Drodzy Czytelnicy Virginii Andrews!
Ci z nas, którzy znali i kochali Virginię, wiedzą, że najważniejsze w jej życiu były
powieści, a najszczęśliwszym i napawającym ją największą dumą momentem była chwila,
kiedy wzięła do rąk pierwsze wydanie Kwiatów na poddaszu. Virginia była wyjątkową i
utalentowaną gawędziarką. Każdego dnia zasiadała do pisania z wielkim entuzjazmem i
nieustannie rozwijała wątki nowych historii, które ostatecznie przybierały kształt powie
ści. Pisarstwo napełniało ją dumą i z wielką radością przyjmowała listy od czytelników
poruszonych jej książkami.
Od momentu jej śmierci wielu z was pisze do nas z zapytaniami, czy wciąż będą
pojawiały się nowe powieści Virginii Andrews. Otóż na krótko przed jej śmiercią zło
żyliśmy sobie obietnicę, że znajdziemy sposób, aby czerpiąc z jej wyobraźni i pomysłów,
tworzyć kolejne historie.
Ostatnie książki w serii Casteel to początek bliskiej współpracy z pisarzem, którego
wyłoniliśmy po dokonaniu dokładnej selekcji, aby wspólnie z nim rozwijać genialne
pomysły Virginii do rozmiarów powieści takich jak W rękach losu czy Sekrety poranka.
Sekrety poranka to druga książka w tej nowej serii.
Jesteśmy przekonani, że wasza radość z jej wydania ogromnie ucieszyłaby Virginię. Inne
powieści, włącznie z tymi opartymi na historiach, które Virginia zdołała ukończyć przed
swoją śmiercią, zostaną opublikowane w nadchodzących latach i mamy nadzieję, że będą
dla was znaczyły wciąż tak wiele, jak do tej pory.
Z wyrazami szacunku
RODZINA ANDREWS
5
Prolog
Samolot obniżył lot i przebił się przez kłębiaste chmury. W dole ujrzałam nagle Nowy
Jork. Tak, Nowy Jork!
Najbardziej ekscytujące miasto na świecie; miasto, o którym dotąd jedynie czytałam i
słyszałam i którego zdjęcia oglądałam tylko w kolorowych czasopismach. Patrzyłam przez
okno z zapartym tchem. Wydawało mi się, że wysokie drapacze chmur sięgają w
nieskończoność, daleko poza granice mojej wyobraźni.
Kiedy stewardesa zakomunikowała nam, żeby zapiąć pasy i wyprostować fotele, a nad
drzwiami zabłysnął napis NIE PALIĆ, poczułam gwałtowne bicie serca. Przemknęło mi
przez myśl, że dojdzie ono do uszu siedzącej tuż obok mnie miłej staruszki. Na jej twarzy
pojawił się uśmiech, jak gdyby rzeczywiście je dosłyszała.
Oparłam się i zamknęłam oczy.
Wszystko stało się tak nagle. Odkryłam prawdę o moim uprowadzeniu i stawiłam czoło
babce Cutler i jej kłamstwom. Zmusiłam ją do złożenia obietnicy, że doprowadzi do
warunkowego zwolnienia taty Longchampa, mężczyzny, którego zawsze, błędnie zresztą,
uważałam za swojego prawdziwego ojca. Jednakże w zamian za to ustępstwo ze strony
babki musiałam się zgodzić na wyjazd do Szkoły Sztuk Scenicznych im. Sary Bernhardt
w Nowym Jorku.
Babka Cutler zaaranżowała wszystko tak, aby tylko nie musiała znosić obecności
wnuczki, która — jak twierdziła — w gruncie rzeczy nigdy naprawdę nie należała do rodu
Cutlerów. Osąd taki brał się stąd, że moja matka przyznała się do romansu z pewnym
śpiewakiem i okazało się, że to on jest moim prawdziwym ojcem. Trzeba dodać, iż
zrzuciwszy z serca ów ciężar winy, moja matka uciekła 7
się do najwygodniejszego wyjścia z sytuacji i popadła w jedno ze swych załamań
nerwowych, wyzbywając się tym samym jakiejkolwiek odpowiedzialności za moje
wychowanie. Dzięki temu babka Cutler mogła zacząć wyprawiać ze mną — tak jak ze
wszystkimi innymi w Cutler’s Cove, włącznie z jej synem, a mężem mojej matki,
Randolphem —
co jej się żywnie podobało.
Jakże straszne było życie w hotelu! Oddano mnie tam, abym zżyła się z moją prawdziwą
rodziną, ale chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć natręctwa Philipa i złośliwości Clary
Sue, myślałam sobie. Przecież to ona ostatecznie doprowadziła do schwytania biednego
Jimmy’ego po jego ucieczce od tamtej okropnej rodziny zastępczej.
Teraz znajdowałam się pomiędzy dwoma światami. Ten, który został daleko w hotelu,
gdzie nie miałam do kogo się zwrócić i na kim polegać, był brzydki i ponury; ten drugi
zaś przerażał mnie wizją życia w Nowym Jorku, w którym nikogo nie znałam.
Chociaż miałam robić to, o czym zawsze marzyłam —
kształcić się na śpiewaczkę — bałam się potwornie moich pierwszych kroków w tym
ogromnym mieście. Nic więc dziwnego, że brakowało mi tchu, a serce kołatało mi w
piersiach jak oszalałe.
— Czy ktoś wyjdzie po ciebie na lotnisko, kochanie? —
zagadnęła starsza pani obok mnie. Przedstawiła się jako Miriam Levy.
— Taksówkarz — wymamrotałam pod nosem i zaczęłam szperać w torebce, szukając
wskazówek, które dostałam przed wyjazdem. Musiałam je czytać już ze dwadzieścia razy
podczas lotu, a mimo to wciąż wpatrywałam się w nie na nowo, aby mieć całkowitą
pewność, co ma się stać wkrótce po lądowaniu. — Będzie przy taśmie z bagażami i będzie
trzymał tabliczkę z moim imieniem i nazwiskiem — dodałam.
— A tak, wielu ludzi tak robi. Zobaczysz — odparła moja sąsiadka, poklepując mnie
leciutko po ramieniu.
Powiedziałam jej, że mam zamieszkać na stancji wraz z innymi studentami Szkoły im.
Sary Bernhardt. Od niej 8
dowiedziałam się, że szkoła jest położona w bardzo ładnej okolicy, w East Side. Kiedy
spytałam ją, co znaczy East Side, wytłumaczyła mi, że ulice i aleje w Nowym Jorku dzielą
się na wschodnie i zachodnie, i dodała, że zawsze będę musiała wiedzieć, czy numer 15 na
Trzydziestej Trzeciej Ulicy, na przykład, to Trzydziesta Trzecia Wschodnia czy
Zachodnia. Wydawało mi się to okrutnie skomplikowane. Widziałam już siebie zagubioną
i błąkającą się po długich, szerokich alejach, po których w po
śpiechu biegną obojętni ludzie.
— Nie wolno ci się bać Nowego Jorku — rzuciła pani Levy, poprawiając kapelusz. — To
jest duże miasto, ale ludzie, kiedy tylko poznać ich bliżej, są przyjaźni. Jestem pewna, że
tak sympatyczna dziewczyna jak ty wkrótce znajdzie przyjaciół. Pomyśl tylko o tych
wszystkich wspaniałych rzeczach, które zobaczysz i które będziesz robiła!
— Tak, wiem — odparłam, wkładając informator o Nowym Jorku do podręcznej torby.
— Ale z ciebie szczęściara! Lecisz do Nowego Jorku rozpocząć naukę w sławnej szkole
— ciągnęła. — Nie byłam wiele młodsza od ciebie, kiedy moja matka przywiozła mnie tu
z Europy — zaśmiała się. — Myślały
śmy wtedy, że ulice naprawdę brukowane są tu złotem.
Rzecz jasna to były tylko bajki.
Znów poklepała mnie lekko po ręce.
— Może dla ciebie ulice, którymi będziesz szła, wyło
żone będą złotem, a bajki staną się rzeczywistością. Życzę ci tego — dodała z życzliwym
błyskiem w oczach.
— Dziękuję — odpowiedziałam, choć nie wierzyłam już w bajki, szczególnie takie, które
miałyby się dla mnie przemienić w rzeczywistość.
Kiedy koła samolotu wysunęły się i dotknęły pasa startowego, znów wstrzymałam
oddech. Samolot leciutko odbił się od ziemi i pomknął dalej, już po pasie startowym.
Wylądowaliśmy.
Naprawdę byłam w tym mieście.
Byłam w Nowym Jorku.
9
Rozdział pierwszy
Nowa przygoda, nowy przyjaciel
Opuszczaliśmy samolot powoli. Kiedy znaleźliśmy się w hali przylotów, pani Levy
spostrzegła swojego syna i synową i pomachała im z daleka. Podeszli do niej, przytulili
się i ucałowali. Przez chwilę stałam z boku i przyglądałam się im. Tak bardzo pragnęłam
mieć tu jakąś rodzinę, która tak samo niecierpliwie oczekiwałaby na mój przyjazd.
Jakże cudownie musi się czuć człowiek, który po długiej podróży dociera na miejsce i
spotyka kochających go ludzi, czekających, aby go przytulić i powiedzieć, jak bardzo za
nim tęsknili, pomyślałam. Czy ja kiedykolwiek poznam to uczucie?
Pani Levy, gdy tylko odnalazła swych najbliższych, zaraz o mnie zapomniała. Ruszyłam
więc sama za tłumem pasażerów, ponieważ wszyscy zmierzaliśmy w to samo miejsce —
do taśmy z bagażami. Byłam jak mała dziewczynka, która po raz pierwszy znalazła się w
cyrku. Nie mogłam powstrzymać się od przyglądania się wszystkim i wszystkiemu. Na
ścianach wisiały wielkie, kolorowe plakaty zapraszające na przedstawienia w Nowym
Jorku.
Wszędzie wokół widniały tytuły musicali, które zawsze pragnęłam zobaczyć. Czy to
możliwe, aby te gwiazdy i te przedstawienia były tuż, tuż, tylko kilka minut drogi stąd?
Czy to niemądre marzyć, że pewnego dnia i ja znajdę się na którymś z tych pięknych
afiszy?
Szłam korytarzem, wpatrując się w ogromną reklamę perfum Elizabeth Arden. Kobiety na
wszystkich rekla-11
mach wyglądały jak gwiazdy filmowe — miały na sobie cudowne stroje i biżuterię, ich
twarze były piękne i promieniejące. Obracając się w kółko, słyszałam w głośnikach głos
zapowiadający przyloty i odloty.
Minęła mnie jakaś rodzina mówiąca obcym językiem.
Ojciec skarżył się na coś, a matka, idąc szybko, ciągnęła za ręce swoje pociechy. Dwaj
marynarze przeszli powoli obok mnie i gwizdnęli, po czym roześmiali się, widząc moje
zakłopotanie. Dalej, w końcu korytarza, zobaczyłam trzy nastolatki palące w kącie
papierosy. Żadna z nich nie była starsza ode mnie i wszystkie nosiły okulary
przeciwsłoneczne, zupełnie nieprzydatne w holu. Kiedy przystanęłam obok nich,
obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi złości, więc szybko się odwróciłam.
Nigdy nie widziałam naraz tak wielu ludzi. I na dodatek tak wielu bogatych ludzi!
Mężczyźni ubrani byli w miękkie, czarne garnitury, a na nogach mieli brązowe lub czarne
buty tak wypolerowane, że niemal można się było w nich przejrzeć. Kobiety w
eleganckich, jedwabnych sukniach i płaszczach obnosiły na sobie diamenty, które, gdy
szły wzdłuż korytarzy, stukając wysokimi obcasami, błyszczały im w uszach i na szyjach.
Nagle uzmysłowiłam sobie z przestrachem, że poszłam w złym kierunku. Rozejrzałam się
uważnie i spostrzegłam, że w pobliżu nie ma żadnej z osób, które leciały ze mną
samolotem. Co będzie, jeśli zgubiłam się i taksówkarz, który przyjechał po mnie,
odjedzie? Do kogo miałabym się zwrócić? Dokąd pójść?
Wydawało mi się, że widzę panią Levy, idącą spiesznym krokiem korytarzem. Z radości
serce zabiło mi gwałtowniej, ale tylko na chwilę, gdyż okazało się, że to jakaś inna starsza
pani, tyle że podobnie ubrana. Skręciłam w lewo i błąkałam się bez celu, aż w końcu
spostrzegłam policjanta stojącego przy budce z gazetami.
— Przepraszam — zagadnęłam go.
Uniósł na mnie wzrok znad gazety i lekko zmarszczył
czoło, nad którym falowały brązowe włosy.
— Cóż mogę dla ciebie zrobić, młoda damo?
12
— Wydaje mi się, że troszkę się pogubiłam. Właśnie wysiadłam z samolotu i miałam iść
do taśmy z bagażami, ale zaczęłam oglądać plakaty i…
Jego niebieskie oczy rozbłysły.
— Jesteś zupełnie sama? — zapytał, składając gazetę.
— Tak, proszę pana.
— Ile masz lat? — Zmrużył badawczo oczy.
— Prawie szesnaście i pół.
— W takim razie jesteś wystarczająco dorosła, aby poradzić sobie, pod warunkiem że
będziesz uważała na informacje. Nie zgubiłaś się aż tak bardzo. Nic się nie martw.
Położył mi rękę na ramieniu i obrócił mnie, wyjaśniając, jak dojść do taśm bagażowych.
— A teraz nie rozglądaj się już po reklamach, słyszysz? — upomniał mnie jeszcze, grożąc
palcem.
— Już nie będę — odparłam i szybko odeszłam, słysząc za sobą jego śmiech.
Gdy wreszcie odnalazłam pasażerów mojego samolotu, wszyscy już ściskali się i tłoczyli
wokół walizek i toreb.
Znalazłam małą szczelinę pomiędzy młodym żołnierzem i starszym panem w garniturze.
Widząc mnie, żołnierz przesunął się w prawo, aby zrobić mi więcej miejsca. Miał
ciemnobrązowe oczy i przyjazny uśmiech. Pod obcisłym mundurem zarysowywały się
szerokie, silne ramiona. Na jego piersi zobaczyłam kolorowe baretki i zaczęłam się im
przyglądać.
— Ta jest za strzelanie — wskazał z dumą żołnierz.
Zaczerwieniłam się. Przypomniałam sobie jedną z rad udzielonych mi przez panią Levy
jeszcze w samolocie, a dotyczącą właśnie przyglądania się ludziom. „W Nowym Jorku —
mówiła moja sąsiadka — nie należy przypatrywać się nieznajomym”. Cóż, kiedy ja
nieustannie to robiłam.
— Skąd jesteś? — zapytał żołnierz. Nad lewą boczną kieszonką widniało jego nazwisko:
WILSON.
— Z Wirginii — odpowiedziałam. — Z Cutler’s Cove.
Pokiwał głową.
— Ja jestem z Brooklynu. To Brooklyn w Nowym Jor-13
ku — dodał ze śmiechem. — Pięćdziesiąty pierwszy stan. Ależ ja się za nim stęskniłem.
— Brooklyn jest stanem? — zdziwiłam się.
Żołnierz roześmiał się.
— Jak masz na imię? — spytał.
— Dawn.
— Dawn, jestem Johnny Wilson, starszy szeregowy.
Moi przyjaciele nazywają mnie Jeż z powodu mojej fryzury — przedstawił się,
przejechawszy prawą ręką po krótko przyciętych włosach. — Miałem już takie, zanim
wstąpiłem do wojska.
Uśmiechnęłam się do niego i wtedy zauważyłam na taśmie jedną z moich niebieskich
walizek.
— O, mój bagaż! — wykrzyknęłam, na próżno po niego sięgając.
— Poczekaj — rzucił żołnierz, przecisnął się za mną przez tłumek ludzi i chwycił moją
walizkę.
— Dziękuję — powiedziałam, kiedy mi ją przyniósł. —
Mam jeszcze jedną. Lepiej będę na nią uważała.
Sięgnął po swój worek, który leżał pomiędzy dwiema czarnymi walizami, a wtedy
dostrzegłam swoją drugą walizkę. Wilson jeszcze raz przecisnął się przez tłum i wyciągnął
ją ze sterty bagaży.
— Dziękuję — powiedziałam.
— W jakim kierunku jedziesz, Dawn? Gdzieś na Brooklyn? — zapytał z nadzieją w
głosie.
— O nie, jadę do Nowego Jorku — odparłam.
Znów się roześmiał.
— Brooklyn jest w Nowym Jorku. Nie znasz adresu?
— Nie. Ma mnie zabrać taksówkarz — wyjaśniłam.
— Aha, rozumiem. Wiesz co, zaniosę ci tę torbę do bramki — zaproponował i nim
zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, podniósł walizkę i ruszył z miejsca.
Przy bramce także stał tłum ludzi. Wiele osób trzymało w górze tabliczki z imionami i
nazwiskami, tak jak zapowiedziała pani Levy. Wypatrywałam uważnie swojego nazwiska,
ale bez skutku. Coś ścisnęło mnie za gardło.
Co będzie, jeśli nikt po mnie nie przyszedł, bo pomylił
14
mój lot? Wszyscy ludzie wokół mnie zdawali się wiedzieć, dokąd idą. Czyżbym była tu
jedyną osobą, która przyjechała do Nowego Jorku po raz pierwszy?
— O, jest tam — wskazał żołnierz.
Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam wysokiego, nie ogolonego mężczyznę o
ciemnych włosach; wydawał
się zmęczony i bardzo znudzony. W ręku trzymał tabliczkę z napisem: DAWN CUTLER.
— To rzadkie imię, więc na pewno chodzi o ciebie —
zauważył Wilson.
Podprowadził mnie do mężczyzny i oznajmił:
— Oto ona.
— Świetnie — odparł taksówkarz. — Moja taksówka stoi przy głównym wejściu, ale
depcze mi po piętach policjant ze służby lotniskowej. Chodź! — rzucił, ledwie omiatając
mnie wzrokiem. Złapał moje walizki i pognał
do przodu.
— Dziękuję — zwróciłam się do żołnierza.
Uśmiechnął się.
— Życzę pomyślnej służby w Nowym Jorku — zawo
łał, gdy wychodziłam z lotniska za chudym taksówkarzem.
Kiedy się obejrzałam, szeregowego Wilsona już nie by
ło, jak gdyby najpierw zstąpił na ziemię w postaci anioła stróża, żeby wybawić mnie z
trudnej sytuacji, a potem zniknął. Przez parę chwil czułam się pewnie i bezpiecznie nawet
w tym olbrzymim miejscu, pośród nieprzebranego tłumu obcych ludzi. Miałam wrażenie,
jak gdybym znów była z Jimmym, z kimś silnym, kto się o mnie troszczy.
Gdy wyszliśmy z lotniska, musiałam przesłonić oczy ręką, aby widzieć, dokąd idę — tak
jasno świeciło słońce.
Cieszyłam się jednak, iż dzień jest ciepły i słoneczny, bo napełniał mnie nadzieją i wiarą,
że zostanę życzliwie przyjęta. Taksówkarz zaprowadził mnie do samochodu, włożył moje
walizki do bagażnika i otworzył tylne drzwi.
— Wskakuj — powiedział. Szybkim krokiem zbliżał
się do nas policjant z ponurą twarzą. — Już, już, jadę! —
wykrzyknął kierowca i obiegł wokół samochód, żeby siąść za kierownicą. — Nie dadzą ci
tu zarobić — skomento-15
wał, ruszając z miejsca. — Depczą człowiekowi po piętach dzień i noc.
Jechał tak szybko, że musiałam chwycić się za rączkę nad oknem. Nagle zatrzymał się
gwałtownie za sznurem samochodów. Po chwili wykręcił, znalazł wolne miejsce i
wyprowadził nasz samochód z korka z taką zręcznością i wprawą, że zabrakło mi tchu.
Kilka razy omal nie zderzyliśmy się z innym samochodem, ale wkrótce znaleźliśmy się na
otwartej autostradzie.
— Pierwszy raz w Nowym Jorku? — zagadnął kierowca, nie odwracając głowy.
— Tak.
— Codziennie mam zgagę, ale nie chciałbym mieszkać gdzie indziej. Wiesz, co mam na
myśli, nie? — Nie mia
łam pojęcia, czy czeka na odpowiedź. — Po prostu tylko żyj i pozwól żyć innym, a
zawsze sobie poradzisz — ciągnął. — Powiem ci coś, co mówię mojej córce. Kiedy
idziesz ulicą, patrz prosto przed siebie i nie słuchaj nikogo. Rozumiesz? — spytał znowu.
— Tak, proszę pana.
— Aa, poradzisz sobie. Wyglądasz na sprytną dziewuszkę i będziesz mieszkała w ładnej
okolicy. Jeśli ktoś tam wyciąga do ciebie rękę, to robi to uprzejmie. Mówią:
„Przepraszam, masz może dziesięć dolarów?” — Spojrzał
w przednie lusterko i zobaczył przerażenie na mojej twarzy. — Żartowałem — dodał ze
śmiechem.
Włączył radio. Patrzyłam jak urzeczona na drapacze chmur, do których się zbliżaliśmy; na
ruch uliczny, na bieganinę i zgiełk. Chciałam zapamiętać i smakować całą tę podróż, mój
wjazd do Nowego Jorku, aby potem móc wracać do tych wspomnień. To wszystko
wydawało mi się nie do ogarnięcia. Jakie nadzieje pchnęły do tego babkę Cutler?
Dlaczego zorganizowała mój przyjazd do Nowego Jorku? Może chciała, żeby coś mi się
tu przytrafiło? Czyżby sądziła, że się przestraszę i będę ją błagała o pozwolenie na
powrót? A może miała nadzieję, że ucieknę i już nigdy więcej nie będzie musiała mnie
bacznie obserwować?
16
Poczułam ucisk w sercu. Nie mam zamiaru zawrócić i uciec, powiedziałam sobie. Będę
stanowcza i wytrwała i pokażę jej, że jestem równie silna jak ona; może nawet silniejsza.
Przejechaliśmy przez most i wpadliśmy w samo serce miasta. Bez przerwy zadzierałam
głowę, oglądając wysokie budynki. Przez ich drzwi przepływały tłumy ludzi, to w jedną,
to w drugą stronę; klaksony trąbiły, taksówkarze krzyczeli na siebie nawzajem i na innych
kierowców. Ludzie w pośpiechu przebiegali przez ulice, jak gdyby my
śleli, że kierowcy jadą prosto na nich.
I sklepy! Były tu wszystkie sklepy całego świata. Wśród nich tak znane jak Saks na Piątej
Alei czy Macy’s, o których dotąd jedynie słyszałam lub czytałam.
— Jak będziesz tak zadzierała głowę, to się nabawisz skurczu szyi — rzekł taksówkarz.
Poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz. Nie wiedziałam, że kierowca mnie
obserwował.
— Wiesz, kiedy widać, że ktoś jest nowojorczykiem? —
spytał, patrząc na mnie w lusterku.
Potrząsnęłam przecząco głową.
— Kiedy się nie rozgląda, przechodząc przez jednokierunkową ulicę — zaśmiał się.
Z pewnością miał to być żart, ale ja nic z niego nie zrozumiałam. O tak, aby stać się
prawdziwym nowojorczykiem, będę musiała pokonać bardzo długą drogę.
Wkrótce wjechaliśmy w dzielnicę ładnych ulic, gdzie ludzie wydawali się lepiej ubrani, a
chodniki sprawiały wrażenie o wiele czystszych. Frontony budynków były nowsze i
również bardziej zadbane. Wreszcie zbliżyliśmy się do domu z brązowego kamienia z
cementowymi schodami i czarną żelazną balustradą. Dwuskrzydłowe drzwi były wysokie
i wykonane chyba z dobrego gatunkowo, ciemnego drewna dębowego.
Zatrzymaliśmy się. Taksówkarz wysiadł i wystawił mój bagaż na chodnik. Ja też
wysiadłam z samochodu i powoli się rozejrzałam. Teraz ten dom na długi czas ma się stać
moim nowym domem, pomyślałam. W górze zobaczyłam 17
dwa samoloty wzbijające się w niebo, na którego szafirowym tle wędrowały puszyste
chmurki. Po drugiej stronie ulicy znajdował się mały park, a za nim, pomiędzy drzewami,
widać było jakąś wodę — chyba East River. Wciąż rozglądałam się wokół i przez moment
zapomniałam, że taksówkarz jeszcze stoi obok.
— Opłatą się już zajęli — oznajmił — ale nie napiwkiem.
— Napiwkiem?
— Pewnie, kochanie. W Nowym Jorku zawsze daje się taksówkarzom napiwki. Nie
zapomnij o tym. O wszystkim innym możesz zapomnieć.
— Aha.
W zakłopotaniu otworzyłam torebkę i zaczęłam w niej szperać, szukając drobnych. Ile
miałam mu dać?
— Dolar wystarczy — odezwał się.
Wyciągnęłam banknot.
— Dzięki. Powodzenia — rzucił. — Muszę wracać do harówy — dodał i obiegł
samochód tak szybko, jak na lotnisku. Po chwili już odjeżdżał. Zatrąbił, wcisnął się przed
inny samochód, po czym zniknął za zakrętem.
Obróciłam się i spojrzałam na niskie, cementowe schody.
Nagle wydały się wysokie i odpychające. Chwyciłam rączki walizek i rozpoczęłam
powolną wspinaczkę. Kiedy znalazłam się przed drzwiami, postawiłam bagaż i
nacisnęłam dzwonek. Zastanawiałam się, czy działa, a jeżeli tak, to czy ktoś go usłyszał,
bo zza drzwi wciąż nie dobiegał odgłos kroków. Po długiej chwili nacisnęłam ponownie.
Kilka sekund później wysoka, dystyngowana kobieta gwałtownie szarpnęła drzwi. Miała
chyba dobrze po pięćdziesiątce. Stała wyprostowana, ze ściągniętymi ramionami, jak
kobiety na obrazkach w podręcznikach demonstrujące idealną postawę i paradujące z
książką na głowie, aby tę postawę osiągnąć. Siwe pasemka przeplatały srebrną nitką jej
brązowe włosy.
Kobieta ubrana była w granatową spódnicę do kostek i różowe baletki. Jej bluzka w
kolorze kości słoniowej mia
ła bufiaste rękawy i szeroki kołnierz, którego dwa rozpięte 18
guziki odsłaniały dekolt z dużym naszyjnikiem mieniącym się kolorowymi kamieniami.
W lewym uchu kobieta miała ciężki kolczyk z takimi samymi, lecz mniejszymi,
kamieniami. Trudno było zgadnąć, czy są one prawdziwe, czy sztuczne. Zastanawiałam
się, czy ona wie, że brakuje jej drugiego kolczyka.
Miała bardzo mocno umalowaną twarz. Jej policzki pokryte były smugami różu, jak
gdyby położyła go po ciemku. Oczy obrysowane miała ciemną kreską, a jej rzęsy były tak
długie, że nie miałam wątpliwości, iż są sztuczne.
Na jej ustach błyszczała karminowa szminka.
Przyglądała mi się badawczo, lustrując mnie od stóp do głów, po czym skinęła głową,
jakby potwierdzając tym samym swoje domysły.
— Jeśli się nie mylę, jesteś Dawn — odezwała się.
— Tak, proszę pani — odpowiedziałam.
— A ja jestem Agnes, Agnes Morris — przedstawiła się. Skinęłam głową. Było to imię i
nazwisko, które miałam na swojej kartce ze wskazówkami. Pani Agnes sprawiała jednak
wrażenie, jak gdyby spodziewała się, że znacznie żywiej zareaguję.
— No, więc weź swój bagaż i wejdź — powiedziała. —
Nie mamy tu służących. To nie hotel.
— Tak, proszę pani — powtórzyłam.
Cofnęła się, aby mnie przepuścić. Kiedy ją mijałam, poczułam silny, niemal duszący
zapach wody toaletowej.
Pachniała jak mieszanka jaśminu i róży. Miałam wrażenie, że najpierw spryskała się jedną
wodą, a potem zapomniała o tym i użyła drugiej.
Zatrzymałam się w holu. Na podłodze z wiśniowego drewna leżał długi, trochę wydeptany
owalny dywan.
Orientalny wzór na nim już prawie zupełnie wypłowiał.
Ledwie zdążyłyśmy wejść do środka i zamknąć za sobą drugie drzwi, kiedy odezwał się
zegar stojący po prawej stronie.
— Pan Fairbanks ci się przedstawił — powiedziała Agnes, odwracając się do wysokiego
zegara z prawdziwego 19
mahoniowego drewna. Na jego tarczy widniały rzymskie cyfry i grube, czarne
wskazówki, których zakończenia przypominały palce.
— Pan Fairbanks? — zapytałam zdezorientowana.
— Zegar stojący — odpowiedziała zdegustowanym tonem. — Nadaję imiona prawie
wszystkim przedmiotom, jakie mam. Są to imiona sławnych aktorów, z którymi kiedyś
pracowałam. Dzięki temu dom jest bardziej… bardziej… —
rozglądała się, jak gdyby słowa unosiły się gdzieś w powietrzu — bardziej przytulny i ma
swój charakter. Co? —
zapytała szybko. — Czyżbyś się nie zgadzała? — Przymru
żyła oczy i ściągnęła kąciki ust tak mocno, że aż zbladły.
— O, nie — odparłam.
— Nie znoszę ludzi, którzy nie zgadzają się z czymś tylko dlatego, że nigdy wcześniej się
nad tym nie zastanawiali. — Pogłaskała dłonią szafkę zegara i uśmiechnęła się, jak gdyby
rzeczywiście ktoś tam stał. — Ach, Romeo, Romeo — wyszeptała.
Szurnęłam nogami. Wydawało mi się, że zapomniała o mnie, a walizki ciążyły mi
ogromnie.
— Proszę pani? — odezwałam się.
Gwałtownie odwróciła głowę i obrzuciła mnie wzrokiem pełnym oburzenia.
— Idź dalej — powiedziała, wskazując na klatkę schodową.
Tuż przed nami znajdowały się schody z grubą, brązową, ręcznie rzeźbioną balustradą.
Szary dywan na stopniach był równie wydeptany jak dywan w holu. Ściany były
obwieszone starymi obrazami aktorów i aktorek, śpiewaków i tancerzy, obok których
widniały oprawione w ramki wycinki z gazet z recenzjami przedstawień oraz zdjęcia
wykonawców wraz z artykułami. W domu unosił się przyjemny, lekko zalatujący
starociami zapach. Wnętrza były czyste, porządnie utrzymane i znacznie ładniejsze od
większo
ści miejsc, do których tato i mama Longchamp zabierali Jimmy’ego, mnie i Fern. Ale
teraz tamto wszystko wydawało się tak bardzo odległe, jak gdyby wydarzyło się w innym
życiu.
20
Agnes zatrzymała się przy wejściu do pokoju po prawej stronie.
— Oto salon — oznajmiła — gdzie przyjmujemy naszych gości. Wejdź i usiądź —
poleciła mi. — Od razu się rozmówimy, żeby na przyszłość uniknąć nieporozumień. —
Zamilkła na moment i zacisnęła usta. — Przypuszczam, że jesteś głodna.
— Tak — odparłam. — Przyjechałam prosto z lotniska, a w samolocie nic nie jadłam.
— Czas lunchu już minął, a ja nie lubię, kiedy pani Liddy zmuszona jest spełniać
zachcianki studentów, którzy jadają, albo nie, według swojego widzimisię. Pani Liddy nie
jest niczyim niewolnikiem — dodała.
— Przepraszam. Naprawdę nie mam zamiaru sprawiać komukolwiek kłopotu.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Najpierw proponuje mi posiłek, a gdy przyznaję się, że
jestem głodna, każe mi się z tego powodu czuć okropnie.
— Wejdź! — rozkazała.
— Dziękuję — odparłam i już miałam przekroczyć próg, gdy nagle na ramieniu poczułam
uścisk jej dłoni.
— Nie, nie. Gdy wchodzisz do pokoju, zawsze trzymaj głowę wysoko. O tak. —
Zademonstrowała. — Dzięki temu każdy zwróci na ciebie uwagę. Mogłabyś się od razu
nauczyć prawidłowego zachowania — dodała i wolnym krokiem wyszła na korytarz.
Gdy tylko opuściła pokój, odwróciłam się. Rozproszone, blade promienie słońca
przenikały przez firany w kolorze kości słoniowej i napełniały pokój gościnny baśniowym
blaskiem. Kanapa obita błyszczącym, wzorzystym materiałem, wraz ze stojącym obok,
identycznym fotelem o miękkich oparciach, wyglądały na wysiedziane, ale dość wygodne.
Na niskim stoliczku leżały czasopisma teatralne, a naprzeciwko kanapy stał stary bujany
fotel.
Po prawej stronie w rogu, obok pięknego biurka, stał
stół z ciemnego dębowego drewna, a na nim stary model gramofonu — taki, jaki znajduje
się na znaku firmowym RCA. Obok leżał stos starych płyt, na którego wierzchu 21
zobaczyłam krążek z nagraniem arii z opery Madam But-terfly. Nad kominkiem wisiał
obraz przedstawiający scenę z jakiejś sztuki teatralnej; była to chyba scena balkonowa z
Romea i Julii.
W drugiej części pokoju stał fortepian. Spojrzałam na otwarty zeszyt z nutami i
zobaczyłam, że jest to koncert Mozarta, który często grałam w Richmond. Miałam ochotę
usiąść i zagrać go teraz. Poczułam niecierpliwe mrowienie w koniuszkach palców.
Ogarnęło mnie wrażenie, jak gdybym nigdy nie odchodziła od tego instrumentu.
Za fortepianem na półkach stały książki: dramaty i stare powieści. Szklana gablotka obok
pełna była pamiątek z przedstawień — starych programów, zdjęć aktorów i aktorek,
rekwizytów. Znajdowała się tam, na przykład, kolorowa maska, jaką nosi się na balach
przebierańców, kilka szklanych figurek i kastaniety, spod których wystawała kartka z
napisem: Otrzymałam od Rudolfa Valentino.
Mój wzrok zatrzymał się na fotografii w srebrnej ramce. Przedstawiała zapewne Agnes
Morris jako bardzo młodą dziewczynę. Wzięłam fotografię do rąk, aby z bliska przyjrzeć
się gospodyni domu. Bez grubej warstwy makijażu wyglądała świeżo i ładnie.
— Nie powinnaś dotykać niczego bez pozwolenia.
Podskoczyłam na dźwięk głosu Agnes. Obróciłam się i zobaczyłam ją stojącą przy
drzwiach z rękoma przyciśniętymi do piersi.
— Przepraszam, ja tylko…
— Pragnę, aby studenci czuli się tu jak u siebie w domu, wymagam jednakże, aby
szanowali moją własność.
— Przepraszam — powtórzyłam i szybko odstawiłam fotografię na miejsce.
— Mam tu sporo cennych pamiątek, których straty nie mogłabyś mi w żaden sposób
wynagrodzić, gdyż wiążą się one ze wspomnieniami, a wspomnienia są cenniejsze od
złota i diamentów.
Weszła do pokoju i spojrzała na fotografię.
— Bardzo ładne zdjęcie — powiedziałam.
Jej twarz złagodniała.
22
— Ilekroć patrzę na to zdjęcie, wydaje mi się, że widzę zupełnie obcą osobę. Zostało
zrobione, kiedy po raz pierwszy stanęłam na scenie.
— Naprawdę? Wygląda pani tak młodo — odrzekłam.
— Nie byłam o wiele starsza od ciebie. — Przechyliła głowę do tyłu i wbiła wzrok w
jasny stiuk na suficie. —
Spotkałam wtedy wielkiego Stanisławskiego i pracowa
łam z nim. Grałam Ofelię w Hamlecie i otrzymałam rewelacyjne recenzje.
Zerknęła na mnie, aby sprawdzić, czy zrobiło to na mnie wrażenie, ale ja nigdy dotąd nie
słyszałam o Stanisławskim.
— Usiądź — powiedziała ostrym tonem. — Pani Liddy zjawi się za chwilę z herbatą i
kanapkami, ale nie spodziewaj się, że potem ktoś będzie ci tu usługiwać.
Usiadłam na kanapie, a ona w bujanym fotelu naprzeciwko.
— Wiem co nieco o tobie — oznajmiła, kiwając głową i mrużąc oczy. Zacisnęła mocno
usta, włożyła rękę za pas spódnicy i wyjęła stamtąd list.
Cóż to za dziwaczne miejsce na trzymanie listu, pomyślałam. Podniosła kopertę, jak
gdyby chciała mi pokazać, że posiadła jakiś cenny sekret. Z chwilą gdy ujrzałam papeterię
hotelu Cutler’s Cove, serce zabiło mi mocniej.
Otworzyła kopertę i wyjęła z niej list. Ze sposobu, w jaki był złożony, zgadywałam, że od
chwili jego przyjścia często go czytała.
— To jest list od twojej babki. List polecający — dodała.
— O?
— Tak. — Uniosła brwi i pochyliła się, aby spojrzeć mi prosto w twarz. — Napisała mi o
paru twoich problemach.
— Moich problemach?
Czyżby babka Cutler opisała w swoim liście moją straszną historię? Dlaczego? Może
miała nadzieję, że zrobi ze mnie jakieś dziwadło, zanim jeszcze zdążę się tu zadomowić.
Jeśli tak, to tylko po to, aby nie udało mi się spełnić moich marzeń.
23
— Owszem — odrzekła Agnes, kiwając głową. Wachlowała się listem, siedząc wygodnie
w fotelu. — O twoich problemach w szkole. O tym, jak musieli przenosić cię z jednej
szkoły do drugiej z powodu trudności, jakie sprawiały ci stosunki z rówieśnikami.
— Babcia pani o tym napisała?
— Tak, i cieszę się, że to zrobiła — odpowiedziała szybko Agnes.
— Ale ja nie miałam żadnych problemów w szkole.
Zawsze byłam dobrą uczennicą i…
— Nie ma sensu czemukolwiek zaprzeczać. Wszystko jest tu czarno na białym —
ciągnęła, stukając palcem w list. — Twoja babcia jest wybitną, dystyngowaną damą.
Napisanie mi o takich rzeczach musiało złamać jej serce. —
Oparła się głęboko w fotelu. — Jesteś sporym ciężarem dla swojej rodziny, szczególnie
dla babci.
— To nieprawda — zaprotestowałam.
— Proszę. — Kiedy uniosła rękę, zobaczyłam, że ma powykręcane przez artretyzm palce.
Skojarzyła mi się z czarownicą. — Teraz ważny jest tylko twój następny występ.
— Występ?
— To, jak będziesz się zachowywała tutaj, pod moimi skrzydłami — wyjaśniła.
— Co jeszcze napisała moja babcia?
— Reszta jest poufna — rzekła, składając list, po czym włożyła go do koperty i wsunęła z
powrotem za pas u spódnicy.
— Ale to dotyczy mnie! — zaprotestowałam.
— To nie ma znaczenia. Nie kłóć się — dodała, nim zdążyłam się odezwać. — A zatem,
mając na uwadze wszystkie twoje nieszczęsne przygody — zakończyła — obawiam się,
że najpierw będę musiała przyjąć cię na okres próbny.
— Na okres próbny? Ale przecież ja dopiero przyjechałam i nie zrobiłam nic złego.
— Niemniej jednak muszę powziąć pewne środki ostrożności. Nie wolno ci złamać żadnej
z panujących tu zasad —
ostrzegała, kiwając długim palcem. — W dni powszednie 24
nikomu nie wolno wracać później niż o godzinie dwudziestej drugiej, a w soboty i
niedziele — o północy. I to tylko wtedy, kiedy wiem, dokąd ktoś idzie — ciągnęła. —
Nadmierny hałas jest niedozwolony. W moim domu nie można bałaganić ani wyrządzać
żadnych szkód. Rozumiesz chyba, że w czasie twojego pobytu w tym domu jesteś moim
go
ściem, prawda?
— Tak, proszę pani — odpowiedziałam potulnie. —
Ale jeśli list od mojej babki dotyczy mojej osoby, to czy nie może mi pani zdradzić, co
jeszcze napisała?
Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, do pokoju wkroczyła pulchna, okrąglutka na twarzy
kobieta niskiego wzrostu, o siwych włosach i życzliwym spojrzeniu. Niosła przed sobą
tacę z kanapkami i filiżanką herbaty. Jej ręce przypominały wałki do ciasta, a małe dłonie
zakończone były krótkimi, grubymi paluszkami. Miała na sobie jasnoniebieską sukienkę
przepasaną żółtym, kwiecistym fartuszkiem. W jej uśmiechu natychmiast wyczułam
życzliwość i ciepło.
— A więc to jest nasza nowa Sara Bernhardt, tak?
— zagadnęła.
— Zgadza się, pani Liddy. Nasza nowa prima donna —
odparła z przekąsem Agnes. — Dawn, to jest pani Liddy, osoba, która właściwie zarządza
domem. Masz jej słuchać tak jak mnie. Nie będę pobłażać nikomu, kto będzie jej dokuczał
— powiedziała z naciskiem.
— O, nie sądzę, pani Morris, aby to maleństwo mogło być niemiłe. Witaj, kochanie!
Postawiła tacę na stoliczku i wyprostowała się, opierając ręce na biodrach.
— Dziękuję.
— Ładniutka — rzuciła pani Liddy do Agnes.
— Tak, ale te ładniutkie zwykle popadają w największe tarapaty — przyznała skwapliwie
Agnes.
Kiedy tak wpatrywały się we mnie, czułam się jak teatralny rekwizyt zamknięty w
szklanej gablocie.
— No cóż, moja droga — powiedziała pani Liddy —
prawie całe poranki jestem w kuchni. Jeśli będziesz cze-25
gokolwiek potrzebowała, możesz tam przyjść. Chcemy, aby łóżka w dni powszednie były
zasłane najpóźniej do godziny dziesiątej. Raz w tygodniu dokładnie sprzątamy dom i
każdy wtedy pomaga.
— Właśnie — potwierdziła Agnes, spoglądając na mnie z ukosa. — Tu wszyscy
pracujemy. Dziewczęta związują włosy, wskakują w stare spódnice i bluzki i zakasują
rękawy. Chłopcy również sprzątają. Myjemy okna, szorujemy łazienki. Porównuję to do
rozbierania dekoracji w teatrze —
dodała. — Sądzę, że wiesz, co to znaczy, prawda?
Potrząsnęłam przecząco głową.
Oczy Agnes zaokrągliły się ze zdziwienia.
— Kiedy sztuka schodzi z afisza, aktorzy i reszta zespołu zdejmują dekorację, aby można
było zacząć grać następną sztukę.
Gdy Agnes skończyła wyjaśnienia, pani Liddy uśmiechnęła się i wyszła.
— Czy pobierałaś kiedykolwiek lekcje gry na fortepianie? — zapytała Agnes.
— Trochę.
— To dobrze. Będziesz grała dla nas podczas naszych artystycznych spotkań. Staram się
zebrać wszystkich razem raz w miesiącu na recitale. Niektórzy studenci odgrywają
fragmenty sztuk, inni śpiewają, a jeszcze inni grają na instrumentach. Ale to będzie
później, kiedy zacznie się rok szkolny — ciągnęła. — W tej chwili są tu tylko dwie osoby,
ale jesienią dołączą jeszcze trzy. Wrócą bliźniaczki Beldock, a Donald Rossi jest nowym
nabytkiem, tak jak ty. Trisha Kramer — mówiła — zgodziła się dzielić z tobą swój pokój.
Jeżeli nie będzie ci się dobrze mieszkało z Trishą, wówczas będę musiała przenieść cię na
poddasze albo poprosić o opuszczenie szkoły. Trisha jest zachwycającą młodą damą i
obiecującą tancerką. Nie byłoby dobrze, gdyby coś miałoby zepsuć jej pobyt w tym domu.
Czy jasno się wyrażam? — zapytała.
— Tak, proszę pani.
Mogłam się tylko domyślać, jakich kłamstw naopowiadała Agnes mojej nowej
współlokatorce.
26
— W szczególności życzyłabym sobie, abyś nie przeszkadzała pewnemu studentowi,
który tu teraz mieszka —
ostrzegła. — Nazywa się Arthur Garwood. — Westchnę
ła i pokręciła głową. — To wrażliwy młodzieniec, studiuje grę na oboju. Jego rodzice są
bardzo znani. To Bernard i Louella Garwood, oboje grają w Orkiestrze Filharmonii
Nowojorskiej. No, widzę, że smakowała ci ta lekka przekąska. Pokażę ci teraz resztę
domu i zaprowadzę cię do twojego pokoju.
— Dziękuję — odparłam i wstałam. — Czy mam zanieść tacę do kuchni?
— Oczywiście! Z tego, co napisała twoja babcia, wynika, że jesteś przyzwyczajona, aby ci
usługiwano, ale obawiam się…
— To nieprawda! — wykrzyknęłam. — Nigdy mi nie usługiwano.
Agnes uważnie przymrużyła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się we mnie.
— Chodź za mną do kuchni. Po twój bagaż wrócimy, gdy pokażę ci resztę domu.
Wyszłam z pokoju za Agnes i podążyłam za nią w głąb korytarza. Kuchnia i jadalnia
znajdowały się na samym jego końcu. Kuchnia, pośrodku której stał stół i krzesła, była
raczej niewielka. Jej okno wychodziło na jakiś budynek, co oznaczało, że rankiem nie
dochodzi tu słońce. Mimo to jednak, dzięki pani Liddy w kuchni było jak w ładnym
pudełeczku — lśniące, jasnożółte linoleum i czyściutki sprzęt kuchenny rozświetlały
swym blaskiem całe pomieszczenie.
Jadalnia była długa i wąska, z dużym żyrandolem z kryształkami w kształcie łezek. Przy
stole z łatwością mie
ściło się około dwunastu osób. Teraz pośrodku niego leżała kryształowa taca, a obok w
wazonie stały kwiaty. Na drugim końcu stołu rozłożone były cztery obrusiki, które —
jak się domyśliłam — przygotowane były dla mnie, dwóch pozostałych studentów i Agnes
Morris.
— Dziś rano do stołu nakrywała Trisha — objaśniła Agnes. — Na każdego ze studentów
po kolei przypada 27
tygodniowy dyżur obejmujący nakrywanie do stołu i zmywanie naczyń. I nikt się nie
skarży — dodała zgryźliwie.
W jadalni nie było okien, ale na całej ścianie po prawej stronie wisiało lustro, które
sprawiało, że pokój wydawał
się dłuższy i szerszy. Ściana po przeciwnej stronie obwieszona była fotografiami tancerzy,
śpiewaków, muzyków i aktorów. Wiedziałam, że muszą być stare, gdyż niektóre z nich
wyblakły już do koloru sepii. Na podłodze leżał
ciemnobrązowy dywan, który wyglądał znacznie lepiej niż ten w holu.
Agnes wprowadziła mnie przez jadalnię na nieduży korytarz i wyjaśniła, że tu mieści się
jej pokój, a w drugim końcu pokój pani Liddy. Zatrzymała się przed swoimi drzwiami i
wydało mi się, że jej spojrzenie trochę złagodniało.
— Gdybyś kiedykolwiek chciała porozmawiać — odezwa
ła się — zastukaj delikatnie do moich drzwi, bez względu na porę.
Byłam zdziwiona, ale i uradowana, że nareszcie usłyszałam od niej miłe słowo.
— To jeden z powodów, dla których mój dom jest tak popularny wśród przyjezdnych
studentów. Sama pracowałam kiedyś w teatrze, potrafię więc zrozumieć problemy, przed
jakimi stają studenci sztuk scenicznych. Rozumiem i potrafię współczuć.
Mówiąc do mnie, od czasu do czasu wykonywała tak zamaszyste gesty, jakbyśmy
znajdowały się na scenie przed publicznością, a nasza rozmowa była dialogiem z jakiejś
sztuki.
— Zapukaj. O tak. — Zastukała delikatnie do swoich drzwi. — Potem poczekaj. Powiem:
Proszę wejść! Wtedy naciśniesz powoli klamkę i stopniowo zaczniesz otwierać drzwi.
Centymetr po centymetrze. — Demonstrowała, mówiąc głośnym szeptem. — Nie znoszę,
kiedy drzwi otwiera się gwałtownie.
Wpatrywałam się w nią, urzeczona każdym jej ruchem i łagodnym szeptem. Nigdy nie
spotkałam nikogo, kto by z takim namaszczeniem pokazywał, jak wejść do pokoju.
28
Po chwili mój wzrok przeniósł się z Agnes na to, co ukazało mi się tuż za drzwiami:
zobaczyłam kotarę. Składała się z dwóch części udrapowanych w fałdy, zwisające od
sufitu do podłogi w odległości około pięciu stóp od drzwi.
Każdy, kto wchodził do pokoju, musiał rozsunąć kotarę, aby przejść dalej, tak jak rozsuwa
się kurtynę, wchodząc na scenę. Zanim zdążyłam zapytać o jej przeznaczenie, Agnes
delikatnie zamknęła drzwi i zwróciła się do mnie.
— Czy zrozumiałaś wszystko, co ci powiedziałam? —
spytała.
— Tak, proszę pani.
— To dobrze. Teraz pokażę ci twój pokój.
Wróciłyśmy do salonu po mój bagaż i ruszyłyśmy na pierwsze piętro, gdzie znajdowały
się cztery sypialnie. Po każdej stronie korytarza mieściła się jedna łazienka.
— Jeśli chodzi o łazienki — odezwała się Agnes, zatrzymując się przed tą po lewej
stronie — to choć w razie potrzeby każdy może korzystać z obu, wolałabym, aby ta
przeznaczona była dla panów, a ta dla pań. Nie wolno okupować łazienek — podkreśliła.
— Zawsze musimy myśleć o innych. Nie należy być samolubnym i zbyt długo guzdrać się
przed lustrem. Odkąd mam tu studentów — ciągnęła cicho — nigdy nie było żadnych
kłopotów wynikających z tego, że mieszkają tu zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, a to
dlatego, że wszyscy przestrzegamy reguł — mówiła. —
Nie przesiadujemy godzinami w towarzystwie osób płci przeciwnej i nigdy nie zamykamy
drzwi, gdy jesteśmy sami.
Czy wyrażam się dość jasno? — spytała.
— Obawiam się, że została pani źle poinformowana co do mojej osoby — odparłam i
poczułam pod powiekami piekące łzy.
— Ach, proszę, moja droga Dawn. Nie wnośmy do tej pierwszej sceny ani jednej
nieprzyjemnej nuty. Niech wszystko działa jak w zegarku: wszyscy bądźmy w zgodzie ze
wszystkimi, przyjmując wskazówki od siebie nawzajem.
Wiemy przecież, że po każdym naszym wyjściu przed kurtynę nastąpi kolejne wyjście, a
po nim jeszcze następne.
Nie sądzisz?
29
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wyjście przed kurtynę, ale dlaczego? Za korzystanie z
łazienki zgodnie z regułami? Za unikanie zbyt częstego towarzystwa chłopców?
Jakie wskazówki miała na myśli? Wszystko, co mogłam zrobić, to skinąć potakująco
głową.
Otworzyła drzwi i weszła do sypialni.
— Być może nie jest tak duża i wyszukana, jak ta, do której byłaś przyzwyczajona, ale
jestem dość dumna z jej wyposażenia — oznajmiła.
Nie zareagowałam. Wiedziałam, że jeśli teraz będę próbowała się bronić, i tak nic nie
wskóram. Jej opinię o mnie zatruł już jad babki Cutler.
Pokój był śliczny. Stały w nim dwa białe łóżka z baldachimami, a pomiędzy nimi u
wezgłowia — nocny stoliczek. Na nim stała lampka z abażurem w kształcie dzwonka. Na
podłodze nie było wykładziny, ale pomiędzy łóżkami leżał spory dywanik, którego
różowy kolor pasował do narzut na łóżkach. Dwa nieduże okna po prawej stronie, tuż
powyżej dwóch biurek, zasłonięte były białymi, bawełnianymi firankami, obszytymi
koronką. Okna zaopatrzone by
ły też w żaluzje, teraz podciągnięte, aby wpuścić do środka choć trochę słońca,
przeciskającego się pomiędzy naszym budynkiem a tym obok. W pokoju stały jeszcze
dwie komody i duża szafa z przesuwanymi drzwiami.
Agnes powiedziała mi, że łóżko po prawej stronie i stojąca obok komoda należą do mnie.
Na szafce Trishy było zdjęcie ładnej kobiety i mężczyzny, którzy — jak zgadywałam —
są jej rodzicami. Obok stała fotografia przystojnego młodzieńca — jej brata, a może
chłopca. Na biurku Trishy leżały równiutko ułożone zeszyty i książki.
— Teraz cię opuszczę, abyś mogła się rozpakować —
powiedziała Agnes. — Trisha powinna wrócić ze szkoły lada moment. Pamiętaj, jesteś
gościem w moim domu —
rzuciła, wychodząc. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i dodała: — Akt pierwszy. — Po
czym opuściła pokój.
Postawiłam walizki i jeszcze raz rozejrzałam się wokół.
Ten pokój na długo miał stać się moim nowym domem.
Był ciepły i przytulny, ale miałam go dzielić z drugą osobą 30
i fakt ten zarówno mnie przerażał, jak i ekscytował. Szczególnie po ostrzeżeniach, które
otrzymałam od Agnes. Co będzie, jeśli nie przypadniemy sobie do gustu, jeśli będziemy
tak różne, że w końcu w ogóle przestaniemy ze sobą rozmawiać? Co wtedy z moim
marzeniem o śpiewaniu?
Zaczęłam rozpakowywać swój bagaż. Powiesiłam ubrania i ułożyłam w szufladach
bieliznę i skarpetki. Zdąży
łam właśnie schować za szafę walizki, gdy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła
Trisha Kramer. Była wyższa ode mnie może o dwa centymetry i miała brązowe włosy
zaczesane do tyłu i upięte w bardzo wyszukany kok. Na jej czarnym trykocie powiewała
czarna, szyfonowa sukienka, a na nogach lśniły srebrne baletki.
Nigdy nie widziałam tak jasnych zielonych oczu. Choć nosek miała bardzo zgrabny, mały,
to jej usta wydały mi się ciut za szerokie. Jednak delikatna, cudowna cera o
brzoskwiniowym odcieniu i zgrabna figura rekompensowały wszelkie niedoskonałości.
— Cześć! — wykrzyknęła. — Jestem Trisha. Przepraszam, że nie było mnie tu, aby cię
powitać, ale miałam akurat lekcję tańca — dodała i wykonała piruet. Mój lekki uśmiech
przemienił się w prawdziwy śmiech. — Musisz wiedzieć, że prawie przez miesiąc
doskonaliłam ten piruet.
— Wyszedł dobrze — pochwaliłam i skinęłam głową.
Trisha ukłoniła się.
— Dziękuję, dziękuję. A teraz rzuć wszystko — dodała, zanim zdążyłam cokolwiek
zrobić. — Siadaj i opowiedz mi wszystko o sobie. Byłam spragniona… spragniona… —
powtórzyła, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami — damskiego towarzystwa!
Jedyną osobą mieszkającą tu teraz jest Szkielet. Agnes już poznałaś — dodała, rzucając
spojrzenie w kierunku drzwi.
— Szkielet?
— Arthur Garwood. Ale nie mówmy teraz o nim.
Chodź — powiedziała i pociągnęła mnie na moje łóżko.
— Opowiadaj, opowiadaj, opowiadaj. Gdzie poprzednio chodziłaś do szkoły? Ilu miałaś
chłopców? Czy masz teraz jakiegoś? Czy twoi rodzice naprawdę są właścicielami 31
sławnego kurortu w Wirginii? — Siedziałam, uśmiechając się. — Może jutro pójdziemy
na jakiś film. Chciałabyś?
— zaproponowała, a jej twarz zdradzała, że oczekuje potwierdzenia.
— Nigdy nie byłam w kinie — wyznałam.
— Co? — Oparła się o ścianę i wpatrywała się we mnie z zastygłym uśmiechem. W
końcu pochyliła się w moją stronę.
— Czy w Wirginii nie ma elektryczności? — spytała.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Nie wytrzymałam napięcia i rozpłakałam się. Może w
tych łzach znalazło ujście to wszystko, co kryłam w sobie do tej pory: ujawnienie prawdy
o tym, że rodzice, których znałam i kocha
łam przez czternaście lat, nie są moimi prawdziwymi rodzicami; że rodzina, w której
znalazłam się pod przymusem, tak naprawdę nie chciała mnie już przyjąć; że chłopiec, o
którym myślałam, że zostanie moją pierwszą sympatią, okazał się w rzeczywistości moim
bratem, a ten, którego uważałam za swojego brata, był tym, którego darzyłam uczuciem
takim, jakim darzy chłopca zakochana dziewczyna. Do tego dochodzi jeszcze ta złośliwa i
zazdrosna siostra, Clara Sue, i matka, która zajmuje się tylko sobą.
I właśnie teraz, po tym jak odprawiono mnie jako część przetargu przeprowadzonego
przez babkę, która zaprzeczała nawet mojemu istnieniu — i to z powodów, których do
końca nie rozumiałam — poczułam, jak wszystko spada na mnie niczym ogromna ulewa.
Kiedy tak patrzyłam na Trishę z jej roziskrzonymi oczami i tryskającą energią
osobowością, z jej entuzjazmem dla rock and rolla i filmu, zafascynowaną chłopcami, zda
łam sobie nagle sprawę, jak bardzo się od niej różnię.
W gruncie rzeczy przecież nigdy nie miałam okazji być młodą dziewczyną czy nastolatką.
Z powodu choroby mamy Longchamp zmuszona byłam stać się matką. Jakże wtedy
tęskniłam do tego, aby być taka, jak Trisha Kramer i inne, podobne do niej dziewczyny.
Czy jeszcze miałam na to szansę? Czy nie było już za późno?
Łzy spływały mi po policzkach.
32
— O co chodzi? — zapytała Trisha. — Czy powiedziałam coś złego?
— Och, Trisho, przepraszam — odparłam. — Nie, jesteś wspaniała. Po tym, co
powiedziała mi Agnes, myśla
łam, że będziesz nie do zniesienia.
— Ach, Agnes — westchnęła Trisha, machnąwszy ręką. — Nie trzeba zwracać uwagi na
to, co mówi. Pokazała ci swój pokój?
— Tak — odpowiedziałam, kiwając głową i wycierając łzy. — Ten z kotarą.
— Niezła artystka, co? Myśli, że mieszka na scenie.
Poczekaj, aż zobaczysz resztę. Dostałaś już plan zajęć?
Przytaknęłam i wyszperałam go w torebce.
— Świetnie! Mamy razem angielski i zajęcia wokalne.
Zabiorę cię teraz do szkoły i urządzę ci wycieczkę krajoznawczą. Ale najpierw
przebierzemy się w podkoszulki i dżinsy, wskoczymy w tenisówki i pójdziemy na lody.
Będziemy rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać tak długo, aż nam zaschnie w
gardłach.
— Mama kupiła mi do szkoły tylko eleganckie rzeczy.
Nie mam żadnego podkoszulka — jęknęłam.
— A właśnie, że masz — orzekła Trisha, zrywając się z łóżka. Podeszła do szafy i wyjęła
z niej swój błękitny, bawełniany podkoszulek, po czym rzuciła nim we mnie.
Przebrałyśmy się pospiesznie, szczebiocząc jak najęte i chichocząc ze wszystkiego. Kiedy
wreszcie opuszczały
śmy pokój, Trisha zatrzymała mnie przy drzwiach.
— Proszę, moja droga — powiedziała, naśladując postawę i zachowanie Agnes Morris. —
Kiedy wchodzisz do pokoju lub wychodzisz z niego, zawsze unieś głowę do góry i
ściągnij ramiona. W przeciwnym razie nikt cię nie zauważy.
Nasz śmiech potoczył się za nami, gdy w podskokach zbiegałyśmy na dół.
Nie minęło kilka godzin od mojego przyjazdu do Nowego Jorku, a już miałam
przyjaciółkę!
33
Rozdział drugi
Zwiedzanie szkoły
Bar, do którego zabrała mnie Trisha, był oddalony od naszej stancji zaledwie o dwie
przecznice, mimo to nie mogłam przezwyciężyć strachu, jaki ogarniał mnie na samą myśl
o tym, że mogłabym się zgubić wśród tych długich ulic. Musiałam iść bardzo szybko, aby
dotrzymać kroku przyjaciółce. Rozbieganym wzrokiem próbowałam ogarnąć ruch uliczny,
ludzi, sklepy i domy mieszkalne. Trisha tymczasem, nie podnosząc nawet oczu i wciąż nie
przestając mówić, pędziła chodnikiem do kolejnego rogu, gdzie skręcała, by poprowadzić
mnie znów inną ulicą, a potem następną. Odnosiłam wrażenie, jak gdyby wyczuwała na
odległość ruch uliczny i ludzi albo miała oczy na czubku głowy, dzięki czemu nie musiała
się obawiać, że na kogoś wpadnie czy zostanie potrącona przez samochód.
— Prędzej — wykrzykiwała, kiedy wahałam się przejść przez ulicę — bo zmienią się
światła. — I łapała mnie za rękę, ściągając z chodnika.
Co chwilę trąbili na nas kierowcy, ponieważ światło zazwyczaj się zmieniało, zanim
zdążyłyśmy zejść z jezdni.
Byłam przerażona, w przeciwieństwie do Trishy, która świetnie się przy tym bawiła.
Gdy weszłyśmy do baru, stojący za ladą łysawy, tęgi kasjer w podeszłym wieku i kilka
kelnerek rozpoznało Trishę i pomachało jej na powitanie. Trisha wsunęła się na krzesło
przy pierwszym wolnym stoliku, a ja usiadłam obok niej, szczęśliwa, że jestem już
bezpieczna i mogę odpocząć.
— Nigdy nie byłam w Wirginii — zaczęła Trisha. —
Moja rodzina mieszka w północnej części stanu Nowy Jork.
Ale dlaczego właściwie nie mówisz z południowym akcentem? — spytała szybko, jakby
dopiero teraz to zauważyła.
— Nie wychowywałam się w Wirginii — odparłam. —
Moja rodzina dużo podróżowała i nie zawsze mieszkali
śmy na Południu.
34
Do naszego stołu podeszła kelnerka.
— Chcesz czarny z białym? — spytała Trisha.
Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale bałam się, że jeśli to okażę, mogę wyjść na
idiotkę.
— Chętnie — odpowiedziałam.
— Wszystkie dzieciaki ze szkoły tu przychodzą — ciągnęła Trisha. — Mają tu szafę
grającą. Chcesz czegoś posłuchać?
— Pewnie — odparłam.
Trisha poderwała się i podbiegła do szafy grającej.
— Czyż to nie wspaniałe? — zachwycała się, wracając. — Czekaj, czekaj — dodała
jednym tchem. — Co masz na myśli, mówiąc, że twoja rodzina dużo podróżowała? Agnes
wspominała mi, że twoja rodzina prowadzi znany hotel i że ma go od dawna. Z opisu
Agnes wynika, że to istny zabytek.
— To prawda.
— Nie rozumiem. — Potrząsnęła głową.
— To skomplikowane — odparłam, mając nadzieję na tym zakończyć temat. Byłam
pewna, że kiedy już opowiem jej swoją historię, Trisha pożałuje, że jestem jej
współlokatorką.
— Och, wybacz, jeśli wydałam ci się wścibska. Pan Van Dan, nasz nauczyciel
angielskiego, mówi, że powinnam redagować dla jakiejś gazety kolumnę z plotkami.
— Trochę mi ciężko mówić o tym wszystkim właśnie teraz — wyznałam. Zauważyłam
jednak, że to jeszcze bardziej rozbudziło zainteresowanie Trishy.
— Poczekam. Mamy dużo czasu na wtykanie nosa w swoje sprawy — dodała.
Roześmiałam się.
— Na tym zdjęciu obok rodziców jest twój brat czy chłopak? — zapytałam. — Skoro
pozwalamy sobie na wścibstwo…
— To mój chłopak z rodzinnej miejscowości — odrzekła Trisha, po czym wyrzuciła w
górę ręce i zawołała: — Jestem jedynaczką i jestem bardzo rozpieszczona. Popatrz, co
przysłał mi ojciec w zeszłym tygodniu. — Wyciągnęła do mnie rękę, aby pokazać piękny
złoty zegarek z dwoma diamentami, z których jeden zaznaczał godzinę dwunastą, a drugi
szóstą.
35
— Jest przepiękny.
Mój komplement był szczery, ale nie mogłam powstrzymać łez, które zaczęły napływać
mi do oczu. Czy ja kiedykolwiek się dowiem, kto jest moim prawdziwym ojcem?
Nie mówiąc już o tym, czy go spotkam i czy pokocha mnie, tak jak ojciec powinien
kochać swoją córkę. Według babki Cutler moje narodziny nie obeszły zbytnio mego ojca.
Był
szczęśliwy, że udało mu się wywinąć od odpowiedzialno
ści. Mimo to jednak gdzieś głęboko w sercu nosiłam nadzieję, że to, co mówi babka
Cutler, jest zwyczajnym kłamstwem; podobnie jak kłamstwem było to, co rozpowiadała
na mój temat. W głębi duszy marzyłam, że będąc w Nowym Jorku — stolicy rozrywki —
odnajdę swego prawdziwego ojca, a kiedy już go spotkam, mój widok sprawi mu ogromną
radość.
— Zawsze przesyła mi prezenty — ciągnęła Trisha. —
Jestem chyba córeczką tatusia. A jaki jest twój ojciec?
Masz rodzeństwo? O to mogę cię teraz pytać, prawda?
— Tak. Mam brata i siostrę. Mój brat, Philip, jest starszy, a siostra, Clara Sue, o rok
młodsza — mówiąc to, myślałam o Jimmym i Fern i o tym, z jakim trudem przychodzi mi
nazywanie ich bratem i siostrą. — Mój ojciec jest… bardzo zajętym człowiekiem —
dodałam sucho, mając na myśli Randolpha i to, jak za każdym razem, kiedy go
potrzebowałam, wynajdywał sobie coś do roboty.
— Więcej nie mów — powiedziała Trisha, pochylając się nad stołem. — Więc co robisz?
— Co robię?
— Jaki masz talent, głuptasie. Ja będę tancerką. Ale to już wiesz. Więc?
— Śpiewam, ale…
— Wspaniale, następna śpiewaczka — przerwała mi Trisha, wzdychając. Ale już po
sekundzie jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu i oczy zabłysły rozświetlone jak
przystrojona choinka. — Żartowałam. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, jak
śpiewasz.
— Nie jestem wcale aż taka dobra.
— Znalazłaś się w szkole Sary Bernhardt, czyż nie?
36
Przeszłaś przez to ich makabryczne przesłuchanie. Nie powiesz mi chyba, że podobał ci
się ten egzamin? Ale ktoś ważny stwierdził, że masz talent — zakończyła. — Inaczej by
cię tutaj nie było.
Co miałam powiedzieć? Gdybym się przyznała, że znalazłam się w tej szkole dzięki
staraniom babki Cutler, Trisha mogłaby się oburzyć. Wtedy trzeba by jej wyjaśnić, że była
to część planu, i musiałabym wyjawić jej wszystko.
— W każdym razie już niedługo Agnes będzie kazała ci zaśpiewać na jednym z naszych
spotkań.
— Czy ona naprawdę była aktorką?
— O, tak. I wciąż nią jest. No, nie na scenie czy ekranie, ale w życiu. Do tego ma tych
wszystkich swoich starych przyjaciół — aktorów, którzy przychodzą na niedzielne
herbatki. Zabawnie jest przysłuchiwać się ich wspomnieniom.
Poznałaś już panią Liddy?
— Tak, jest bardzo miła.
— Ona i Agnes mieszkają razem od wielu lat. Czasami jest jedyną osobą, której Agnes
skłonna jest posłuchać. Ale nie przejmuj się, na pewno ci się tu spodoba.
Zobaczysz. Tylko nie pozwól, żeby Szkielet psuł ci humor.
— Dlaczego miałby to robić?
— Jest taki ponury. Przysięgam, że gdyby się uśmiechnął, pewnie popękałaby mu twarz
— odparła Trisha.
Tymczasem kelnerka przyniosła mrożony napój z gałką lodu.
— Dlaczego nazywasz go Szkielet?
— Sama zobaczysz. Pycha — powiedziała Trisha i zaczęła sączyć swój napój przez
słomkę. Była jak ciepły, słoneczny dzień. Nigdy dotąd nie spotkałam tak szczęśliwej i
emanującej życiem dziewczyny. — Lepiej pij. Mamy dużo do zrobienia, a ja muszę
wrócić, aby pomóc przy kolacji. To mój tydzień.
— Aha, dobrze.
Trisha uparła się, że to ona ureguluje rachunek. Kiedy położyła na stole napiwek dla
Drodzy Czytelnicy Virginii Andrews! Ci z nas, którzy znali i kochali Virginię, wiedzą, że najważniejsze w jej życiu były powieści, a najszczęśliwszym i napawającym ją największą dumą momentem była chwila, kiedy wzięła do rąk pierwsze wydanie Kwiatów na poddaszu. Virginia była wyjątkową i utalentowaną gawędziarką. Każdego dnia zasiadała do pisania z wielkim entuzjazmem i nieustannie rozwijała wątki nowych historii, które ostatecznie przybierały kształt powie ści. Pisarstwo napełniało ją dumą i z wielką radością przyjmowała listy od czytelników poruszonych jej książkami. Od momentu jej śmierci wielu z was pisze do nas z zapytaniami, czy wciąż będą pojawiały się nowe powieści Virginii Andrews. Otóż na krótko przed jej śmiercią zło żyliśmy sobie obietnicę, że znajdziemy sposób, aby czerpiąc z jej wyobraźni i pomysłów,
tworzyć kolejne historie. Ostatnie książki w serii Casteel to początek bliskiej współpracy z pisarzem, którego wyłoniliśmy po dokonaniu dokładnej selekcji, aby wspólnie z nim rozwijać genialne pomysły Virginii do rozmiarów powieści takich jak W rękach losu czy Sekrety poranka. Sekrety poranka to druga książka w tej nowej serii. Jesteśmy przekonani, że wasza radość z jej wydania ogromnie ucieszyłaby Virginię. Inne powieści, włącznie z tymi opartymi na historiach, które Virginia zdołała ukończyć przed swoją śmiercią, zostaną opublikowane w nadchodzących latach i mamy nadzieję, że będą dla was znaczyły wciąż tak wiele, jak do tej pory. Z wyrazami szacunku RODZINA ANDREWS 5 Prolog Samolot obniżył lot i przebił się przez kłębiaste chmury. W dole ujrzałam nagle Nowy Jork. Tak, Nowy Jork! Najbardziej ekscytujące miasto na świecie; miasto, o którym dotąd jedynie czytałam i słyszałam i którego zdjęcia oglądałam tylko w kolorowych czasopismach. Patrzyłam przez okno z zapartym tchem. Wydawało mi się, że wysokie drapacze chmur sięgają w nieskończoność, daleko poza granice mojej wyobraźni. Kiedy stewardesa zakomunikowała nam, żeby zapiąć pasy i wyprostować fotele, a nad drzwiami zabłysnął napis NIE PALIĆ, poczułam gwałtowne bicie serca. Przemknęło mi przez myśl, że dojdzie ono do uszu siedzącej tuż obok mnie miłej staruszki. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, jak gdyby rzeczywiście je dosłyszała. Oparłam się i zamknęłam oczy. Wszystko stało się tak nagle. Odkryłam prawdę o moim uprowadzeniu i stawiłam czoło babce Cutler i jej kłamstwom. Zmusiłam ją do złożenia obietnicy, że doprowadzi do warunkowego zwolnienia taty Longchampa, mężczyzny, którego zawsze, błędnie zresztą, uważałam za swojego prawdziwego ojca. Jednakże w zamian za to ustępstwo ze strony babki musiałam się zgodzić na wyjazd do Szkoły Sztuk Scenicznych im. Sary Bernhardt w Nowym Jorku. Babka Cutler zaaranżowała wszystko tak, aby tylko nie musiała znosić obecności wnuczki, która — jak twierdziła — w gruncie rzeczy nigdy naprawdę nie należała do rodu Cutlerów. Osąd taki brał się stąd, że moja matka przyznała się do romansu z pewnym śpiewakiem i okazało się, że to on jest moim prawdziwym ojcem. Trzeba dodać, iż zrzuciwszy z serca ów ciężar winy, moja matka uciekła 7 się do najwygodniejszego wyjścia z sytuacji i popadła w jedno ze swych załamań nerwowych, wyzbywając się tym samym jakiejkolwiek odpowiedzialności za moje wychowanie. Dzięki temu babka Cutler mogła zacząć wyprawiać ze mną — tak jak ze wszystkimi innymi w Cutler’s Cove, włącznie z jej synem, a mężem mojej matki, Randolphem —
co jej się żywnie podobało. Jakże straszne było życie w hotelu! Oddano mnie tam, abym zżyła się z moją prawdziwą rodziną, ale chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć natręctwa Philipa i złośliwości Clary Sue, myślałam sobie. Przecież to ona ostatecznie doprowadziła do schwytania biednego Jimmy’ego po jego ucieczce od tamtej okropnej rodziny zastępczej. Teraz znajdowałam się pomiędzy dwoma światami. Ten, który został daleko w hotelu, gdzie nie miałam do kogo się zwrócić i na kim polegać, był brzydki i ponury; ten drugi zaś przerażał mnie wizją życia w Nowym Jorku, w którym nikogo nie znałam. Chociaż miałam robić to, o czym zawsze marzyłam — kształcić się na śpiewaczkę — bałam się potwornie moich pierwszych kroków w tym ogromnym mieście. Nic więc dziwnego, że brakowało mi tchu, a serce kołatało mi w piersiach jak oszalałe. — Czy ktoś wyjdzie po ciebie na lotnisko, kochanie? — zagadnęła starsza pani obok mnie. Przedstawiła się jako Miriam Levy. — Taksówkarz — wymamrotałam pod nosem i zaczęłam szperać w torebce, szukając wskazówek, które dostałam przed wyjazdem. Musiałam je czytać już ze dwadzieścia razy podczas lotu, a mimo to wciąż wpatrywałam się w nie na nowo, aby mieć całkowitą pewność, co ma się stać wkrótce po lądowaniu. — Będzie przy taśmie z bagażami i będzie trzymał tabliczkę z moim imieniem i nazwiskiem — dodałam. — A tak, wielu ludzi tak robi. Zobaczysz — odparła moja sąsiadka, poklepując mnie leciutko po ramieniu. Powiedziałam jej, że mam zamieszkać na stancji wraz z innymi studentami Szkoły im. Sary Bernhardt. Od niej 8 dowiedziałam się, że szkoła jest położona w bardzo ładnej okolicy, w East Side. Kiedy spytałam ją, co znaczy East Side, wytłumaczyła mi, że ulice i aleje w Nowym Jorku dzielą się na wschodnie i zachodnie, i dodała, że zawsze będę musiała wiedzieć, czy numer 15 na Trzydziestej Trzeciej Ulicy, na przykład, to Trzydziesta Trzecia Wschodnia czy Zachodnia. Wydawało mi się to okrutnie skomplikowane. Widziałam już siebie zagubioną i błąkającą się po długich, szerokich alejach, po których w po śpiechu biegną obojętni ludzie. — Nie wolno ci się bać Nowego Jorku — rzuciła pani Levy, poprawiając kapelusz. — To jest duże miasto, ale ludzie, kiedy tylko poznać ich bliżej, są przyjaźni. Jestem pewna, że tak sympatyczna dziewczyna jak ty wkrótce znajdzie przyjaciół. Pomyśl tylko o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, które zobaczysz i które będziesz robiła! — Tak, wiem — odparłam, wkładając informator o Nowym Jorku do podręcznej torby. — Ale z ciebie szczęściara! Lecisz do Nowego Jorku rozpocząć naukę w sławnej szkole — ciągnęła. — Nie byłam wiele młodsza od ciebie, kiedy moja matka przywiozła mnie tu z Europy — zaśmiała się. — Myślały śmy wtedy, że ulice naprawdę brukowane są tu złotem.
Rzecz jasna to były tylko bajki. Znów poklepała mnie lekko po ręce. — Może dla ciebie ulice, którymi będziesz szła, wyło żone będą złotem, a bajki staną się rzeczywistością. Życzę ci tego — dodała z życzliwym błyskiem w oczach. — Dziękuję — odpowiedziałam, choć nie wierzyłam już w bajki, szczególnie takie, które miałyby się dla mnie przemienić w rzeczywistość. Kiedy koła samolotu wysunęły się i dotknęły pasa startowego, znów wstrzymałam oddech. Samolot leciutko odbił się od ziemi i pomknął dalej, już po pasie startowym. Wylądowaliśmy. Naprawdę byłam w tym mieście. Byłam w Nowym Jorku. 9 Rozdział pierwszy Nowa przygoda, nowy przyjaciel Opuszczaliśmy samolot powoli. Kiedy znaleźliśmy się w hali przylotów, pani Levy spostrzegła swojego syna i synową i pomachała im z daleka. Podeszli do niej, przytulili się i ucałowali. Przez chwilę stałam z boku i przyglądałam się im. Tak bardzo pragnęłam mieć tu jakąś rodzinę, która tak samo niecierpliwie oczekiwałaby na mój przyjazd. Jakże cudownie musi się czuć człowiek, który po długiej podróży dociera na miejsce i spotyka kochających go ludzi, czekających, aby go przytulić i powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknili, pomyślałam. Czy ja kiedykolwiek poznam to uczucie? Pani Levy, gdy tylko odnalazła swych najbliższych, zaraz o mnie zapomniała. Ruszyłam więc sama za tłumem pasażerów, ponieważ wszyscy zmierzaliśmy w to samo miejsce — do taśmy z bagażami. Byłam jak mała dziewczynka, która po raz pierwszy znalazła się w cyrku. Nie mogłam powstrzymać się od przyglądania się wszystkim i wszystkiemu. Na ścianach wisiały wielkie, kolorowe plakaty zapraszające na przedstawienia w Nowym Jorku. Wszędzie wokół widniały tytuły musicali, które zawsze pragnęłam zobaczyć. Czy to możliwe, aby te gwiazdy i te przedstawienia były tuż, tuż, tylko kilka minut drogi stąd? Czy to niemądre marzyć, że pewnego dnia i ja znajdę się na którymś z tych pięknych afiszy? Szłam korytarzem, wpatrując się w ogromną reklamę perfum Elizabeth Arden. Kobiety na wszystkich rekla-11 mach wyglądały jak gwiazdy filmowe — miały na sobie cudowne stroje i biżuterię, ich twarze były piękne i promieniejące. Obracając się w kółko, słyszałam w głośnikach głos zapowiadający przyloty i odloty. Minęła mnie jakaś rodzina mówiąca obcym językiem.
Ojciec skarżył się na coś, a matka, idąc szybko, ciągnęła za ręce swoje pociechy. Dwaj marynarze przeszli powoli obok mnie i gwizdnęli, po czym roześmiali się, widząc moje zakłopotanie. Dalej, w końcu korytarza, zobaczyłam trzy nastolatki palące w kącie papierosy. Żadna z nich nie była starsza ode mnie i wszystkie nosiły okulary przeciwsłoneczne, zupełnie nieprzydatne w holu. Kiedy przystanęłam obok nich, obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi złości, więc szybko się odwróciłam. Nigdy nie widziałam naraz tak wielu ludzi. I na dodatek tak wielu bogatych ludzi! Mężczyźni ubrani byli w miękkie, czarne garnitury, a na nogach mieli brązowe lub czarne buty tak wypolerowane, że niemal można się było w nich przejrzeć. Kobiety w eleganckich, jedwabnych sukniach i płaszczach obnosiły na sobie diamenty, które, gdy szły wzdłuż korytarzy, stukając wysokimi obcasami, błyszczały im w uszach i na szyjach. Nagle uzmysłowiłam sobie z przestrachem, że poszłam w złym kierunku. Rozejrzałam się uważnie i spostrzegłam, że w pobliżu nie ma żadnej z osób, które leciały ze mną samolotem. Co będzie, jeśli zgubiłam się i taksówkarz, który przyjechał po mnie, odjedzie? Do kogo miałabym się zwrócić? Dokąd pójść? Wydawało mi się, że widzę panią Levy, idącą spiesznym krokiem korytarzem. Z radości serce zabiło mi gwałtowniej, ale tylko na chwilę, gdyż okazało się, że to jakaś inna starsza pani, tyle że podobnie ubrana. Skręciłam w lewo i błąkałam się bez celu, aż w końcu spostrzegłam policjanta stojącego przy budce z gazetami. — Przepraszam — zagadnęłam go. Uniósł na mnie wzrok znad gazety i lekko zmarszczył czoło, nad którym falowały brązowe włosy. — Cóż mogę dla ciebie zrobić, młoda damo? 12 — Wydaje mi się, że troszkę się pogubiłam. Właśnie wysiadłam z samolotu i miałam iść do taśmy z bagażami, ale zaczęłam oglądać plakaty i… Jego niebieskie oczy rozbłysły. — Jesteś zupełnie sama? — zapytał, składając gazetę. — Tak, proszę pana. — Ile masz lat? — Zmrużył badawczo oczy. — Prawie szesnaście i pół. — W takim razie jesteś wystarczająco dorosła, aby poradzić sobie, pod warunkiem że będziesz uważała na informacje. Nie zgubiłaś się aż tak bardzo. Nic się nie martw. Położył mi rękę na ramieniu i obrócił mnie, wyjaśniając, jak dojść do taśm bagażowych. — A teraz nie rozglądaj się już po reklamach, słyszysz? — upomniał mnie jeszcze, grożąc palcem. — Już nie będę — odparłam i szybko odeszłam, słysząc za sobą jego śmiech. Gdy wreszcie odnalazłam pasażerów mojego samolotu, wszyscy już ściskali się i tłoczyli
wokół walizek i toreb. Znalazłam małą szczelinę pomiędzy młodym żołnierzem i starszym panem w garniturze. Widząc mnie, żołnierz przesunął się w prawo, aby zrobić mi więcej miejsca. Miał ciemnobrązowe oczy i przyjazny uśmiech. Pod obcisłym mundurem zarysowywały się szerokie, silne ramiona. Na jego piersi zobaczyłam kolorowe baretki i zaczęłam się im przyglądać. — Ta jest za strzelanie — wskazał z dumą żołnierz. Zaczerwieniłam się. Przypomniałam sobie jedną z rad udzielonych mi przez panią Levy jeszcze w samolocie, a dotyczącą właśnie przyglądania się ludziom. „W Nowym Jorku — mówiła moja sąsiadka — nie należy przypatrywać się nieznajomym”. Cóż, kiedy ja nieustannie to robiłam. — Skąd jesteś? — zapytał żołnierz. Nad lewą boczną kieszonką widniało jego nazwisko: WILSON. — Z Wirginii — odpowiedziałam. — Z Cutler’s Cove. Pokiwał głową. — Ja jestem z Brooklynu. To Brooklyn w Nowym Jor-13 ku — dodał ze śmiechem. — Pięćdziesiąty pierwszy stan. Ależ ja się za nim stęskniłem. — Brooklyn jest stanem? — zdziwiłam się. Żołnierz roześmiał się. — Jak masz na imię? — spytał. — Dawn. — Dawn, jestem Johnny Wilson, starszy szeregowy. Moi przyjaciele nazywają mnie Jeż z powodu mojej fryzury — przedstawił się, przejechawszy prawą ręką po krótko przyciętych włosach. — Miałem już takie, zanim wstąpiłem do wojska. Uśmiechnęłam się do niego i wtedy zauważyłam na taśmie jedną z moich niebieskich walizek. — O, mój bagaż! — wykrzyknęłam, na próżno po niego sięgając. — Poczekaj — rzucił żołnierz, przecisnął się za mną przez tłumek ludzi i chwycił moją walizkę. — Dziękuję — powiedziałam, kiedy mi ją przyniósł. — Mam jeszcze jedną. Lepiej będę na nią uważała. Sięgnął po swój worek, który leżał pomiędzy dwiema czarnymi walizami, a wtedy dostrzegłam swoją drugą walizkę. Wilson jeszcze raz przecisnął się przez tłum i wyciągnął ją ze sterty bagaży. — Dziękuję — powiedziałam.
— W jakim kierunku jedziesz, Dawn? Gdzieś na Brooklyn? — zapytał z nadzieją w głosie. — O nie, jadę do Nowego Jorku — odparłam. Znów się roześmiał. — Brooklyn jest w Nowym Jorku. Nie znasz adresu? — Nie. Ma mnie zabrać taksówkarz — wyjaśniłam. — Aha, rozumiem. Wiesz co, zaniosę ci tę torbę do bramki — zaproponował i nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, podniósł walizkę i ruszył z miejsca. Przy bramce także stał tłum ludzi. Wiele osób trzymało w górze tabliczki z imionami i nazwiskami, tak jak zapowiedziała pani Levy. Wypatrywałam uważnie swojego nazwiska, ale bez skutku. Coś ścisnęło mnie za gardło. Co będzie, jeśli nikt po mnie nie przyszedł, bo pomylił 14 mój lot? Wszyscy ludzie wokół mnie zdawali się wiedzieć, dokąd idą. Czyżbym była tu jedyną osobą, która przyjechała do Nowego Jorku po raz pierwszy? — O, jest tam — wskazał żołnierz. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam wysokiego, nie ogolonego mężczyznę o ciemnych włosach; wydawał się zmęczony i bardzo znudzony. W ręku trzymał tabliczkę z napisem: DAWN CUTLER. — To rzadkie imię, więc na pewno chodzi o ciebie — zauważył Wilson. Podprowadził mnie do mężczyzny i oznajmił: — Oto ona. — Świetnie — odparł taksówkarz. — Moja taksówka stoi przy głównym wejściu, ale depcze mi po piętach policjant ze służby lotniskowej. Chodź! — rzucił, ledwie omiatając mnie wzrokiem. Złapał moje walizki i pognał do przodu. — Dziękuję — zwróciłam się do żołnierza. Uśmiechnął się. — Życzę pomyślnej służby w Nowym Jorku — zawo łał, gdy wychodziłam z lotniska za chudym taksówkarzem. Kiedy się obejrzałam, szeregowego Wilsona już nie by ło, jak gdyby najpierw zstąpił na ziemię w postaci anioła stróża, żeby wybawić mnie z trudnej sytuacji, a potem zniknął. Przez parę chwil czułam się pewnie i bezpiecznie nawet w tym olbrzymim miejscu, pośród nieprzebranego tłumu obcych ludzi. Miałam wrażenie, jak gdybym znów była z Jimmym, z kimś silnym, kto się o mnie troszczy.
Gdy wyszliśmy z lotniska, musiałam przesłonić oczy ręką, aby widzieć, dokąd idę — tak jasno świeciło słońce. Cieszyłam się jednak, iż dzień jest ciepły i słoneczny, bo napełniał mnie nadzieją i wiarą, że zostanę życzliwie przyjęta. Taksówkarz zaprowadził mnie do samochodu, włożył moje walizki do bagażnika i otworzył tylne drzwi. — Wskakuj — powiedział. Szybkim krokiem zbliżał się do nas policjant z ponurą twarzą. — Już, już, jadę! — wykrzyknął kierowca i obiegł wokół samochód, żeby siąść za kierownicą. — Nie dadzą ci tu zarobić — skomento-15 wał, ruszając z miejsca. — Depczą człowiekowi po piętach dzień i noc. Jechał tak szybko, że musiałam chwycić się za rączkę nad oknem. Nagle zatrzymał się gwałtownie za sznurem samochodów. Po chwili wykręcił, znalazł wolne miejsce i wyprowadził nasz samochód z korka z taką zręcznością i wprawą, że zabrakło mi tchu. Kilka razy omal nie zderzyliśmy się z innym samochodem, ale wkrótce znaleźliśmy się na otwartej autostradzie. — Pierwszy raz w Nowym Jorku? — zagadnął kierowca, nie odwracając głowy. — Tak. — Codziennie mam zgagę, ale nie chciałbym mieszkać gdzie indziej. Wiesz, co mam na myśli, nie? — Nie mia łam pojęcia, czy czeka na odpowiedź. — Po prostu tylko żyj i pozwól żyć innym, a zawsze sobie poradzisz — ciągnął. — Powiem ci coś, co mówię mojej córce. Kiedy idziesz ulicą, patrz prosto przed siebie i nie słuchaj nikogo. Rozumiesz? — spytał znowu. — Tak, proszę pana. — Aa, poradzisz sobie. Wyglądasz na sprytną dziewuszkę i będziesz mieszkała w ładnej okolicy. Jeśli ktoś tam wyciąga do ciebie rękę, to robi to uprzejmie. Mówią: „Przepraszam, masz może dziesięć dolarów?” — Spojrzał w przednie lusterko i zobaczył przerażenie na mojej twarzy. — Żartowałem — dodał ze śmiechem. Włączył radio. Patrzyłam jak urzeczona na drapacze chmur, do których się zbliżaliśmy; na ruch uliczny, na bieganinę i zgiełk. Chciałam zapamiętać i smakować całą tę podróż, mój wjazd do Nowego Jorku, aby potem móc wracać do tych wspomnień. To wszystko wydawało mi się nie do ogarnięcia. Jakie nadzieje pchnęły do tego babkę Cutler? Dlaczego zorganizowała mój przyjazd do Nowego Jorku? Może chciała, żeby coś mi się tu przytrafiło? Czyżby sądziła, że się przestraszę i będę ją błagała o pozwolenie na powrót? A może miała nadzieję, że ucieknę i już nigdy więcej nie będzie musiała mnie bacznie obserwować? 16 Poczułam ucisk w sercu. Nie mam zamiaru zawrócić i uciec, powiedziałam sobie. Będę stanowcza i wytrwała i pokażę jej, że jestem równie silna jak ona; może nawet silniejsza.
Przejechaliśmy przez most i wpadliśmy w samo serce miasta. Bez przerwy zadzierałam głowę, oglądając wysokie budynki. Przez ich drzwi przepływały tłumy ludzi, to w jedną, to w drugą stronę; klaksony trąbiły, taksówkarze krzyczeli na siebie nawzajem i na innych kierowców. Ludzie w pośpiechu przebiegali przez ulice, jak gdyby my śleli, że kierowcy jadą prosto na nich. I sklepy! Były tu wszystkie sklepy całego świata. Wśród nich tak znane jak Saks na Piątej Alei czy Macy’s, o których dotąd jedynie słyszałam lub czytałam. — Jak będziesz tak zadzierała głowę, to się nabawisz skurczu szyi — rzekł taksówkarz. Poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz. Nie wiedziałam, że kierowca mnie obserwował. — Wiesz, kiedy widać, że ktoś jest nowojorczykiem? — spytał, patrząc na mnie w lusterku. Potrząsnęłam przecząco głową. — Kiedy się nie rozgląda, przechodząc przez jednokierunkową ulicę — zaśmiał się. Z pewnością miał to być żart, ale ja nic z niego nie zrozumiałam. O tak, aby stać się prawdziwym nowojorczykiem, będę musiała pokonać bardzo długą drogę. Wkrótce wjechaliśmy w dzielnicę ładnych ulic, gdzie ludzie wydawali się lepiej ubrani, a chodniki sprawiały wrażenie o wiele czystszych. Frontony budynków były nowsze i również bardziej zadbane. Wreszcie zbliżyliśmy się do domu z brązowego kamienia z cementowymi schodami i czarną żelazną balustradą. Dwuskrzydłowe drzwi były wysokie i wykonane chyba z dobrego gatunkowo, ciemnego drewna dębowego. Zatrzymaliśmy się. Taksówkarz wysiadł i wystawił mój bagaż na chodnik. Ja też wysiadłam z samochodu i powoli się rozejrzałam. Teraz ten dom na długi czas ma się stać moim nowym domem, pomyślałam. W górze zobaczyłam 17 dwa samoloty wzbijające się w niebo, na którego szafirowym tle wędrowały puszyste chmurki. Po drugiej stronie ulicy znajdował się mały park, a za nim, pomiędzy drzewami, widać było jakąś wodę — chyba East River. Wciąż rozglądałam się wokół i przez moment zapomniałam, że taksówkarz jeszcze stoi obok. — Opłatą się już zajęli — oznajmił — ale nie napiwkiem. — Napiwkiem? — Pewnie, kochanie. W Nowym Jorku zawsze daje się taksówkarzom napiwki. Nie zapomnij o tym. O wszystkim innym możesz zapomnieć. — Aha. W zakłopotaniu otworzyłam torebkę i zaczęłam w niej szperać, szukając drobnych. Ile miałam mu dać? — Dolar wystarczy — odezwał się. Wyciągnęłam banknot.
— Dzięki. Powodzenia — rzucił. — Muszę wracać do harówy — dodał i obiegł samochód tak szybko, jak na lotnisku. Po chwili już odjeżdżał. Zatrąbił, wcisnął się przed inny samochód, po czym zniknął za zakrętem. Obróciłam się i spojrzałam na niskie, cementowe schody. Nagle wydały się wysokie i odpychające. Chwyciłam rączki walizek i rozpoczęłam powolną wspinaczkę. Kiedy znalazłam się przed drzwiami, postawiłam bagaż i nacisnęłam dzwonek. Zastanawiałam się, czy działa, a jeżeli tak, to czy ktoś go usłyszał, bo zza drzwi wciąż nie dobiegał odgłos kroków. Po długiej chwili nacisnęłam ponownie. Kilka sekund później wysoka, dystyngowana kobieta gwałtownie szarpnęła drzwi. Miała chyba dobrze po pięćdziesiątce. Stała wyprostowana, ze ściągniętymi ramionami, jak kobiety na obrazkach w podręcznikach demonstrujące idealną postawę i paradujące z książką na głowie, aby tę postawę osiągnąć. Siwe pasemka przeplatały srebrną nitką jej brązowe włosy. Kobieta ubrana była w granatową spódnicę do kostek i różowe baletki. Jej bluzka w kolorze kości słoniowej mia ła bufiaste rękawy i szeroki kołnierz, którego dwa rozpięte 18 guziki odsłaniały dekolt z dużym naszyjnikiem mieniącym się kolorowymi kamieniami. W lewym uchu kobieta miała ciężki kolczyk z takimi samymi, lecz mniejszymi, kamieniami. Trudno było zgadnąć, czy są one prawdziwe, czy sztuczne. Zastanawiałam się, czy ona wie, że brakuje jej drugiego kolczyka. Miała bardzo mocno umalowaną twarz. Jej policzki pokryte były smugami różu, jak gdyby położyła go po ciemku. Oczy obrysowane miała ciemną kreską, a jej rzęsy były tak długie, że nie miałam wątpliwości, iż są sztuczne. Na jej ustach błyszczała karminowa szminka. Przyglądała mi się badawczo, lustrując mnie od stóp do głów, po czym skinęła głową, jakby potwierdzając tym samym swoje domysły. — Jeśli się nie mylę, jesteś Dawn — odezwała się. — Tak, proszę pani — odpowiedziałam. — A ja jestem Agnes, Agnes Morris — przedstawiła się. Skinęłam głową. Było to imię i nazwisko, które miałam na swojej kartce ze wskazówkami. Pani Agnes sprawiała jednak wrażenie, jak gdyby spodziewała się, że znacznie żywiej zareaguję. — No, więc weź swój bagaż i wejdź — powiedziała. — Nie mamy tu służących. To nie hotel. — Tak, proszę pani — powtórzyłam. Cofnęła się, aby mnie przepuścić. Kiedy ją mijałam, poczułam silny, niemal duszący zapach wody toaletowej. Pachniała jak mieszanka jaśminu i róży. Miałam wrażenie, że najpierw spryskała się jedną wodą, a potem zapomniała o tym i użyła drugiej. Zatrzymałam się w holu. Na podłodze z wiśniowego drewna leżał długi, trochę wydeptany
owalny dywan. Orientalny wzór na nim już prawie zupełnie wypłowiał. Ledwie zdążyłyśmy wejść do środka i zamknąć za sobą drugie drzwi, kiedy odezwał się zegar stojący po prawej stronie. — Pan Fairbanks ci się przedstawił — powiedziała Agnes, odwracając się do wysokiego zegara z prawdziwego 19 mahoniowego drewna. Na jego tarczy widniały rzymskie cyfry i grube, czarne wskazówki, których zakończenia przypominały palce. — Pan Fairbanks? — zapytałam zdezorientowana. — Zegar stojący — odpowiedziała zdegustowanym tonem. — Nadaję imiona prawie wszystkim przedmiotom, jakie mam. Są to imiona sławnych aktorów, z którymi kiedyś pracowałam. Dzięki temu dom jest bardziej… bardziej… — rozglądała się, jak gdyby słowa unosiły się gdzieś w powietrzu — bardziej przytulny i ma swój charakter. Co? — zapytała szybko. — Czyżbyś się nie zgadzała? — Przymru żyła oczy i ściągnęła kąciki ust tak mocno, że aż zbladły. — O, nie — odparłam. — Nie znoszę ludzi, którzy nie zgadzają się z czymś tylko dlatego, że nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiali. — Pogłaskała dłonią szafkę zegara i uśmiechnęła się, jak gdyby rzeczywiście ktoś tam stał. — Ach, Romeo, Romeo — wyszeptała. Szurnęłam nogami. Wydawało mi się, że zapomniała o mnie, a walizki ciążyły mi ogromnie. — Proszę pani? — odezwałam się. Gwałtownie odwróciła głowę i obrzuciła mnie wzrokiem pełnym oburzenia. — Idź dalej — powiedziała, wskazując na klatkę schodową. Tuż przed nami znajdowały się schody z grubą, brązową, ręcznie rzeźbioną balustradą. Szary dywan na stopniach był równie wydeptany jak dywan w holu. Ściany były obwieszone starymi obrazami aktorów i aktorek, śpiewaków i tancerzy, obok których widniały oprawione w ramki wycinki z gazet z recenzjami przedstawień oraz zdjęcia wykonawców wraz z artykułami. W domu unosił się przyjemny, lekko zalatujący starociami zapach. Wnętrza były czyste, porządnie utrzymane i znacznie ładniejsze od większo ści miejsc, do których tato i mama Longchamp zabierali Jimmy’ego, mnie i Fern. Ale teraz tamto wszystko wydawało się tak bardzo odległe, jak gdyby wydarzyło się w innym życiu. 20 Agnes zatrzymała się przy wejściu do pokoju po prawej stronie.
— Oto salon — oznajmiła — gdzie przyjmujemy naszych gości. Wejdź i usiądź — poleciła mi. — Od razu się rozmówimy, żeby na przyszłość uniknąć nieporozumień. — Zamilkła na moment i zacisnęła usta. — Przypuszczam, że jesteś głodna. — Tak — odparłam. — Przyjechałam prosto z lotniska, a w samolocie nic nie jadłam. — Czas lunchu już minął, a ja nie lubię, kiedy pani Liddy zmuszona jest spełniać zachcianki studentów, którzy jadają, albo nie, według swojego widzimisię. Pani Liddy nie jest niczyim niewolnikiem — dodała. — Przepraszam. Naprawdę nie mam zamiaru sprawiać komukolwiek kłopotu. Nie wiedziałam, jak zareagować. Najpierw proponuje mi posiłek, a gdy przyznaję się, że jestem głodna, każe mi się z tego powodu czuć okropnie. — Wejdź! — rozkazała. — Dziękuję — odparłam i już miałam przekroczyć próg, gdy nagle na ramieniu poczułam uścisk jej dłoni. — Nie, nie. Gdy wchodzisz do pokoju, zawsze trzymaj głowę wysoko. O tak. — Zademonstrowała. — Dzięki temu każdy zwróci na ciebie uwagę. Mogłabyś się od razu nauczyć prawidłowego zachowania — dodała i wolnym krokiem wyszła na korytarz. Gdy tylko opuściła pokój, odwróciłam się. Rozproszone, blade promienie słońca przenikały przez firany w kolorze kości słoniowej i napełniały pokój gościnny baśniowym blaskiem. Kanapa obita błyszczącym, wzorzystym materiałem, wraz ze stojącym obok, identycznym fotelem o miękkich oparciach, wyglądały na wysiedziane, ale dość wygodne. Na niskim stoliczku leżały czasopisma teatralne, a naprzeciwko kanapy stał stary bujany fotel. Po prawej stronie w rogu, obok pięknego biurka, stał stół z ciemnego dębowego drewna, a na nim stary model gramofonu — taki, jaki znajduje się na znaku firmowym RCA. Obok leżał stos starych płyt, na którego wierzchu 21 zobaczyłam krążek z nagraniem arii z opery Madam But-terfly. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający scenę z jakiejś sztuki teatralnej; była to chyba scena balkonowa z Romea i Julii. W drugiej części pokoju stał fortepian. Spojrzałam na otwarty zeszyt z nutami i zobaczyłam, że jest to koncert Mozarta, który często grałam w Richmond. Miałam ochotę usiąść i zagrać go teraz. Poczułam niecierpliwe mrowienie w koniuszkach palców. Ogarnęło mnie wrażenie, jak gdybym nigdy nie odchodziła od tego instrumentu. Za fortepianem na półkach stały książki: dramaty i stare powieści. Szklana gablotka obok pełna była pamiątek z przedstawień — starych programów, zdjęć aktorów i aktorek, rekwizytów. Znajdowała się tam, na przykład, kolorowa maska, jaką nosi się na balach przebierańców, kilka szklanych figurek i kastaniety, spod których wystawała kartka z napisem: Otrzymałam od Rudolfa Valentino. Mój wzrok zatrzymał się na fotografii w srebrnej ramce. Przedstawiała zapewne Agnes Morris jako bardzo młodą dziewczynę. Wzięłam fotografię do rąk, aby z bliska przyjrzeć się gospodyni domu. Bez grubej warstwy makijażu wyglądała świeżo i ładnie.
— Nie powinnaś dotykać niczego bez pozwolenia. Podskoczyłam na dźwięk głosu Agnes. Obróciłam się i zobaczyłam ją stojącą przy drzwiach z rękoma przyciśniętymi do piersi. — Przepraszam, ja tylko… — Pragnę, aby studenci czuli się tu jak u siebie w domu, wymagam jednakże, aby szanowali moją własność. — Przepraszam — powtórzyłam i szybko odstawiłam fotografię na miejsce. — Mam tu sporo cennych pamiątek, których straty nie mogłabyś mi w żaden sposób wynagrodzić, gdyż wiążą się one ze wspomnieniami, a wspomnienia są cenniejsze od złota i diamentów. Weszła do pokoju i spojrzała na fotografię. — Bardzo ładne zdjęcie — powiedziałam. Jej twarz złagodniała. 22 — Ilekroć patrzę na to zdjęcie, wydaje mi się, że widzę zupełnie obcą osobę. Zostało zrobione, kiedy po raz pierwszy stanęłam na scenie. — Naprawdę? Wygląda pani tak młodo — odrzekłam. — Nie byłam o wiele starsza od ciebie. — Przechyliła głowę do tyłu i wbiła wzrok w jasny stiuk na suficie. — Spotkałam wtedy wielkiego Stanisławskiego i pracowa łam z nim. Grałam Ofelię w Hamlecie i otrzymałam rewelacyjne recenzje. Zerknęła na mnie, aby sprawdzić, czy zrobiło to na mnie wrażenie, ale ja nigdy dotąd nie słyszałam o Stanisławskim. — Usiądź — powiedziała ostrym tonem. — Pani Liddy zjawi się za chwilę z herbatą i kanapkami, ale nie spodziewaj się, że potem ktoś będzie ci tu usługiwać. Usiadłam na kanapie, a ona w bujanym fotelu naprzeciwko. — Wiem co nieco o tobie — oznajmiła, kiwając głową i mrużąc oczy. Zacisnęła mocno usta, włożyła rękę za pas spódnicy i wyjęła stamtąd list. Cóż to za dziwaczne miejsce na trzymanie listu, pomyślałam. Podniosła kopertę, jak gdyby chciała mi pokazać, że posiadła jakiś cenny sekret. Z chwilą gdy ujrzałam papeterię hotelu Cutler’s Cove, serce zabiło mi mocniej. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej list. Ze sposobu, w jaki był złożony, zgadywałam, że od chwili jego przyjścia często go czytała. — To jest list od twojej babki. List polecający — dodała. — O? — Tak. — Uniosła brwi i pochyliła się, aby spojrzeć mi prosto w twarz. — Napisała mi o
paru twoich problemach. — Moich problemach? Czyżby babka Cutler opisała w swoim liście moją straszną historię? Dlaczego? Może miała nadzieję, że zrobi ze mnie jakieś dziwadło, zanim jeszcze zdążę się tu zadomowić. Jeśli tak, to tylko po to, aby nie udało mi się spełnić moich marzeń. 23 — Owszem — odrzekła Agnes, kiwając głową. Wachlowała się listem, siedząc wygodnie w fotelu. — O twoich problemach w szkole. O tym, jak musieli przenosić cię z jednej szkoły do drugiej z powodu trudności, jakie sprawiały ci stosunki z rówieśnikami. — Babcia pani o tym napisała? — Tak, i cieszę się, że to zrobiła — odpowiedziała szybko Agnes. — Ale ja nie miałam żadnych problemów w szkole. Zawsze byłam dobrą uczennicą i… — Nie ma sensu czemukolwiek zaprzeczać. Wszystko jest tu czarno na białym — ciągnęła, stukając palcem w list. — Twoja babcia jest wybitną, dystyngowaną damą. Napisanie mi o takich rzeczach musiało złamać jej serce. — Oparła się głęboko w fotelu. — Jesteś sporym ciężarem dla swojej rodziny, szczególnie dla babci. — To nieprawda — zaprotestowałam. — Proszę. — Kiedy uniosła rękę, zobaczyłam, że ma powykręcane przez artretyzm palce. Skojarzyła mi się z czarownicą. — Teraz ważny jest tylko twój następny występ. — Występ? — To, jak będziesz się zachowywała tutaj, pod moimi skrzydłami — wyjaśniła. — Co jeszcze napisała moja babcia? — Reszta jest poufna — rzekła, składając list, po czym włożyła go do koperty i wsunęła z powrotem za pas u spódnicy. — Ale to dotyczy mnie! — zaprotestowałam. — To nie ma znaczenia. Nie kłóć się — dodała, nim zdążyłam się odezwać. — A zatem, mając na uwadze wszystkie twoje nieszczęsne przygody — zakończyła — obawiam się, że najpierw będę musiała przyjąć cię na okres próbny. — Na okres próbny? Ale przecież ja dopiero przyjechałam i nie zrobiłam nic złego. — Niemniej jednak muszę powziąć pewne środki ostrożności. Nie wolno ci złamać żadnej z panujących tu zasad — ostrzegała, kiwając długim palcem. — W dni powszednie 24 nikomu nie wolno wracać później niż o godzinie dwudziestej drugiej, a w soboty i niedziele — o północy. I to tylko wtedy, kiedy wiem, dokąd ktoś idzie — ciągnęła. —
Nadmierny hałas jest niedozwolony. W moim domu nie można bałaganić ani wyrządzać żadnych szkód. Rozumiesz chyba, że w czasie twojego pobytu w tym domu jesteś moim go ściem, prawda? — Tak, proszę pani — odpowiedziałam potulnie. — Ale jeśli list od mojej babki dotyczy mojej osoby, to czy nie może mi pani zdradzić, co jeszcze napisała? Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, do pokoju wkroczyła pulchna, okrąglutka na twarzy kobieta niskiego wzrostu, o siwych włosach i życzliwym spojrzeniu. Niosła przed sobą tacę z kanapkami i filiżanką herbaty. Jej ręce przypominały wałki do ciasta, a małe dłonie zakończone były krótkimi, grubymi paluszkami. Miała na sobie jasnoniebieską sukienkę przepasaną żółtym, kwiecistym fartuszkiem. W jej uśmiechu natychmiast wyczułam życzliwość i ciepło. — A więc to jest nasza nowa Sara Bernhardt, tak? — zagadnęła. — Zgadza się, pani Liddy. Nasza nowa prima donna — odparła z przekąsem Agnes. — Dawn, to jest pani Liddy, osoba, która właściwie zarządza domem. Masz jej słuchać tak jak mnie. Nie będę pobłażać nikomu, kto będzie jej dokuczał — powiedziała z naciskiem. — O, nie sądzę, pani Morris, aby to maleństwo mogło być niemiłe. Witaj, kochanie! Postawiła tacę na stoliczku i wyprostowała się, opierając ręce na biodrach. — Dziękuję. — Ładniutka — rzuciła pani Liddy do Agnes. — Tak, ale te ładniutkie zwykle popadają w największe tarapaty — przyznała skwapliwie Agnes. Kiedy tak wpatrywały się we mnie, czułam się jak teatralny rekwizyt zamknięty w szklanej gablocie. — No cóż, moja droga — powiedziała pani Liddy — prawie całe poranki jestem w kuchni. Jeśli będziesz cze-25 gokolwiek potrzebowała, możesz tam przyjść. Chcemy, aby łóżka w dni powszednie były zasłane najpóźniej do godziny dziesiątej. Raz w tygodniu dokładnie sprzątamy dom i każdy wtedy pomaga. — Właśnie — potwierdziła Agnes, spoglądając na mnie z ukosa. — Tu wszyscy pracujemy. Dziewczęta związują włosy, wskakują w stare spódnice i bluzki i zakasują rękawy. Chłopcy również sprzątają. Myjemy okna, szorujemy łazienki. Porównuję to do rozbierania dekoracji w teatrze — dodała. — Sądzę, że wiesz, co to znaczy, prawda?
Potrząsnęłam przecząco głową. Oczy Agnes zaokrągliły się ze zdziwienia. — Kiedy sztuka schodzi z afisza, aktorzy i reszta zespołu zdejmują dekorację, aby można było zacząć grać następną sztukę. Gdy Agnes skończyła wyjaśnienia, pani Liddy uśmiechnęła się i wyszła. — Czy pobierałaś kiedykolwiek lekcje gry na fortepianie? — zapytała Agnes. — Trochę. — To dobrze. Będziesz grała dla nas podczas naszych artystycznych spotkań. Staram się zebrać wszystkich razem raz w miesiącu na recitale. Niektórzy studenci odgrywają fragmenty sztuk, inni śpiewają, a jeszcze inni grają na instrumentach. Ale to będzie później, kiedy zacznie się rok szkolny — ciągnęła. — W tej chwili są tu tylko dwie osoby, ale jesienią dołączą jeszcze trzy. Wrócą bliźniaczki Beldock, a Donald Rossi jest nowym nabytkiem, tak jak ty. Trisha Kramer — mówiła — zgodziła się dzielić z tobą swój pokój. Jeżeli nie będzie ci się dobrze mieszkało z Trishą, wówczas będę musiała przenieść cię na poddasze albo poprosić o opuszczenie szkoły. Trisha jest zachwycającą młodą damą i obiecującą tancerką. Nie byłoby dobrze, gdyby coś miałoby zepsuć jej pobyt w tym domu. Czy jasno się wyrażam? — zapytała. — Tak, proszę pani. Mogłam się tylko domyślać, jakich kłamstw naopowiadała Agnes mojej nowej współlokatorce. 26 — W szczególności życzyłabym sobie, abyś nie przeszkadzała pewnemu studentowi, który tu teraz mieszka — ostrzegła. — Nazywa się Arthur Garwood. — Westchnę ła i pokręciła głową. — To wrażliwy młodzieniec, studiuje grę na oboju. Jego rodzice są bardzo znani. To Bernard i Louella Garwood, oboje grają w Orkiestrze Filharmonii Nowojorskiej. No, widzę, że smakowała ci ta lekka przekąska. Pokażę ci teraz resztę domu i zaprowadzę cię do twojego pokoju. — Dziękuję — odparłam i wstałam. — Czy mam zanieść tacę do kuchni? — Oczywiście! Z tego, co napisała twoja babcia, wynika, że jesteś przyzwyczajona, aby ci usługiwano, ale obawiam się… — To nieprawda! — wykrzyknęłam. — Nigdy mi nie usługiwano. Agnes uważnie przymrużyła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się we mnie. — Chodź za mną do kuchni. Po twój bagaż wrócimy, gdy pokażę ci resztę domu. Wyszłam z pokoju za Agnes i podążyłam za nią w głąb korytarza. Kuchnia i jadalnia znajdowały się na samym jego końcu. Kuchnia, pośrodku której stał stół i krzesła, była raczej niewielka. Jej okno wychodziło na jakiś budynek, co oznaczało, że rankiem nie dochodzi tu słońce. Mimo to jednak, dzięki pani Liddy w kuchni było jak w ładnym
pudełeczku — lśniące, jasnożółte linoleum i czyściutki sprzęt kuchenny rozświetlały swym blaskiem całe pomieszczenie. Jadalnia była długa i wąska, z dużym żyrandolem z kryształkami w kształcie łezek. Przy stole z łatwością mie ściło się około dwunastu osób. Teraz pośrodku niego leżała kryształowa taca, a obok w wazonie stały kwiaty. Na drugim końcu stołu rozłożone były cztery obrusiki, które — jak się domyśliłam — przygotowane były dla mnie, dwóch pozostałych studentów i Agnes Morris. — Dziś rano do stołu nakrywała Trisha — objaśniła Agnes. — Na każdego ze studentów po kolei przypada 27 tygodniowy dyżur obejmujący nakrywanie do stołu i zmywanie naczyń. I nikt się nie skarży — dodała zgryźliwie. W jadalni nie było okien, ale na całej ścianie po prawej stronie wisiało lustro, które sprawiało, że pokój wydawał się dłuższy i szerszy. Ściana po przeciwnej stronie obwieszona była fotografiami tancerzy, śpiewaków, muzyków i aktorów. Wiedziałam, że muszą być stare, gdyż niektóre z nich wyblakły już do koloru sepii. Na podłodze leżał ciemnobrązowy dywan, który wyglądał znacznie lepiej niż ten w holu. Agnes wprowadziła mnie przez jadalnię na nieduży korytarz i wyjaśniła, że tu mieści się jej pokój, a w drugim końcu pokój pani Liddy. Zatrzymała się przed swoimi drzwiami i wydało mi się, że jej spojrzenie trochę złagodniało. — Gdybyś kiedykolwiek chciała porozmawiać — odezwa ła się — zastukaj delikatnie do moich drzwi, bez względu na porę. Byłam zdziwiona, ale i uradowana, że nareszcie usłyszałam od niej miłe słowo. — To jeden z powodów, dla których mój dom jest tak popularny wśród przyjezdnych studentów. Sama pracowałam kiedyś w teatrze, potrafię więc zrozumieć problemy, przed jakimi stają studenci sztuk scenicznych. Rozumiem i potrafię współczuć. Mówiąc do mnie, od czasu do czasu wykonywała tak zamaszyste gesty, jakbyśmy znajdowały się na scenie przed publicznością, a nasza rozmowa była dialogiem z jakiejś sztuki. — Zapukaj. O tak. — Zastukała delikatnie do swoich drzwi. — Potem poczekaj. Powiem: Proszę wejść! Wtedy naciśniesz powoli klamkę i stopniowo zaczniesz otwierać drzwi. Centymetr po centymetrze. — Demonstrowała, mówiąc głośnym szeptem. — Nie znoszę, kiedy drzwi otwiera się gwałtownie. Wpatrywałam się w nią, urzeczona każdym jej ruchem i łagodnym szeptem. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto by z takim namaszczeniem pokazywał, jak wejść do pokoju. 28 Po chwili mój wzrok przeniósł się z Agnes na to, co ukazało mi się tuż za drzwiami:
zobaczyłam kotarę. Składała się z dwóch części udrapowanych w fałdy, zwisające od sufitu do podłogi w odległości około pięciu stóp od drzwi. Każdy, kto wchodził do pokoju, musiał rozsunąć kotarę, aby przejść dalej, tak jak rozsuwa się kurtynę, wchodząc na scenę. Zanim zdążyłam zapytać o jej przeznaczenie, Agnes delikatnie zamknęła drzwi i zwróciła się do mnie. — Czy zrozumiałaś wszystko, co ci powiedziałam? — spytała. — Tak, proszę pani. — To dobrze. Teraz pokażę ci twój pokój. Wróciłyśmy do salonu po mój bagaż i ruszyłyśmy na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się cztery sypialnie. Po każdej stronie korytarza mieściła się jedna łazienka. — Jeśli chodzi o łazienki — odezwała się Agnes, zatrzymując się przed tą po lewej stronie — to choć w razie potrzeby każdy może korzystać z obu, wolałabym, aby ta przeznaczona była dla panów, a ta dla pań. Nie wolno okupować łazienek — podkreśliła. — Zawsze musimy myśleć o innych. Nie należy być samolubnym i zbyt długo guzdrać się przed lustrem. Odkąd mam tu studentów — ciągnęła cicho — nigdy nie było żadnych kłopotów wynikających z tego, że mieszkają tu zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, a to dlatego, że wszyscy przestrzegamy reguł — mówiła. — Nie przesiadujemy godzinami w towarzystwie osób płci przeciwnej i nigdy nie zamykamy drzwi, gdy jesteśmy sami. Czy wyrażam się dość jasno? — spytała. — Obawiam się, że została pani źle poinformowana co do mojej osoby — odparłam i poczułam pod powiekami piekące łzy. — Ach, proszę, moja droga Dawn. Nie wnośmy do tej pierwszej sceny ani jednej nieprzyjemnej nuty. Niech wszystko działa jak w zegarku: wszyscy bądźmy w zgodzie ze wszystkimi, przyjmując wskazówki od siebie nawzajem. Wiemy przecież, że po każdym naszym wyjściu przed kurtynę nastąpi kolejne wyjście, a po nim jeszcze następne. Nie sądzisz? 29 Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wyjście przed kurtynę, ale dlaczego? Za korzystanie z łazienki zgodnie z regułami? Za unikanie zbyt częstego towarzystwa chłopców? Jakie wskazówki miała na myśli? Wszystko, co mogłam zrobić, to skinąć potakująco głową. Otworzyła drzwi i weszła do sypialni. — Być może nie jest tak duża i wyszukana, jak ta, do której byłaś przyzwyczajona, ale jestem dość dumna z jej wyposażenia — oznajmiła. Nie zareagowałam. Wiedziałam, że jeśli teraz będę próbowała się bronić, i tak nic nie
wskóram. Jej opinię o mnie zatruł już jad babki Cutler. Pokój był śliczny. Stały w nim dwa białe łóżka z baldachimami, a pomiędzy nimi u wezgłowia — nocny stoliczek. Na nim stała lampka z abażurem w kształcie dzwonka. Na podłodze nie było wykładziny, ale pomiędzy łóżkami leżał spory dywanik, którego różowy kolor pasował do narzut na łóżkach. Dwa nieduże okna po prawej stronie, tuż powyżej dwóch biurek, zasłonięte były białymi, bawełnianymi firankami, obszytymi koronką. Okna zaopatrzone by ły też w żaluzje, teraz podciągnięte, aby wpuścić do środka choć trochę słońca, przeciskającego się pomiędzy naszym budynkiem a tym obok. W pokoju stały jeszcze dwie komody i duża szafa z przesuwanymi drzwiami. Agnes powiedziała mi, że łóżko po prawej stronie i stojąca obok komoda należą do mnie. Na szafce Trishy było zdjęcie ładnej kobiety i mężczyzny, którzy — jak zgadywałam — są jej rodzicami. Obok stała fotografia przystojnego młodzieńca — jej brata, a może chłopca. Na biurku Trishy leżały równiutko ułożone zeszyty i książki. — Teraz cię opuszczę, abyś mogła się rozpakować — powiedziała Agnes. — Trisha powinna wrócić ze szkoły lada moment. Pamiętaj, jesteś gościem w moim domu — rzuciła, wychodząc. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i dodała: — Akt pierwszy. — Po czym opuściła pokój. Postawiłam walizki i jeszcze raz rozejrzałam się wokół. Ten pokój na długo miał stać się moim nowym domem. Był ciepły i przytulny, ale miałam go dzielić z drugą osobą 30 i fakt ten zarówno mnie przerażał, jak i ekscytował. Szczególnie po ostrzeżeniach, które otrzymałam od Agnes. Co będzie, jeśli nie przypadniemy sobie do gustu, jeśli będziemy tak różne, że w końcu w ogóle przestaniemy ze sobą rozmawiać? Co wtedy z moim marzeniem o śpiewaniu? Zaczęłam rozpakowywać swój bagaż. Powiesiłam ubrania i ułożyłam w szufladach bieliznę i skarpetki. Zdąży łam właśnie schować za szafę walizki, gdy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła Trisha Kramer. Była wyższa ode mnie może o dwa centymetry i miała brązowe włosy zaczesane do tyłu i upięte w bardzo wyszukany kok. Na jej czarnym trykocie powiewała czarna, szyfonowa sukienka, a na nogach lśniły srebrne baletki. Nigdy nie widziałam tak jasnych zielonych oczu. Choć nosek miała bardzo zgrabny, mały, to jej usta wydały mi się ciut za szerokie. Jednak delikatna, cudowna cera o brzoskwiniowym odcieniu i zgrabna figura rekompensowały wszelkie niedoskonałości. — Cześć! — wykrzyknęła. — Jestem Trisha. Przepraszam, że nie było mnie tu, aby cię powitać, ale miałam akurat lekcję tańca — dodała i wykonała piruet. Mój lekki uśmiech przemienił się w prawdziwy śmiech. — Musisz wiedzieć, że prawie przez miesiąc doskonaliłam ten piruet. — Wyszedł dobrze — pochwaliłam i skinęłam głową.
Trisha ukłoniła się. — Dziękuję, dziękuję. A teraz rzuć wszystko — dodała, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić. — Siadaj i opowiedz mi wszystko o sobie. Byłam spragniona… spragniona… — powtórzyła, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami — damskiego towarzystwa! Jedyną osobą mieszkającą tu teraz jest Szkielet. Agnes już poznałaś — dodała, rzucając spojrzenie w kierunku drzwi. — Szkielet? — Arthur Garwood. Ale nie mówmy teraz o nim. Chodź — powiedziała i pociągnęła mnie na moje łóżko. — Opowiadaj, opowiadaj, opowiadaj. Gdzie poprzednio chodziłaś do szkoły? Ilu miałaś chłopców? Czy masz teraz jakiegoś? Czy twoi rodzice naprawdę są właścicielami 31 sławnego kurortu w Wirginii? — Siedziałam, uśmiechając się. — Może jutro pójdziemy na jakiś film. Chciałabyś? — zaproponowała, a jej twarz zdradzała, że oczekuje potwierdzenia. — Nigdy nie byłam w kinie — wyznałam. — Co? — Oparła się o ścianę i wpatrywała się we mnie z zastygłym uśmiechem. W końcu pochyliła się w moją stronę. — Czy w Wirginii nie ma elektryczności? — spytała. Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Nie wytrzymałam napięcia i rozpłakałam się. Może w tych łzach znalazło ujście to wszystko, co kryłam w sobie do tej pory: ujawnienie prawdy o tym, że rodzice, których znałam i kocha łam przez czternaście lat, nie są moimi prawdziwymi rodzicami; że rodzina, w której znalazłam się pod przymusem, tak naprawdę nie chciała mnie już przyjąć; że chłopiec, o którym myślałam, że zostanie moją pierwszą sympatią, okazał się w rzeczywistości moim bratem, a ten, którego uważałam za swojego brata, był tym, którego darzyłam uczuciem takim, jakim darzy chłopca zakochana dziewczyna. Do tego dochodzi jeszcze ta złośliwa i zazdrosna siostra, Clara Sue, i matka, która zajmuje się tylko sobą. I właśnie teraz, po tym jak odprawiono mnie jako część przetargu przeprowadzonego przez babkę, która zaprzeczała nawet mojemu istnieniu — i to z powodów, których do końca nie rozumiałam — poczułam, jak wszystko spada na mnie niczym ogromna ulewa. Kiedy tak patrzyłam na Trishę z jej roziskrzonymi oczami i tryskającą energią osobowością, z jej entuzjazmem dla rock and rolla i filmu, zafascynowaną chłopcami, zda łam sobie nagle sprawę, jak bardzo się od niej różnię. W gruncie rzeczy przecież nigdy nie miałam okazji być młodą dziewczyną czy nastolatką. Z powodu choroby mamy Longchamp zmuszona byłam stać się matką. Jakże wtedy tęskniłam do tego, aby być taka, jak Trisha Kramer i inne, podobne do niej dziewczyny. Czy jeszcze miałam na to szansę? Czy nie było już za późno? Łzy spływały mi po policzkach.
32 — O co chodzi? — zapytała Trisha. — Czy powiedziałam coś złego? — Och, Trisho, przepraszam — odparłam. — Nie, jesteś wspaniała. Po tym, co powiedziała mi Agnes, myśla łam, że będziesz nie do zniesienia. — Ach, Agnes — westchnęła Trisha, machnąwszy ręką. — Nie trzeba zwracać uwagi na to, co mówi. Pokazała ci swój pokój? — Tak — odpowiedziałam, kiwając głową i wycierając łzy. — Ten z kotarą. — Niezła artystka, co? Myśli, że mieszka na scenie. Poczekaj, aż zobaczysz resztę. Dostałaś już plan zajęć? Przytaknęłam i wyszperałam go w torebce. — Świetnie! Mamy razem angielski i zajęcia wokalne. Zabiorę cię teraz do szkoły i urządzę ci wycieczkę krajoznawczą. Ale najpierw przebierzemy się w podkoszulki i dżinsy, wskoczymy w tenisówki i pójdziemy na lody. Będziemy rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać tak długo, aż nam zaschnie w gardłach. — Mama kupiła mi do szkoły tylko eleganckie rzeczy. Nie mam żadnego podkoszulka — jęknęłam. — A właśnie, że masz — orzekła Trisha, zrywając się z łóżka. Podeszła do szafy i wyjęła z niej swój błękitny, bawełniany podkoszulek, po czym rzuciła nim we mnie. Przebrałyśmy się pospiesznie, szczebiocząc jak najęte i chichocząc ze wszystkiego. Kiedy wreszcie opuszczały śmy pokój, Trisha zatrzymała mnie przy drzwiach. — Proszę, moja droga — powiedziała, naśladując postawę i zachowanie Agnes Morris. — Kiedy wchodzisz do pokoju lub wychodzisz z niego, zawsze unieś głowę do góry i ściągnij ramiona. W przeciwnym razie nikt cię nie zauważy. Nasz śmiech potoczył się za nami, gdy w podskokach zbiegałyśmy na dół. Nie minęło kilka godzin od mojego przyjazdu do Nowego Jorku, a już miałam przyjaciółkę! 33 Rozdział drugi Zwiedzanie szkoły Bar, do którego zabrała mnie Trisha, był oddalony od naszej stancji zaledwie o dwie przecznice, mimo to nie mogłam przezwyciężyć strachu, jaki ogarniał mnie na samą myśl o tym, że mogłabym się zgubić wśród tych długich ulic. Musiałam iść bardzo szybko, aby dotrzymać kroku przyjaciółce. Rozbieganym wzrokiem próbowałam ogarnąć ruch uliczny, ludzi, sklepy i domy mieszkalne. Trisha tymczasem, nie podnosząc nawet oczu i wciąż nie
przestając mówić, pędziła chodnikiem do kolejnego rogu, gdzie skręcała, by poprowadzić mnie znów inną ulicą, a potem następną. Odnosiłam wrażenie, jak gdyby wyczuwała na odległość ruch uliczny i ludzi albo miała oczy na czubku głowy, dzięki czemu nie musiała się obawiać, że na kogoś wpadnie czy zostanie potrącona przez samochód. — Prędzej — wykrzykiwała, kiedy wahałam się przejść przez ulicę — bo zmienią się światła. — I łapała mnie za rękę, ściągając z chodnika. Co chwilę trąbili na nas kierowcy, ponieważ światło zazwyczaj się zmieniało, zanim zdążyłyśmy zejść z jezdni. Byłam przerażona, w przeciwieństwie do Trishy, która świetnie się przy tym bawiła. Gdy weszłyśmy do baru, stojący za ladą łysawy, tęgi kasjer w podeszłym wieku i kilka kelnerek rozpoznało Trishę i pomachało jej na powitanie. Trisha wsunęła się na krzesło przy pierwszym wolnym stoliku, a ja usiadłam obok niej, szczęśliwa, że jestem już bezpieczna i mogę odpocząć. — Nigdy nie byłam w Wirginii — zaczęła Trisha. — Moja rodzina mieszka w północnej części stanu Nowy Jork. Ale dlaczego właściwie nie mówisz z południowym akcentem? — spytała szybko, jakby dopiero teraz to zauważyła. — Nie wychowywałam się w Wirginii — odparłam. — Moja rodzina dużo podróżowała i nie zawsze mieszkali śmy na Południu. 34 Do naszego stołu podeszła kelnerka. — Chcesz czarny z białym? — spytała Trisha. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale bałam się, że jeśli to okażę, mogę wyjść na idiotkę. — Chętnie — odpowiedziałam. — Wszystkie dzieciaki ze szkoły tu przychodzą — ciągnęła Trisha. — Mają tu szafę grającą. Chcesz czegoś posłuchać? — Pewnie — odparłam. Trisha poderwała się i podbiegła do szafy grającej. — Czyż to nie wspaniałe? — zachwycała się, wracając. — Czekaj, czekaj — dodała jednym tchem. — Co masz na myśli, mówiąc, że twoja rodzina dużo podróżowała? Agnes wspominała mi, że twoja rodzina prowadzi znany hotel i że ma go od dawna. Z opisu Agnes wynika, że to istny zabytek. — To prawda. — Nie rozumiem. — Potrząsnęła głową. — To skomplikowane — odparłam, mając nadzieję na tym zakończyć temat. Byłam
pewna, że kiedy już opowiem jej swoją historię, Trisha pożałuje, że jestem jej współlokatorką. — Och, wybacz, jeśli wydałam ci się wścibska. Pan Van Dan, nasz nauczyciel angielskiego, mówi, że powinnam redagować dla jakiejś gazety kolumnę z plotkami. — Trochę mi ciężko mówić o tym wszystkim właśnie teraz — wyznałam. Zauważyłam jednak, że to jeszcze bardziej rozbudziło zainteresowanie Trishy. — Poczekam. Mamy dużo czasu na wtykanie nosa w swoje sprawy — dodała. Roześmiałam się. — Na tym zdjęciu obok rodziców jest twój brat czy chłopak? — zapytałam. — Skoro pozwalamy sobie na wścibstwo… — To mój chłopak z rodzinnej miejscowości — odrzekła Trisha, po czym wyrzuciła w górę ręce i zawołała: — Jestem jedynaczką i jestem bardzo rozpieszczona. Popatrz, co przysłał mi ojciec w zeszłym tygodniu. — Wyciągnęła do mnie rękę, aby pokazać piękny złoty zegarek z dwoma diamentami, z których jeden zaznaczał godzinę dwunastą, a drugi szóstą. 35 — Jest przepiękny. Mój komplement był szczery, ale nie mogłam powstrzymać łez, które zaczęły napływać mi do oczu. Czy ja kiedykolwiek się dowiem, kto jest moim prawdziwym ojcem? Nie mówiąc już o tym, czy go spotkam i czy pokocha mnie, tak jak ojciec powinien kochać swoją córkę. Według babki Cutler moje narodziny nie obeszły zbytnio mego ojca. Był szczęśliwy, że udało mu się wywinąć od odpowiedzialno ści. Mimo to jednak gdzieś głęboko w sercu nosiłam nadzieję, że to, co mówi babka Cutler, jest zwyczajnym kłamstwem; podobnie jak kłamstwem było to, co rozpowiadała na mój temat. W głębi duszy marzyłam, że będąc w Nowym Jorku — stolicy rozrywki — odnajdę swego prawdziwego ojca, a kiedy już go spotkam, mój widok sprawi mu ogromną radość. — Zawsze przesyła mi prezenty — ciągnęła Trisha. — Jestem chyba córeczką tatusia. A jaki jest twój ojciec? Masz rodzeństwo? O to mogę cię teraz pytać, prawda? — Tak. Mam brata i siostrę. Mój brat, Philip, jest starszy, a siostra, Clara Sue, o rok młodsza — mówiąc to, myślałam o Jimmym i Fern i o tym, z jakim trudem przychodzi mi nazywanie ich bratem i siostrą. — Mój ojciec jest… bardzo zajętym człowiekiem — dodałam sucho, mając na myśli Randolpha i to, jak za każdym razem, kiedy go potrzebowałam, wynajdywał sobie coś do roboty. — Więcej nie mów — powiedziała Trisha, pochylając się nad stołem. — Więc co robisz? — Co robię?
— Jaki masz talent, głuptasie. Ja będę tancerką. Ale to już wiesz. Więc? — Śpiewam, ale… — Wspaniale, następna śpiewaczka — przerwała mi Trisha, wzdychając. Ale już po sekundzie jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu i oczy zabłysły rozświetlone jak przystrojona choinka. — Żartowałam. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, jak śpiewasz. — Nie jestem wcale aż taka dobra. — Znalazłaś się w szkole Sary Bernhardt, czyż nie? 36 Przeszłaś przez to ich makabryczne przesłuchanie. Nie powiesz mi chyba, że podobał ci się ten egzamin? Ale ktoś ważny stwierdził, że masz talent — zakończyła. — Inaczej by cię tutaj nie było. Co miałam powiedzieć? Gdybym się przyznała, że znalazłam się w tej szkole dzięki staraniom babki Cutler, Trisha mogłaby się oburzyć. Wtedy trzeba by jej wyjaśnić, że była to część planu, i musiałabym wyjawić jej wszystko. — W każdym razie już niedługo Agnes będzie kazała ci zaśpiewać na jednym z naszych spotkań. — Czy ona naprawdę była aktorką? — O, tak. I wciąż nią jest. No, nie na scenie czy ekranie, ale w życiu. Do tego ma tych wszystkich swoich starych przyjaciół — aktorów, którzy przychodzą na niedzielne herbatki. Zabawnie jest przysłuchiwać się ich wspomnieniom. Poznałaś już panią Liddy? — Tak, jest bardzo miła. — Ona i Agnes mieszkają razem od wielu lat. Czasami jest jedyną osobą, której Agnes skłonna jest posłuchać. Ale nie przejmuj się, na pewno ci się tu spodoba. Zobaczysz. Tylko nie pozwól, żeby Szkielet psuł ci humor. — Dlaczego miałby to robić? — Jest taki ponury. Przysięgam, że gdyby się uśmiechnął, pewnie popękałaby mu twarz — odparła Trisha. Tymczasem kelnerka przyniosła mrożony napój z gałką lodu. — Dlaczego nazywasz go Szkielet? — Sama zobaczysz. Pycha — powiedziała Trisha i zaczęła sączyć swój napój przez słomkę. Była jak ciepły, słoneczny dzień. Nigdy dotąd nie spotkałam tak szczęśliwej i emanującej życiem dziewczyny. — Lepiej pij. Mamy dużo do zrobienia, a ja muszę wrócić, aby pomóc przy kolacji. To mój tydzień. — Aha, dobrze. Trisha uparła się, że to ona ureguluje rachunek. Kiedy położyła na stole napiwek dla