prawda szybsze, ale za to wiecznie zapchane, a poza tym źle jej się kojarzyło. Zawsze, gdy decydowała się z niego skorzystać, natychmiast w jej pobliżu pojawiał się ktoś od dawna wymagający kąpieli, ewentualnie natychmiastowej dezynfekcji. Nie! Lepiej będzie skorzystać z autobusu. – Teraz mamy wszystkie dowody w ręku. Będziemy musieli mu je pokazać i zapytać, jak szybko zwróci nam to, co powinien. I z góry ci mówię, że jeśli znów zacznie kręcić, tak jak poprzednio, po powrocie od razu idziemy na policję! Jeśli to, o czym mi pisałeś ostatnio, jest prawdą, to mamy spory problem – czytał na swoim laptopie w tym samym momencie kilka kilometrów dalej przystojny czterdziestolatek. – Zaczynam się obawiać, że ta historia nie zakończy się happy endem. Pierwsze, co musimy zrobić, kiedy już tu dotrzesz, to natychmiast się naradzić. Nie mamy ani chwili do stracenia! – Czy ty naprawdę musisz zabierać na wakacje tę szmatę? – dziwiła się mniej więcej godzinę później Betty, patrząc, jak jej chlebodawczyni, najpopularniejsza polska autorka romansów Joanna Szmidt, upycha w przerażająco dużej walizie mocno zmiąchane różowe wdzianko, wykończone frędzlami i ozdobione na froncie wielkim złotym słoniem, wnosząc po

proporcjach, chorującym na przerost trąby. Toż to wygląda jak z darów dla powodzian! – To jest najnowsza Zosia Gałczyńska! – zaprotestowała ogniście jej pracodawczyni. – Bardzo ładne. I pomysłowe. Można to nosić na spodnie albo bez spodni. Albo jeszcze jakoś tam, ale już zapomniałam jak. A, wiem, wpuszczone do spodni. Popatrz, ile zastosowań. Musiałam to od niej kupić… – Bo inaczej by cię zjadła?! – zapytała Betty, która zawsze miała nieodparte podejrzenie, że obfita w kształty projektantka żywi się swoimi modelkami. Kiedyś nawet usiłowała w ramach eksperymentu policzyć, czy z jej pokazu wyszło tyle samo dziewczyn, ile brało w nim udział, ale po drodze pogubiła się w rachunkach, bo wszystkie wyglądały dokładnie tak samo i szybko jej się pomyliły. – No dajże spokój, będziesz w tym wyglądała jak bezdomna! Albo uciekinierka z Tworek! – Myślałby kto, jak to się znasz na modzie – parsknęła Joanna. – Ty, właścicielka tysiąca pięciuset identycznych czarnych bluzeczek z Zary! Lepiej byś naładowała mi maczka, to sobie spróbuję popisać w samolocie. Chociaż mój wydawca powiedział wczoraj, że wcale nie muszę się spieszyć… – To gej! Boi się kobiet i nie chciał ci podpaść, żebyś mu się nie załamała i nie zaczęła histerycznie szlochać albo nie zrobiła awantury – wyjaśniła Betty. – Poza tym ten człowiek i tak słowa prawdy w życiu nie powiedział. – A jaka jest ta prawda? – spytała Joanna, przestając na moment zastanawiać się nad tym, skąd w jej szafce wzięły się jakieś straszliwe pomarańczowe klapki wysadzane zielonkawymi kamyczkami, a jeśli to ona je kupiła, to po ilu była wtedy drinkach? – Taka, że ostatnią książkę miałaś skończyć już rok temu – powiedziała Betty. – Na razie wznowili dwie stare, co to nawet nie pamiętałam, kiedy je napisałaś, i wydali je w pakiecie. Z okładką, na której jakiś półnagi osiłek z debilnym wyrazem twarzy trzyma na rękach biuściastą blondi, mającą taką minę, jakby przed chwilą narobił na nią gołąb. To najbardziej kiczowata

okładka, jaką w życiu widziałam. Ale panie z dystrybucji u twojego wydawcy były wniebowzięte i zgodnie orzekły, że sprzeda się tego tryliardy egzemplarzy. A co do reszty prawdy, to jest taka, że jeśli na Korfu nie dokończysz tego, co obiecałaś wydawnictwu, to będziemy musiały zapłacić karę za niedotrzymanie terminu. I to dużą! Taki mamy punkt w umowie… – No to nie mam wyjścia… – westchnęła Joanna. – I nie masz co się tu tak indorzyć! Wiesz przecież, że najszybciej pracuję, gdy mam termin na karku. Potrzebuję tylko odrobiny samotności. A Korfu cieszy się opinią spokojnego i nudnego. „Bo ty tam nigdy nie byłaś…”, pomyślała Betty, tknięta jakimś złym przeczuciem. Gdyby obie mogły przewidzieć, jak potoczą się kolejne dni, z pewnością z miejsca skasowałyby rezerwację i czym prędzej zaczęły rozpakowywać walizkę. Niestety, żadna z nich nie miała tego dnia ataku jasnowidzenia. Rozdział I Joanna zamknęła oczy i starała się nie patrzeć na stojącą tuż przed nią stewardessę, objaśniającą, jak zachować się w samolocie. Tego jednego momentu lotu – kiedy to załoga zaczyna synchronicznie machać rękami niczym tancerze w teledysku Madonny i tłumaczyć, że gdy zdarzy się katastrofa, najlepsze co można zrobić, to zająć się dmuchaniem w wentylek kamizelki pływackiej – serdecznie nie znosiła. Cała reszta nie robiła na niej wrażenia. Ani turbulencje, ani nagłe zmiany wysokości, ani nawet komunikaty o awaryjnych lądowaniach. Tych pierwszych nie zauważała, a najczęściej je w ogóle przesypiała, drugie traktowała jak oryginalnąrozrywkę, a trzecie – normę. „Jak się zepsuje samochód, to podjeżdżasz do warsztatu i ci go reperują. Samolotu nie naprawią w powietrzu, więc musi wylądować. Proste!”, tłumaczyła swojej menedżerce Betty, która miała akurat odwrotne podejście do latania. Choć na ziemi zachowywała się o wiele bardziej racjonalnie niż jej pracodawczyni, w powietrzu z miejsca traciła zdrowy rozsądek. Samoloty uważała za wynalazek sił nieczystych, każda podróż nimi powodowała u niej ataki paniki już tydzień przez wylotem, a na lotnisku sprawiała wrażenie osoby opóźnionej w rozwoju i z nerwów nie rozumiała, co się do niej mówi. W czasie lotu zamieniała się zaś w żonę Lota, traciła

zdolność mowy, dostawała szczękościsku, napadów duszności, tików nerwowych i tysiąca innych przypadłości. Joanna najpierw próbowała ją upić, co nie dało żadnego efektu, poza jednym – po godzinie lotu Betty musiała skorzystać ,z papierowej torebki i to kilka razy. Potem zapisała ją na specjalny kurs dla osób cierpiących na aerodromofobię. Rezultat tego eksperymentu był dość spektakularny, bo w momencie, gdy ruszyły od rękawa na pas startowy, Betty zamknęła oczy i zaczęła mamrotać pod nosem: „Jeden, dwa, trzy, nie boję się latać. Jeden, dwa, trzy, samolot jest moim przyjacielem. Jeden, dwa, trzy, nie boję się latać…”, i powtarzała to przez kolejnych kilka minut, sprawiając na swojej pracodawczyni z każdą chwilą coraz silniejsze wrażenie osoby popadającej w obłęd, po czym, gdy tylko maszyna oderwała się od płyty lotniska, zemdlała. W końcu wkurzona Joanna wpadła na rewolucyjny pomysł i po cichu zaczęła przed lotem dosypywać swojej przyjaciółce do napojów środki nasenno-uspokajające. Zdawało to egzamin znakomicie, a wpadka zdarzyła jej się tylko jedna, kiedy to dwa razy w ostatniej chwili przełożono im godzinę lotu i Joanna, bojąc się, że leki przestaną działać, podała Betty kolejne ich dawki. W sumie w ciągu kilkunastu godzin menedżerka połknęła ilość medykamentów zdolną powalić nawet młodego tygrysa. Do samolotu wsiadła jeszcze o własnych siłach, ale już po dwóch godzinach lotu na lotnisku w Warszawie wyniósł ją z niego przystojny steward. Betty odzyskała przytomność następnego dnia w swoim własnym mieszkaniu z koszmarnym bólem głowy. Joanna zaś przez parę kolejnych tygodni odbywała bardzo satysfakcjonujące randki ze stewardem, co stało się potem dla niej inspiracją do napisania powieści Podniebne uniesienia, uznanej przez polską edycję „Cosmopolitan” za jeden z dziesięciu najlepszych rodzimych erotycznych romansów wszech czasów, a przez prasę amerykańską – za „słowiańską odpowiedź na Pamiętniki Fanny Hill”. Od tego czasu Joanna została stałą klientką apteki i regularnie uzupełniała swoje zapasy środków nasennych przeznaczonych dla Betty. Jako popularna autorka, której romanse przetłumaczono na kilkanaście języków, często zapraszana była na spotkania z czytelnikami za granicą i musiała wtedy mieć przy boku swoją agentkę, która – kiedy tylko nie znajdowała się w przestworzach – była jej prawą ręką

i bez której, co przyznawała w duchu z lekkim żalem, nie osiągnęłaby w życiu aż tak wiele. Próbowała co prawda kiedyś zrobić Betty przyjemność i dała się jej przekonać do „ekspresowych i komfortowych usług PKP”, ale po tym, jak tarabaniły się do Pragi przez dziesięć godzin w pamiętającym czasy PRL-u gruchocie, którym, wnosząc po zapachu, transportowano wcześniej osoby cierpiące na nietrzymanie moczu, Joanna stanowczo odmówiła pokonywania większych odległości czymś innym niż samolot. I od tej decyzji nie było odwołania! Teraz jednak pisarka podróżowała prywatnie i nie potrzebowała Betty, która z ulgą przyjęła propozycję wzięcia sobie dwóch tygodni wolnego. Po ostatnich mrożących krew w żyłach wydarzeniach, kiedy to Joanna znalazła w domu zwłoki swojego kochanka, zamordowanego ciosem siekierą w potylicę, i po tym, jak obie wmieszały się w śledztwo, z którego cudem uszły z życiem, autorka potrzebowała choć chwili odpoczynku. Tym bardziej że jej wydawca zaczynał już miotać groźby karalne, dotyczące tego, co zrobi, gdy Joanna nie odda mu szybko kolejnej, z dawien dawna obiecywanej, powieści. Autorka co prawda miała rozgrzebane i niedokończone dwie książki, ale zaczęła je tworzyć tak dawno temu, że teraz nie pamiętała już, co właściwie chciała zrobić z wymyślonymi przez siebie bohaterami i po przeczytaniu na nowo swojej twórczości miała tylko ochotę czym prędzej ich pozabijać. Niestety, pisała ckliwe romanse, a nie kryminały, i takie radykalne rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Z mieszanymi uczuciami wrzuciła więc do bagażu podręcznego małego laptopa, łamiąc w ten sposób daną sobie kiedyś przysięgę, że nie będzie pracowała na wakacjach. Przysięga miała zresztą swoje uzasadnienie. Kilka lat wcześniej Joanna, też przyciśnięta wtedy terminami tudzież rozpaczliwym okrzykiem swojego poprzedniego wydawcy („Trzeci raz przesuwamy termin druku, za moment szef drukarni naśle na mnie mafię, a ja mam dwoje małych dzieci!!!”) zabrała komputer na urlop, spędzany w pięknej hiszpańskiej Marbelli. Praca szła jej nawet całkiem nieźle. Bohater powieści, seksowny, barczysty, zabójczo przystojny i obdarzony ognistym temperamentem Julio bez problemu wyswobodził się z rąk krwiożerczych piratów, którzy skrępowali go sznurem tak, aby mógł szybko przerwać więzy za pomocą pocierania ich o jakąś zardzewiałą blachę, która, jak wiadomo, zawsze usłużnie nawinie się na statku pod rękę. Następnie, spaliwszy mściwie, acz i

zgodnie ze swoim, kreślonym przez trzysta stron powieści, charakterem ich łajbę, wracał w szalupie ratunkowej na uroczą wyspę. Tam czekała na niego, przekonana o jego śmiertelnym zejściu i tracąca w związku z tym zmysły z tęsknoty, piękna Consuela. I w kulminacyjnej chwili, kiedy to Julio na widok ukochanej, próbującej się z żalu za nim utopić, wyskoczył z szalupy i pięknym crawlem pruł w stronę podtapiającego się w oceanie przedmiotu swoich afektów, obok Joanny, uwieczniającej tę dramatyczną scenę tuż nad basenem, przeleciała szaleńczym kłusem, niczym stado Wizygotów pędzących rabować Rzym, chmara dzieci. Jedno z nich nie wyrobiło się na zakręcie, poślizgnęło na okalającej basen terakocie i klapnęło wprost na laptopa Joanny, po czym gramoląc się z powrotem, strąciło go nogą wprost do basenu. Pisarka niczym na zwolnionym filmie patrzyła, jak jej dzieło ląduje na dnie basenu, a gasnący powoli ekran uświadomił jej słuszność powtarzanego przez Betty niczym mantra zdania: „Zgrywaj to wszystko na te małe bzdyczki z pamięcią, bo kiedyś pożałujesz”. Kiedyś nastąpiło właśnie w tej chwili! Joanna rzadko kiedy miała ochotę kogoś zamordować, ale przez moment było bardzo prawdopodobne, że liczba osób na planecie zmniejszy się o jedną niepełnoletnią istotę. Chwilę potem krwiożercze zamiary pisarki przeniosły się na inny obiekt, bo do dziecka podbiegła jego matka z pełnym niepokoju okrzykiem: – Karolinko, córuś, nic ci się nie stało w nóżkę?! No jakże pani mogła! Drugie zdanie skierowane było do Joanny i wzmocnione pełnym wyrzutu i wściekłości spojrzeniem. Autorka z wysiłkiem oderwała wzrok od swojego laptopa i popatrzyła na zagniewaną, źle ufarbowaną blondynkę w zdecydowanie za małym kostiumie kąpielowym, masującą troskliwie zbrodniczą stopę swojej latorośli. – Jak ja mogłam…?! – zapytała, czując narastającą furię. – No jak? – powtórzyła blondynka. – Zastawia pani tu jakieś pułapki! Przecież Karolinka mogła sobie coś uszkodzić. Tu jest basen, a nie biuro! – Pani dziecko – powiedziała powoli Joanna, czując jak krew napływa jej do głowy – zniweczyło właśnie efekt mojej kilkumiesięcznej pracy, i zniszczyło

laptopa wartego kilka tysięcy złotych… – Ojej, Karolinko! – krzyknęła blondynka, sprawiając wrażenie, że nie usłyszała ani jednego wypowiedzianego przez pisarkę słowa. – Złamałaś sobie paznokietek? Pokaż mamusi! Uff, nie, co za ulga. Na szczęście tylko sobie lekko zadrapałaś… Nic się nie stało! Joanna poczuła, że za moment trafi ją apopleksja. – Czy pani słyszy, co mówię?! – ryknęła, z trudem powstrzymując się przed chwyceniem blondynki za głowę i pozbawieniem części koafiury, co było o tyle proste, że większość z niej stanowiły tak na oko „doczepki”. – Pani dziecko… – Niechże pani nie podnosi głosu! – ofuknęła ją blondynka. – Karolinka to bardzo wrażliwa dziewczynka i nie powinno się jej denerwować. Potem znów będzie miała problemy z zaśnięciem. Wrażliwa Karolinka, korzystając z tego, że wzrok jej mamy zwrócony jest w inną stronę, uśmiechnęła się złośliwie i pokazała Joannie język, po czym natychmiast znów przybrała boleściwy wyraz twarzy. – Ale tam była moja książka…! – jęknęła autorka. – Książka? – zaciekawiła się blondynka. – Jest pani pisarką? Furia i rozpacz Joanny ustąpiły miejsca niekłamanemu zdziwieniu, że ktoś na świecie może jej – ulubienicy wszystkich kolorowych gazet i autorki kilkudziesięciu bestsellerowych powieści, które rozeszły się na całym świecie w wielomilionowych nakładach – nie znać. – Owszem, pisarką – potwierdziła, po czym bardzo wolno i wyraźnie dodała: – Nazywam się Joanna Szmidt. Rzecz jasna oczekiwała, że zrobi to na blondynce ogromne wrażenie. Niestety, kolejnych kilka sekund przyniosło jej ogromne rozczarowanie. – Pierwsze słyszę – powiedziała stanowczo blondynka. – Ale jak już pani pisze, to sobie pani bez problemu napisze coś tam jeszcze raz, a Karolinka tańczy w zespole u pana Egurroli i mogła doznać kontuzji stópki. I to

byłabyprawdziwa tragedia! Joanna pierwszy raz w życiu poczuła, że zakaz posiadania broni palnej ma swój głęboki sens. Od tej chwili korzystała wyłącznie z ofert tych placówek turystycznych, które pozwalały przekraczać swoje progi wyłącznie osobom dorosłym. Do takiej jechała i tym razem. Kameralny hotel, a raczej pensjonat, o nieco pompatycznej nazwie „Villa Zeus” poleciła jej jedna z przyjaciółek. „Jego właściciel ma na imię Stefanos. Jest trochę snobem i uwielbia przyjmować ludzi z tak zwanych wyższych sfer. Polityków, biznesmenów, artystów… Upodobał sobie Polaków, bo jego pierwsza wielka miłość pochodziła z Krakowa. To oryginał, trochę bawidamek, zjeździł pół świata i na pewno będzie cię zanudzał w nieskończoność opowieściami o swoich przygodach. To jedyny minus, ale możesz mu nawiać. Tuż przy hotelu jest basen i tam na pewno prędzej czy później cię dorwie, ale jakieś pół kilometra dalej zaczyna się plaża. Zawsze możesz tam zrejterować. Jest co prawda publiczna, ale nawet w sezonie średnio zatłoczona, bo Dassia to malutkie miasteczko. Co ja mówię? To nawet nie miasteczko, ale po prostu jedna duża, ciągnąca się wzdłuż morza ulica, przy której stoi kilkanaście mniejszych i większych hoteli. Jest spokojnie, cichutko, nie ma żadnych dyskotek ani klubów. W sam raz, aby wypocząć. A jak ci się znudzi spokój, to kupujesz za dwa euro bilet i wsiadasz w lokalny bus. Pół godziny i jesteś w stolicy wyspy, gdzie z kolei zawsze jest rozrywkowo. Albo zamawiasz taksówkę. Wychodzi kilkanaście euro w jedną stronę. Gwarantowana pogoda, piękne zabytki, cudowna kuchnia… Zobaczysz, na pewno będzie fajnie!”, zachwalała, aż wreszcie Joanna dała się namówić. Przyjaciółka zadzwoniła do właściciela hotelu i gorąco zarekomendowała mu autorkę. Nie musiała się nawet długo wysilać, bo powieści Joanny tłumaczone były także na język grecki i pisarka również tutaj miała sporo fanów. Już po kilkudziesięciu sekundach rozmowy Stefanos oznajmił, że będzie dla niego zaszczytem „móc gościć w swoich skromnych progach tak szanowaną kobietę” i zapewnił, że otrzyma ona „jego najlepszy apartament z bajecznym widokiem na morze z jednej i góry z drugiej strony”, nie dodając przy tym, że wszystkie pokoje w jego hotelu mają taki sam widok. Zaoferował się także, że osobiście pokaże Joannie, jak to się wyraził, „całe

piękno i urok Korfu”, czego przyjaciółka na wszelki wypadek jej nie powtórzyła, bojąc się, że w świetle jej poprzedniej wypowiedzi Joanna przerazi się wizją ganiającego ją po całej wyspie nawiedzonego maniaka i zrezygnuje z wyjazdu. A na to przyjaciółka nie mogła pozwolić, bo chytrze liczyła na to, że naganiając Stefanosowi swoich znajomych, sama za rok załatwi sobie w jego hotelu pokaźną zniżkę. Takim oto sposobem Joanna znalazła się w samolocie linii Aegan, wypełnionym, jako że sezon dopiero się rozpoczynał, jedynie w niewielkiej części. Pisarka oczywiście zdecydowała się na klasę biznes, która – co zauważyła z lekkim niesmakiem – różniła się od ekonomicznej jedynie tym, że zamiast wyglądających na stuletnie kanapek z jakąś podejrzaną zielonawą breją, nasuwającą nieodparte skojarzenia z ziołową pastą do zębów, serwowano tu znakomite kontynentalne śniadanie. Joanna posmarowała sobie chrupkiego croissanta masełkiem i konfiturą wiśniową, posłodziła latte i sięgnęła po soczek pomarańczowy, próbując przy tym odgadnąć, kim są towarzyszące jej osoby. Ona sama zajmowała miejsce w trzecim rzędzie z prawej strony przy oknie, środkowy fotel obok niej był wolny, a na kolejnym, przy przejściu, siedział krótko obcięty, przystojny blondyn w błękitnych, nieco spranych jeansach i koszuli w jasnoniebieską kratę. Joanna oceniła, że musi mieć w okolicach trzydziestki i jest wierną kopią Brada Pitta z czasów, gdy uwodził Geenę Davies w Thelmie i Louise. W innych okolicznościach z miejsca by się nim zainteresowała, ale po ostatnich sensacyjnych przeżyciach, które zapoczątkował jej romans z młodszym od niej o kilkanaście lat fotografem, miała zdecydowanie dość przygód miłosnych. Przynajmniej na jakiś czas. Przed wyjazdem dała zresztą Betty uroczyste słowo honoru, że nie zrobi nic głupiego. A podrywanie przystojniaka, wyglądającego jak hollywoodzki bóg seksu, niewątpliwie zaliczałoby się do tej kategorii. Tym niemniej Joanna nie potrafiła natychmiast oderwać oka od tak atrakcyjnego obiektu. W wyniku uważniejszej lustracji wywnioskowała jeszcze, że przystojniak albo spędził ostatnie tygodnie z dala od kraju, albo jest maniakiem solarium. Opalony był bowiem w stopniu wręcz nieprzyzwoitym! Zwłaszcza jak na początek maja. Joanna przelotnie

zastanowiła się, czy młodzieniec po prostu nie jest Grekiem, co by tłumaczyło godny pozazdroszczenia koloryt jego skóry, i nie wraca do swojej ojczyzny. Po chwili jednak przypomniało jej się, że widziała go już wcześniej na lotnisku, gdy żegnał się z jakąś dziewczyną, i zapamiętała okrzyk tejże: „Adaś, jak już wylądujesz, natychmiast wyślij mi SMS-a!”. Adaś to Adaś, nasz chłopak i tyle! „Nasz chłopak”, nieświadomy tego, że stał się obiektem obserwacji, czytał jakąś książkę. Nie mogąc dojrzeć jej tytułu, Joanna zniechęciła się i przeniosła wzrok nieco dalej. Na trzech siedzeniach po drugiej stronie samolotu też siedziały tylko dwie osoby. Fakt, że zajmowały miejsca obok siebie i trzymały się za rękę, wskazywał na to, że są parą, ale Joannie trudno było w to uwierzyć. Nie pasowali bowiem do siebie ani trochę. On miał na pewno sporo po pięćdziesiątce, mocno przerzedzone siwe włosy, pomarszczoną twarz i zszarzałą cerę palacza. Ubrany był nieco niechlujnie, w źle dobrane szaro- buraczkowe rzeczy, z gatunku tych, jakie uwielbiają nosić starzy profesorowie na uniwersytetach, żeby w swoim mniemaniu dodać sobie powagi wśród studentów. Jego towarzyszka prezentowała się za to tak, jakby przed chwilą wyskoczyła z okładki żurnala. Teoretycznie jej wiek można było ocenić na tuż przed trzydziestką, ale wnikliwe oko Joanny wyłapało kilka starannie zatuszowanych oznak, że kobieta jest jednak trochę starsza. Miała staranny, acz nieco zbyt krzykliwy makijaż,najmodniejszą w tym sezonie fryzurę z krótką, asymetryczną, nastroszoną blond grzywką i kwiecistą sukienkę – pochodzącą bez najmniejszych dla pisarki wątpliwości z najnowszej kolekcji uwielbianej przez nią marki Proenza Schouler – rewelacyjnie podkreślającą jej perfekcyjną figurę. Joanna, która mierzyła podobną kilka tygodni wcześniej i, patrząc na siebie w lustrze przebieralni, doszła do wniosku, że gdyby jeszcze miała wiklinowy koszyk, wyglądałaby, wypisz-wymaluj, jak żona Rumcajsa, poczuła antypatię do kobiety i natychmiast uznała ją za lampucerę, która żeruje na bogaczu. Jej partner co prawda nie wyglądał na multimilionera, ale pozory zawsze mogły mylić. „Ohyda”, pomyślała Joanna i o mało co nie splunęła z odrazą do kubeczka z sokiem pomarańczowym. Przez chwilę poobserwowała jeszcze karesy pary, popielęgnowała w sobie starannie uczucie niesmaku, po czym popatrzyła na kolejnych pasażerów. Przed niedobraną parą siedziała inna, bardziej do siebie pasująca.

Dwójkę uroczych starszych ludzi Joanna zapamiętała, podobnie jak blondyna, z lotniska. Obserwując z czułością, jak wzajemnie o siebie dbają i co parę sekund wymieniają się uśmiechami, doszła do wniosku, ze oto ma przed sobą przedstawicieli nielicznej grupki osób, które znalazły w życiu swoją drugą połówkę i potrafiły to docenić. Jako pisarka romansów Joanna zawsze wierzyła w prawdziwą miłość i ucieszyła się, że oto ma przed sobą dobitny dowód na to, że takowa się zdarza nie tylko na kartach jej książek. Teraz też popatrzyła z roztkliwieniem, jak starsza siwa pani strzepuje okruszki z kolana swojego ukochanego, a ten ujmuje jej dłoń i podnosi do ust, aby złożyć na niej pocałunek. Joanna pomyślała, że musi tę scenę wykorzystać w swojej następnej powieści, po czym nagle, jak to czasem jej się zdarzało, wymyśliła w ciągu kilkunastu sekund fabułę całej książki. Pomna tego, że równie szybko może ją zapomnieć, czym prędzej sięgnęła do torebki po długopis i notatnik. Chwilę później pogrążona była w przelewaniu swoich myśli na papier. Nie mogła więc dostrzec, że i sama przez chwilę stała się obiektem obserwacji. Dokonała jej osoba, która na Korfu leciała z jednym tylko planem. Dopięcia swojego celu. Za wszelką cenę. Nawet tę… najwyższą. Rozdział II – Pozwoli pani, że pomogę? Chwilę wcześniej Joanna właśnie wypatrzyła na taśmie swój bagaż. Waliza w niewinnie różowym kolorze ozdobiona oryginalnym wzorkiem w niebieskie kwiatki polne, którą pożyczyła od swojej mamy, przeraziła ją swoją wielkością i z miejsca urosła w jej oczach do rozmiarów skalnych bloków, z jakich niewolnicy w pocie czoła budowali piramidy w starożytnym Egipcie. Tyle że oni z reguły byli silnymi chłopami, a nie delikatną kobietą. Pisarka przez chwilę zastanawiała się, jakim cudem wtachała tego kolosa kilka godzin wcześniej do odprawy na Okęciu, ale szybko przypomniało jej się, że tak naprawdę nawet przez moment go nie dotknęła. W willi w Milanówku tylko chaotycznie, jak to miała w zwyczaju, wrzucała do niego swoje rzeczy,

które następnie układała porządnie Betty. Ona też zataszczyła potwora do bagażnika swojego samochodu, którym następnie pojechały na lotnisko. Tam zajęli się nim bagażowi i w sumie Joanna nie miała z nim żadnej styczności. Teraz bezradnie rozejrzała się wokół w poszukiwaniu kogokolwiek z obsługi, ale niestety na horyzoncie nie wypatrzyła ani jednego pracownika lotniska. „No tak, przecież to Grecja!”, pomyślała z przekąsem, przypominając sobie, jak kilka lat wcześniej zaproszono ją na spotkanie z czytelnikami do Aten. Na lotnisku powinien był wtedy czekać na nią przedstawiciel lokalnego wydawcy jej książek, który miał ją zawieźć do pięciogwiazdkowego hotelu i zadbać o cały harmonogram jej pobytu. Po godzinie czekania, kiedy wściekła Joanna postanowiła już wrócić do Polski najbliższym lotem, jaki jej się nawinie, na horyzoncie pojawił się radosny młody człowiek, piastujący w dłoniach tekturowy kartonik z jej nazwiskiem. Najpierw niezmiernie się zdziwił, że samolot przyleciał na czas („No to się u nas nie zdarza prawie nigdy!”), następnie, że nikt nie zgubił pisarce bagażu („Z reguły gubią i najczęściej w ogóle nie znajdują”), a w końcu, że Joannie się gdzieś spieszy („Lotnisko w Atenach jest najładniejsze w całej Grecji, można sobie pozwiedzać sklepy, zrobić zakupy, usiąść i napić się czegoś w kawiarni, po co to było godzinę siedzieć na tej ławce, przecież w razie czego bym poczekał!”). Autorka, której już w połowie tego wesołego ględzenia zaczęła nachodzić na oczy czerwona mgła, z trudem pohamowała się, żeby nie zatamować słowotoku młodziana lewym sierpowym, wymierzonym wprost w jego szczękę. Rychło jednak miała się przekonać, że lotniskowe oczekiwanie i spotkanie spóźnionego, ale przy okazji optymistycznie nastawionego do życia chłopaka to i tak najlepsze z całej palety „atrakcji”, jakie czekały na nią w rodzinnym mieście Peryklesa. W pięciogwiazdkowym hotelu nikt nie potrafił znaleźć jej rezerwacji, a ponieważ był szczyt sezonu, nie było tam już ani jednego wolnego pokoju. Joannę umieszczono więc „tylko na jedną noc” w jakiejś szemranej spelunie, w urągającym zasadom higieny, lichym, niedoświetlonym i śmierdzącym stęchlizną pokoju, sprawiającym wrażenie przerobionego z pomieszczenia gospodarczego. Joanna zdziwiła się nawet, że na ścianach tego pomieszczenia znajdują się jakieś modernistyczne

malowidła, ale następnego dnia, przy nieco lepszym dziennym świetle przekonała się, że był to grzyb, mający tu swobodne pole do popisu. Na śniadanie zaserwowano pisarce coś, co – oceniając po wyglądzie tego dania – jadł już ktoś przed nią, a clou wszystkiego okazało się spotkanie autorskie. Już po kilku minutach Joanna zorientowała się, że coś nie gra. Zawieziono ją co prawda do dużej księgarni, ale zamiast modnie ubranych trzydziesto- i czterdziestolatek, stanowiących na całym świecie grono jej wiernych czytelniczek, czekało tam na nią bardzo dużo kobiet w wieku poprodukcyjnym, ubranych w stroje, które Joannie skojarzyły się z Zespołem Pieśni i Tańca Śląsk. Babiny grzecznie wysłuchały wstępu wygłoszonego po grecku przez gospodarza spotkania, a następnie, poproszone o zadawanie pytań, zaczęły się bez mała przekrzykiwać. Nieco zdezorientowany tłumacz przetłumaczył po chwili to, co w ogólnym hałasie usłyszał najlepiej. – Panie pytają, w czym będzie pani pokazywała, jak to się robi, i czy nie jest pani na to zbyt elegancko ubrana? – zapytał Joannę. – Że co? – zdziwiła się uprzejmie pisarka, podziwiając jednocześnie stroje Greczynek i dochodząc do wniosku, że nasze, choć może bardziej kolorowe, są zdecydowanie mniej stylowe. – No… Czy nie żal pani poplamić takiego ładnego kostiumu… – podpowiedział życzliwie tłumacz. Joanna poczuła, że nic nie rozumie. – Ale czym poplamić? – zapytała oszołomiona. – No serwatką. Czy tam śmietaną. Nie znam tego słowa – wyjaśnił nieco zakłopotany tłumacz. – Ja to się w sumie nie rozeznaję w tych kulinarnych zawiłościach… I dopiero wtedy okazało się, że grecki wydawca pomylił polską pisarkę romansów z fińską autorką książek o potrawach tradycyjnej kuchni skandynawskiej, która miała zaprezentować lokalnemu kołu gospodyń wiejskich, jak w domowych warunkach wyprodukować solone masło. To, że po wyjaśnieniu sprawy udało jej się ujść bez żadnego uszczerbku na zdrowiu z rąk rozgniewanych kobiet, Joanna sama uważała za cud. Teraz jednak cud nie chciał się zdarzyć i pisarka oczyma wyobraźni

zaczęła się widzieć na łożu szpitalnym w otoczeniu konsylium ortopedów, bezradnie dumających, co zrobić z jej kręgosłupem, złamanym w wyniku próby podniesienia walizki. I wtedy znienacka pojawiła się – dosłownie – pomocna, męska dłoń. Sięgnęła po walizkę i z lekkością, jakby ta ważyła pół kilo, zgarnęła ją z taśmy i postawiła na podłodze przed Joanną. Ta przeniosła wzrok z ręki na jej właściciela i w duchu aż jęknęła. Oto stał przed nią mężczyzna prosto z jej marzeń. Wysoki, idealnie zbudowany, co podkreślał jego obcisły t-shirt, krótko obcięty, ale bynajmniej nie wygolony jak kryminalista, czego pisarka nie znosiła, brunet z trzydniowym zarostem i seksownym uśmiechem. Joanna jeszcze raz musiała sobie powtórzyć w duchu, że obiecała Betty nie zrobić nic głupiego. A już zwłaszcza – z miejsca się zakochać! – Bardzo panu dziękuję – powiedziała, zastanawiając się jednocześnie w duchu, czy od oparcia w samolocie nie zrobił jej się z tyłu na głowie jakiś idiotyczny kołtun. – Sama nie dałabym rady… – Na pewno znalazłby się ktoś, kto pomógłby pani z taką samą chęcią jak ja – odpowiedział szarmancko mężczyzna, po czym spojrzał na Joannę z troską. – Poradzi sobie pani dalej sama? Bo jakby co, służę pomocą… Musimy tylko poczekać na mój bagaż. Mam takie szczęście, że nawet jeśli go nie zgubią, to i tak zawsze wyjeżdża na samym końcu. Już się nawet zdążyłem do tego przyzwyczaić… Joanna, która kilka sekund wcześniej doszła do wniosku, że najchętniej spędziłaby z nowo poznanym znajomym nie tylko kilka najbliższych chwil, ale i resztę wakacji, a potem życia, kiwnęła potwierdzająco głową. – Pan pierwszy raz na Korfu? – próbowała podtrzymać konwersację. – Nie, nie – zaprzeczył przystojniak. – Kocham Grecję, przyjeżdżam tu tak często jak tylko się da. Na Korfu jestem już… drugi? Nie, trzeci raz! A tak w ogóle, pozwoli pani, że się przedstawię. Michał Pol. – Joanna… – zaczęła, ale nowo poznany znajomy szybko jej przerwał. – Nie sądzę, aby znalazł się w naszym kraju ktoś, kto nie wiedziałby, jak się

pani nazywa – powiedział i na jego ustach znów zagościł seksowny uśmiech. – Chyba że ostatnich kilka lat spędził w kompletnym odosobnieniu… Joanna podziękowała mu skinieniem głowy za komplement, a w duchu pogratulowała talentów dyplomatycznych i taktu. W końcu jej oszałamiająca kariera rozpoczęła się nie kilka, a już dobrze ponad dwadzieścia lat temu. – Gdzie się pan zatrzymuje? – zapytała, zastanawiając się, czy to pytanie nie zabrzmiało zbyt nachalnie. – W małej mieścinie niedaleko stolicy – odpowiedział Michał. – Nazywa się Dassia. Joanna zamarła, a zbieg okoliczności wydał jej się wręcz niewiarygodny. „To mała wyspa, a Dassia to jeden z najpopularniejszych tutejszych kurortów”, próbowała się w duchu uspokoić, ale wbrew jej staraniom wyobraźnia z miejsca usłużnie zaczęła podsuwać jej kolejne kuszące obrazy. Ona z przystojniakiem na plaży. Wspólne rozmowy. On podaje jej drinka. Ich dłonie się stykają. Oboje czują dreszcz podniecenia. Razem przekomarzają się w czasie kąpieli w morzu. Wieczorem idą na romantyczny spacer. Morze szemrze kusząco, księżyc świeci jak szalony, a oni w tak uroczej aurze wymieniają pierwsze pocałunki. Jego ręka delikatnie zaczyna błądzić po jej boku… – A pani…? Joanna, znienacka oderwana od rajskich wizji, spojrzała półprzytomnie na swojego towarzysza i z trudem powstrzymała się od odpowiedzi: „Gładzę pana po plecach”, stanowiącej logiczny ciąg dalszy sytuacji, którą jeszcze przed chwilą miała przed oczami. – A ja…? – spytała, nie mogąc sobie nijak przypomnieć, o czym poprzednio rozmawiała ze swoim kompanem. – Gdzie się pani zatrzymuje? – podpowiedział jej z uśmiechem na twarzy. Joanna wreszcie się ocknęła. – A niech pan sobie wyobrazi, że w tym samym miasteczku – odpowiedziała. – W jakimś prywatnym hoteliku…

– Jeśli powie pani, że w „Villi Zeus”, to zacznę wierzyć w cuda – stwierdził, a w jego głosie zadźwięczało niedowierzanie połączone, co Joanna odnotowała z radością, z lekką nadzieją. – W takim razie właśnie pan zaczął! – roześmiała się. – I jak tu nie wierzyć w przypadki? Właśnie tam spędzę dwa najbliższe tygodnie! Michał spojrzał na nią uważnie i przez chwilę pisarka dostrzegła w jego oczach coś więcej niż poprzednio. Strach? Gniew? Groźbę? To „coś” szybko zniknęło i Joanna sama nie była pewna, czy jej się nie przewidziało, ale zwykle ufała swojej intuicji i jej ostrzegawczym sygnałom. A taki właśnie przez chwilę pojawił się w jej głowie. Ciekawe, dlaczego…? – O, jest i mój bagaż! – głos Michała przerwał jej rozmyślania. – Jak zwykle, ostatni. Mógłbym przyjmować o to zakłady. Podszedł do taśmy i zdjął z niej niezbyt pokaźnych rozmiarów czarną walizkę. „Jakim cudem upchnął tu rzeczy na dwa tygodnie?”, pomyślała mimowolnie Joanna, ale po chwili uświadomiła sobie, że przeciętnemu facetowi w ciepłych krajach do szczęścia starczają ze dwie pary krótkich spodenek, kąpielówki, klapki, kilka t-shirtów i laptop. I nie grozi mu to, że inny facet będzie na niego patrzył z politowaniem i triumfem, gdy dwa razy pojawi się w tym samym stroju w hotelowej restauracji. „My, kobiety, to jednak mamy przekichane…”, westchnęła w duchu Joanna z rezygnacją. – Myślę, że powoli możemy iść w stronę busa – powiedział Michał. – O, widzę panie Ozdobińskie, państwa Izbińskich i państwa Jabłońskich… – Zna pan ludzi, z którymi będziemy na wakacjach? – zdziwiła się Joanna. – Owszem, mieliśmy okazję poznać się tutaj dokładnie rok temu – wyjaśnił Michał. – I jakoś udało nam się utrzymać kontakt. Z tego, co wiem, wszyscy przyjechali rok temu, większość na osobiste zaproszenie Stefanosa. To jego dawni znajomi. Przesympatyczne grono… Państwo Izbińscy to profesorostwo – on pracuje na uniwersytecie, ona była dziennikarką. W zeszłym roku przyjechali na sam koniec, spędziliśmy razem tylko kilka dni. Panie Ozdobińskie nawet nie zdążyły ich poznać, bo z kolei wyjeżdżały trochę wcześniej… Joanna

przyjrzała się jeszcze raz osobom, z którymi miała spędzić najbliższe dwa tygodnie. W Izbińskich z czułością rozpoznała parę uroczych staruszków, którzy wpadli jej w oko w samolocie. Potem przerzuciła wzrok na Ozdobińskie. Młodsza była całkiem ładną i zgrabną ciemną blondynką, ubraną w niezbyt drogie, ale za to idealnie ze sobą zestawione rzeczy. Starsza miała na sobie jakąś szarą płachtę, która skojarzyła się pisarce z pokrowcem ochronnym na samochody. Jednak to nie ów kuriozalny strójprzykuł wzrok Joanny, a pełne zdziwienia, a może nawet i przerażenia, spojrzenie, jakim starsza pani Ozdobińska obrzuciła państwa Izbińskich. Trwało to tylko chwilę, ale zapisało się w pamięci Joanny. – To matka i córka – wyjaśniał dalej Michał, przerywając jej obserwacje i sprawiając, że znów zwróciła oczy na niego. – Prowadzą wspólnie firmę, zajmującą się skupowaniem i sprzedażą nieruchomości. Są z Radomia, ale interesy robią w całej Europie. W zeszłym roku podpowiedziały mi znakomity biznes w Hiszpanii. Gdybym tylko miał trochę wolnej gotówki, pewnie skorzystałbym z ich rady. Czy uwierzyłaby pani, że zaledwie kilkanaście kilometrów od Barcelony znajdzie pani całe miasteczka, w których nie ma żywego ducha? Łażą tam tylko koty, a i one ponoć mają taką minę, jakby czym prędzej chciały stamtąd czmychnąć. I można tam kupić domy za bezcen… – Ale właściwie po co? – zastanowiła się pisarka, próbując jednocześnie pozbyć się sprzed oczu nowej, kuszącej wizji: siebie i swojego nowego towarzysza wprowadzających się do uroczej, otoczonej bujnym kwieciem pomarańczy willi w wymarłym hiszpańskim miasteczku, w której uprawiają seks w otoczeniu licznych kotów. Te koty trochę zresztą psuły jej sielsko- erotyczną wizję, bo ich ilość nasuwała raczej skojarzenia ze świętej pamięci Violettą Villas, jej zrujnowaną chałupą i bałaganem w obejściu. – Co można robić w takim miejscu?! – Dziwię się, że akurat pani o to pyta – odpowiedział Michał. – Przecież pani praca nie jest związana z koniecznością przebywania w jakimś konkretnym miejscu. Kupuje pani domek, odnawia go, ma święty spokój i w pięknym otoczeniu pisze kolejne książki.

– Teoretycznie ma pan rację – zamyśliła się Joanna. – Ale praktycznie szybko zaczęłoby mi się nudzić. Poza tym bałabym się mieszkać sama, zwłaszcza w takim otoczeniu. To musi sprawiać upiorne wrażenie, taka sceneria jak z horroru… – Fakt – przyznał Michał, a na jego twarzy zagościł uśmiech. – Przydałoby się pani jakieś fajne, męskie towarzystwo… Zabrzmiało to jak propozycja i blednąca z wolna wizja wspólnej przyszłości znów zalśniła w wyobraźni Joanny pełnym blaskiem. – A te dwie pozostałe osoby, o których pan wspomniał? – zapytała pisarka, próbując się jakoś opanować i uwolnić od rozpraszających ją wybryków imaginacji. – Państwo Jabłońscy? – Michał wskazał ręką sympatycznie wyglądającą parę czterdziestolatków. – Są przedsiębiorcami. O ile dobrze pamiętam, mają firmę odzieżową. Szyją czy tam importują ciuchy dla dzieci. Przeurocza para. Mieszkają na Mokotowie. Pani Karolina rewelacyjnie gra w brydża, podobnie zresztą jak jej mąż, pan Witold. Pani też gra? – Tak – powiedziała Joanna nieco niepewnie, bo przypomniało jej się, jak Betty określiła kiedyś jej umiejętności w tym względzie słowami: „A nauczysz się kiedyś czegoś więcej niż tylko dokładać karty?”. – Ale obawiam się, że niezbyt rewelacyjnie. Nie mam z kim ćwiczyć, bo wśród moich znajomych nikt nie ma specjalnego pociągu do kart… – To trochę panią podszkolimy i wciągniemy do naszego wieczorowego klubu brydżystów – ucieszył się Michał. – O ile oczywiście zechce pani do niego dołączyć… – Jeśli w zamian pokaże mi pan kilka miejscowych klubów i jakichś uroczych zakątków, to chętnie – zgodziła się podstępnie Joanna, nie mówiąc, że zamierza ową wiązaną transakcję wykorzystać w niezbyt sprawiedliwy sposób i zapewnić sobie z jej