dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

01. Major opóźnia akcję

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

01. Major opóźnia akcję.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 28 stron)

Major opóźnia akcję 07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Major opóźnia akcję

Echo kroków niosło się pustym korytarzem. Przed strażnikiem szedł młody, dwudziestokilkuletni, mężczyzna. Sądząc po wyglądzie, spędził w więzieniu jakiś czas. Był blady. Zmęczony. Złamany, źle zrośnięty nos świadczył o burzliwej przeszłości. Wielodniowy zarost sprawiał, że wyglądał niechlujnie. Jeszcze chwila, a znajdzie się na wolności. Słychać szczęk zamka. Teraz trzeba tylko dopełnić formalności. - Dowód, Kozicki Tomasz, zegarek na rękę z metalu białego, portfel, bilet do Warszawy, książeczka oszczędnościowa. - Strażnik kładł poszczególne rzeczy na biurku. - Pokwituj. - Teraz to już nie ty, ale pan pokwituje - odpowiedział arogancko Kozicki. - Kwituj, kwituj - nie dał się zbić z tropu strażnik - zamiast panować, radzę się ogolić. - Za radę dziękuję - odparł z kpiną mężczyzna. - Do widzenia. - Tu radzę nie używać tego zwrotu, proszę pana - zaakcentował drwiąco strażnik. - To zła wróżba. - Będę uważał. - Kozicki machnął ręką na pożegnanie. Ruszył znów korytarzem, na którego końcu znajdowała się krata. Drugi strażnik otwiera ją i droga do wolności stoi otworem. Był poranek, na ulicy pojawili się pierwsi przechodnie. Masywna żelazna brama więzienia lekko się uchyliła. Stanął w niej Kozicki. Głęboko wciągnął powietrze. Przymrużył oczy, oślepiony ostrym zimowym słońcem. Niepewnie zrobił krok naprzód. Żelazna brama zamknęła się z łomotem. Nie był ubrany odpowiednio na tę porę roku. Lichy płaszczyk pamiętał lepsze czasy. Mężczyzna trzymał w rękach zawiniątko. Rozejrzał się i pewnym krokiem ruszył w stronę Puławskiej, radośnie pogwizdując. Tuż za rogiem obejrzał się za siebie i wyjął paczkę papierosów. Delikatnie wyciągnął jednego, który różnił się grubością i kształtem od reszty. Przerwał bibułkę. Drobnymi literkami na wewnętrznej stronie ktoś napisał: „Cynk w pośredniaku". Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, strzepnął okruchy tytoniu. Uważnie rozejrzał się wokół. Na widok zbliżającego się patrolu milicyjnego przedarł bibułkę na cztery części i starając się nie zwracać niczyjej uwagi, połknął ją. Po przybyciu na Dworzec Centralny Kozicki wjechał ruchomymi schodami na górę i z ciekawością rozejrzał się po hali. Kilkakrotnie ostrożnie zerknął do tyłu i ruszył do wyjścia. Automatyczne drzwi go zaskoczyły. Kiedy same się za nim zamknęły, cofnął się o krok, jakby chciał wejść z powrotem. Tak spodobała mu się ta zabawa, że powtórzył, czynność dwa razy. Takie urządzenia to dla niego nowość. Zadziwiły go. Szyba w zakładzie fryzjerskim była częściowo zaparowana. Na ścianach wisiało kilka plakatów modelek prezentujących najmodniejsze fryzury. Kozicki siedział na fotelu odchylony w tył. Pogwizdywał. Fryzjerka namydliła mu twarz. Następnie o skórzany pas zaczęła ostrzyć brzytwę. Była to niebrzydka dziewczyna o pełnych kształtach. Kiedy nachyliła się nad nim, przesunął lustro, aby lepiej widzieć jej głęboki dekolt. Uśmiechnął się. Fryzjerka odwzajemniła uśmiech i pacnęła pianą w swoje odbicie w lustrze. Wzięła mężczyznę delikatnie za nos i odchyliła, zaczynając golenie. - Dawno się pan chyba nie golił - zagadnęła sympatycznie, jakby z troską w głosie. - No, brzytwą... Dosyć dawno. Mieszkanie Marty było skromnie urządzone. Pośrodku duże łóżko, obok stolik nocny i

lampa, naprzeciwko biblioteczka. Na ścianach, podobnie jak w salonie fryzjerskim, wisiało kilka plakatów. Był wczesny ranek. Jeszcze nie wstali z łóżka. - Dopóki sobie czegoś nie znajdziesz, możesz zostać - zagadnęła Marta. Kozicki, już ogolony i ostrzyżony, usiadł na łóżku. Wyglądał całkiem nieźle. Rozejrzał się po mieszkaniu. Przeciągnął się. Chwilę nad czymś się zastanawiał. - Jak pójdziesz do łazienki, to nie przełączaj tylko na prysznic - poprosiła. - Psika bokiem. Powoli wstała. Miała zgrabną sylwetkę i ładne piersi. Mężczyzna patrzył na nią z pożądaniem. - A może znalazłabyś dla mnie jeszcze piętnaście minut? - Znajdę, ale niech to będzie pół godziny - roześmiała się i wskoczyła do łóżka. W pośredniaku kilka osób stało przed tablicą ogłoszeń. Nagle drzwi otworzyły się szeroko i Kozicki wmaszerował pewnym krokiem. Ledwie spojrzał na tablicę i podszedł do okienka. - Jak zdróweczko, panie kierowniku? - zagadnął nonszalancko. - Znowu pan? - odparł urzędnik z niechęcią. - Od wczoraj nic się nie zmieniło. - Kto nie pracuje, ten nie... - Kwalifikacje? - przerwał urzędnik. - Dyrektorskie. Niżej nie mogę przyjąć. Może być etat wiceministra. - Zakład oczyszczania miasta, roboty drogowe, rozładunek wagonów - wyliczał beznamiętnie urzędnik. Kozicki westchnął ostentacyjnie i nie odchodząc od okienka, rozejrzał się, jakby chciał przedłużyć rozmowę. - Nie... W Polsce nie ma szacunku dla ambitnych ludzi. Po chwili odszedł od okienka i skierował się do drzwi. Nagle przystanął i powoli wyjął paczkę papierosów. Nie spieszył się, aby wyjść z pośredniaka. Wyciągnął papierosa, przez chwilę obracał go w palcach. Ktoś usłużnie podsunął mu ogień. Kozicki obejrzał się. Z wahaniem przypalił papierosa. Przyjrzał się mężczyźnie. Dobrze ubrany, w modnym, białym kożuchu, nie wyglądał na bezrobotnego. - Może by się coś znalazło - zagadnął ściszonym głosem nieznajomy. Siedzieli przy niewielkim stoliku w kawiarni na stacji benzynowej. Rozmawiali półgłosem, obserwując samochody podjeżdżające po paliwo. Za kontuarem kręciła się postawna elegancka brunetka w średnim wieku. Od czasu do czasu zerkała z zainteresowaniem na rozmawiających. Kozicki posłodził kawę. Zamieszał wolno, starannie rozpuszczając cukier. - Niżej pięciu tysięcy nie wchodzi w rachubę - powiedział stanowczo. - Może być i więcej - odrzekł spokojnie starszy. - Co pan robił przedtem? - Przedtem to przestałem chodzić do kościoła, bo nie lubię się spowiadać, panie Kreczet - odparł niegrzecznie Kozicki. - A potem? - Potem to mnie spowiadali. - Za co? - Za niewinność. To było mienie społeczne. Nieciekawa sprawa. Swoje

odsiedziałem. - Może być ciekawa. Niech pan opowie. Jak się dogadamy, to nie będzie pan żałował. - Na razie kogoś szukam - zaczął Kozicki. - Trzeci tydzień szukam. A jak go znajdę, będzie po kłopotach. - I nie ma go - zakpił Kreczet, udając współczucie. - Zniknął. - Kto to jest? Kozicki sięgnął po paczkę marlboro leżącą na stole. Przypalił sobie papierosa. Zaciągnął się. Widać było, że sprawia mu to wielką przyjemność. - To jest Lulek - wyjawił w końcu. - Lulka trudno znaleźć - powiedział ostrożnie Kreczet. - A jak ciebie nazywają? - Tom. - Nigdy Lulek nic o tobie nie mówił. - A pytał pan o mnie? - Jak trzeba będzie, to się zapytam. Nie słyszał pan o tej sprawie. W „Expressie" nawet pisali... - Wtedy kiblowałem - przerwał Tom. - Dobre. Masz prawo jazdy? - No. - Czwarty raz jesteś w pośredniaku... - Lubię spacerować. - Może być robota. - Gdzie, co, za ile? - zapytał rzeczowo Tom. - Spokojnie. Najpierw mi opowiesz o sobie. - Miło było. Lubię w pracy zaufanie. Ukłony dla małżonki. - Podniósł się ostentacyjnie. - Siadaj. Robota jest dobra. - Nie chcę kiblować. - Pewna i czysta - uspokoił go Kreczet. - Zastanów się do jutra. Kozicki zapiął jesionkę. - Do jutra zabraknie mi szmalu, żeby tu przyjechać. Mężczyzna popatrzył uważnie. Wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Powoli położył na stoliku banknot stuzłotowy. Kozicki uśmiechnął się bezczelnie. - Zupełnie zapomniałem. Jeżdżę gablotą, nie tramwajami. Mężczyzna zapiął kożuch i schował papierosy. - A ja zapomniałem ci powiedzieć, że nie jestem z Caritasu - odpowiedział i wyszedł. Następnego dnia w kawiarni na stacji benzynowej było pusto. Ktoś delikatnie rozsunął żaluzje. Przez okno obserwował Toma idącego pośpiesznie do lokalu. Do stolika, przy którym siedzieli Kreczet i Tom, podeszła kelnerka. Wysoka, zgrabna, zadbana kobieta w średnim wieku. Spojrzała z zainteresowaniem na Toma. Uśmiechnęła się delikatnie. - Miłych znajomych ma pan, prezesie. To co zwykle? - zapytała. Spojrzała na Toma. - A pan? - Kawę - odpowiedział za niego Kreczet. - On będzie dzisiaj jeździł. I nigdy ani

kropli alkoholu - dodał, patrząc na Toma. Położył na stoliku kluczyki. Kelnerka jeszcze raz spojrzała na Toma z zainteresowaniem i odeszła. Tom odprowadził ją wzrokiem. Przy barze obejrzała się i weszła na zaplecze. Po chwili wziął do ręki kluczyki. - Mercedes? - zapytał ze znawstwem. - Lubię takich jak ty. - Mężczyzna kiwnął głową z zadowoleniem. - Masz pozdrowienia od Lulka. Na twarzy Toma pojawiło się zaskoczenie, ale momentalnie się opanował. - Wyszedł? - zapytał zdziwiony. - Kiedy? W napięciu obserwował rozmówcę. - Gryps. Zarekomendował cię. - Dobrzy jesteście - uśmiechnął się. - Lubię z takimi pracować. Czuję się bezpieczniej. - Wyjedziesz na dwa dni. - Kreczet zmienił ton rozmowy na bardziej konkretny. - Rozwieziesz towar. Paski do zegarków, wkłady do długopisów. Dwa województwa. Sklepy galanteryjne i komisy. - Czy i damska bielizna wchodzi w rachubę? Dziękuję za dobre słowo. Nie czuję powołania do komiwojażerstwa. - Tom zdecydowanym ruchem odsunął kluczyki. - Pójdę już. - Ostry jesteś, ale głupi. Paski są dla picu. W bagażniku masz prawdziwy towar. - Co? - Pudełka. Małe, starannie zapakowane. - A dalej? - Nie twoja sprawa. - Stosunki między chlebodawcą a podwładnym muszą się układać na płaszczyźnie szczerości i wzajemnego zaufania - stwierdził prawie z patosem Tom. - To są pudełka. Dostarczysz je tam, gdzie trzeba. Odbierzesz należność. Oddasz mi pieniądze. I wszystko. - Jeszcze nie. - Piątka miesięcznie. Wystarczy? Kreczet sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. - Mam brata - odpowiedział powoli Tom. -Jest hydraulikiem. Razem z fuchami ma osiem. Ledwie skończył siedem klas. A ja nawet studiowałem. - Piękny zawód. Dostaniesz siedem plus prowizję. Wiesz, dlaczego siedem, a nie osiem? - zawiesił głos mężczyzna. - Bo byłeś w tym kraju głupszy od brata. - Jedno zastrzeżenie. Broń i narkotyki to nie moja branża. - Tu nie Chicago. - Machnął ręką Kreczet. - Ale gdybyś próbował żartów, to i na Chicago miejsce się znajdzie. Wtedy Lulek nie Lulek... drewniana jesionka - znacząco zawiesił głos. Tom bez słowa wziął kluczyki do samochodu. Wstał. Kreczet wyciągnął do niego rękę. - Byłeś gościem. W drodze powrotnej będziesz wiedział, gdzie stoją z radarem - powiedział. Tom popatrzył z podziwem. - Jak ona ma na imię? - Wskazał kelnerkę za barem. - Tym się nie zajmuj. Możesz mieć ją w każdej chwili. Nie przebiera, a poza tym

bardzo to lubi. - Dziękuję za komplement. - Tom machnął ręką i wyszedł. Tom i Marta stali przed strzelnicą w salonie gier. - Co to za praca? - spytała. Tom odłożył strzelbę. Rozejrzał się. - Zapamiętaj sobie raz na zawsze - powiedział ostro - moja robota nic cię nie obchodzi. Wyjeżdżam i będę za dwa dni. - Już łapiesz wiatr. - Marta posmutniała. - Jasne. Wyszedłem z pudła i nie miałem się gdzie podziać. Znalazła się ładna kobieta z mieszkaniem, no to trzeba się było jakoś przytulić. Ale teraz wpadnie mi waluta, więc trzeba będzie się rozejrzeć za czymś lepszym... - powiedział sarkastycznie. - Tomek, ja się boję. Boję się, że znów wpadniesz i pójdziesz siedzieć. Ze oszukujesz mnie. Milczeli przez chwilę. - Jak długo siedziałeś, Tom? - Już ci mówiłem. Trzy lata. - Dlaczego nie chcesz powiedzieć, co zrobiłeś? - zapytała nieśmiało. - Nieważne. - Musisz kombinować? - Za uczciwość kiepsko płacą - wyjaśnił. Znów zapadło milczenie. Marta musnęła go w policzek. - Przeszkadza ci to? - zapytał Tom cieplejszym tonem. - Co? - odpowiedziała pytaniem. - To, że kombinuję. Popatrzyła na niego wielkimi, szeroko otwartymi oczyma. - Chcesz sprawdzić, czy jestem frajerka? Możesz na mnie liczyć, Tom. - Twój narzeczony też był... - Ale się krył przede mną. Nic nie wiedziałam. Dureń! - Zasuwasz, mała. Dobrze ci ze mną, ale wolałabyś, żebym był uczciwym facetem, na posadzie, co odkłada na syrenkę, kupuje meble na raty, dostaje kwartalną premię. Zgadłem? - Takich też zamykają - powiedziała Marta rzeczowo. - Przychodzi NIK i cześć. Już lepiej kombinować prywatnie niż państwowo. Zrozum, ja nie chcę wciąż tracić. Zaufaj mi. - Mam ci opowiedzieć życiorys? - zapytał Tom. - Co to da? Marta! - Uderzył się w pierś. - Przysięgam, że to się skończy... - Nie przysięgaj - uśmiechnęła się smutno. Skończyli grać i odeszli w głąb sali. Nie zauważyli stojącego za filarem mężczyzny, który od dłuższego czasu uważnie im się przyglądał. W kawiarni na stacji benzynowej było pusto. Tylko przy stoliku siedział Kreczet. Obok stanęła kelnerka. Mężczyzna w zamyśleniu mieszał kawę. - Gdzie jedzie? - spytała. - Trójmiasto i okolice. - Kreczet nawet nie obrócił głowy w jej stronę. - Zawiadomiłeś odbiorców? - Nie ma potrzeby. Lulek poręczył. - Twój Lulek jest głupim dupkiem - stwierdziła.

Ze złością postawiła na stoliku talerzyk z ciastkiem. Kreczet popatrzył na nią zdziwiony. Iza nachyliła się po pełną popielniczkę. - To nie są tylko twoje pieniądze - powiedziała zduszonym głosem. - Pamiętaj o tym. - Przetarła stół i odeszła. Przy biurku siedzieli młody milicjant w mundurze i elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku. Mężczyzna lekko się uśmiechał. Nonszalancja przesłuchiwanego wyraźnie irytowała funkcjonariusza. - Przecież pan dobrze wie, że nam nie chodzi o te sto dolarów - powiedział milicjant. - No to o co? Posiadanie wiz w naszej ludowej ojczyźnie nie jest jeszcze zabronione. Prawda? - Mężczyzna udawał, że nie rozumie, o co chodzi. Milicjant sięgnął po teczkę leżącą na półce. - Ile pan zapłacił za samochód? - zapytał. W sąsiednim pokoju, oddzielonym szybą wenecką, siedzieli major Wołczyk i porucznik Zubek. W milczeniu obserwowali przesłuchanie. Milicjant zebrał akta i wracając do biurka, odsłonił widok na pokój przesłuchań. Słychać było dalszy ciąg rozmowy, nieznacznie zniekształcony przekazem mikrofonowym. „Trzysta tysięcy - odparł przesłuchiwany. - To nie tajemnica". „Oszczędności z pensji? Panie Inżynierze, może pan być złego zdania o milicji, ale ze słuchania bajek większość już wyrosła". - Nie wyciągnie z niego ani słowa. - Major pokręcił głową z powątpiewaniem. - To szczwany lis. „Pan pracuje w...?" - kontynuował milicjant. „W przedsiębiorstwie prywatnym" - dokończył Inżynier. - Ja bym z niego szybko wszystko wydusił - zdenerwował się Zubek. - Czterdzieści osiem twardych desek i śpiewałby jak z nut. - I złapalibyście za jeden palec. A ja muszę za całą rękę - odparł Wołczyk. „To przedsiębiorstwo, rozumiem, należy do pana" - stwierdził przesłuchujący milicjant. Inżynier spojrzał w górę na stojącego nad nim funkcjonariusza. „Nie, do Zygmunta Fijołka" - wyjaśnił. Milicjant przystawił sobie krzesełko i usiadł obok. Inżynier był pewny siebie. Nonszalancki do granic arogancji. „A ja przypuszczam, że Fijołek jest figuran-tem" - nie ustępował milicjant. „Nasze prawodawstwo opiera się nie na przypuszczeniach, lecz na dowodach - pouczył go dobrotliwie przesłuchiwany. - Żyjemy w ustroju, który wyznaje światopogląd marksistowsko-nau-kowy, a nauka nie honoruje przypuszczeń. Z dokumentów wynika jasno, że firma jest własnością Zygmunta Fijołka". „Jaką pan ma pensję?". „Pięć tysięcy" - oznajmił Inżynier bez wahania. „To akurat tyle, co wczorajszy rachunek za kolację w Adrii" - skwitował kpiąco milicjant. „No - uściślił Inżynier - cztery osiemset. Czy to też zabronione? - obruszył się. - Sądzę, że Adria, mimo nazwy firma państwowa, jest uczciwym podatnikiem i państwo na

tym zarobi?". Milicjant wstał. „Czy zna pan Jana Kreczeta?" - zapytał niby mimochodem. „Oczywiście - uśmiechnął się lekceważąco Inżynier. - Grywamy w szachy, w domino, czasami w bierki. Broń Boże żaden hazard". Milicjant stanął i nagle ostro zadał pytanie: „A kremplina?". „Słucham?" - zdziwił się mężczyzna. Nie potrafił jednak ukryć zaskoczenia. „Kremplina! Ja, zdaje się, nie seplenię. Mówię wyraźnie". , . Inżynier odzyskał pewność siebie. „Nie rozumiem, o czym pan mówi". Major Wołczyk odszedł od szyby weneckiej i się zamyślił. - Wyłączcie go - powiedział. Usiadł za biurkiem. - Co proponujecie? - zwrócił się do Zubka. - Zatrzymać Inżyniera i zacząć od adresatów. Przycisnąć tak, żeby nie mogli złapać oddechu. Wołczyk odwrócił się. Ciężko westchnął. - Codziennie przychodzi kilkadziesiąt przesyłek z krempliną. Zamkniemy dwóch, trzech, czterech... Kogo sypną? To nie jest wszystko takie proste. Ci ludzie nie sypią wspólników. Poczekamy - oznajmił z przekonaniem. - Na co? - obruszył się Zubek. - Niech uwierzą, że daliśmy im spokój. - Uwierzą? - zapytał z niedowierzaniem. - Wiedzą, że nie mamy dowodów. Któregoś dnia popełnią błąd. Z pychy, że nas nacięli... Zwłaszcza ten elegancik. - A tymczasem cały kraj zawalony jest nielegalnie importowaną krempliną - ekscytował się Zubek. - Komisy i stragany pełne, pan Inżynier zgarnia grube tysiące... - To duży talent, jak mówi prokurator Ołdakowska. - Gdybym ja mógł decydować... - gorączkował się Zubek. Wołczyk uśmiechnął się, podszedł do szyby weneckiej. Włączył przełącznik ponownie na nasłuch. „Dowodów, panie poruczniku, dowodów trzeba... - usłyszeli głos Inżyniera. - A dowodów nie ma i nie będzie. Jestem czysty jak łza. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To są wyimaginowane zarzuty". Wołczyk znów wyłączył nasłuch. - Tymczasem pojedziecie na wybrzeże - polecił Zubkowi., - Towarzyszu majorze - Zubek aż się schylił prosząco - żona jutro robi duże pranie... - Zubek, wyście chyba oszaleli?! - Tak jest, obywatelu majorze. - Zubek przyjął postawę zasadniczą. Tom i jego pracodawca pakowali towar do samochodu. Kreczet zatrzasnął schowek chytrze wmontowany w podłogę bagażnika. Na wierzchu Tom ustawił torby z paskami. - W środku masz pełnomocnictwa od producenta. A tu adresy odbiorców. - Podał mu kartkę. Mężczyźni wsiedli do samochodu.

- A to w schowku? - zapytał Tom. - Na liście odbiorców pudełek w grę wchodzi pierwszy, trzeci, piąty, siódmy i dziewiąty. Rozumiesz? Zapamiętaj. Pudełka leżą we właściwej kolejności. Doręczysz po jednym i weźmiesz pieniądze. Kreczet zatrzasnął drzwiczki. Tom uruchomił silnik. - Ile? - rzucił pytanie. - Odbiorcy wiedzą i ja wiem. To wystarczy. - Można się potargować? - zażartował Tom. - Dowcipy zachowaj dla swojej pelargonii. Ruszyli. - Zostawisz mnie na stacji - polecił Kreczet. - Czym pan wróci? - Martw się o paski - skwitował pytanie. Samochód podjechał na stację. Kreczet wysiadł. Wszedł do kawiarni. Tom ruszył dalej. Przez szparę w żaluzji patrzyła za nimi kelnerka. Tom zatrzymał samochód przed małym sklepem galanteryjnym w Sopocie. Wysiadł, przeciągnął się, aby rozprostować kości, i wszedł do środka. W drzwiach minął ładną dziewczynę. Obejrzał się za nią z zainteresowaniem. Za ladą sklepu z tandetną galanterią siedziała drobna smutna dziewuszka. - Tata jest na zapleczu - powiedziała. Tom postawił na ladzie torbę, którą Kreczet zapakował do bagażnika. - Cały dzień pomagasz ojcu? - zapytał. - Miałam jechać na ferie w góry, ale ekspedientka się zwolniła. Latem też tak będzie - powiedziała zrezygnowana. - Ale tata obiecał, że w przyszłym roku pojadę do Bułgarii. - A mama? - Mama z nami nie mieszka. - Dziewczynka ze smutkiem spuściła głowę. Tom wszedł na zaplecze. Tyłem do wejścia stał otyły mężczyzna. - Przywiozłem paski - powiedział głośno Tom. Mężczyzna odwrócił się i popatrzył na niego przenikliwie. - Pierwszy raz pana widzę - orzekł. - Ale nie ostatni. - Kiedy będzie się pan widział z... - mężczyzna wyczekująco zawiesił głos. - Z Kreczetem zobaczę się jutro - odparł Tom. - Pewnie wieczorem. Podał mężczyźnie jedną z paczuszek, które przewoził w schowku. Mężczyzna schował przesyłkę i wyjął z kieszeni gruby plik banknotów. Tom schował pieniądze. Mężczyzna przysiadł na stole i popatrzył uważnie na Toma. - Na razie wstrzymajcie się. Nie będę potrzebował towaru. - W porządku. Przekażę Kreczetowi. Do widzenia. I niech pan zafunduje córce Bułgarię - powiedział, podając dłoń na pożegnanie. - Skarżyła się? A co miałem robić - zaczął się usprawiedliwiać. - Pracownica odeszła. Żona też... Komu zaufasz, jak nie własnemu dziecku - westchnął ciężko. - Ale niech pan nie wychodzi przez sklep - powstrzymał Toma. Tom spojrzał uważnie na mężczyznę i zawrócił. Pchnął drzwiczki i wyszedł tylnym wyjściem. Podszedł do samochodu. Rozejrzał się uważnie dookoła. Wsiadł. Drzwi sklepu

galanteryjnego uchyliły się i wyjrzała córka właściciela. Smutno patrzyła przez chwilę za odjeżdżającym. Pomachała mu na pożegnanie. Tom jechał ulicami Sopotu. Pogwizdywał, zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Skręcił w boczną ulicę. Nagle dostrzegł coś przez zamarzniętą szybę. Na jezdnię zszedł milicjant i lizakiem pokazał, aby się zatrzymał. Podszedł do samochodu. Tom sięgnął po dokumenty, ale milicjant otworzył drzwiczki i usiadł na siedzeniu obok kierowcy. - Pojedziemy na komendę - polecił. Sięgnął ręką, by odblokować tylne drzwiczki. Przy samochodzie stanął porucznik Zubek w burej jesionce z podniesionym kołnierzem. Bezceremonialnie usiadł z tyłu. Tom milczał. - Ten pan też w naszą stronę? - po chwili wskazał głową w kierunku Zubka. - Bo ja na łebka nie biorę. - Jedziemy - powtórzył milicjant tonem nie-znoszącym sprzeciwu. - Papiery mam w porządku - zaoponował Tom. - Tak? - zapytał milicjant bez zainteresowania. - Prosto i druga w prawo. Tom odwrócił się. Poprawił lusterko wsteczne i wrzucił bieg. Ruszyli. Zubek w milczeniu przysłuchiwał się przesłuchaniu. - A co jeszcze miałbym? - bronił się Tom. - Dostarczyłem towar i to wszystko. Ja, panie poruczniku, pracuję uczciwie. Jestem najemnym kierowcą. Płacą, jeżdżę. Milicjant włożył do dowodu osobistego Toma kartkę i bawiąc się dokumentami, zapytał: - Od kiedy? - Od tygodnia - Tom uśmiechnął się bezczelnie. - Co robiliście na zapleczu? - wtrącił się Zubek. - Właściciel chciał się napić. - Uważajcie, żebyście nie wrócili tam, skąd żeście niedawno wyszli - ostrzegł. - Nie mogę powiedzieć, że to groźba karalna, bo nie ma pan do tego prawa, ale narusza pan moją godność osobistą. - Nie mądrz się, bo wrócisz do Warszawy za czterdzieści osiem godzin. Numer silnika wydal mi się podejrzany. Może trzeba będzie to wyjaśnić. Tom uniósł ręce gestem poddania się. - Przepraszam szanowną władzę. Cofam taśmę. - Jesteście wolni - powiedział Zubek. - Na razie - dodał z pogróżką w głosie. Było już dobrze po północy. Marta spała w najlepsze. Za uchylonymi drzwiami zapaliło się światło i stanął w nich mężczyzna. Bezszelestnie wszedł do pokoju. Przysiadł na łóżku, zapalił nocną lampkę. Marta obudziła się przestraszona. Gwałtownie usiadła. Przytuliła się do niego. Miała na sobie króciutką nocną koszulę na ramiączkach. - Tom, a ja byłam prawie pewna, że nie wrócisz. - Powiedziałem ci, że gdybym miał odejść... Dziewczyna odsunęła się od niego. - Nie - powiedziała stanowczo - nie chcę, żebyś mnie uprzedzał, nie mów nic o tym. I tak będę czekała - dodała miękko. Tom delikatnym ruchem zsunął ramiączka koszulki. Pocałował ją namiętnie. Marta, przytulając się nagimi piersiami, rozsunęła mu poły płaszcza.

Nagle zadźwięczał dzwonek. - Miał ktoś przyjść? - zapytał Tom. Dziewczyna uniosła do góry ramiona i pokręciła przecząco głową. Dzwonek odezwał się ponownie, potem rozległo się energiczne walenie w drzwi. Tom wstał, wyszedł do przedpokoju. Marta zastygła bez ruchu. Tom sięgnął do klamki, ale cofnął rękę. Zgasił światło. Przez oszklone secesyjne drzwi dostrzegł dwie ciemne sylwetki mężczyzn. - Proszę otworzyć, milicja obywatelska - usłyszał. Wolno sięgnął drugą ręką do zamka. - Chwileczkę. Otworzył drzwi nagłym ruchem. W hallu stało dwóch tajniaków. Weszli, nie czekając na zaproszenie. Tom powoli zamknął drzwi. Przez chwilę mierzyli go wzrokiem. - Obywatelka Kalinowska? - jeden z mężczyzn zwrócił się do Marty. Dziewczyna obronnym ruchem naciągnęła na siebie kołdrę, patrząc z niepokojem to na Toma, to na funkcjonariuszy. - Czego pan chce? - odparła naburmuszona. - Milicja. Dokumenty proszę. - O co chodzi, panowie? - zapytał Tom. - Wyjaśnijmy sprawę. Pan rozumie, ja wszystko wytłumaczę. Ja chcę z kochaną milicją po dobroci. - Znacie Jana Kreczeta, prawda? - zapytał tajniak. - No - Tom wahał się, co odpowiedzieć. - Mów. I tak wszystko wiemy - polecił drugi. - No to po co pan się pyta? - Co robiłeś w Sopocie? - zapytał. - Rozwoziłem do sklepów paski. - Paski, mówicie? - z niedowierzaniem odparł. Tajniak rozejrzał się po pokoju. - No to ubierajcie się. Nie chcecie jednak z „kochaną milicją" po dobroci. Nagle przypomniał sobie o Marcie. - Mieszkacie tu bez zameldowania. Pani też pojedzie z nami. Marta podciągnęła kołdrę aż pod brodę. Mężczyzna podszedł do łóżka. - Wyraźnie mówię, czy mam pomóc wyjść spod kołdry? - Zastanówcie się - próbował załagodzić sytuację drugi tajniak - pani grozi kolegium. W końcu parę informacji o Kreczecie... Toma coś zastanowiło. Powoli zdjął z wieszaka płaszcz. - Wszystko wyjaśnimy - powiedział. - Chwileczkę. , - Wstawaj - warknął tajniak do Marty. Gwałtownym ruchem zerwał z niej kołdrę. Była naga. Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Tom rzucił płaszczem w stojącego dalej. Ruchem powrotnym wyprowadził cios kantem dłoni w szyję drugiego tajniaka. Mężczyzna poleciał na biblioteczkę, przewracając ją z głośnym hukiem. Tom nie czekał, aż przeciwnik się podniesie. Złapał go za płaszcz i walnął głową o kant etażerki. Mężczyzna zwiotczał mu w rękach. Z jego nosa ciekła krew. Tom rzucił nim w drugiego napastnika. - Zostaw, Tomek, zostaw, zamkną cię! - zaczęła histerycznie krzyczeć Marta. - Nie wygłupiaj się, nie bij - odezwał się tajniak, robiąc krok do tyłu. - Jestem od

Kreczeta. Wszystko w porządku. Tom odruchowo schylił się po kołdrę i przykrył dziewczynę. Zrobił kilka kroków do przodu. - Bierz go i spierdalaj stąd - wycedził przez zaciśnięte zęby, wskazując mężczyznę leżącego na podłodze. - Póki jeszcze możecie obaj chodzić. Kreczet podjechał pod dystrybutor paliwa. Tymczasem Tom kończył rozmawiać przez telefon w sklepie. - Tak, zadzwonię jutro o dwunastej - obiecał. Odłożył słuchawkę i wyszedł na zewnątrz. Podał Kreczetowi rękę na powitanie. Weszli do kawiarni. Tom położył na stoliku grubą kopertę. Widać było, że jest wypchana banknotami. - Siedemdziesiąt tysięcy. Niech pan sprawdzi. Kreczet wziął kopertę, wyjął z niej dwa banknoty tysiączłotowe. - W porządku. Prowizja - powiedział, kładąc je przed Tomem - Pan żartuje, szefie. Jeszcze pięć takich portretów kanonika. - Ile? - obruszył się Kreczet. - Dziesięć procent od siedemdziesięciu to jest siedem tysięcy. To ryzykowna praca, pudełka są ciężkie. - Zaglądałeś? - Nie, ale to może być ołów... albo złoto. Ołowiu nie trzeba chować, złoto tak. Ale nie zaglądałem. Nie ufa mi pan. - Kiedyś ufałem wszystkim kolegom, żonie - powiedział z przekąsem Kreczet. - Potem się okazało, że żona jest kurwa, a koledzy to złodzieje, więc przestałem. W Sopocie zatrzymała cię milicja, zabrali cię na komendę. Dlaczego mi nie powiedziałeś? W tym momencie otworzyły się drzwi kawiarni. Kreczet odwrócił się, nie przerywając rozmowy. Mężczyzna, który wszedł do kawiarni, udał się do baru. Iza zaparzała właśnie kawę. Odruchowo pokręciła głową, kiedy poprosił o piwo. Była wyraźnie zainteresowana rozmową Toma z Kreczetem. - Po prostu, trafiła się dobra praca i nie chcę jej stracić, a gdybym powiedział, to uznałby mnie pan za spalonego. Kreczet zamyślił się. - Samochodu mi nie rewidowali - dodał Tom. - Skąd wiesz? - Taki drobny żart z nitką i gumą do żucia. Kreczet patrzył uważnie na Toma. Wreszcie sięgnął do kieszeni i położył na stoliku pięć tysięcy. - W porządku, na przyszłość - Tom zawiesił głos z pogróżką w tonie - nie lubię upominać się o swoje. - Gdzie poznałeś Lulka? - W Iławie, pod celą chciał mną rządzić... i mu nie wyszło - dodał znacząco. - Ale przypłaciłeś nosem. - Kiwnął głową. - Koszta własne. - Na czym wpadłeś ostatnio? - Przedpłaty na mieszkania spółdzielcze. - Machnął ręką z niechęcią. - Pracowałem z durniami, mieli za duże apetyty i za mało w głowie. Kreczet zastanawiał się chwilę.

- Mam dla ciebie delikatne zadanie w Sopocie. - Mogę wziąć dziewczynę? - Twoja sprawa. - Naturalniej wygląda. Aha - przypomniał sobie Tom - dziękuję za wczorajszych gości. Ale za drugim razem to ich, kurwa, już wyniosą. Może by pan mnie w końcu przestał sprawdzać. Kreczet poklepał go po ramieniu. - Zaczekaj na mnie przy samochodzie - polecił. Tom bez słowa podniósł się od stolika. Kreczet przeszedł na drugą stronę bufetu i wszedł na zaplecze. „Towarzyszu Wołczyk - interkom lekko zniekształcał głos - nas nie stać na tolerowanie nie-legalnej firmy importowej. Oni obracają milionami i to nie tylko polskich złotych. To już jest zagrożenie dla budżetu państwa". - Tak jest. - Wyprężył się Wołczyk. - Ale zrozumcie, jesteśmy w tej chwili w trakcie... „Ten wasz trakt za bardzo się rozciąga - przerwał głos z interkomu. - Macie dwa tygodnie. Aha, jeszcze jedno. Tych dwóch facetów z tego konsulatu dyscyplinarnie wywalono ze służby dyplomatycznej... podała tamtejsza prasa. Dobre i to, co? Cześć". - Cześć - odparł Wołczyk i wyłączył inter-kom. - No i co? - w zamyśleniu zadał pytanie nie wiadomo, czy sobie, czy Zubkowi. - Moje stanowisko znacie - odparł stanowczo Zubek. - Ja się nie pytam o radę, chcę nowych informacji, bo moje stanowisko zdaje mi się, że pan też zna. Zubek poprawił się niespokojnie na krześle. - Inżynier powiększa sieć. Na przykład w zeszłym tygodniu odwiedził niejakiego Walentego Kozła, emigranta z Francji. Kozioł ma trzech braci i trzech synów i na każdego z nich zaczęły nagle przychodzić paczki z krempliną. I takich Kozłów będzie coraz więcej. Major w milczeniu przysłuchiwał się, co mówi Zubek. W pewnym momencie zaczął szukać czegoś na biurku. Wreszcie odnalazł kartkę oddartą z dalekopisu. - Jest informacja z wybrzeża - przerwał relację Zubka. - Trepkiewicz znowu pojawił się na horyzoncie, organizuje na dużą skalę przemyt złota i krempliny. - Filia? - zapytał domyślnie Zubek. Wołczyk zaprzeczył ruchem głowy. - Raczej konkurencja. A nasz Inżynier konkurentów nie lubi. I tu powinien popełnić wreszcie błąd. Trepkiewicz u nas w aktach figurował jako Czarny, porozumcie się z Gdańskiem. Starszy, tęgawy mężczyzna w waciaku nie zwracał uwagi na Toma i nadal malował łódź. Słychać było szum morza. - Po ile? - zapytał rzeczowo Tom, nie reagując na aroganckie zachowanie mężczyzny. - Dwa tysiące jeszcze po sto dziesięć. Ale idą w górę - odparł mężczyzna, nie odwracając głowy od roboty. - Wiem. Niech pan da. - Dwieście dwadzieścia. Coraz trudniej - tłumaczył mężczyzna. - Marynarze sami wywożą. Cudzoziemców mało... Tom wyciągnął paczkę z kieszeni kurtki.

- Panie Kluczniak - przerwał zniecierpliwiony - mam dla pana coś nowego. Szukaj pan ludzi, którzy dostają przekazy na PKO od krewnych. - Kupujecie bony? - zainteresował się mężczyzna, przerywając malowanie. - Ci ludzie mogą przekazać krewnym, żeby tamci wpłacali dolary na konto pewnej firmy we Francji. A kiedy my otrzymamy potwierdzenie wpłaty, to damy więcej niż można wyciągnąć za bony - dokończył Tom. - Jaka to firma? Tom nie odpowiedział. - Niech pan znajdzie chętnych i przyśle nam adresy. Ma pan po pięć złotych od każdego dolara - rzekł po chwili. - Niżej dziesięciu nie ma mowy - pokręcił głową Kluczniak. - Dostałem z Gdyni ofertę... - Od kogo? - Tom zapalił papierosa. - Moja sprawa. Kluczniak powrócił do malowania łodzi. - Zmyśla pan. Chodzi o cenę, tak? - Matkę mam chorą, żonę na utrzymaniu. Też muszę żyć. A Gdynię zmyśliłem. - No właśnie... Tom niespodziewanie wymierzył cios. Kluczniak upadł na ziemię, ale błyskawicznie poderwał się do ucieczki. Tom podciął mu nogi. Powtórnie uderzył. Kluczniak upadł zakrwawioną twarzą w piasek. - Żartowałem - zaskowyczał. - A ja nie - powiedział cicho Tom. Podniósł mężczyznę i oparł go o beczki. - Mów - rozkazał. - Ja naprawdę... - plątał się Kluczniak. Tom wyprowadził jeszcze jeden cios. - Był u mnie z Gdyni. - Kto go przysłał? - Czarny. Ale niech pan nie mówi Kreczetowi, błagam. - Już zapomniałem. Tom poklepał Kluczniaka przyjacielsko po plecach. Mężczyzna otarł twarz z krwi i łez. Tom odwrócił się bez słowa i ruszył do samochodu. Marta siedziała nieruchomo. Przez szybę przesunął się cień Toma. Otworzył drzwiczki i wsiadł do samochodu. Marta nie poruszyła się. Tom spojrzał na nią pytająco. Gwałtownie ruszył. - To był stary, niedołężny człowiek - powiedziała zgaszonym głosem, patrząc przed siebie. - Gdybym nie dowiedział się tego, co chciałem, to pojutrze nie miałbym pracy, a on jutro by mnie zakapował. Wśród tych panów nie ma zmiłuj. Zamieszkali w apartamencie w Grand Hotelu. Marta weszła do łazienki z zamiarem kąpieli. Puściła z kranu silny strumień wody. Rozebrała się i w bieliźnie stanęła przed olbrzymim lustrem. Westchnęła ciężko do swego odbicia i wyszła do pokoju. W drzwiach wpadła prosto w ramiona Toma. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Z niechęcią próbowała się uwolnić. Tom popatrzył na nią przeciągle. Nie wypuścił jej z objęcia. Zaczął namiętnie całować ją po twarzy. Powoli zsunął z niej stanik i przesuwał się ustami po szyi. Po chwili wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko.

Za oknem zaczął zapadać zmierzch. Marta i Tom leżeli w milczeniu. Wokół walały się damskie ubrania i drobiazgi. Tom usiadł, przecierając oczy. - Chodźmy coś zjeść - zaproponował. Sięgnął po koszulę. Wstał. Marta nie zareagowała. Leżała z oczami wbitymi w sufit. Po chwili obróciła się na bok, podciągając kołdrę pod szyję. - Jeszcze raz cię zapytam, dlaczego pobiłeś tego starego człowieka na plaży? - zapytała z wyrzutem. Tom zatrzymał się w drzwiach łazienki. Stał tak przez chwilę, aż wreszcie odwrócił się. Był zły na Martę. Poprawił elegancki sweter. - To był biedny, stary człowiek. Mógłby być twoim ojcem - drążyła. - Nie chciałbym już tego nigdy więcej powtarzać - powiedział rozeźlony. - Powiedziałem ci raz. Moje sprawy są tylko moimi sprawami. I nikogo więcej. Zapamiętaj to sobie. A mój ojciec byłby dziś dużo starszy. Zastrzelili go w czterdziestym szóstym... Młodsi ode mnie... Marta błądziła gdzieś myślami. - Śpię, żyję, mieszkam z człowiekiem, o którym nic nie wiem, a to, co zaczynam wiedzieć, zaczyna mnie przerażać... Tom pochylił się nad Martą. Lekko musnął ją w czoło. - Nie martw się - powiedział uspokajająco. - Wychodzę na chwilę, a potem pójdziemy coś zjeść. Zgłodniałem. Marta nadal leżała, pogrążona w myślach. - Gdzie idziesz? - zapytała wreszcie. - Zdaje się, żeśmy coś ustalili - powiedział z wyrzutem w glosie. - Muszę zadzwonić - zamknął za sobą drzwi. Marta nie odwróciła głowy w kierunku Toma. Lekki grymas wykrzywił jej twarz. Naciągnęła kołdrę na głowę, jakby starając się przed czymś schować. Tom lekkim krokiem zdążał przez hall Grand Hotelu. W pośpiechu dopinał elegancki płaszcz. Skierował się do wyjścia. Po drodze minął trzech mężczyzn siedzących przy stoliku. Nie zwrócił na nich uwagi. Mężczyźni w milczeniu czekali na kogoś. Jeden z nich siedział tyłem. W pewnym momencie odwrócił się. Miał rozciętą wargę i opuchnięty policzek. Skinął głową w stronę towarzyszy, wskazując Toma. Marta w końcu wstała i podeszła do okna. Obserwowała przez chwilę idących plażą parę staruszków. Zamyśliła się nad czymś. Nagle drgnęła. Zadzwonił telefon. Podeszła do aparatu i podniosła słuchawkę. Usłyszała tylko dźwięk przerwanego połączenia. - Halo? - zapytała z niepokojem. - Halo? - powtórzyła. Odłożyła słuchawkę i stała niezdecydowana przy telefonie. Ponownie zadźwięczał dzwonek. Marta znów podniosła słuchawkę. - Halo, halo... To ty, Tom? - była coraz bardziej niespokojna. Znów przerwane połączenie. Marta odłożyła słuchawkę. Po chwili ponownie wzięła ją do ręki. Wykręciła numer centrali. - Mówię z pokoju sto osiem. Czy pani łączyła do mnie rozmowę z miasta? - Nie - odparła telefonistka - nikt nie dzwonił pod sto osiem. - Dziękuję. Odłożyła słuchawkę. Stała zaniepokojona, nie mogąc zdecydować się, co ma ze sobą zrobić. Podeszła do okna. W zamyśleniu patrzyła na morze. 2 łazienki dobiegał szum lejącej

się wody. Wreszcie odwróciła się. Nagle zobaczyła, że nie jest w pokoju sama. Naprzeciwko stał starszy mężczyzna. Krzyknęła. - Proszę się nie bać - powiedział uspokajająco. - Pukałem, nikt nie odpowiadał. Mężczyzna skłonił się. Był bardzo starannie ubrany. Głos miał spokojny, łagodny. Wzbudzał zaufanie. - Nazywam się Trepkiewicz. Pani towarzysz zna mnie chyba jako Czarnego. Miałbym prośbę do pani - powiedział. - On dzisiaj pobił mojego kolegę. Rano, nad morzem. Proszę mu powiedzieć, że ja nie toleruję takich spraw i żeby tu nigdy więcej nie przyjeżdżał. Jeśli go jeszcze raz zobaczę... po prostu ktoś w obronie własnej go zabije. Jeszcze raz proszę o wybaczenie, że panią przestraszyłem. Mężczyzna był wyraźnie zażenowany. Powtórnie się skłonił i wyszedł. Marta bez słowa kiwnęła głową. Przez chwilę stała bez ruchu. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Podjęła decyzję. Nad morzem zapadł zmrok. Na molo zapaliły się światła. Tom pośpiesznie wracał do hotelu. Minął całującą się parę. Przystanął na chwilę i się uśmiechnął. Zawiał zimny wiatr. Podniósł kołnierz i szybko ruszył dalej. Na górze w hotelu Tom zamknął za sobą drzwi. Nagle zorientował się, że coś nie gra. W pokoju było ciemno. Stanął w pozycji obronnej. Uważnie rozejrzał się wokoło. - Marta? - zapytał szeptem. Odpowiedziała mu cisza. Rozejrzał się. Poszukał włącznika i zapalił światło. Pokój był pusty. Na stole leżały klucze i kartka, obok ogryzek ołówka. Podszedł bliżej. .Wyjeżdżam. Boję się tego, co robisz. Nie te-lefonój" - przeczytał w milczeniu. Odruchowo wziął do ręki ołówek i poprawił błąd. Rozejrzał się. Usiadł zrezygnowany na tapczanie. Poderwał go dźwięk telefonu. Podniósł słuchawkę. - Halo? - zapytał z nadzieją. - To ja - usłyszał głos Marty. - Gdzie jesteś? - Jestem na dworcu. Mam już bilet. Nie chcę, Tom, ja już raz to wszystko przeżyłam - wyrzuciła z siebie. - Był jakiś facet od tego, co go pobiłeś. Powiedział, że jak się tu jeszcze raz zjawisz, to... to cię wykończą. Ja nie chcę tego wszystkiego - zaszlochała. - Cześć. Tom chciał coś odpowiedzieć, ale rozmowę zagłuszyła zapowiedź pociągu. Marta rozłączyła się. Tom powoli odłożył słuchawkę. Podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na morze, kołysząc się w zamyśleniu. - Marta, Marta... - wyszeptał z żalem. Gmach Grand Hotelu jaśniał neonami na tle nocnego nieba. Tom włóczył się bez celu po plaży. Nie zwracał uwagi na silny, przenikliwy wiatr. W pewnym momencie zatrzymał się i kopnął z wściekłością kamień. Nie zauważył, że z oddali ktoś mu się przygląda. Reflektory eleganckiego samochodu omiotły wąską uliczkę. Prześlizgnęły się po krzakach. Jechali willową ulicą Wilanowa. - Skręcisz w prawo - instruował Kreczet. - Kto to jest ten Inżynier? - Teraz w lewo. Jak mu się spodobasz, nie będziesz wiedział, co ze szmalem robić. Ta informacja o Czarnym bardzo się przydała. Powiedz, jak to było z tym Kluczniakiem naprawdę?

Tom uśmiechnął się ze smutkiem. - Musiałem go trochę przekonać, że warto mówić prawdę. Nagle coś zauważył. Zmienił światła na długie. Pod drzewami dostrzegł postać idącego mężczyzny. Nie widać było twarzy. Ominął idącego. Kreczet obejrzał się. - Zatrzymasz się za tym domem - wskazał. Przed willą w głębi podwórza stały luksusowe samochody. Inżynier gestem zaprosił Toma do baru. Był w smokingu. Tom w golfie i dżinsach. Trochę krępowała go taka sytuacja. - Słyszałem o panu co nieco - zagadnął uprzejmie Inżynier. - Whisky, koniak, sherry? - Może jest piwo? - zapytał Tom. - Naturalnie - spojrzał w bok. - Przepraszam, zdaje się nowi goście. Podał Tomowi butelkę i szklankę i odszedł. Tom nalał sobie piwa. - Dzień dobry - usłyszał za sobą. Odwrócił się. Obok stała kelnerka Iza. Inna. Zmieniona. Atrakcyjna. Elegancka. W wydekoltowanej sukni. - Nie poznałem pani - Tom przywitał się trochę niezgrabnie. - A ja tak, choć coś się zmieniło. Wygląda pan na mężczyznę, któremu się wiedzie. I zawdzięcza pan to Kreczetowi? - Mężczyzna, któremu się wiedzie, zawdzięcza to zawsze tylko sobie - wróciła mu pewność siebie. Przeszli w stronę kanapy. - Tak? Lubię mężczyzn, którzy udają, że wiedzą, czego chcą. - Izo, ja wiem. - No? - Chcę w życiu wygrać - powiedział z przekonaniem. - Ze mną też? - Przede wszystkim - szepnął. Nachylił się i zajrzał jej w głęboki dekolt. - Jest pan hazardzistą - stwierdziła. - Nie. Hazardziści tracą głowę. Mnie się to nie zdarza - oznajmił. - A jakie są reguły gry? - Mnie nie wychowano na dżentelmena. Coś ci powiem. Kiedy miałem szesnaście lat, pokłóciłem się z pewnym facetem. To było na moście, a on nie potrafił pływać. Miał za to nóż. Wiedziałem o jednym i o drugim. Zanim zdążył go wyciągnąć, był już w wodzie. Iza popatrzyła na niego uważnie. - Przypadek? - Nie. Był taki człowiek, który twierdził, że jeśli pod bramą dużej kamienicy codziennie rzuci pani skórkę od banana, potkną się na niej ci sami ludzie. - Pechowcy? Pokręcił przecząco głową. - Ofermy. Ci, co gubią klucze, łykają ości i nie mają szczęścia do interesów. Iza patrzyła na niego przez chwilę bez słowa. - Musimy któregoś dnia dokończyć rozmowę - powiedziała nagle i odeszła. Zabawa rozkręcała się. Parę osób tańczyło. Inni oglądali jakieś pisma.Tom stał przy

barze, obserwując wszystko dookoła. Do Izy podszedł młody mężczyzna w uniformie stewarda LOT-u. Uśmiechnął się. Widać było, że jest nią zainteresowany. Iza mniej. - Jednak? - Toma wyrwał z zamyślenia głos Kreczeta. - Żadne „jednak". Raczej krótkie przesłucha- nie ze strony pani Izy. Ciekaw jestem tylko, na czyje polecenie? Kreczet zrobił tajemniczą minę. - Inżynier czeka na ciebie - odparł. - Chodź. Inżynier zapalał hinduskie kadzidełka. Nad biurkiem unosiły się trzy cienkie smużki dymu. - Jest pan mocny, energiczny i inteligentny - powiedział do Toma. Podniósł się, obszedł biurko i usiadł obok. - Kreczet przesadza - powiedział Tom - ale dziękuję za ocenę. y - Kreczet tu nie ma wiele do gadania. Chcę, żeby pan robił prawie to samo, tyle że za większe pieniądze. No i był bardziej związany z naszym interesem. - Inżynier uśmiechnął się przyjaźnie. - Ostatnio sprowadzam... - zmienił ton. - Do Paryża wysyłam dolary, a stamtąd przychodzi materiał... na różne adresy. Mamy cztery piony. Pierwszy zajmuje się skupem dewiz. Drugi przerzuca je na Zachód; wycieczki turystyczne, wyjazdy służbowe, mamy paru stałych współpracowników. Pion trzeci organizuje adresy, pod które wysyłane są paczki. Pion czwarty rozprowadza towar po kraju. Komisy, sklepy prywatne, zakłady krawieckie... - Opłaca się? - zainteresował się Tom. - Na małą skałę nie. Na dużą tak. I dlatego pracujemy na wielką skalę. Ogólnokrajową. - A ryzyko? - Władze nie spuszczają nas z oka. Ale oko jakby niedowidzące... brakuje mu dowodów. Ostatecznie paczki są legalne. - Inżynier wzruszył ramionami. - Czasami interesują nas również dobre obrazy, mogą być ikony. Srebro. W ten sposób możemy pracować bez większych kłopotów. Chyba że trafimy na nieuczciwych partnerów. Iza poprawiała przed lustrem włosy i makijaż. Obok stał steward. Hałas przyjęcia zagłuszał ich słowa. Rozmawiali ściszonymi głosami. - Musisz - powiedziała stanowczo Iza. - Nie. Nie chcę więcej ryzykować. - Już ryzykowałeś. - W końcu suszone grzyby... czy trochę lekarstw. Iza uśmiechnęła się z politowaniem. - Zielone z portretami prezydentów USA, i dlatego zrobisz to, o co cię teraz proszę. Steward rozpaczliwym ruchem wziął Izę za ramiona. - Iza, wiesz, że zrobię dla ciebie wiele, ale tego nie. Błagam. Tu chyba chodzi o naszą wspólną przyszłość. Próbował ją pocałować. Odsunęła się. Patrzyła na niego zimno. Drwiąco. - Albo weźmiesz to jutro, albo szefowie dowiedzą się z detalami wszystkiego. Co, kiedy, ile... Nie będziesz więcej latać - zagroziła. - To jeśli chodzi o twoją - podkreśliła - przyszłość. Inżynier otworzył szufladę biurka i wyjął dwie paczki stuzłotowych banknotów.

- Wie pan już o nas tyle, że muszę proponować zajęcie dobrze płatne - powiedział, kładąc je powoli przed Tomem. - Miewamy kłopoty z naszymi współpracownikami. Przykre sprawy... ale trzeba je jakoś załatwiać. Będzie pan po prostu odbierał to, co nam chcieli ukraść. Ale gdyby okazał się pan nielojalny - kiedy Tom sięgnął po pieniądze, Inżynier przytrzymał banknoty - to my mamy długie ręce - dokończył lodowato, cofając rękę. Wziął z biurka notes. Wyjął kartkę i podał ją Tomowi. - Tu jest adres i nazwisko naszego dłużnika. Chodzi o trzy tysiące dolarów. Mimo wczesnej pory na Międzynarodowym Dworcu Lotniczym kręciło się sporo ludzi. Z megafonów słychać było nawoływanie spóźnionych pasażerów. Hallem szybko szedł steward, znajomy Izy, wraz z nim dwie stewardesy. W pewnym momencie do stewarda podbiegła młoda dziewczyna. Chwyciła go za rękaw. Steward odwzajemnił uśmiech, machinalnie biorąc do ręki niewielką paczkę. Przez chwilę namyślał się. Oddał ją jednak. - Bardzo mi przykro - powiedział. - Nie wolno nam. Musi pani wysłać to pocztą. Może ktoś ze znajomych... nam nie wolno - tłumaczył się. Dziewczyna uśmiechnęła się smutno. Przeprosiła. Steward odszedł. Została sama. Rozejrzała się, jakby szukając pomocy. Do stewarda podeszło dwóch celników. - Chwileczkę - powiedział jeden z nich. - Nie masz nic do oclenia? - Nie - pokręcił głową steward. - A co ci dawała ta dziewczyna? - Jakieś lekarstwa, ale nie wziąłem tego. - Otwórz teczkę - polecił drugi z celników. - Przecież nic od niej nie wziąłem - zaprotestował steward. - Pozwól na chwilę z nami - celnik gestem wskazał drzwi. - Widziałem, jak brałeś tę paczkę. Tuż za nim zobaczył dwóch milicjantów. W głębi dworca przy automacie telefonicznym stała Iza. Odwróciła się, zainteresowana zamieszaniem. Był wczesny ranek. Tom lekko wszedł po schodach na pierwsze piętro. Wyjął z kieszeni kartkę, sprawdził adres. Zgadzał się. Zapukał energicznie do drzwi. Uchyliły się lekko. Przez szparę wyjrzała kobieta. Szykowała się do wyjścia. Była już w płaszczu. W ręku trzymała szklankę, w pośpiechu popijając gorące mleko. - Pani Joanna Tyszko? - zapytał uprzejmie Tom. - Jestem od Inżyniera. Kobieta gwałtownym ruchem spróbowała zamknąć drzwi. Tom był jednak szybszy. Zablokował drzwi nogą i mocno szarpnął, wchodząc do przedpokoju. Upewniwszy się, że nikt go nie widział, pośpiesznie zamknął je za sobą. - Spieszę się do pracy - powiedziała kobieta. - Nie. To ja się spieszę - Tom zrobił krok w jej kierunku. - Poproszę o pieniądze. - Wie pan - zaczęła się plątać - zaszły komplikacje. Okradziono mnie w Paryżu. - Pech. Zawiadomiła pani policję? - Policję? - wystraszyła się. - Żebym miała nieprzyjemności? - Sądziła pani, że policja francuska współpracuje z polskimi celnikami? - Faktycznie! - kobietę jakby nagle olśniło. - Zupełnie straciłam głowę. Co za idiotka ze mnie. Tak się bałam... I co teraz

zrobię... - Wypiła łyk mleka. - To jasne. Odda mi pani dolary. - Nie mam ich - znów nabrała pewności siebie. - Dawaj. Tom jednym uderzeniem wytrącił jej szklankę z ręki. Szkło rozprysło się na ścianie, pozostawiając tłustą plamę. - Nie boicie się? Ja mam też na was sposób - zagroziła. - Wiem co nieco o rzekomym samobójstwie doktor Dulęby. - Koleżanko, zapominasz, że Inżynier ma taki papierek z pani podpisem. Zobowiązanie Joanny Tyszko. Kwit na dolary. I jutro ten kwit będzie przesłany do pani kadr w centrali handlu zagranicznego, w której pani pracuje. Kobieta pobladła. W jej oczach ukazały się łzy. - Trudno - powiedziała z bezsilną złością. Minęła północ. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Na stacji benzynowej nie było już nikogo z obsługi. Paliły się tylko latarnie. Oświetlone gabloty wystawowe raziły ostrym światłem. Na stację skręcił samochód. Podjechał bliżej i stanął. Po chwili z wozu wysiadł Tom. Iza z lekkim uśmiechem na ustach wysiadła z drugiej strony i ruszyła w kierunku kawiarni. Przekręciła klucz w zamku. Tom rozejrzał się. Nikogo nie dostrzegł. Weszli do środka. Zatrzymał się przy drzwiach i jeszcze raz rozejrzał. - Po co mnie tu ściągnęłaś? - zapytał, wchodząc na zaplecze. - Żeby się z tobą przespać - powiedziała. - Wystarczy wyjaśnień? Tom podszedł bliżej, przyglądając się jej uważnie. - Aż nadto, ale tylko po to? - zdziwił się. Otworzyła drzwi w głębi za barem. Weszła do pokoju. Zapaliła światło. Odwróciła się do niego. Powoli zaczęła rozpinać bluzkę. - Chodź. Nie marudź - mruknęła, zdejmując ją. Nie nosiła stanika. Iza przeżywała seks gwałtownie. Pełna inicjatywy co chwila zmieniała pozycje. Kiedy zaspokojona opadła obok Toma, jeszcze z trudem łapiąc oddech, zapytała: - No, niezły jesteś, powiedz, jak ci było? - Czy ty trenowałaś dżudo? - odparł wyraźnie zmęczony. Klęknęła nad nim rozradowana. - To jeszcze dzisiaj nie koniec - zapowiedziała. - Spróbuję nie dopuścić do nokautu. Za oknem zrobiło się szaro. Iza naga usiadła na łóżku. Mimo wieku była bardzo atrakcyjna. I doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Poprawiła włosy i sięgnęła ręką po sweter Toma. Włożyła go na gołe ciało, przeciągając się przy tym kusząco. Tom wstał, zapalił. Wyjęła mu papierosa z ręki i zaciągnęła się. - Dobrze znasz Czarnego? - zapytała od niechcenia. - Wcale go nie znam. - Powiedz prawdę. - Mówię. Tom usiadł w nogach łóżka, popijając coca--cołę. Iza podniosła się. Zaczęła się ubierać. - Mam dość Inżyniera - powiedziała nagle.

- On nie jest szefem? - Jego jest pięćdziesiąt procent - wyjaśniła. - Reszta jest... - nie dowierzał - twoja? Popatrzył na nią uważniej. Kończyła czesać się przed lustrem. Odwróciła głowę. - Tak - powiedziała wreszcie. - I coś ci powiem. Trzydzieści z tych pięćdziesięciu Inżyniera może być twoje, jeśli - zawiesiła głos - przejdziesz ze mną do Czarnego. - Nie - stanowczo powiedział Tom. - Nie bądź idiotą. To jest propozycja serio i to mogą być duże pieniądze - odparła, po czym zniknęła w ciemnych drzwiach prowadzących do kawiarni. Tom wstał z łóżka. Sięgnął po płaszcz. - Będę - uparł się. - Jutro Inżynier dowie się o naszej rozmowie. Usłyszał w ciemności hałas otwieranej szuflady. - Siadaj - warknęła. Zapaliło się światło. Tom zamarł. W drzwiach stała Iza z pistoletem w ręku. Uśmiechała się. - Więc jednak jesteś głupi. Tom milczał. Nie był pewien, co robić. Patrzył na Izę. Podeszła do niego. Usiadła na łóżku. Tom odsunął się. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, oboje w płaszczach, jakby za chwilę mieli wyruszyć w podróż. Nie patrzyli na siebie. - Umiesz się z tym obchodzić? - zapytała wreszcie. Nie odpowiedział. Patrzył na nią bez słowa. - Jutro pojedziesz ze mną do Czarnego. - To będzie kosztowna podróż - ostrzegł. - Ile? - Dwa tysiące zielonych i tysiąc w bonach. - Dobrze, wchodzę. Strzelisz z bliska, żeby milicja nie miała wątpliwości. Chodzi o drobinki prochu na skórze, pistolet włożysz mu do ręki. Należał kiedyś do Czarnego. Zaraz po wojnie miał zezwolenie na broń. Ochraniał reformę rolną. W archiwum odnajdą numer. - Skąd go masz? - Nauczyłam się od Czarnego wielu rzeczy. Zawsze myślał, że jestem z nim dla forsy i jego pięknych oczu. - Zaśmiała się. - Przystojnych chłopców jest do diabła i trochę. Mądrych dużo mniej, a takich, którzy widzieliby w kobiecie partnera, prawie wcale. A on mi kupował łachy i myślał, że jestem w siódmym niebie. Kiedy się zorientował, byłam już daleko od niego. - Ile ty masz lat? - zapytał nagle Tom. - Dużo więcej, niż przypuszczasz. Za okupacji byłam całkiem do rzeczy. Utrzymywałam rodzinę. Pewien lejtnant przeze mnie strzelił sobie w łeb. - Taka miłość? - Najpierw miłość, a potem kłopoty - wydęła wargi. - Szczeniak wygadał się o pewnym transporcie, który nazajutrz wyleciał w powietrze. - Współpracowałaś z podziemiem? - nie krył zdumienia Tom. - Dobrze płacili. Czasami w dolarach. Wyrabiałam sobie pozycję na przyszłość. Już wtedy miałam pojęcie o życiu i wiedziałam, jaką frajdę dają pieniądze. Chociaż postawiłam na niewłaściwe podziemie.

Samochód mknął po szosie. Prowadził Tom. Iza niemal leżała na rozłożonym fotelu, opatulona płaszczem. Była bardzo naturalna. Poprawiła bezwiednie włosy. Nad czymś rozmyślała. - Czarny to duży format - odezwała się nagle. - W czasie okupacji kontrolował prawie cały rynek dolarowy. Po wojnie przerzucał do Wiednia antyki, handlował penicyliną. Tom milczał. - Boże, czego Czarny nie robił - dodała po chwili z podziwem. - I zawsze miał pieniądze. Znów pogrążyła się w myślach. - Mój ojciec zawsze mówił, że w każdym ustroju da się żyć, jak się ma pieniądze. Przejechali pod mostem kolejowym. Robiło się coraz jaśniej. Byli już blisko Sopotu. Major Wołczyk osobiście prowadził przesłuchanie. - Proszę mi wierzyć, panie majorze - steward spojrzał błagalnie na Wołczyka. - Przecież sami celnicy widzieli, jak mi wtykała paczuszkę z lekarstwami do ręki. - Tak, ale pan nie wziął - Wołczyk uniósł brwi. - Wziąłem - upierał się steward. - Poznałby pan tę dziewczynę? - Chyba nie - powiedział niepewnie. Wołczyk nacisnął guzik interkomu. - Niech wejdzie Iwanowska - polecił. Steward z ciekawością wpatrywał się w drzwi. Usłyszeli kroki. W drzwiach stanęła dziewczyna z lotniska. Teraz ubrana była w mundur milicyjny. Steward potarł ręką czoło. Spuścił głowę i nie patrząc na Wołczyka, zapytał, właściwie przyznając się do winy: - Czy ja będę mógł jeszcze latać? - Dziękuję, możecie wyjść - Wołczyk zwrócił się do milicjantki. - To zależy w pewnej mierze od pana - w jego głosie zabrzmiała obietnica. - Od kogo dostał pan te dolary? - Kupiłem od cinkciarza - szybko odparł steward. Major z ubolewaniem pokiwał głową. - No więc jednak nie chce pan latać. Elegancką willową dzielnicę Sopotu powoli przysypywał śnieg. Pod bramę secesyjnego pałacyku podjechał samochód. Pierwszy wysiadł Tom. Wstrząsnął nim chłód zimowego poranka. Zapiął płaszcz. Okrążył samochód i otworzył drzwiczki Izie. Z tego samego kierunku nadjechał po chwili samochód z bagażnikiem na dachu. Zatrzymał się nieopodal. Nikt z niego nie wysiadł. Ani Tom, ani Iza nie zwrócili na to uwagi. Czarny otworzył drzwi. - Przyznam się szczerze, że pana to się tu nie spodziewałem - powiedział do Toma. - To twoja ochrona? - spojrzał na Izę. Odwrócił się i odszedł, pozostawiając drzwi otwarte. Tom przepuścił Izę przodem. Kiedy oboje weszli do środka, zamknął drzwi. Czarny przeszedł do swojego gabinetu i usiadł za ogromnym gdańskim biurkiem. Wskazał Izie fotel w głębi pokoju. Tom stanął obok Izy. Czarny patrzył przez chwilę w milczeniu. W końcu uśmiechnął się.

- Nie starzejesz się - zauważył. Nie zareagowała na komplement. - Przyjechaliśmy z tobą porozmawiać. - Groźba? - zdziwił się Czarny. - Nie. Rada. Mowa jest krótka. Wycofaj się. Pomysł należy do nas. - Nie do was jednych. Bank Polska Kasa Opieki powstał na długo przed wojną. Iza zapaliła papierosa. - Grasz nieczysto, obniżasz ceny, przejmujesz ludzi - uniosła się. - Przesada, Izuniu. Wiesz, że nie ustąpię. Dawniej, tobie, może bym ustąpił. Miałem perspektywy. Mieliśmy różne plany. Teraz jestem już po prostu tylko stary. - Pokiwał głową, cały czas smutno się uśmiechając. - Myślę, że niepotrzebnie przyjechałaś. Zegnam państwa, zwłaszcza pana. Czy nie przekazano panu ostrzeżenia? - zapytał z pogróżką w głosie. Po chwili stanęli na pustej o tej porze ulicy. Tom szedł powoli, głęboko pogrążony w myślach. Iza wyminęła go. Po kilku krokach stanęła. Podjęła decyzję. Odwróciła się do Toma i złym, rozkazującym tonem powiedziała: - Zaczekam w samochodzie. Tom przystanął, odwrócił się i spojrzał w stronę domu Czarnego. - Zostawiłam parasolkę - podpowiedziała. Czarny nadal siedział przy biurku, przeglądając jakieś papiery. Okna w pokoju zasłaniały grube story. Włączył stylową lampę. W domu panowała cisza. Ktoś delikatnie uchylił drzwi. Lekko skrzypnęły. W szparze pojawił się pistolet. Czarny podniósł głowę. - Niech pan tego nie robi - powiedział prawie szeptem. Tom gwałtownie pchnął drzwi i wszedł do środka. - Muszę. - Zapłacę, przyjmę wasze warunki. - Czarny był przerażony. - Nie, Czarny. - Człowieku, dziesięć tysięcy dolarów. - Był bliski histerii. Idący po chodniku dwaj mężczyźni odwrócili się, kiedy usłyszeli w pobliżu dwa strzały, a po chwili głośne trzaśnięcie drzwiami. W tym samym momencie Iza uruchomiła silnik. Tom wsiadł pospiesznie do samochodu. Był blady. Głośno oddychał. Iza ruszyła. Uważnie bez słowa spoglądała ukradkiem na Toma. Mocno przyciskała pedał gazu. Samochód pędził szosą. Przez całą drogę milczeli. Tom nieruchomo patrzył przed siebie, Iza nadal bez słowa spoglądała ukradkiem na Toma. Nie zwolniła, póki nie dojechali do stacji benzynowej. Zatrzymała się pod kawiarnią. Odpięła pas. Wyciągnęła rękę do Toma. - Daj - powiedziała. Tom sięgnął za pazuchę i wyjął pistolet. Przez chwilę trzymał go w ręku, po czym podał Izie. Otworzyła torebkę. Dyskretnie włożyła go do środka. Bez słowa wysiadła i skierowała się do kawiarenki. Tom odprowadził ją wzrokiem. Tymczasem na stację podjechał samochód z bagażnikiem na dachu. Zatrzymał się w pewnej odległości od kawiarni. Cały zabłocony. Włączył wycieraczki, by przetrzeć przednią szybę. Za kierownicą siedział Kreczet. Patrzył, jak Iza znika w kawiarni i po chwili wraca. Tom czekał w samochodzie. Wkrótce Iza wróciła. Szybko wsiadła do samochodu. - Do Inżyniera - rzuciła, próbując ukryć zdenerwowanie. - Ma jakiś pilny interes do

ciebie. Nie chciał mówić przez telefon. - Weźmy benzynę - odezwał się w końcu Tom. Iza uruchomiła silnik i podjechała pod dystrybutor. Tom wysiadł, otworzył wlew paliwa. Benzynowy podszedł z pompą i zaczął tankować benzynę. Tom włożył ręce do kieszeni i cicho pogwizdywał. Iza została w samochodzie. Była spięta. Nieruchoma. Rozmyślała nad czymś, co ją zbulwersowało. Tom zapłacił i wsiadł z powrotem. Ruszyli. Pracownik stacji odwiesił pompę i uważnie patrzył za odjeżdżającym samochodem. Inżynier wszedł do pokoju. Na biurku płonęły hinduskie kadzidełka. Ręką zgasił jeden z patyczków. Usiadł za biurkiem. - Jak poszło? - zapytał bez emocji. - Wszystko w porządku - odparł Tom. - Czarnego mamy z głowy. Inżynier sięgnął po elegancką zapalniczkę i odwracając się bokiem, powiedział wolno: - Nieprawda. - Zabrzmiało to groźnie. Tom spojrzał pytająco na siedzącego obok Kreczeta. Milczał. Iza podniosła się i podeszła do biurka. Bez słowa sięgnęła do torebki i położyła przed Inżynierem pistolet. - Wiesz dobrze, że łżesz. - Inżynier nadal był opanowany. Spojrzał na Kreczeta. - Ileś dostał od Czarnego za lotnisko? - zapytał Kreczet. Inżynier podniósł rękę, uspokajając podenerwowanego Kreczeta. Pochylił się do przodu i powiedział z zimną zawziętością: - Ostrzegałem cię, że mamy długie ręce. Prawda? Tom patrzył na pistolet. Po chwili podniósł wzrok na Inżyniera. - W porządku. Jaki błąd popełniłem? - W dziesięć minut po waszym odjeździe Czarny w towarzystwie dwóch facetów wyjechał z willi cały i zdrowy. Tom stał bez ruchu. Nie wyglądał na zaskoczonego. Iza podeszła do okna. W milczeniu patrzyła na padające na zewnątrz wielkie płatki śniegu. - Wstań - powiedział Inżynier. Tom rozejrzał się, jakby szukając pomocy. Spojrzał na Izę. Nie odwróciła się w jego stronę. Wstał. Kreczet podniósł się z fotela, sięgnął po leżący na biurku pistolet i podszedł do Toma. Lufą wskazał drzwi. - Załatw to w ogrodzie. Zaraz go zakopiemy - powiedziała Iza. - Chodź. - Usłyszał głos Kreczeta. Tom sięgnął do kieszeni i wyjął z górnej kieszeni pociski. Na otwartej dłoni podsunął je pod nos Kreczetowi. - Nic z tego, panie Kreczet - odrzekł stanowczo. Inżynier i Kreczet spojrzeli na siebie zaskoczeni. - Zgaście światło - powiedziała nagle Iza. Odwrócili się w jej stronę. Tom podbiegł do okna. Wyjrzał. Z zewnątrz padało ostre światło reflektorów. - Milicja! - krzyknął ostrzegawczo. Wokół willi zatrzymały się radiowozy. Dwa reflektory oświetlały podwórze. Iza i Tom