Virginia C. Andrews
Rodzina Hudsonów Tom 3
W Oku Cyklonu
tytuł oryginału Eye Of the Storm
przekład Marcin Stopa
Prolog
Czasem myślę, że mama Arnold nazwała mnie Rain - Deszcz - bo czuła, że wyleję w życiu
prawdziwy deszcz łez. Dzieci często żartowały sobie z mojego imienia i wołały: „Nie lej deszczu,
nie lej, kiedy go nie trzeba”. Gdy byłam starsza, chłopcy krzyczeli za mną na ulicy: „Możesz na mnie
lecieć, jeśli tylko zechcesz, dziewczyno!”. Oczywiście nikt nie odważyłby się kpić z mojego imienia,
kiedy w pobliżu znajdował się mój brat Roy, ale dla niego samego było to irytujące i kiedyś zapytał
mamę Arnold, czemu właściwie dała mi tak na imię.
Mama spojrzała na niego zaskoczona.
- Tam, skąd pochodzę - odpowiedziała łagodnie - deszcz był ogromnie ważny. Bez deszczu ludzie
chodziliby wiecznie głodni, Roy. Ty, chwała Bogu, nie wiesz, co znaczy prawdziwy głód, ale ja to
jeszcze pamiętam. I pamiętam także, jak się radowaliśmy, kiedy po okresie dokuczliwej suszy
spadały pierwsze upragnione krople. Rodzice tak się cieszyli, że po prostu stali w deszczu, dopóki
nie przemokli do suchej nitki. Pamiętam, jak kiedyś wzięliśmy się wszyscy za ręce i tańczyliśmy w
strugach ulewy, nie zwracając na nic uwagi. Na ludziach, którzy na nas patrzyli, musieliśmy sprawiać
wrażenie gromady wariatów... Ale dla nas deszcz oznaczał nadzieję na dobre zbiory i pieniądze, za
które przeżyjemy kolejny rok...
Niektórzy uciekali się nawet do pomocy zaklinaczy deszczu i różnego rodzaju czarowników,
odprawiających najdziwniejsze gusła. Wszystko po to, żeby ściągnąć deszcz. Pierwszego zaklinacza
deszczu zobaczyłam, gdy miałam jakieś dziesięć łat. Był stary, drobny i pomarszczony, a w czarnej
twarzy niesamowicie lśniły białka oczu. Baliśmy się jego dotknięcia, bo byliśmy pewni, że te oczy
tak błyszczą od piorunów, z którymi miał na co dzień do czynienia... Wszyscy wierni złożyli się na to,
żeby go opłacić, ale i tak nie spadła ani kropla. Zaklinacz twierdził, że musieliśmy bardzo zgrzeszyć,
i wyjechał. Czy ty sobie wyobrażasz, co znaczą takie słowa dla całej parafii, Roy? Ludzie patrzą na
siebie wilkiem i obwiniają sąsiadów o własne kłopoty. Z pewnej parafii wygnali nawet kiedyś
rodzinę, którą obwiniano o czary mające wstrzymać deszcz...
Kiedy urodziła się twoja siostra i zobaczyłam, jaka jest piękna, pomyślałam, że niesie nam nadzieję
nowego, lepszego życia, jak deszcz po suszy.
Roy patrzył na mamę z miną pełną najwyższego podziwu. Beni opuściła głowę, niezadowolona, że
została nazwana po prostu Beneathą po jakiejś krewnej, co znaczyło niewiele w porównaniu z
wymową mojego imienia. Ja sama czułam się od tej pory bardziej niż dotąd odpowiedzialna za to, co
robię, bo w końcu moje imię miało przynieść mamie Arnold szczęście.
Chyba nigdy w życiu nie byłam dalsza od poczucia, że wypełniam przepowiednię, jaką wiązała z
moim imieniem mama Arnold, niż tego dnia, gdy wybierałam się na grób babci Hudson. Wszystko
wskazywało raczej na to, że rozsiewam wokół siebie wyłącznie cierpienia i nieszczęścia.
Oczywiście, umierając, babcia Hudson nie myślała o mnie w ten sposób. Mogła o mnie tak myśleć na
początku, kiedy moja prawdziwa matka poprosiła ją, by pod pozorem działalności dobroczynnej
przyjęła mnie pod swój dach. W ten sposób moja matka, Megan Hudson Randolph, mogła utrzymać w
sekrecie fakt, że zaszła w ciążę i urodziła mnie, będąc w college’u, a na tajemnicy bardzo jej
zależało, przede wszystkim ze względu na własnego męża i dwoje dzieci, Alison i Brody’ego. Mój
dziadek zapłacił Kenowi Arnoldowi za to, że zajmie się mną, jakbym była jego dzieckiem. Po wielu
latach babcia Hudson nie bez oporów przyjęła mnie pod swój dach, niechętnie, jak człowiek, który
musi przełknąć gorycz związaną ze wspomnieniem własnych grzechów.
Nikt z nas nie wiedział wówczas, że mama Arnold była ciężko chora. Kiedy moja młodsza siostra
Beni zginęła zamordowana przez gangsterów, a mój ojczym został aresztowany za udział w napadzie,
mama Arnold chciała mieć pewność, że nie zostanę zdana wyłącznie na własne siły, więc umówiła
się na spotkanie z moją matką i przekonała ją, by na powrót wzięła na siebie odpowiedzialność za
mój los. Dopiero teraz, idąc na grób babci Hudson, zrozumiałam, jak wiele siły miała w sobie
naprawdę mama Arnold. Jeśli chodziło o zdolność ponoszenia ofiar dla dobra rodziny, ona i babcia
Hudson wcale się od siebie tak bardzo nie różniły.
Często nie zauważamy ludzi takich, jak mama Arnold, którzy dzień po dniu trudzą się mozolnie, by
związać koniec z końcem. Idą przez życie zgarbieni, postarzali nad wiek, zgorzkniali i pozbawieni
nadziei. Tym, czego w nich nie dostrzegamy, jest siła, odwaga i wiara, jakiej trzeba takim kobietom,
by walczyć z otaczającym je złem. Mama Arnold była naszą opoką.
Dziś to może wydawać się śmieszne, myśleć o tej kruchej kobiecie, jakby była osobą wielkiego
ducha, ale taka jest prawda. Nie byłyśmy ze sobą spokrewnione, można jednak powiedzieć, że w
pewnym sensie odziedziczyłam po mamie Arnold jej charakter. Nie pozostało to bez wpływu na
więź, jaka bardzo szybko wytworzyła się pomiędzy mną a babcią Hudson.
Naprawdę kochałam tę despotyczną staruszkę i wiem, że ona także mnie z czasem pokochała, choć z
początku nie przyjęła mnie ciepło. Bądź co bądź, wychowała się w dawnych czasach na Południu,
gdzie między białymi i czarnymi istniała wyraźna, nieprzekraczalna bariera, a ja byłam Mulatką i, co
gorsza, nieślubnym dzieckiem jej córki. Babcia Hudson nie mogła ścierpiec plamy na sukni, a co
dopiero skazy na honorze rodziny. Ostatecznie jednak wykazała wiele zrozumienia dla mojego losu i
wysłała mnie do prestiżowej szkoły teatralnej w Londynie, a na dodatek zapisała mi pięćdziesiąt
jeden procent swojego majątku - trwałego, czyli posiadłości z domem, i pakiet inwestycji o wartości
dwóch milionów dolarów, które przynosiły dochód aż nadto wystarczający, jak na moje potrzeby.
Starsza siostra mojej matki, ciotka Victoria, przysięgła, że wystąpi do sądu o unieważnienie ostatniej
woli swojej matki. Nie miała własnej rodziny i to ona głównie zajmowała się rodzinnymi
inwestycjami Hudsonów. Zazdrosna o względy ojca, znienawidziła swoją siostrę Megan, moją
późniejszą matkę, już w dzieciństwie. Udane małżeństwo mojej matki, która wyszła za przystojnego,
błyskotliwego prawnika z widokami na wielką karierę polityczną, sprawiło, że jej nienawiść stała
się jeszcze bardziej zajadła. Victoria była głęboko przekonana, że byłaby lepszą partnerką życiową
dla Granta od mojej matki, której zarzucała lekkomyślność i nieodpowiedzialność. Moje pojawienie
się utwierdziło Victorię w tej opinii, a na dodatek wzbudziło w niej silną antypatię wobec mnie.
Gdy ukończyłam rok nauki w szkole dla dziewcząt, babcia wysłała mnie do Londynu. Miałam tam
chodzić do doskonałej szkoły dramatycznej Burbage’a i mieszkać w domu jej siostry Leonory, która
wyszła za mąż za Anglika Richarda Endfielda. Moi wujostwo nie mieli pojęcia, że jestem ich
krewną. Byli przekonani, że babcia Hudson zajęła się mną w ramach działalności dobroczynnej.
Prawdy dowiedzieli się dopiero po jej śmierci.
Moja matka, jej mąż i ciotka Victoria usiłowali mnie namówić, żebym zrezygnowała z dużej części
spadku, proponując w zamian sporą sumę gotówką. Czułam, że oboje traktują śmierć babci Hudson
jako okazję, żeby uwolnić się ode mnie na zawsze. Sama również miałam ochotę rozstać się
ostatecznie z ludźmi, z którymi nie łączyło mnie nic prócz więzów krwi, i byłam gotowa pójść na
kompromis, przyjąć pieniądze, które mi proponowali, i wrócić do Londynu. Z drugiej strony,
wiedziałam, że babcia nie bez powodu postanowiła zapisać mi tak wiele, i choć nie rozumiałam na
razie jej intencji, uznałam, że nie mam prawa zmieniać ostatniej woli mojej babki ani o jotę.
Ciotka Victoria oczywiście szalała z wściekłości. Groziła, że zakwestionuje testament babci Hudson
przed sądem, czemu z kolei sprzeciwiał się mąż mojej matki. Wydobycie na światło dzienne
młodzieńczego romansu żony z Afroamerykaninem i faktu mojego istnienia było ostatnią rzeczą, jakiej
mógł sobie życzyć Grant, który przymierzał się do kariery politycznej. Nawet po śmierci babci nie
powiedział dzieciom, że jestem ich przyrodnią siostrą. Oboje z moją matką twierdzili, że robią to dla
dobra Alison i Brody’ego, którzy byliby wstrząśnięci, gdyby nagle poznali prawdę. Wcale nie wiem,
czy mieli rację. Alison tak czy siak mnie nie cierpiała. Zazdrościła mi, że tyle dostałam w spadku po
babci Hudson, nie mogła pojąć, czemu tak się stało, irytowało ją, że jej rodzice poświęcają mi zbyt
wiele uwagi. Brody z kolei lubił mnie - biorąc pod uwagę nasze pokrewieństwo - aż zanadto. Byłam
zdania, że obojgu dobrze by zrobiło, gdyby wiedzieli, jak się sprawy mają, ale nie miałam wyboru,
musiałam żyć pośród kłamstw i nieustannej gry pozorów.
Czułam, że wkrótce wszyscy zapłacimy za te niekończące się kłamstwa jeszcze większymi
cierpieniami, ale nikt w tej rodzinie nie dostrzegał niczego poza własnym interesem. Mama Arnold
zawsze powtarzała, że nikt nie jest równie ślepy jak ludzie, którzy nie widzą na własne życzenie, i
uciekają w świat fantazji, zamiast się zmierzyć z rzeczywistością. Moja nowa rodzina miała wręcz
obsesyjną skłonność do uciekania przed nią - poczynając od wuja Richarda, który spotykał się
wieczorami z pokojówką w domku wzniesionym przed laty dla swej nieżyjącej córki, a kończąc na
mojej matce, spędzającej życie na zebraniach organizacji dobroczynnych i gorączkowym
powiększaniu własnej garderoby, co było jej panaceum na wszelkie życiowe niepowodzenia i klęski.
Ciotka Victoria mówiła o niej, że jest drugą Scarlett 0’Hara, bo zawsze powtarzała: „O to będę się
martwiła jutro”. Jutro, jutro... Wedle Victorii, moja matka wierzyła, że to jutro nigdy nie nadejdzie.
Tymczasem wraz ze śmiercią babci Hudson przyszła pora, by stawić czoło rzeczywistości. Miałam
nawet wrażenie, że babcia specjalnie tak właśnie pokierowała wszystkim, żeby moja rodzina po
prostu nie mogła dłużej chować głowy w piasek i musiała przyjąć na siebie odpowiedzialność za
swoje poczynania.
Nie miałam żadnego wpływu na to, co się wydarzy, i dlatego tym bardziej bałam się przyszłości. To
prawda, odnalazłam w Londynie mego ojca, który zrealizował marzenia młodości, zostając badaczem
twórczości Szekspira i nauczycielem w col-lege’A Chciał on nawet, żebym poznała bliżej jego
rodzinę - żonę Leannę i dwoje dzieci - ale babcia Hudson tuż przed śmiercią poradziła mi, żebym nie
narzucała im się zbytnio ze swoją osobą. Obawiała się, że w rezultacie mogłoby to przynieść skutek
odwrotny od zamierzonego. Doszłam do wniosku, że na powtórną wizytę u ojca pozwolę sobie
dopiero, gdy będę się czuła pewniej.
Poza Royem, synem moich przybranych rodziców, którego przez całe życie traktowałam jak brata i
który stacjonował w jednostce wojskowej w Niemczech, miałam tylko jednego przyjaciela - Jake’a,
szofera babci Hudson. W czasie gdy u niej mieszkałam, zaprzyjaźniliśmy się i tuż przed moim
wyjazdem do Anglii Jake pokazał mi klacz, którą zamierzał wystawiać na wyścigach, a której nadał
moje imię - Rain.
Jake znał babcię Hudson od dawna. Jego ojciec był kiedyś właścicielem obecnej posiadłości
Hudsonów, ale musiał ją sprzedać, gdy stracił pieniądze na giełdzie. Jake służył w marynarce i wiele
podróżował po świecie. Nigdy nie założył rodziny i nie miał dzieci. Czasami czułam, że traktuje mnie
jak własną córkę.
Dzisiaj miał mnie zawieźć na cmentarz. Oczywiście byłam tam już podczas pogrzebu, ale teraz
chciałam spokojnie pożegnać się z babcią.
Po pogrzebie i odczytaniu testamentu przeprowadziłam się ze swego pokoju do sypialni babci
Hudson. Niczego tam nie zmieniłam, nie przewiesiłam ani jednego obrazka, nie przestawiłam nawet
foteli. Dzięki temu wciąż czułam się trochę tak, jakby babcia była ze mną.
Ciotka Victoria już wcześniej przetrząsnęła rzeczy babci Hudson, zabierając wszelkie kosztowności,
a nawet część ubrań. Niektóre szuflady w komodach były splądrowane, inne opróżnione, z szaf
poznikały nawet wieszaki.
Poza tym dokonanym naprędce rabunku kosztowności Vic-toria nie wykazała większego
zainteresowania wyposażeniem domu. Cieszyłam się z tego, że mogę gotować w naczyniach, w
których kiedyś przyrządzałam posiłki dla siebie i babci Hudson, jeść z talerzy, z których kiedyś razem
jadałyśmy.
Pierwszym gościem, jakiego podjęłam w domu, był adwokat babci, który udzielił mi wszelkich
informacji dotyczących domu, posiadłości i całego majątku. Powiedział, że jeśli zechcę, będzie dalej
prowadził moje sprawy, na co chętnie się zgodziłam. Był dla mnie bardzo miły, czułam, że babcia
musiała mu opowiadać o mnie wiele dobrego. Wbrew temu, czego się obawiałam, utwierdził mnie
też w decyzji obstawania przy dosłownej realizacji testamentu.
- Musisz się okazać twarda. Musisz sprostać nadziejom, jakie pokładała w tobie twoja babcia, Rain.
Podziękowałam mu za słowa otuchy i powiedziałam, że nawet w tym krótkim czasie, który sądzone
nam było spędzić razem, babcia dała mi przykład, jak należy żyć. Przyznałam jednak, że nie wiem,
jak długo będę w stanie podążać wytyczoną przez nią drogą.
Przejrzałam się w lustrze, a potem zeszłam schodami w dół, by wybrać się na cmentarz. Dzień był
pochmurny i wietrzny. Wiał chłodny wiatr. Idealny dzień na odwiedziny na cmentarzu, pomyślałam,
wychodząc z domu. Jake czekał oparty o rolls-royce’a, ze złożonymi na piersi rękami. Gdy stanęłam
w drzwiach, wyprostował się i przesłał mi promienny uśmiech.
- Dzień dobry, księżniczko! - zawołał, gdy zbiegłam do niego po schodach.
- Dzień dobry, Jake.
- Jak ci się spało?
Wiedziałam, że wszyscy się zastanawiają, czy wytrzymam sama w wielkim domu babci Hudson.
Ciotka Victoria miała nadzieję, że się będę bała i wkrótce sama zgłoszę się do niej, przyjmując
wszystkie warunki, jakie rai zaproponowała za pośrednictwem Granta Randolpha.
- Dziękuję, Jake, dobrze.
Jake uśmiechnął się w odpowiedzi. Był postawnym i wysokim mężczyzną, z wianuszkiem siwych
włosów wokół łysiny na czubku głowy i krzaczastymi brwiami. W jego piwnych oczach zawsze czaił
się łotrzykowski uśmieszek. Miał lekko rozdwojony koniuszek brody, a odrobinę za długi nos ostro
rysował się na tle wąskiej twarzy, ale oczy zawsze patrzyły na mnie przyjaźnie i życzliwie.
Ostatnio Jake miewał zaczerwienione policzki. Wiedziałam, że pije więcej niż zwykle, ale twierdził,
że whisky to paliwo dla jego wewnętrznego silnika, a poza tym kiedy ze mną jeździł, nigdy nie
zdarzyło się, żeby był nietrzeźwy.
Jake uchylił przede mną tylne drzwi rolls-royce’a. Zawahałam się na widok miejsca, które zawsze do
tej pory zajmowała babcia Hudson. Wciąż czułam zapach jej perfum, unoszący się wewnątrz
limuzyny.
- Nie chcesz jechać, Rain?
- Nie, nie, Jake, już wskakuję - odpowiedziałam szybko i wsiadłam do samochodu.
Jake zatrzasnął drzwi, zajął swoje miejsce i ruszyliśmy na cmentarz.
- Dzwoniła Victoria, powiedziała, że mam jutro przywieźć Megan i Granta z lotniska - poinformował
Jake po drodze. - Wiesz o tym?
- Nie.
- Tak myślałem. - Skinął głową. - Postanowili przypuścić atak z zaskoczenia.
- A skąd oni właściwie wiedzą, że będę w domu? Jake wzruszył ramionami.
- Victoria po prostu zakłada, że będziesz, i koniec. - Uśmiechnął się lekko, patrząc na mnie we
wstecznym lusterku. - Pamiętam ją jako małą dziewczynkę. Już wtedy była istnym wcieleniem
pewności siebie. Chodziła prosta jak struna, zawsze bardzo poważna i z taką miną, jakby nad czymś
głęboko myślała. Spoglądała na Megan, marszcząc nos, jakby chciała powiedzieć: „A cóż to znów za
stworzenie znalazło się w naszym domu?”. Jedno trzeba przyznać twojej matce, docinki siostry
zawsze spływały po niej jak woda po gęsi.
- Co doprowadzało Victorię do tym większej wściekłości - rzuciłam.
- Otóż to. - Jake zaśmiał się. - Gdyby Megan bardziej przejmowała się opiniami siostry, załamałaby
się już jako dziecko. Pamiętam, że przypominała mi żółwia. Nie z wyglądu, ale przez to, że niczym
żółw zamykała się przed Victorią w pancerzu swoich marzeń i fantazji.
- Megan chyba przed wszystkimi się ukrywa w taki czy inny sposób - mruknęłam, bardziej do siebie
niż do niego.
- Mhm... - Jake skinął głową.
Nie mówiłam mu, że Megan jest moją matką, nie wspominałam mu także o swoim ojcu. Ze względu
na pogrzeb i towarzyszące mu zamieszanie nie mieliśmy czasu, żeby spokojnie porozmawiać. Jazda
na cmentarz w ten pochmurny dzień była naszym pierwszym spotkaniem bez świacR|ów.
- No i co, postanowiłaś wrócić do Anglii, ksitAniczko?
- Możliwe. Tyle że tym razem zamieszkałabym w internacie.
- Nie dziwię ci się. Leonora i Richard to okropne dziwolągi. Frances zawsze się śmiała, ilekroć
wspominała wielkopanskie pretensje siostry.
Miałam ochotę powiedzieć Jake’owi, że wuj Richard i ciotka Leonora wcale nie są tacy śmieszni,
jak można by sądzić. Stracili jedyne dziecko, córeczkę Heather, która zmarła we śnie na skutek
wrodzonej wady serca, i od tej pory oboje trochę zdziwaczeli. Ciotka miała lalkę, wielką niczym
prawdziwe niemowlę, którą tuliła jak dziecko, a wuj spędzał wieczory w domku dla lalek, który
przed laty kazał wybudować dla swojej córki, i spotykał się tam z młodziutką pokojówką Mary
Margaret. Tuż przed wyjazdem z Anglii dowiedziałam się, że podczas tych dziwacznych i
perwersyjnych spotkań biedna dziewczyna zaszła w ciążę. Mary Margaret była bladym, wiecznie
przerażonym stworzeniem, a jej ojcem okropny typ nazwiskiem Boggs, szofer wuja Richarda i
przełożony nad służbą w domu moich wujostwa. Tylko my znaliśmy całą prawdę o świecie, jaki
stworzyło sobie tych dwoje zdziwaczałych ludzi, żeby uciec przed rzeczywistością.
- A nie spotkałaś przypadkiem w Londynie jakiegoś sympatycznego młodego Anglika, księżniczko?
- Nie, Jake.
Jake uniósł brwi. Najwyraźniej usłyszał westchnienie, jakie nastąpiło po tych słowach. W szkole
poznałam wprawdzie zabójczo przystojnego Kanadyjczyka, Randalla Glenna, ale okazał się on,
niestety, kompletnie nieodpowiedzialny i nasz związek szybko się skończył.
- W takim razie nie masz do kogo jechać - zagadnął mnie Jake.
- Do Szekspira - odpowiedziałam i Jake się zaśmiał. Wkrótce pojawił się przed nami cmentarz.
Przejechaliśmy pod sklepioną bramą i ruszyliśmy powoli aleją prowadzącą w lewo, aż do kwatery
Hudsonów - babcię pochowano obok jej męża Everetta, jego rodziców i brata.
Jake zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Jeszcze przez chwilę siedziałam bez ruchu, zbierając się
na odwagę, żeby stanąć nad grobem babci.
- Wygląda na to, że będzie padać. Chciałem zabrać klacz na przejażdżkę, ale chyba poczekam z tym
do jutra. - Jake odwrócił się do mnie, jakby naraz przyszła mu do głowy niespodziewana myśl. - A
może ty byś na niej pojeździła? Dopóki nie wrócisz do Anglii.
- Odkąd przestałam chodzić do Szkoły Dogwoodów, nie siedziałam w siodle.
- Z koniem jak z rowerem, jeśli raz się nauczysz na nim jeździć, to już zawsze będziesz umiała.
Przyglądałem ci się kiedyś podczas lekcji jazdy konnej w Szkole Dogwoodów. Doskonale sobie
radziłaś.
- Dobrze, Jake - obiecałam i wysiadłam z samochodu. Podczas pogrzebu nie myślałam tak wiele o
babci Hudson.
Było mnóstwo ludzi, a ciotka Victoria i moja matka wprowadzały tyle napięcia, że trudno mi było
zebrać myśli. Chwilami niemal się spodziewałam, że babcia Hudson wróci zza grobu, rozzłoszczona
uroczystym charakterem, jaki nadała jej pogrzebowi Victoria.
„Jak śmiesz odprawiać tę głupią ceremonię w moim imieniu? Wynoście się wszyscy, zajmijcie się
własnymi sprawami” - powiedziałaby, a potem wróciłybyśmy razem do domu.
Najlepszym lekarstwem na taki głęboki, dręczący smutek jest sen, pomyślałam, idąc nad grób. Jake
został w samochodzie.
- No i jestem, babciu - zwróciłam się do kamiennego nagrobka. - Wszystko potoczyło się, jak
chciałaś. Wiem, że miałaś swoje powody, żeby tak zrobić. Wiesz, że teraz wszyscy mnie nienawidzą
z powodu tego, czym mnie obdarowałaś. Czy to ma być jakaś próba?
Patrzyłam na kamień nagrobny. Oczywiście wiedziałam, że nie mogę się spodziewać odpowiedzi.
Odpowiedź, rzekłaby babcia Hudson, znajdziesz we własnym sercu. Miałam nadzieję, że wizyta na
jej grobie pomoże mi ją odnaleźć.
Powiało mocniej. Po niebie gnały ciemne chmury. Jake miał rację, zapowiadało się na deszcz.
Zapięłam suwak kurtki.
- Może powinnam była postąpić zgodnie z ich namowami, wziąć od nich pieniądze i wrócić do
Anglii. Zostałabym tam jak mój ojciec. Nikomu mnie tu nie będzie brakowało, a prawdę mówiąc, ja
również nie będę za nikim tęskniła... Domyślam się, że nie o to ci chodziło, ale nie wiem, czego po
mnie oczekujesz, babciu, myślałam. Co mogę jeszcze zrobić takiego, czego ty dotąd nie zrobiłaś?
Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie swoje rozstanie z babcią Hudson. To był dzień, gdy leciałam
do Anglii. Babcia stała w drzwiach swego wielkiego domu. Nie chciała jechać ze mną na lotnisko.
Powiedziała, że nienawidzi pożegnań, ale pozwoliła, żebym ją uścisnęła. Widziałam w jej oczach
nadzieję. Przyszłam do niej, żeby odzyskać własną tożsamość, własną godność, której pozbawiono
mnie przy urodzeniu. „Nie przynieś mi rozczarowania, Rain” - powiedziała wtedy babcia.
- Nie przynieś mi rozczarowania, Rain - usłyszałam głos babci Hudson w szumie wiatru.
Może po prostu nie pozostało mi nic innego, jak sprostać wyzwaniu, przed jakim mnie postawiła.
Cokolwiek miałoby to znaczyć.
1
SEKRET JAKE’A
W ciągu pierwszych dni pobytu w domu babci Hudson zatrzymywałam się to przed tym, to przed
innym lustrem w antycznej ramie i pytałam swego odbicia, kim w tej chwili jestem. Wyraz mojej
twarzy zmieniał się niekiedy tak bardzo, że sama nie mogłam się rozpoznać. Czułam się, jakby
wstępował we mnie duch czy może duchy dawnych mieszkańców domu, odmieniając mój nastrój,
samopoczucie, a nawet barwę głosu.
Dom moich wujostwa w Londynie, Endfield Place, miał być rzekomo nawiedzany przez kochankę
dawnego właściciela, otrutą przez jego żonę. Nie wierzę w duchy, ale wierzę babci Hudson, która
mawiała, że domy takie jak ten, domy, w których przez dziesiątki lat mieszka jedna rodzina, stają się
czymś więcej niż tylko gmachami wzniesionymi z kamieni, cegieł, drewna i metalu. Meblom,
zasłonom, ścianom i murom udziela się charakter mieszkańców domu.
„Całymi godzinami, dniami, latami ich głosy, śmiech i płacz wnikają w ściany domu, nasączając je -
mówiła babcia Hudson - jak gąbkę. Wszystko, co czujemy, myślimy i robimy, pozostawia ślady
wokół nas. Nawet gdy wprowadzi się tam nowa rodzina, pokryje ściany nową tapetą, położy nowe
dywany, rozwiesi w oknach nowe zasłony i zastawi pokoje własnymi meblami, głosy dawnych
mieszkańców trwają w głębi domostwa... Czasern nowego właściciela budzą nocą dziwne dźwięki.
To stary dom odgrywa sam przed sobą fragmenty minionych wydarzeń, tak jak gąbka, kiedy ją
ścisnąć, wypuszcza ze swego wnętrza substancje, którymi nasiąkła”.
Babcia uśmiechnęła się wtedy na widok mojej sceptycznej miny. Dawno już przestałam wierzyć w
bajki. Rzeczywistość zbyt dotkliwie dawała mi się we znaki.
„Tak naprawdę, chcę ci powiedzieć tyle, że kiedy patrzysz na coś, cokolwiek to jest - dom, drzewo
czy choćby jezioro - i widzisz tylko tyle, co inni, to jesteś w pewnej mierze ślepa. Daj sobie zawsze
trochę czasu, Rain. Pozwól, żeby wszystko wokół ciebie uspokoiło się i ucichło. Wiem, że to
wymaga zaufania, ale po jakimś czasie będzie ci łatwiej, a ty staniesz się pewniejsza i silniejsza.
Poczujesz się częścią większej całości, tego wszystkiego, co będziesz oglądać i czego dotykać”.
To była jedna z tych rzadkich chwil, gdy babcia Hudson wyłaniała się spoza murów, za jakimi skryła
się przed światem, pozwalając, bym poznała ją taką, jaką jest naprawdę. Na pozór babcia była
wielką damą, ale w środku pozostała małą dziewczynką, potrzebującą miłości, ciepła, uśmiechu i
nadziei. Mimo swego wieku potrafiła się bawić, zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie i
życząc sobie, żeby spełniły się jej pragnienia.
Wiele z babci Hudson zostało w tym domu. Jej ciało leżało na cmentarzu kilka mil od niego, ale duch
połączył się z duchami innych ludzi, którzy przepływali z pokoju do pokoju w łańcuchu wspomnień
lżejszym od dymu, szukając jakiegoś sposobu, żeby odzyskać choć część dawnej chwały.
Czułam, że teraz duchy starego domostwa poddają mnie próbie, wsączają się w moje uczucia i myśli.
Te duchy wypełniały ciemne zakamarki korytarzy i szeptały na schodach, ale nie budziły we mnie
lęku. Nie bałam się, choć miewałam dziwne sny. Ich niezwykłość polegała na tym, że spotykałam w
nich ludzi, których nigdy nie widziałam na oczy, a jednak byli mi jakoś znajomi, przez co tym bardziej
mnie intrygowali. Widziałam małą dziewczynkę, siedzącą na kanapie z oczami rozszerzonymi
zdumieniem. Słyszałam dobiegające zza ściany szlochy. Opuściłam spojrzenie i zobaczyłam dwie
nastolatki, słuchające ich z otwartymi ze zdumienia ustami. Elegancko ubrani ludzie przechodzili z
pokoju do pokoju, zatrzymując się wokół bogato zastawionych stołów. Dobiegł mnie przejmująco
smutny dźwięk skrzypiec, a potem rozległa się słynna aria z opery Madam Butterfly.
Niewiele z tego wszystkiego rozumiałam, ale starałam się znaleźć jakieś wskazówki wśród
nagromadzonych w domu pamiątek. Mieszkając u babci Hudson przed wyjazdem do Londynu,
niewiele zdążyłam zobaczyć, więc teraz starałam się to nadrobić, przeglądając książki, stare
terminarze i różne inne dokumenty, które znalazłam w bibliotece i gabinecie. Większość z nich
dotyczyła projektów budowlanych dziadka Hudsona, były wśród nich jednak również zapiski o treści
osobistej, listy od starych znajomych, którzy przenieśli się do innych stanów, a czasem nawet krajów.
Znajdowałam również listy pochodzące z czasów, gdy moi dziadkowie chodzili jeszcze do college’u.
Okazało się, że babcia Hudson miała bliską przyjaciółkę, która wyszła za mąż i wyjechała do
Savannah. Nazywała się Ariana Keely, jej mąż był adwokatem. Mieli trójkę dzieci. Ariana pisywała
do babci o dzieciach, ale tylko sporadycznie wspominała o mężu i o sobie samej. Kiedy przeczytałam
więcej listów i poznałam ją bliżej, zaczęłam rozumieć aluzje i sugestie, które początkowo uchodziły
mojej uwagi. Z fragmentu pewnego listu Ariany wynikało, że ani ona sama, ani babcia Hudson nie
mają poczucia, że zrealizowały swoje możliwości.
Jak piszesz, Frances, należymy do uprzywilejowanych - pisała - ale to pozwala nam tylko łatwiej
znaleźć pociechą po rozczarowaniach, oznacza więcej rozrywek, większe możliwości ucieczki od
rzeczywistości.
Pomyślałam, że skoro ktoś tak bogaty i uprzywilejowany nie może znaleźć szczęścia, to co dopiero
mówić o mnie?
Zastanawiałam się nad tym wszystkim, wracając z Jake’em z cmentarza do domu. Przez długą chwilę
oboje milczeliśmy. Wyglądałam przez okno, ale tak naprawdę nic nie widziałam. Niebo było coraz
ciemniejsze.
- Wszystko w porządku, księżniczko? - zagadnął mnie w końcu Jake.
- Słucham? Och, tak, Jake, wszystko w porządku. Wygląda na to, że będzie lało.
- Owszem. Chciałem się dziś wybrać do Richmondu, ale myślę, że poczekam do rana, wstanę
wcześnie i wracając, wstąpię na lotnisko.
Wcisnęłam się w kąt siedzenia. Pochmurne niebo i smutne wspomnienia sprawiły, że poczułam się
strasznie samotna. Jesteś za młoda, żeby stoczyć bitwę z potężną rodziną, mówiłam sobie. Nie
chciałam wojny. Na myśl o mojej matce, jej mężu i Victorii, którzy zjadą się jutro, żeby ze mną
walczyć, ogarnął mnie koszmarny lęk.
- Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś się wybrała do kina, księżniczko? Powiedz tylko, dokąd chcesz
pojechać. Jestem na twoje usługi.
- Dziękuję ci, Jake, ale nigdzie. Jake skinął głową.
- Czy odnowiłaś może jakieś znajomości z przyjaciółmi ze Szkoły Dogwoodów?
- Nie, Jake - odpowiedziałam z uśmiechem. Wiedziałam, że Jake się o mnie martwi i chciałby, żebym
znalazła sobie jakąś rozrywkę. - Naprawdę wszystko jest w porządku. Wiesz co, może zrobię sobie
coś dobrego na kolację. Zjadłbyś ze mną?
- Hm?
- Zrobię kurczaka, takiego, jak robiła mama Arnold.
- To brzmi zachęcająco. O której przyjść?
- Koło szóstej.
- Czy mam coś ze sobą przynieść?
- Bądź głodny. To wszystko, czego po tobie oczekuję. Sam najlepiej wiesz, że pani Hudson zawsze
miała dobrze zaopatrzoną spiżarnię.
Jake roześmiał się i skinął głową. W jego spojrzeniu było coś, co powiedziało mi, że równie dobrze
mogłabym przy nim powiedzieć „babcia Hudson”. Sama nie wiem dlaczego, ale czułam, że babcia
wyznała Jake’owi prawdę, choć on sam zachowywał się zawsze jak skończony dżentelmen i nigdy
mnie o nic nie pytał. Czasem mi się zdawało, że po prostu czeka na boku, gotów w każdej chwili
pomóc, ale nie chce się z niczym narzucać.
- Wiem, wiem - potwierdził Jake. - Nieraz pomagałem w zakupach, ale zawsze zachowywała się,
jakbym był nieosiągalny, kiedy mnie potrzebowała. Zawsze mawiała zgryźliwie: „Po co brać sobie
na barki dodatkowy ciężar, prawda?”. - Jake pokręcił głową. - Ta kobieta do końca próbowała mnie
zmienić.
- Bardzo cię lubiła.
Jake skinął głową, a oczy mu pociemniały. Teraz on zrobił się milczący. Żadne z nas nie odezwało się
więcej, dopóki rolls-royce nie zatrzymał się przed domem. O dach samochodu zabębniły pierwsze
krople deszczu.
- Dziękuję, Jake - powiedziałam, szybko otwierając tylne drzwi. - Do zobaczenia wieczorem.
- Do widzenia, księżniczko! - zawołał za mną, gdy wbiegałam po schodach.
Myśl, że będę miała gościa, wprawiła mnie w dobry nastrój. Chciałam, żeby kolacja była naprawdę
smaczna, tak by mama Arnold mogła być ze mnie dumna. Co by pomyślała, gdyby mogła mnie teraz
zobaczyć?
Na jakąś godzinę przed przyjściem Jake’a zadzwonił telefon. Okazało się, że to adwokat babci
Hudson, pan Sanger. Rozmowa z nim wtrąciła mnie na powrót w otchłań depresji.
- Przed chwilą dzwonił do mnie adwokat Granta, Megan i Victorii. Wygląda na to, że chcą jednak
zakwestionować poczytalność pani Hudson w chwili, gdy wprowadzała zmiany do testamentu.
Trzeba będzie przedstawić wyniki badań lekarskich i udowodnić, że Frances doskonale wiedziała,
co robi.
Na razie mogą to być tylko kolejne próby skłonienia cię do ustępstw.
- Jake mówił mi, że wybierają się tutaj jutro.
- Jeśli chcesz, mogę ci towarzyszyć podczas ich wizyty.
- Tak chyba byłoby jeszcze gorzej. Dowiem się, o co chodzi, i jeśli będę potrzebowała pańskiej rady,
zadzwonię do pana, mecenasie.
- Przepraszam, Rain, ale podobne sprawy często tak się kończą.
Za oknami wył wiatr, deszcz tłukł w okna domu. Wiadomość o nieodwołalności ostrego konfliktu
między mną a moją rodziną tak mnie zdenerwowała, że kiedy przyrządzałam kurczaka, trzęsły mi się
ręce. Nakryłam do stołu i ustawiłam na nim świece w srebrnych lichtarzach. Domyślałam się, że Jake
będzie miał ochotę na wino, ale ponieważ nie znałam się na trunkach, postanowiłam pozostawić mu
wybór. Kiedy spojrzałam na stojący w holu zegar, okazało się, że znów późni się o trzy godziny.
Uśmiechnęłam się do siebie. Przypomniałam sobie, jak beztrosko traktowała babcia Hudson upływ
czasu. Większość zegarów w domu nie chodziła lub pokazywała zły czas, nawet elektryczne budziki
w sypialniach i zegar w kuchni. Ozdobny zegar ścienny, który wisiał w gabinecie, milczał jak zaklęty,
a kukułka z zegara na werandzie, gdzie babcia niekiedy jadała śniadanie, nie zawsze wyskakiwała,
gdy powinna, za to czasem kukała znienacka, jakby chciała mnie nastraszyć.
„W moim wieku człowiek nie chce pamiętać, ile godzin życia ma już za sobą” - mawiała babcia
Hudson, ilekroć wspominałam o konieczności naprawy zegarów.
Twierdziłam, że przesadza. Jake jest od niej starszy, a nie mówi, że musi zwolnić.
„Jake nie ma za grosz rozumu. Gdyby miał, już dawno by sobie uświadomił, jak wiele czasu w życiu
zmarnował” - ocfpowiadała.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Babcia mówiła to z naganą w głosie, ale tak naprawdę nigdy Jake’a
nie krytykowała. Od czasu do czasu rzucała pod jego adresem sarkastyczne uwagi, ale szybko
zauważyłam, że w gruncie rzeczy oboje odnoszą się do siebie z wyraźną sympatią, a chwilami wręcz
ze skrywaną czułością. Uderzyło mnie także, że ilekroć babcia Hudson uśmiechała się do Jake’a,
zawsze pierwsza odwracała wzrok, jakby się bała, że w przeciwnym razie pęknie dzieląca ich
szklana ściana. Myślałam, że to kwestia stosunków między pracownikiem i pracodawcą, ale czułam,
że za żadne skarby świata nie chciałabym czuć się zobowiązana do podobnego zachowania.
Wkrótce miało się zresztą okazać, że byłam w błędzie.
Popędziłam do drzwi, gdy tylko zabrzmiał dzwonek. Ku mojemu zaskoczeniu Jake przyszedł w
marynarce i w krawacie. W rękach trzymał pudełko czekoladek.
- Niepotrzebnie się przebierałeś, Jake - powiedziałam ze śmiechem.
- Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przyjść do domu Frances na kolację niestosownie ubrany -
wyjaśnił. - Słodkie do słodkiego - dodał, wręczając mi czekoladki.
- Dziękuję, Jake. Widzę, że na szczęście nie zmokłeś.
- Już prawie nie pada. Front niżowy przemieszcza się na północ, do Jankesów.
Na widok nakrytego stołu i płonących świec Jake gwizdnął cicho.
- Pięknie, księżniczko. Bardzo miło. Widzę, że czegoś się tam w Anglii nauczyłaś, pracując u swoich
wujostwa, co?
- Mleko przodem, Jake. To najważniejsze, czego się nauczyłam. Poza tym poznałam trochę cockneya.
To wszystko. Nie wiedziałam nawet, jakie podać wino, ale pomyślałam, że najlepiej zrobię,
pozostawiając wybór tobie.
- Bardzo słusznie. - Jake roześmiał się.
- Wiesz, gdzie jest zejście do piwnicy?
- Wiem, księżniczko. Wiem nawet, które deski w tym domu skrzypją, kiedy się na nie nadepnie.
Uderzyłam się dłonią w czoło. Przecież kiedyś, dawno, dawno temu, Jake mieszkał tu jako dziecko.
- No jasne. Wobec tego idź po wino, a ja zajmę się kurczakiem.
Zanim przyniosłam z kuchni sałatkę, Jake otworzył dwie butelki wina i napełnił kieliszki. Miałam
wrażenie, że zanim wróciłam, zdążył już nawet jeden wychylić.
- Jedno muszę przyznać Frances - powiedział. - Zawsze miała doskonałe wina. Kalifornijskie,
australijskie, francuskie. Naprawdę znała się na trunkach. Wypijmy za nią. - Wyciągnął do mnie rękę
i stuknęliśmy się kieliszkami. - Za Frances, która gdziekolwiek jest, z pewnością coś tam ulepsza.
Oboje upiliśmy po łyku wina.
- Sałatka wygląda wspaniale, Rain. I widzę ciepły chleb. Muszę przyznać, że już mi zaimponowałaś.
- Dziękuję, Jake.
- A teraz opowiedz, co porabiałaś w Londynie. Mam nadzieję, że zajmowałaś się nie tylko
podawaniem do stołu.
Opowiedziałam mu o szkole, o Randallu, o tym, jak zwiedzaliśmy razem miasto. Opowiedziałam o
dwóch Francuzkach, Leslie i Catherine, o inscenizacji, w której uczestniczyłam, o pochwałach, jakie
mnie spotkały.
- Z tego, co słyszę, wynika, że powinnaś tam czym prędzej wracać. Mam nadzieję, że nie ugrzęzniesz
tutaj. Korzystaj ze swoich możliwości. Właśnie tego chciałaby dla ciebie Frances. Rozczarowałabyś
ją, gdybyś nie okazała wytrwałości w dążeniu do celu.
Popatrzyłam uważnie na Jake’a. Ilekroć wspominał babcię Hudson, jego oczy zachodziły mgiełką.
Przyniosłam pieczonego kurczaka. Jake rozpływał się w pochwałach.
- Twój mąż będzie szczęściarzem, Rain, jeśli tylko nie zostaniesz jedną z tych nowoczesnych kobiet,
które uważają, że gotowanie jest poniżej ich godności.
- Na pewno nie, Jake. Mama Arnold inaczej mnie wychowała.
Jake chciał wiedzieć więcej o moim życiu w Waszyngtonie. Słuchał mnie uważnie, z wyraźnym
zainteresowaniem. Dokładniej niż komukolwiek dotąd opowiedziałam mu o losie, jaki spotkał moją
siostrę Beni.
- Nic dziwnego, że mama Arnold chciała cię wyrwać z tego piekła.
Znów popatrzyliśmy sobie w oczy. Ku swemu zaskoczeniu zorientowałam się, że Jake opróżnił już
jedną butelkę wina i zabrał się do drugiej. Co do mnie, nie wypiłam jeszcze pierwszego kieliszka.
Opuściłam wzrok.
- Co ty właściwie o mnie wiesz, Jake? - spytałam, nie patrząc mu w oczy, ale nie wytrzymałam długo
i zaraz znów na niego spojrzałam. - Co powiedziała ci o mnie pani Hudson?
Jake pokręcił głową i uśmiechnął się do swoich myśli.
- Frances mówiła o tobie, że masz nosa do prawdy - rzekł, nie kryjąc podziwu w głosie.
- Co to znaczy, Jake? Jaką znów prawdę odkryłam? Roześmiał się, ale szybko spoważniał.
- Wiem, że Megan jest twoją matką - przyznał, obracając kieliszek w palcach. - Zawsze to
wiedziałem.
- Powiedziała ci o tym babcia Hudson? Jake skinął głową.
- Co jeszcze ci mówiła?
- Niedługo przed śmiercią oznajmiła, że wytropiłaś w Londynie swego ojca.
- Wcale go nie tropiłam.
- Dokładnie tak powiedziała Frances: „Wiedziałam, że go wytropi”. Zresztą nie była wcale z tego
powodu zła, jeśli ci o to chodzi. Można by raczej powiedzieć, że jej zaimponowałaś.
- Czemu akurat tobie powierzyła wszystkie swoje sekrety, Jake?
Popatrzyłam mu w oczy. Dolał sobie wina do kieliszka.
- Może dlatego, że poza mną nie miała nikogo, komu mogłaby zaufać - rzekł i pociągnął łyk wina.
- Nie sądziłam, że babcia Hudson lubiła rozmawiać o swoich sprawach.
Jake spojrzał na mnie zaskoczony spod nastroszonych brwi.
- No tak. Wszystkim się tak wydaje. W rzeczywistości Frances nie była wcale taka twarda i silna, jak
sądzisz.
- Czemu zapisała mi tak dużo? Przecież musiała wiedzieć, że nie ułatwi mi w ten sposób stosunków z
rodziną. Czy rozmawiałeś z nią o tym? Może powiedziała ci, na co liczy, podejmując taką decyzję?
Jake pokręcił głową i wzruszył ramionami.
- Frances często o tobie myślała, księżniczko. Wdarłaś się w jej życie jak strumień świeżej wody.
Zanim się tu pojawiłaś, była straszliwie przygnębiona. Kiedy jesteś w pewnym wieku, a rodzina
sprawia ci same rozczarowania, zaczynasz się zastanawiać, na co ci te wszystkie kłopoty, i robi ci
się smutno. Wniosłaś w życie Frances mnóstwo radości. Nie odeszła, dopóki nie była pewna, że
jesteś dość silna, żeby poradzić sobie bez niej.
- Ależ ja wcale nie jestem silna, Jake. Nawet mimo tego wszystkiego, co mi zostawiła babcia
Hudson, jestem znowu sama. Mam przeciw sobie całą rodzinę. Przed twoim przyjściem zadzwonił
jej adwokat, pan Sanger, i powiedział, że moja matka, Grant i Victoria chcą wystąpić z pozwem o
unieważnienie testamentu, choćby nawet miało to oznaczać wyciągnięcie na widok publiczny naszych
najbardziej osobistych spraw - wszystkich wyników badań lekarskich babci Hudson z ostatnich lat,
przeszłości mojej matki i mojej własnej. Wyjdzie na to, że jestem naciągaczką, wszyscy będą
przekonani, że oszukałam niedołężną staruszkę. Wolałabym niczego nie odziedziczyć - jęknęłam.
- Dajże spokój, nie mów tak - powiedział Jake, ale już było za późno, nie byłam w stanie
powstrzymać łez, które popłynęły po moich policzkach.
- Wszyscy ludzie, których kocham, albo nie żyją, albo są za daleko, żeby mogli mi pomóc.
- Jeszcze ja tu jestem. - Jake wstał z krzesła, podszedł bliżej i objął mnie opiekuńczo ramieniem. -
Wszystko będzie dobrze, księżniczko. Musimy to zrobić dla Frances. Należy jej się to od nas.
- Jasne - odpowiedziałam, ocierając łzy wierzchem dłoni.
- Naprawdę ci pomogę - upierał się Jake.
- Dobrze, Jake.
- Mówię poważnie. Mogę ci pomóc, Rain.
- Dzięki, Jake.
Jake odsunął się ode mnie i wbił wzrok w ścianę.
- Wygląda na to, że Frances specjalnie tak całą sprawę zaaranżowała, żebym musiał ci wszystko
powiedzieć - rzekł bardziej do siebie niż do mnie.
- Co masz mi powiedzieć, Jake?
Jake milczał długą chwilę. Potem odwrócił się i popatrzył na mnie bardzo poważnym wzrokiem.
- Muszę ci zdradzić naszą tajemnicę, Rain.
- Jaką tajemnicę? - Pokręciłam bezradnie głową. - Tylko mi mącisz w głowie, Jake. - Spojrzałam na
butelki po winie, zastanawiając się, czy Jake nie wypił przypadkiem za dużo.
- Frances i moją. - Uśmiechnął się do mnie. - A od teraz także twoją, ale pamiętaj, zachowaj ją na
najcięższą chwilę. Jak ostatnią kulę w magazynku, zgoda?
Popatrzyłam na niego. To wszystko wciąż nie miało sensu. Jake był dla mnie zawsze miły. Ten dobry
człowiek chciałby mi pomóc, ale w tej chwili po prostu nic dla mnie nie mógł zrobić.
- Nie wierzysz mi, Rain? Nie wierzysz, że mogę dać ci do ręki dodatkowy atut?
- Jasne, że wierzę, Jake. Usiadł i patrzył na mnie przez chwilę.
- Frances i ja mieliśmy romans - powiedział w końcu szybko, jakby chciał to wreszcie z siebie
wyrzucić. - Byliśmy kochankami. To trwało dość długo, bo mieliśmy sporo okazji, żeby być razem, i
korzystaliśmy z nich bez skrupułów. Rozstaliśmy się dopiero, kiedy Frances zaszła w ciążę.
- Babcia Hudson?
- Tak. Victoria jest moją córką. Od początku byliśmy tego z Frances pewni.
Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Babcia Hudson, moja ostoja moralna, miała romans z
Jake’em? Ciotka Victoria jest ich córką?
- To nie była niczyja wina. Tak się czasem w życiu składa. Everett zaniedbywał Frances. Był
pracoholikiem, myślał tylko o swoich kolejnych projektach. Rzadko ruszał się dokądkolwiek z domu,
chyba że w interesach... Spędzaliśmy z Frances coraz więcej czasu we dwoje. Myślę, że Everettowi
nigdy nawet nie przyszło do głowy, że jego żona może żywić romantyczne uczucia wobec
kogokolwiek, włącznie z nim samym... To było jedno z tych tradycyjnych małżeństw południowców,
no wiesz, gdzie o wszystkim decydują rodzice. To oni najlepiej wiedzieli, kto będzie odpowiednim
mężem dla ich córki. Akurat, dużo tam wiedzieli... Jake opróżnił kieliszek.
- Czy mój dziadek był świadom, że Victoria nie jest jego córką?
- Sądzę, że tak, ale nigdy nie wspomniał o tym ani słowem. Ludzie jego pokroju tak się nie
zachowują.
- Jakiego pokroju?
- Mówię o śmietance towarzyskiej. W tym świecie takie rzeczy są niewyobrażalne. Frances nigdy mu
o niczym nie powiedziała. Kiedy tylko zorientowała się, że jest w ciąży, od razu uznała, że to
wiadomość tylko dla nas dwojga... Po latach, gdy skończyłem służbę w marynarce i pojawiłem się tu
z powrotem, Victoria miała już prawie trzydzieści lat. Z początku bałem się, że każdy, kto na nas
popatrzy, zauważy podobieństwo, ale Victoria ma jedną z tych twarzy, które wydają się nie mieć
wzoru. Nie przypomina ani Frances, ani mnie. Mamy inne nosy, inne usta. Może tylko oczy i uszy
zdradzają pewne podobieństwo.
- A może Victoria nie jest twoją córką, Jake?
- Widziałaś zdjęcia Everetta. Jego Victoria również nie przypomina.
- A jeżeli to był ktoś inny?
- Co takiego? Ktoś inny? - Jake pokręcił głową. - W żadnym wypadku.
- Dlaczego? Skoro babcia miała romans z tobą, mogła mieć i z kim innym.
Jake popatrzył na mnie tak, jakby podobny pomysł nigdy w życiu nie przyszedł mu do głowy.
- Och, może po prostu jesteś o sobie równie wysokiego mniemania jak dziadek Everett?
Jake uśmiechnął się do mnie i pokręcił głową.
- Rzeczywiście nigdy nie miałem żadnych wątpliwości. Ale sądzę, że Frances była wobec mnie
całkowicie szczera. Staliśmy razem późnym popołudniem nad jeziorem... Nigdy nie zapomnę, jak to
powiedziała. „No i stało się, Jake”. „Co masz na myśli, Frances?” - spytałem. - „Ciasto rośnie już w
piecu”. - Tak powiedziała. „Za dużo było tego nieokiełznanego szaleństwa. Zapomnieliśmy o
ostrożności...”. Kompletnie osłupiałem. Stałem obok niej nad wodą. Patrzyłem na fale złocące się w
zachodzącym słońcu i myślałem tylko, co będzie dalej. „Oczywiście nie będziemy się mogli już
więcej spotykać, tak jak dotąd, Jake. Przepraszam. Przepraszam, że tak bardzo ciebie
potrzebowałam” - powiedziała i odeszła... Czułem się, jakby wszystko we mnie zgasło razem z
zachodzącym słońcem. Byłem lekki i pusty niczym muszla. Zdawało mi się, że lada powiew wiatru
może mnie porwać i unieść ponad drzewami jak latawiec... W jakimś sensie istotnie tak było.
Wkrótce potem wstąpiłem do marynarki. - Jake popatrzył w pusty kieliszek, a potem zamknął oczy. -
Nigdy nie pokochałem żadnej innej kobiety. Nie mogłem. To było tak, jakby wszystkie uczucia, jakie
w sobie miałem, wyczerpały się w miłości do jednej kobiety. Wróciłem po latach do pracy u
Hudsonów, żeby być bliżej Frances. Czasem, gdy ją dokądś wiozłem, wyobrażałem sobie, że nie
jestem jej szoferem. W moich marzeniach byliśmy małżeństwem, a ja po prostu podwoziłem ją
dokądś, tak jak mąż podwozi żonę. Gdy jechaliśmy gdzieś we trójkę z Victorią, czułem się
normalnym mężem i ojcem.
Każdy żyje w świecie własnych fantazji, pomyślałam.
- Czy Victoria wie, że jesteś jej ojcem? Czy babcia Hudson powiedziała jej o tym?
- Och, nie, nie - zaprzeczył szybko Jake. - Ale właśnie dlatego chciałem, żebyś ty o tym wiedziała.
Jeśli Victoria przyciśnie cię do muru, będziesz mogła wykorzystać przeciw niej naszą tajemnicę.
Jestem gotów potwierdzić każde słowo przed sądem. Poza tym teraz można wszystko sprawdzić
dzięki badaniom genetycznym. Victoria wie o tym i straci pewność siebie. Strącę ją z piedestału, na
który sama się wywindowała.
- Ale to oznacza również ujawnienie sekretu babci Hudson, Jake - przypomniałam mu. - Nie wiem,
czy mogę to i zrobić.
- Możesz, Rain. Kiedy będzie trzeba, zrobisz to. Poznałaś Frances na tyle, żeby wiedzieć, że nie
miałaby ci tego za złe.
- Niech to licho - powiedziałam. - Trup w każdej szafie. Jake się roześmiał.
- Pora na mnie - oświadczył. - Muszę jutro wstać wcześnie rano i jechać do Richmondu, żeby
odebrać ich z lotniska.
- Nie chcesz przed wyjściem filiżanki kawy? - Zaproponowałam mu kawę, bo wypił sporo wina, ale
nie wyglądało na to, żeby alkohol wywarł na Jake’u jakiekolwiek wrażenie.
- Nie, dziękuję. Świetna kolacja. Chcesz, żebym pomógł ci posprzątać?
- Nie, Jake. Wiesz, w Londynie miałam okazję dogłębnie opanować sztukę sprzątania - wyznałam,
myśląc o okresie spędzonym pod dachem ciotki Leonory.
- Racja. No dobrze. Może zobaczymy się jutro, kiedy ich przywiozę.
- Czy zostaną na noc? - zapytałam szybko.
- Nie, mam ich odwieźć na samolot o dziewiątej.
Całe szczęście, pomyślałam. Jake pocałował mnie w policzek i wyszedł. Kiedy zamknęłam za nim
drzwi, ogarnęło mnie poczucie przejmującej samotności w wielkim, pustym domu. Gdy szłam przez
amfiladę pomieszczeń, z okien, które ciemność przemieniła w tunel zwierciadeł, spoglądały na mnie
moje ulotne odbicia. Stary dom jęczał i stękał w porywach wichury. Tylko po to, żeby nie słyszeć
tych przejmujących odgłosów, nastawiłam w telewizorze kanał muzyczny. Podkręciłam dźwięk tak
głośno, żeby słyszeć muzykę, kiedy będę sprzątała kuchnię i jadalnię.
Potem wróciłam do salonu i oglądałam telewizję, dopóki nie zaczęły mi się kleić powieki. Dziś będę
dobrze spała, pomyślałam, ale zanim doszłam na piętro do sypialni, myśl o jutrzejszym spotkaniu z
rodziną odebrała mi ochotę na sen. Zanim zdążyłam położyć głowę na poduszce, otoczyła mnie pełna
napięcia cisza. Myśli kłębiły mi się w głowie.
Niezależnie od tego, jak wykręcałam i zwijałam poduszkę, wciąż było mi niewygodnie. Wierciłam
się tak niemal do świtu. Potem nagle zapadłam w sen, jak ktoś, kto stanął na przegniłych deskach,
którymi nakryto starą studnię, i naraz zapada się przerażony w ciemność, słysząc własny krzyk. W
chwili gdy wylądowałam na dnie, otworzyłam oczy. Do sypialni wpadało jaskrawe światło słońca.
Jęknęłam. Bolał mnie każdy najmniejszy mięsień. Przeraziłam się, że może dostałam grypy. Jeśli
kiedykolwiek była zła chwila na chorowanie, to właśnie teraz. Zwlokłam się z łóżka, napuściłam
wody do wanny i dolałam do niej słodko pachnącego płynu do kąpieli, którego używała babcia
Hudson. Dopiero po dwudziestu minutach w gorącej wodzie poczułam się na tyle dobrze, żeby zejść
na dół i zrobić sobie kawę.
W chwili, gdy weszłam do kuchni, zabrzęczał telefon. Dzwonił pan MacWaine, dyrektor szkoły
teatralnej w Londynie. To on odkrył mój talent, oglądając szkolne przedstawienie, na które zaprosiła
go babcia Hudson, i namówił ją, żeby wysłała mnie do Anglii.
Pan MacWaine chciał wiedzieć, co u mnie słychać i jakie mam plany na przyszłość.
- Nawet nie masz pojęcia, ile osób o ciebie pyta. Liczymy na twój powrót, Rain.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że już niedługo będę mogła wrócić. Tyle że tym razem wolałabym
mieszkać w internacie.
- To żaden problem - zapewnił mnie pan MacWaine. - Z przyjemnością znów cię tu zobaczę. Jestem
pewien, że pani Hudson życzyłaby sobie tego samego.
Podziękowałam mu za troskę i zainteresowanie.
- Och, byłbym zapomniał. Najwyraźniej zyskałaś sobie uznanie specjalisty od Szekspira, doktora
Warda, wykładowcy literatury zaprzyjaźnionego z jednym z członków rady nadzorczej naszej szkoły.
Doktor Ward pytał o ciebie ostatnio. Czy on był na naszym pokazie?
- Tak. - Nie miałam pojęcia, co innego mogłabym powiedzieć. Niemal natychmiast pożałowałam
kłamstwa. Ilekroć mówiłam nieprawdę na temat tych spraw z mojej przeszłości, które były objęte
tajemnicą, dodawałam kolejne oszustwo do sekretów i kłamstw, nawarstwiających się w tej rodzinie
od pokoleń. Nienawidziłam siebie samej za to, że w tym wszystkim uczestniczę.
- Wspaniale - ucieszył się pan MacWaine. - Daj znać, kiedy będziesz coś wiedziała. Ja tymczasem
poszukam dla ciebie miejsca w internacie.
Rozmowa z panem MacWaine’em bardzo poprawiła mi nastrój, przypominając, że mam dokąd
wrócić, że jest przede mną jakąś przyszłość. Nie zamierzałam tkwić w Ameryce. Jakie to cudowne,
że mój prawdziwy ojciec dopytywał się o mnie, myślał o mnie, chciał mnie lepiej poznać. Babcia
Hudson doznała w życiu zbyt wielu rozczarowań, żeby uwierzyć w sens podejmowanych przeze mnie
prób nawiązania kontaktu z ojcem. Rozumiałam ją, ale nie podzielałam jej pesymizmu w ocenie
ludzi.
Uszczęśliwiona poczułam, że jestem głodna, i zrobiłam sobie śniadanie. Potem posprzątałam i
odkurzyłam dom, żeby ciotka Victoria nie mogła wytknąć mi żadnych nieporządków, robiąc uwagi w
rodzaju: „Popatrzcie, co ona wyrabia z naszą rodzinną posiadłością”.
Kiedy sprzątałam, znów zadzwonił telefon. Tym razem była to Victoria.
- Twoja matka... - to ostatnie słowo wypowiedziała tak zjadliwym tonem, jakby mówiła o swoim
najgorszym wrogu... - przylatuje dziś rano z Grantem. Będziemy o drugiej. Wcześniej jesteśmy
umówieni na lunch z naszym adwokatem - dodała, najwyraźniej usiłując mnie nastraszyć.
- Wygląda na to, że mamy dziś urodzaj na prawników.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ja także jestem umówiona na lunch z adwokatem. Oczywiście nie była to prawda, ale nie chciałam,
żeby
Victoria sądziła, że dam się tak łatwo zastraszyć.
- Popełniasz duży błąd, będąc taka uparta - rzuciła.
- Czy to nie zadziwiające? - spytałam ją w odpowiedzi.
- Co takiego?
- Właśnie myślałam, że popełniasz duży błąd, będąc taka uparta.
Jeśli chwila ciszy może być ogłuszająca jak huk eksplozji, to taka właśnie była ta chwila.
- Będziemy o drugiej - powtórzyła Victoria. - Nie zapomnij o tym.
- Nigdzie się nie wybierałam. Ale dziękuję, że mnie uprzedziłaś.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, serce biło mi mocno. W moich uszach brzmiało to jak głuche dudnienie
w całym domu.
2
AMATOR POSAGU
Kiedy tuż po dwunastej rozległ się dzwonek do drzwi, wiedziałam, że to nie może być moja matka z
Grantem i ciotką Victorią. Na nich było jeszcze za wcześnie. W pierwszej chwili pomyślałam, że
może to wstąpił pan Sanger, kiedyś adwokat babci Hudson, a obecnie mój, żeby udzielić mi jakichś
wskazówek przed czekającą mnie rozmową.
Ku swemu zdziwieniu ujrzałam przed drzwiami Corbette’a Adamsa. Corbette był moim partnerem
jako George Gibbs, gdy grałam Emily Webb w sztuce Nasze miasto. To wtedy moja babcia zaprosiła
na przedstawienie swego znajomego z Anglii, pana MacWaine’a, dyrektora szkoły dramatycznej w
Londynie. Corbette był zdecydowanie najprzystojniejszym z uczniów Słodkiego Williama - instytucji
bliźniaczej wobec Szkoły Dogwoodów dla dziewcząt, do której uczęszczałam, mieszkając z babcią
Hudson - i obiektem marzeń i fascynacji wielu moich koleżanek.
Corbette był także pierwszym chłopakiem, z którym się kochałam. Ponieważ potem zachował się
wobec mnie podle, na jego widok poczułam naraz gniew i wstyd. Któż jednak mógłby mnie winić za
to, że poddałam się jego urokowi, tym bardziej że przez wiele lat żyłam w ubóstwie i poniżeniu w
murzyńskim getcie? Wyrwano mnie z jednego i przeniesiono do innego świata, nie przygotowując w
żaden sposób na to, co mnie czeka.
Na mój widok szafirowe oczy chłopaka pojaśniały. Corbette niewiele się zmienił od czasu naszego
ostatniego spotkania. Kasztanowe włosy ze złotawym połyskiem, opadające na kark, były jedynym
nieuładzonym rysem jego nienagannego poza tym wyglądu. Choć w gruncie rzeczy konformista,
roztaczał wokół siebie aurę buntu przeciw wszelkim konwenansom, co czyniło go tym bardziej
pociągającym dla większości dziewczyn, także, muszę przyznać, dla mnie. Teraz jednak z tych
dawnych uczuć nie zostało we mnie ani śladu.
Corbette uśmiechnął się promiennie.
- Jesteś jeszcze piękniejsza, niż byłaś - powitał mnie. - A może po prostu zapomniałem, jaka z ciebie
piękność.
- Dzień dobry, Corbette - odpowiedziałam chłodno, nie zapraszając go do środka.
Corbette stał przede mną w swojej granatowej marynarce, błękitnej koszuli, dżinsach i białych
tenisówkach. Szybko wyciągnął do mnie rękę, w której trzymał wielki bukiet kremowych róż.
Nie przyjęłam kwiatów. Stałam i patrzyłam na niespodziewanego gościa z grymasem niesmaku.
Corbette przestąpił z nogi na nogę.
- Przykro mi z powodu śmierci pani Hudson. Moja rodzina była na pogrzebie. Słyszałem, że
wyglądałaś bardzo pięknie i elegancko. Na ludziach zrobiło wielkie wrażenie, że wydawałaś się taka
smutna, choć tak krótko byłaś pokojówką pani Hudson. Wokół aż huczy od plotek na temat majątku,
jaki ci zapisała w testamencie - dodał poufałym tonem, jakbyśmy wciąż byli przyjaciółmi, co jeszcze
bardziej mnie zirytowało.
- Czego chcesz, Corbette? - spytałam krótko.
- Och, po prostu wpadłem, żeby się przywitać, zobaczyć, jak żyjesz, i złożyć ci wyrazy szacunku -
oświadczył beztrosko.
- Myślę, że ty w ogóle nie masz pojęcia, co to jest szacunek - rzekłam ostro.
Wciąż pamiętałam dzień, gdy po tym, jak mu się oddałam, Corbette przyszedł z kolegami na moją
lekcję jazdy konnej.
Z obleśnych uśmiechów na twarzach chłopaków natychmiast wyczytałam, że wszystko im
opowiedział. Corbette sugerował nawet, żebym przespała się z jednym z nich, jakbym stanowiła jego
własność i jakby mógł mną dowolnie rozporządzać.
Widząc, że stoję w drzwiach nieruchomo jak posąg, Corbette pokiwał głową i opuścił rękę z
bukietem.
- Wiem, wiem... - powiedział. - Masz wszelkie powody, żeby być na mnie zła.
- Dziękuję za zrozumienie.
- Zachowałem się wtedy jak kompletny idiota. Chciałem się popisać przed chłopakami... - Corbette
wzruszył ramionami. - Wiesz, chłopcy są czasem tacy okropnie głupi... - Westchnął z ubolewaniem. -
Bardziej zależało mi na tym, jakie wrażenie zrobię na kolegach, niż na tym, żeby właściwie się
zachować. Byłem wtedy po prostu niedojrzały, sam to przyznaję. Gdybym mógł cofnąć czas, chętnie
dałbym sobie samemu po nosie.
W szafirowych oczach Corbette’a pojawił się wyraz skruchy.
Pokręciłam głową z podziwem. Jak on potrafił czarować! Tak łatwo przychodziło mu udawać
emocje, których wcale nie doświadczał. Nic dziwnego, że był najlepszym aktorem w szkole. Patrząc
na tę twarz o nieskazitelnie proporcjonalnych rysach, spoglądając w te piękne oczy, trudno było
zachować spokój i ostrożność. Po prostu pragnęło mu się ufać. Tak bardzo się pragnęło, że
dziewczyny wierzyły w jego słodkie słówka, zamykając oczy na wszystkie sygnały, wskazujące, że to
tylko banalne kłamstwa.
Mężczyźni zawsze narzekają, że kobiety wykorzystują swoją urodę i urok, żeby ich usidlić. Corbette
Adams stanowił dowód na to, że bywa też odwrotnie. Przypomniałam sobie Catherine i Leslie, dwie
Francuzki, które poznałam w szkole dramatycznej w Londynie. Obie bardzo chciały być femmes
fatales. Jeśli chodzi o Corbette’a, to był chyba bardziej fatalny dla kobiet, niż jakakolwiek
dziewczyna mogłaby być dla mężczyzn.
- Cieszę się, że masz z tego powodu wyrzuty sumienia.
Może dzięki temu nie przysporzysz tylu przykrości i upokorzeń kolejnej dziewczynie, którą
uwiedziesz. Dzięki, że wpadłeś.
Cofnęłam się, żeby zamknąć drzwi.
- Zaczekaj! - krzyknął, wyciągając rękę, żeby mnie powstrzymać. - Czy naprawdę nie moglibyśmy
chociaż przez chwilę pogadać? Za dwa tygodnie wyjeżdżam do college’u, wrócę dopiero za kilka
miesięcy.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia, Corbette.
- I tu się mylisz - odparł szybko. - Odkąd się rozstaliśmy, miałem kilka dziewczyn. Żadna nie mogła
się z tobą równać. Nie potrzebowałem wiele czasu, żeby zrozumieć, że jesteś wyjątkiem - piękna i na
dodatek dużo inteligentniejsza od większości dziewczyn. No proszę, pozwól się chociaż przeprosić.
Przekonasz się, że się zmieniłem. Jeśli potem wciąż będziesz chciała mnie wyrzucić, nie będę się
opierał. Przeciwnie, sam sobie pójdę.
Znów wyciągnął do mnie rękę z bukietem.
Wszystko mi mówiło, że powinnam rzucić Corbette’owi jego róże w twarz i zatrzasnąć mu drzwi
przed nosem, ale nie zrobiłam tego. Może się nudziłam. Może chciałam zająć czymś myśli przed
nieprzyjemnym zjazdem rodzinnym, sama nie wiem. W każdym razie, zamiast zamknąć drzwi,
przyjęłam kwiaty i cofnęłam się o krok, wpuszczając Corbette’a do holu.
- No dobrze, proszę, ale uprzedzam cię, że za godzinę mam gości, więc będziesz musiał wyjść.
- Dziękuję.
Corbette wszedł do środka i rozejrzał się wokół rozszerzonymi ze zdumienia oczami, jakby się
spodziewał, że natychmiast po śmierci babci Hudson dom zostanie odarty z wszystkich cennych
przedmiotów.
- O co chodzi?
- Ładny dom. Moja matka często o nim mówiła. Marzy o tym, żeby go kupić.
- Być może będzie miała okazję - odpowiedziałam oschle i wprowadziłam Corbette’a do salonu.
Wstawiłam kwiaty do r wazonu. Róże były naprawdę piękne - tak słodko pachniały.
- Wszyscy wokół mówią, że odziedziczyłaś większą część majątku pani Hudson. To prawda? -
Corbette niezwłocznie przystąpił do rzeczy.
- Ach, więc o to chodzi. - Odwróciłam się do niego. - i Przyszedłeś tu po to, żeby mnie wybadać. Na
pewno się spodziewałeś, że wyciągniesz ode mnie wszystkie szczegóły, prawda, Corbette?
Zaczął kręcić głową. Roześmiałam się.
- Dobrze, dobrze, siadaj - powiedziałam, jakbym rozmawiała z niegrzecznym chłopcem, i wskazałam
mu fotel.
Sama usiadłam na kanapie naprzeciw niego. Przez chwilę po prostu mierzyłam go wzrokiem.
Corbette wiercił się niespokojnie.
- Jesteś jakaś inna. Jakby zgorzkniała. Co takiego wydarzyło się w Anglii?
- Nie jestem bardziej zgorzkniała, niż byłam przed wyjazdem. Po prostu trochę doroślejsza, to
wszystko - wyjaśniłam. - Nie wygląda natomiast na to, żebyś ty się szczególnie zmienił - dodałam.
Nie miał to być komplement, ale Corbette oczywiście tak to przyjął.
- A co tu zmieniać? - spytał, wyciągając ramiona. - Skoro wszystko jest jak należy.
- Tego nie powiedziałam.
Z twarzy Corbette’a znikł wyraz zadowolenia z siebie. Pokiwał głową.
- Zawsze byłaś dużo bystrzejsza od innych dziewczyn z Dog-wood. Od razu mi się to w tobie
spodobało. - Uśmiechnął się szeroko. - Masz ikrę. Kto chciałby lalkę Barbie?
- W ustach innego faceta to mógłby być nawet komplement, ale w twoich brzmi niemal jak zniewaga.
- Splotłam ręce na piersi. - No dobrze, Corbette, powiedz mi, co u ciebie słychać. Jak ci idzie w
college’u?
- Wspaniale. Grałem w szkolnym teatrze, i to nie byle jaką rolę. Mało którego z uczniów pierwszego
roku spotkało takie wyróżnienie.
- W jakiej sztuce?
- W Śmierci komiwojażera. Grałem Biffa. Znasz tę sztukę, prawda?
- Oczywiście. - Skinęłam głową. - Pasujesz do tej roli. Miałam na myśli typ człowieka, który jest tak
zachwycony sobą, że nie dostrzega własnych wad i ograniczeń, ale Corbette słyszał tylko to, co
chciał usłyszeć. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie jest to choroba powszechna wśród bogatych i
uprzywilejowanych.
- Zebrałem mnóstwo komplementów - pochwalił się Cor-bette. - Zastanawiam się nawet, czy się nie
wybrać do Hollywood, nim jeszcze skończę college. Wujek mojego przyjaciela prowadzi tam
Virginia C. Andrews Rodzina Hudsonów Tom 3 W Oku Cyklonu tytuł oryginału Eye Of the Storm przekład Marcin Stopa Prolog Czasem myślę, że mama Arnold nazwała mnie Rain - Deszcz - bo czuła, że wyleję w życiu prawdziwy deszcz łez. Dzieci często żartowały sobie z mojego imienia i wołały: „Nie lej deszczu, nie lej, kiedy go nie trzeba”. Gdy byłam starsza, chłopcy krzyczeli za mną na ulicy: „Możesz na mnie lecieć, jeśli tylko zechcesz, dziewczyno!”. Oczywiście nikt nie odważyłby się kpić z mojego imienia, kiedy w pobliżu znajdował się mój brat Roy, ale dla niego samego było to irytujące i kiedyś zapytał mamę Arnold, czemu właściwie dała mi tak na imię. Mama spojrzała na niego zaskoczona. - Tam, skąd pochodzę - odpowiedziała łagodnie - deszcz był ogromnie ważny. Bez deszczu ludzie chodziliby wiecznie głodni, Roy. Ty, chwała Bogu, nie wiesz, co znaczy prawdziwy głód, ale ja to jeszcze pamiętam. I pamiętam także, jak się radowaliśmy, kiedy po okresie dokuczliwej suszy spadały pierwsze upragnione krople. Rodzice tak się cieszyli, że po prostu stali w deszczu, dopóki nie przemokli do suchej nitki. Pamiętam, jak kiedyś wzięliśmy się wszyscy za ręce i tańczyliśmy w strugach ulewy, nie zwracając na nic uwagi. Na ludziach, którzy na nas patrzyli, musieliśmy sprawiać wrażenie gromady wariatów... Ale dla nas deszcz oznaczał nadzieję na dobre zbiory i pieniądze, za które przeżyjemy kolejny rok... Niektórzy uciekali się nawet do pomocy zaklinaczy deszczu i różnego rodzaju czarowników, odprawiających najdziwniejsze gusła. Wszystko po to, żeby ściągnąć deszcz. Pierwszego zaklinacza
deszczu zobaczyłam, gdy miałam jakieś dziesięć łat. Był stary, drobny i pomarszczony, a w czarnej twarzy niesamowicie lśniły białka oczu. Baliśmy się jego dotknięcia, bo byliśmy pewni, że te oczy tak błyszczą od piorunów, z którymi miał na co dzień do czynienia... Wszyscy wierni złożyli się na to, żeby go opłacić, ale i tak nie spadła ani kropla. Zaklinacz twierdził, że musieliśmy bardzo zgrzeszyć, i wyjechał. Czy ty sobie wyobrażasz, co znaczą takie słowa dla całej parafii, Roy? Ludzie patrzą na siebie wilkiem i obwiniają sąsiadów o własne kłopoty. Z pewnej parafii wygnali nawet kiedyś rodzinę, którą obwiniano o czary mające wstrzymać deszcz... Kiedy urodziła się twoja siostra i zobaczyłam, jaka jest piękna, pomyślałam, że niesie nam nadzieję nowego, lepszego życia, jak deszcz po suszy. Roy patrzył na mamę z miną pełną najwyższego podziwu. Beni opuściła głowę, niezadowolona, że została nazwana po prostu Beneathą po jakiejś krewnej, co znaczyło niewiele w porównaniu z wymową mojego imienia. Ja sama czułam się od tej pory bardziej niż dotąd odpowiedzialna za to, co robię, bo w końcu moje imię miało przynieść mamie Arnold szczęście. Chyba nigdy w życiu nie byłam dalsza od poczucia, że wypełniam przepowiednię, jaką wiązała z moim imieniem mama Arnold, niż tego dnia, gdy wybierałam się na grób babci Hudson. Wszystko wskazywało raczej na to, że rozsiewam wokół siebie wyłącznie cierpienia i nieszczęścia. Oczywiście, umierając, babcia Hudson nie myślała o mnie w ten sposób. Mogła o mnie tak myśleć na początku, kiedy moja prawdziwa matka poprosiła ją, by pod pozorem działalności dobroczynnej przyjęła mnie pod swój dach. W ten sposób moja matka, Megan Hudson Randolph, mogła utrzymać w sekrecie fakt, że zaszła w ciążę i urodziła mnie, będąc w college’u, a na tajemnicy bardzo jej zależało, przede wszystkim ze względu na własnego męża i dwoje dzieci, Alison i Brody’ego. Mój dziadek zapłacił Kenowi Arnoldowi za to, że zajmie się mną, jakbym była jego dzieckiem. Po wielu latach babcia Hudson nie bez oporów przyjęła mnie pod swój dach, niechętnie, jak człowiek, który musi przełknąć gorycz związaną ze wspomnieniem własnych grzechów. Nikt z nas nie wiedział wówczas, że mama Arnold była ciężko chora. Kiedy moja młodsza siostra Beni zginęła zamordowana przez gangsterów, a mój ojczym został aresztowany za udział w napadzie, mama Arnold chciała mieć pewność, że nie zostanę zdana wyłącznie na własne siły, więc umówiła się na spotkanie z moją matką i przekonała ją, by na powrót wzięła na siebie odpowiedzialność za mój los. Dopiero teraz, idąc na grób babci Hudson, zrozumiałam, jak wiele siły miała w sobie naprawdę mama Arnold. Jeśli chodziło o zdolność ponoszenia ofiar dla dobra rodziny, ona i babcia Hudson wcale się od siebie tak bardzo nie różniły. Często nie zauważamy ludzi takich, jak mama Arnold, którzy dzień po dniu trudzą się mozolnie, by związać koniec z końcem. Idą przez życie zgarbieni, postarzali nad wiek, zgorzkniali i pozbawieni nadziei. Tym, czego w nich nie dostrzegamy, jest siła, odwaga i wiara, jakiej trzeba takim kobietom, by walczyć z otaczającym je złem. Mama Arnold była naszą opoką. Dziś to może wydawać się śmieszne, myśleć o tej kruchej kobiecie, jakby była osobą wielkiego ducha, ale taka jest prawda. Nie byłyśmy ze sobą spokrewnione, można jednak powiedzieć, że w pewnym sensie odziedziczyłam po mamie Arnold jej charakter. Nie pozostało to bez wpływu na więź, jaka bardzo szybko wytworzyła się pomiędzy mną a babcią Hudson.
Naprawdę kochałam tę despotyczną staruszkę i wiem, że ona także mnie z czasem pokochała, choć z początku nie przyjęła mnie ciepło. Bądź co bądź, wychowała się w dawnych czasach na Południu, gdzie między białymi i czarnymi istniała wyraźna, nieprzekraczalna bariera, a ja byłam Mulatką i, co gorsza, nieślubnym dzieckiem jej córki. Babcia Hudson nie mogła ścierpiec plamy na sukni, a co dopiero skazy na honorze rodziny. Ostatecznie jednak wykazała wiele zrozumienia dla mojego losu i wysłała mnie do prestiżowej szkoły teatralnej w Londynie, a na dodatek zapisała mi pięćdziesiąt jeden procent swojego majątku - trwałego, czyli posiadłości z domem, i pakiet inwestycji o wartości dwóch milionów dolarów, które przynosiły dochód aż nadto wystarczający, jak na moje potrzeby. Starsza siostra mojej matki, ciotka Victoria, przysięgła, że wystąpi do sądu o unieważnienie ostatniej woli swojej matki. Nie miała własnej rodziny i to ona głównie zajmowała się rodzinnymi inwestycjami Hudsonów. Zazdrosna o względy ojca, znienawidziła swoją siostrę Megan, moją późniejszą matkę, już w dzieciństwie. Udane małżeństwo mojej matki, która wyszła za przystojnego, błyskotliwego prawnika z widokami na wielką karierę polityczną, sprawiło, że jej nienawiść stała się jeszcze bardziej zajadła. Victoria była głęboko przekonana, że byłaby lepszą partnerką życiową dla Granta od mojej matki, której zarzucała lekkomyślność i nieodpowiedzialność. Moje pojawienie się utwierdziło Victorię w tej opinii, a na dodatek wzbudziło w niej silną antypatię wobec mnie. Gdy ukończyłam rok nauki w szkole dla dziewcząt, babcia wysłała mnie do Londynu. Miałam tam chodzić do doskonałej szkoły dramatycznej Burbage’a i mieszkać w domu jej siostry Leonory, która wyszła za mąż za Anglika Richarda Endfielda. Moi wujostwo nie mieli pojęcia, że jestem ich krewną. Byli przekonani, że babcia Hudson zajęła się mną w ramach działalności dobroczynnej. Prawdy dowiedzieli się dopiero po jej śmierci. Moja matka, jej mąż i ciotka Victoria usiłowali mnie namówić, żebym zrezygnowała z dużej części spadku, proponując w zamian sporą sumę gotówką. Czułam, że oboje traktują śmierć babci Hudson jako okazję, żeby uwolnić się ode mnie na zawsze. Sama również miałam ochotę rozstać się ostatecznie z ludźmi, z którymi nie łączyło mnie nic prócz więzów krwi, i byłam gotowa pójść na kompromis, przyjąć pieniądze, które mi proponowali, i wrócić do Londynu. Z drugiej strony, wiedziałam, że babcia nie bez powodu postanowiła zapisać mi tak wiele, i choć nie rozumiałam na razie jej intencji, uznałam, że nie mam prawa zmieniać ostatniej woli mojej babki ani o jotę. Ciotka Victoria oczywiście szalała z wściekłości. Groziła, że zakwestionuje testament babci Hudson przed sądem, czemu z kolei sprzeciwiał się mąż mojej matki. Wydobycie na światło dzienne młodzieńczego romansu żony z Afroamerykaninem i faktu mojego istnienia było ostatnią rzeczą, jakiej mógł sobie życzyć Grant, który przymierzał się do kariery politycznej. Nawet po śmierci babci nie powiedział dzieciom, że jestem ich przyrodnią siostrą. Oboje z moją matką twierdzili, że robią to dla dobra Alison i Brody’ego, którzy byliby wstrząśnięci, gdyby nagle poznali prawdę. Wcale nie wiem, czy mieli rację. Alison tak czy siak mnie nie cierpiała. Zazdrościła mi, że tyle dostałam w spadku po babci Hudson, nie mogła pojąć, czemu tak się stało, irytowało ją, że jej rodzice poświęcają mi zbyt wiele uwagi. Brody z kolei lubił mnie - biorąc pod uwagę nasze pokrewieństwo - aż zanadto. Byłam zdania, że obojgu dobrze by zrobiło, gdyby wiedzieli, jak się sprawy mają, ale nie miałam wyboru, musiałam żyć pośród kłamstw i nieustannej gry pozorów. Czułam, że wkrótce wszyscy zapłacimy za te niekończące się kłamstwa jeszcze większymi cierpieniami, ale nikt w tej rodzinie nie dostrzegał niczego poza własnym interesem. Mama Arnold
zawsze powtarzała, że nikt nie jest równie ślepy jak ludzie, którzy nie widzą na własne życzenie, i uciekają w świat fantazji, zamiast się zmierzyć z rzeczywistością. Moja nowa rodzina miała wręcz obsesyjną skłonność do uciekania przed nią - poczynając od wuja Richarda, który spotykał się wieczorami z pokojówką w domku wzniesionym przed laty dla swej nieżyjącej córki, a kończąc na mojej matce, spędzającej życie na zebraniach organizacji dobroczynnych i gorączkowym powiększaniu własnej garderoby, co było jej panaceum na wszelkie życiowe niepowodzenia i klęski. Ciotka Victoria mówiła o niej, że jest drugą Scarlett 0’Hara, bo zawsze powtarzała: „O to będę się martwiła jutro”. Jutro, jutro... Wedle Victorii, moja matka wierzyła, że to jutro nigdy nie nadejdzie. Tymczasem wraz ze śmiercią babci Hudson przyszła pora, by stawić czoło rzeczywistości. Miałam nawet wrażenie, że babcia specjalnie tak właśnie pokierowała wszystkim, żeby moja rodzina po prostu nie mogła dłużej chować głowy w piasek i musiała przyjąć na siebie odpowiedzialność za swoje poczynania. Nie miałam żadnego wpływu na to, co się wydarzy, i dlatego tym bardziej bałam się przyszłości. To prawda, odnalazłam w Londynie mego ojca, który zrealizował marzenia młodości, zostając badaczem twórczości Szekspira i nauczycielem w col-lege’A Chciał on nawet, żebym poznała bliżej jego rodzinę - żonę Leannę i dwoje dzieci - ale babcia Hudson tuż przed śmiercią poradziła mi, żebym nie narzucała im się zbytnio ze swoją osobą. Obawiała się, że w rezultacie mogłoby to przynieść skutek odwrotny od zamierzonego. Doszłam do wniosku, że na powtórną wizytę u ojca pozwolę sobie dopiero, gdy będę się czuła pewniej. Poza Royem, synem moich przybranych rodziców, którego przez całe życie traktowałam jak brata i który stacjonował w jednostce wojskowej w Niemczech, miałam tylko jednego przyjaciela - Jake’a, szofera babci Hudson. W czasie gdy u niej mieszkałam, zaprzyjaźniliśmy się i tuż przed moim wyjazdem do Anglii Jake pokazał mi klacz, którą zamierzał wystawiać na wyścigach, a której nadał moje imię - Rain. Jake znał babcię Hudson od dawna. Jego ojciec był kiedyś właścicielem obecnej posiadłości Hudsonów, ale musiał ją sprzedać, gdy stracił pieniądze na giełdzie. Jake służył w marynarce i wiele podróżował po świecie. Nigdy nie założył rodziny i nie miał dzieci. Czasami czułam, że traktuje mnie jak własną córkę. Dzisiaj miał mnie zawieźć na cmentarz. Oczywiście byłam tam już podczas pogrzebu, ale teraz chciałam spokojnie pożegnać się z babcią. Po pogrzebie i odczytaniu testamentu przeprowadziłam się ze swego pokoju do sypialni babci Hudson. Niczego tam nie zmieniłam, nie przewiesiłam ani jednego obrazka, nie przestawiłam nawet foteli. Dzięki temu wciąż czułam się trochę tak, jakby babcia była ze mną. Ciotka Victoria już wcześniej przetrząsnęła rzeczy babci Hudson, zabierając wszelkie kosztowności, a nawet część ubrań. Niektóre szuflady w komodach były splądrowane, inne opróżnione, z szaf poznikały nawet wieszaki. Poza tym dokonanym naprędce rabunku kosztowności Vic-toria nie wykazała większego zainteresowania wyposażeniem domu. Cieszyłam się z tego, że mogę gotować w naczyniach, w
których kiedyś przyrządzałam posiłki dla siebie i babci Hudson, jeść z talerzy, z których kiedyś razem jadałyśmy. Pierwszym gościem, jakiego podjęłam w domu, był adwokat babci, który udzielił mi wszelkich informacji dotyczących domu, posiadłości i całego majątku. Powiedział, że jeśli zechcę, będzie dalej prowadził moje sprawy, na co chętnie się zgodziłam. Był dla mnie bardzo miły, czułam, że babcia musiała mu opowiadać o mnie wiele dobrego. Wbrew temu, czego się obawiałam, utwierdził mnie też w decyzji obstawania przy dosłownej realizacji testamentu. - Musisz się okazać twarda. Musisz sprostać nadziejom, jakie pokładała w tobie twoja babcia, Rain. Podziękowałam mu za słowa otuchy i powiedziałam, że nawet w tym krótkim czasie, który sądzone nam było spędzić razem, babcia dała mi przykład, jak należy żyć. Przyznałam jednak, że nie wiem, jak długo będę w stanie podążać wytyczoną przez nią drogą. Przejrzałam się w lustrze, a potem zeszłam schodami w dół, by wybrać się na cmentarz. Dzień był pochmurny i wietrzny. Wiał chłodny wiatr. Idealny dzień na odwiedziny na cmentarzu, pomyślałam, wychodząc z domu. Jake czekał oparty o rolls-royce’a, ze złożonymi na piersi rękami. Gdy stanęłam w drzwiach, wyprostował się i przesłał mi promienny uśmiech. - Dzień dobry, księżniczko! - zawołał, gdy zbiegłam do niego po schodach. - Dzień dobry, Jake. - Jak ci się spało? Wiedziałam, że wszyscy się zastanawiają, czy wytrzymam sama w wielkim domu babci Hudson. Ciotka Victoria miała nadzieję, że się będę bała i wkrótce sama zgłoszę się do niej, przyjmując wszystkie warunki, jakie rai zaproponowała za pośrednictwem Granta Randolpha. - Dziękuję, Jake, dobrze. Jake uśmiechnął się w odpowiedzi. Był postawnym i wysokim mężczyzną, z wianuszkiem siwych włosów wokół łysiny na czubku głowy i krzaczastymi brwiami. W jego piwnych oczach zawsze czaił się łotrzykowski uśmieszek. Miał lekko rozdwojony koniuszek brody, a odrobinę za długi nos ostro rysował się na tle wąskiej twarzy, ale oczy zawsze patrzyły na mnie przyjaźnie i życzliwie. Ostatnio Jake miewał zaczerwienione policzki. Wiedziałam, że pije więcej niż zwykle, ale twierdził, że whisky to paliwo dla jego wewnętrznego silnika, a poza tym kiedy ze mną jeździł, nigdy nie zdarzyło się, żeby był nietrzeźwy. Jake uchylił przede mną tylne drzwi rolls-royce’a. Zawahałam się na widok miejsca, które zawsze do tej pory zajmowała babcia Hudson. Wciąż czułam zapach jej perfum, unoszący się wewnątrz limuzyny. - Nie chcesz jechać, Rain?
- Nie, nie, Jake, już wskakuję - odpowiedziałam szybko i wsiadłam do samochodu. Jake zatrzasnął drzwi, zajął swoje miejsce i ruszyliśmy na cmentarz. - Dzwoniła Victoria, powiedziała, że mam jutro przywieźć Megan i Granta z lotniska - poinformował Jake po drodze. - Wiesz o tym? - Nie. - Tak myślałem. - Skinął głową. - Postanowili przypuścić atak z zaskoczenia. - A skąd oni właściwie wiedzą, że będę w domu? Jake wzruszył ramionami. - Victoria po prostu zakłada, że będziesz, i koniec. - Uśmiechnął się lekko, patrząc na mnie we wstecznym lusterku. - Pamiętam ją jako małą dziewczynkę. Już wtedy była istnym wcieleniem pewności siebie. Chodziła prosta jak struna, zawsze bardzo poważna i z taką miną, jakby nad czymś głęboko myślała. Spoglądała na Megan, marszcząc nos, jakby chciała powiedzieć: „A cóż to znów za stworzenie znalazło się w naszym domu?”. Jedno trzeba przyznać twojej matce, docinki siostry zawsze spływały po niej jak woda po gęsi. - Co doprowadzało Victorię do tym większej wściekłości - rzuciłam. - Otóż to. - Jake zaśmiał się. - Gdyby Megan bardziej przejmowała się opiniami siostry, załamałaby się już jako dziecko. Pamiętam, że przypominała mi żółwia. Nie z wyglądu, ale przez to, że niczym żółw zamykała się przed Victorią w pancerzu swoich marzeń i fantazji. - Megan chyba przed wszystkimi się ukrywa w taki czy inny sposób - mruknęłam, bardziej do siebie niż do niego. - Mhm... - Jake skinął głową. Nie mówiłam mu, że Megan jest moją matką, nie wspominałam mu także o swoim ojcu. Ze względu na pogrzeb i towarzyszące mu zamieszanie nie mieliśmy czasu, żeby spokojnie porozmawiać. Jazda na cmentarz w ten pochmurny dzień była naszym pierwszym spotkaniem bez świacR|ów. - No i co, postanowiłaś wrócić do Anglii, ksitAniczko? - Możliwe. Tyle że tym razem zamieszkałabym w internacie. - Nie dziwię ci się. Leonora i Richard to okropne dziwolągi. Frances zawsze się śmiała, ilekroć wspominała wielkopanskie pretensje siostry. Miałam ochotę powiedzieć Jake’owi, że wuj Richard i ciotka Leonora wcale nie są tacy śmieszni, jak można by sądzić. Stracili jedyne dziecko, córeczkę Heather, która zmarła we śnie na skutek wrodzonej wady serca, i od tej pory oboje trochę zdziwaczeli. Ciotka miała lalkę, wielką niczym prawdziwe niemowlę, którą tuliła jak dziecko, a wuj spędzał wieczory w domku dla lalek, który przed laty kazał wybudować dla swojej córki, i spotykał się tam z młodziutką pokojówką Mary
Margaret. Tuż przed wyjazdem z Anglii dowiedziałam się, że podczas tych dziwacznych i perwersyjnych spotkań biedna dziewczyna zaszła w ciążę. Mary Margaret była bladym, wiecznie przerażonym stworzeniem, a jej ojcem okropny typ nazwiskiem Boggs, szofer wuja Richarda i przełożony nad służbą w domu moich wujostwa. Tylko my znaliśmy całą prawdę o świecie, jaki stworzyło sobie tych dwoje zdziwaczałych ludzi, żeby uciec przed rzeczywistością. - A nie spotkałaś przypadkiem w Londynie jakiegoś sympatycznego młodego Anglika, księżniczko? - Nie, Jake. Jake uniósł brwi. Najwyraźniej usłyszał westchnienie, jakie nastąpiło po tych słowach. W szkole poznałam wprawdzie zabójczo przystojnego Kanadyjczyka, Randalla Glenna, ale okazał się on, niestety, kompletnie nieodpowiedzialny i nasz związek szybko się skończył. - W takim razie nie masz do kogo jechać - zagadnął mnie Jake. - Do Szekspira - odpowiedziałam i Jake się zaśmiał. Wkrótce pojawił się przed nami cmentarz. Przejechaliśmy pod sklepioną bramą i ruszyliśmy powoli aleją prowadzącą w lewo, aż do kwatery Hudsonów - babcię pochowano obok jej męża Everetta, jego rodziców i brata. Jake zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Jeszcze przez chwilę siedziałam bez ruchu, zbierając się na odwagę, żeby stanąć nad grobem babci. - Wygląda na to, że będzie padać. Chciałem zabrać klacz na przejażdżkę, ale chyba poczekam z tym do jutra. - Jake odwrócił się do mnie, jakby naraz przyszła mu do głowy niespodziewana myśl. - A może ty byś na niej pojeździła? Dopóki nie wrócisz do Anglii. - Odkąd przestałam chodzić do Szkoły Dogwoodów, nie siedziałam w siodle. - Z koniem jak z rowerem, jeśli raz się nauczysz na nim jeździć, to już zawsze będziesz umiała. Przyglądałem ci się kiedyś podczas lekcji jazdy konnej w Szkole Dogwoodów. Doskonale sobie radziłaś. - Dobrze, Jake - obiecałam i wysiadłam z samochodu. Podczas pogrzebu nie myślałam tak wiele o babci Hudson. Było mnóstwo ludzi, a ciotka Victoria i moja matka wprowadzały tyle napięcia, że trudno mi było zebrać myśli. Chwilami niemal się spodziewałam, że babcia Hudson wróci zza grobu, rozzłoszczona uroczystym charakterem, jaki nadała jej pogrzebowi Victoria. „Jak śmiesz odprawiać tę głupią ceremonię w moim imieniu? Wynoście się wszyscy, zajmijcie się własnymi sprawami” - powiedziałaby, a potem wróciłybyśmy razem do domu. Najlepszym lekarstwem na taki głęboki, dręczący smutek jest sen, pomyślałam, idąc nad grób. Jake został w samochodzie. - No i jestem, babciu - zwróciłam się do kamiennego nagrobka. - Wszystko potoczyło się, jak
chciałaś. Wiem, że miałaś swoje powody, żeby tak zrobić. Wiesz, że teraz wszyscy mnie nienawidzą z powodu tego, czym mnie obdarowałaś. Czy to ma być jakaś próba? Patrzyłam na kamień nagrobny. Oczywiście wiedziałam, że nie mogę się spodziewać odpowiedzi. Odpowiedź, rzekłaby babcia Hudson, znajdziesz we własnym sercu. Miałam nadzieję, że wizyta na jej grobie pomoże mi ją odnaleźć. Powiało mocniej. Po niebie gnały ciemne chmury. Jake miał rację, zapowiadało się na deszcz. Zapięłam suwak kurtki. - Może powinnam była postąpić zgodnie z ich namowami, wziąć od nich pieniądze i wrócić do Anglii. Zostałabym tam jak mój ojciec. Nikomu mnie tu nie będzie brakowało, a prawdę mówiąc, ja również nie będę za nikim tęskniła... Domyślam się, że nie o to ci chodziło, ale nie wiem, czego po mnie oczekujesz, babciu, myślałam. Co mogę jeszcze zrobić takiego, czego ty dotąd nie zrobiłaś? Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie swoje rozstanie z babcią Hudson. To był dzień, gdy leciałam do Anglii. Babcia stała w drzwiach swego wielkiego domu. Nie chciała jechać ze mną na lotnisko. Powiedziała, że nienawidzi pożegnań, ale pozwoliła, żebym ją uścisnęła. Widziałam w jej oczach nadzieję. Przyszłam do niej, żeby odzyskać własną tożsamość, własną godność, której pozbawiono mnie przy urodzeniu. „Nie przynieś mi rozczarowania, Rain” - powiedziała wtedy babcia. - Nie przynieś mi rozczarowania, Rain - usłyszałam głos babci Hudson w szumie wiatru. Może po prostu nie pozostało mi nic innego, jak sprostać wyzwaniu, przed jakim mnie postawiła. Cokolwiek miałoby to znaczyć. 1 SEKRET JAKE’A
W ciągu pierwszych dni pobytu w domu babci Hudson zatrzymywałam się to przed tym, to przed innym lustrem w antycznej ramie i pytałam swego odbicia, kim w tej chwili jestem. Wyraz mojej twarzy zmieniał się niekiedy tak bardzo, że sama nie mogłam się rozpoznać. Czułam się, jakby wstępował we mnie duch czy może duchy dawnych mieszkańców domu, odmieniając mój nastrój, samopoczucie, a nawet barwę głosu. Dom moich wujostwa w Londynie, Endfield Place, miał być rzekomo nawiedzany przez kochankę dawnego właściciela, otrutą przez jego żonę. Nie wierzę w duchy, ale wierzę babci Hudson, która mawiała, że domy takie jak ten, domy, w których przez dziesiątki lat mieszka jedna rodzina, stają się czymś więcej niż tylko gmachami wzniesionymi z kamieni, cegieł, drewna i metalu. Meblom, zasłonom, ścianom i murom udziela się charakter mieszkańców domu. „Całymi godzinami, dniami, latami ich głosy, śmiech i płacz wnikają w ściany domu, nasączając je - mówiła babcia Hudson - jak gąbkę. Wszystko, co czujemy, myślimy i robimy, pozostawia ślady wokół nas. Nawet gdy wprowadzi się tam nowa rodzina, pokryje ściany nową tapetą, położy nowe dywany, rozwiesi w oknach nowe zasłony i zastawi pokoje własnymi meblami, głosy dawnych mieszkańców trwają w głębi domostwa... Czasern nowego właściciela budzą nocą dziwne dźwięki. To stary dom odgrywa sam przed sobą fragmenty minionych wydarzeń, tak jak gąbka, kiedy ją ścisnąć, wypuszcza ze swego wnętrza substancje, którymi nasiąkła”. Babcia uśmiechnęła się wtedy na widok mojej sceptycznej miny. Dawno już przestałam wierzyć w bajki. Rzeczywistość zbyt dotkliwie dawała mi się we znaki. „Tak naprawdę, chcę ci powiedzieć tyle, że kiedy patrzysz na coś, cokolwiek to jest - dom, drzewo czy choćby jezioro - i widzisz tylko tyle, co inni, to jesteś w pewnej mierze ślepa. Daj sobie zawsze trochę czasu, Rain. Pozwól, żeby wszystko wokół ciebie uspokoiło się i ucichło. Wiem, że to wymaga zaufania, ale po jakimś czasie będzie ci łatwiej, a ty staniesz się pewniejsza i silniejsza. Poczujesz się częścią większej całości, tego wszystkiego, co będziesz oglądać i czego dotykać”. To była jedna z tych rzadkich chwil, gdy babcia Hudson wyłaniała się spoza murów, za jakimi skryła się przed światem, pozwalając, bym poznała ją taką, jaką jest naprawdę. Na pozór babcia była wielką damą, ale w środku pozostała małą dziewczynką, potrzebującą miłości, ciepła, uśmiechu i nadziei. Mimo swego wieku potrafiła się bawić, zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie i życząc sobie, żeby spełniły się jej pragnienia. Wiele z babci Hudson zostało w tym domu. Jej ciało leżało na cmentarzu kilka mil od niego, ale duch połączył się z duchami innych ludzi, którzy przepływali z pokoju do pokoju w łańcuchu wspomnień lżejszym od dymu, szukając jakiegoś sposobu, żeby odzyskać choć część dawnej chwały. Czułam, że teraz duchy starego domostwa poddają mnie próbie, wsączają się w moje uczucia i myśli. Te duchy wypełniały ciemne zakamarki korytarzy i szeptały na schodach, ale nie budziły we mnie lęku. Nie bałam się, choć miewałam dziwne sny. Ich niezwykłość polegała na tym, że spotykałam w nich ludzi, których nigdy nie widziałam na oczy, a jednak byli mi jakoś znajomi, przez co tym bardziej mnie intrygowali. Widziałam małą dziewczynkę, siedzącą na kanapie z oczami rozszerzonymi zdumieniem. Słyszałam dobiegające zza ściany szlochy. Opuściłam spojrzenie i zobaczyłam dwie nastolatki, słuchające ich z otwartymi ze zdumienia ustami. Elegancko ubrani ludzie przechodzili z
pokoju do pokoju, zatrzymując się wokół bogato zastawionych stołów. Dobiegł mnie przejmująco smutny dźwięk skrzypiec, a potem rozległa się słynna aria z opery Madam Butterfly. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałam, ale starałam się znaleźć jakieś wskazówki wśród nagromadzonych w domu pamiątek. Mieszkając u babci Hudson przed wyjazdem do Londynu, niewiele zdążyłam zobaczyć, więc teraz starałam się to nadrobić, przeglądając książki, stare terminarze i różne inne dokumenty, które znalazłam w bibliotece i gabinecie. Większość z nich dotyczyła projektów budowlanych dziadka Hudsona, były wśród nich jednak również zapiski o treści osobistej, listy od starych znajomych, którzy przenieśli się do innych stanów, a czasem nawet krajów. Znajdowałam również listy pochodzące z czasów, gdy moi dziadkowie chodzili jeszcze do college’u. Okazało się, że babcia Hudson miała bliską przyjaciółkę, która wyszła za mąż i wyjechała do Savannah. Nazywała się Ariana Keely, jej mąż był adwokatem. Mieli trójkę dzieci. Ariana pisywała do babci o dzieciach, ale tylko sporadycznie wspominała o mężu i o sobie samej. Kiedy przeczytałam więcej listów i poznałam ją bliżej, zaczęłam rozumieć aluzje i sugestie, które początkowo uchodziły mojej uwagi. Z fragmentu pewnego listu Ariany wynikało, że ani ona sama, ani babcia Hudson nie mają poczucia, że zrealizowały swoje możliwości. Jak piszesz, Frances, należymy do uprzywilejowanych - pisała - ale to pozwala nam tylko łatwiej znaleźć pociechą po rozczarowaniach, oznacza więcej rozrywek, większe możliwości ucieczki od rzeczywistości. Pomyślałam, że skoro ktoś tak bogaty i uprzywilejowany nie może znaleźć szczęścia, to co dopiero mówić o mnie? Zastanawiałam się nad tym wszystkim, wracając z Jake’em z cmentarza do domu. Przez długą chwilę oboje milczeliśmy. Wyglądałam przez okno, ale tak naprawdę nic nie widziałam. Niebo było coraz ciemniejsze. - Wszystko w porządku, księżniczko? - zagadnął mnie w końcu Jake. - Słucham? Och, tak, Jake, wszystko w porządku. Wygląda na to, że będzie lało. - Owszem. Chciałem się dziś wybrać do Richmondu, ale myślę, że poczekam do rana, wstanę wcześnie i wracając, wstąpię na lotnisko. Wcisnęłam się w kąt siedzenia. Pochmurne niebo i smutne wspomnienia sprawiły, że poczułam się strasznie samotna. Jesteś za młoda, żeby stoczyć bitwę z potężną rodziną, mówiłam sobie. Nie chciałam wojny. Na myśl o mojej matce, jej mężu i Victorii, którzy zjadą się jutro, żeby ze mną walczyć, ogarnął mnie koszmarny lęk. - Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś się wybrała do kina, księżniczko? Powiedz tylko, dokąd chcesz pojechać. Jestem na twoje usługi. - Dziękuję ci, Jake, ale nigdzie. Jake skinął głową.
- Czy odnowiłaś może jakieś znajomości z przyjaciółmi ze Szkoły Dogwoodów? - Nie, Jake - odpowiedziałam z uśmiechem. Wiedziałam, że Jake się o mnie martwi i chciałby, żebym znalazła sobie jakąś rozrywkę. - Naprawdę wszystko jest w porządku. Wiesz co, może zrobię sobie coś dobrego na kolację. Zjadłbyś ze mną? - Hm? - Zrobię kurczaka, takiego, jak robiła mama Arnold. - To brzmi zachęcająco. O której przyjść? - Koło szóstej. - Czy mam coś ze sobą przynieść? - Bądź głodny. To wszystko, czego po tobie oczekuję. Sam najlepiej wiesz, że pani Hudson zawsze miała dobrze zaopatrzoną spiżarnię. Jake roześmiał się i skinął głową. W jego spojrzeniu było coś, co powiedziało mi, że równie dobrze mogłabym przy nim powiedzieć „babcia Hudson”. Sama nie wiem dlaczego, ale czułam, że babcia wyznała Jake’owi prawdę, choć on sam zachowywał się zawsze jak skończony dżentelmen i nigdy mnie o nic nie pytał. Czasem mi się zdawało, że po prostu czeka na boku, gotów w każdej chwili pomóc, ale nie chce się z niczym narzucać. - Wiem, wiem - potwierdził Jake. - Nieraz pomagałem w zakupach, ale zawsze zachowywała się, jakbym był nieosiągalny, kiedy mnie potrzebowała. Zawsze mawiała zgryźliwie: „Po co brać sobie na barki dodatkowy ciężar, prawda?”. - Jake pokręcił głową. - Ta kobieta do końca próbowała mnie zmienić. - Bardzo cię lubiła. Jake skinął głową, a oczy mu pociemniały. Teraz on zrobił się milczący. Żadne z nas nie odezwało się więcej, dopóki rolls-royce nie zatrzymał się przed domem. O dach samochodu zabębniły pierwsze krople deszczu. - Dziękuję, Jake - powiedziałam, szybko otwierając tylne drzwi. - Do zobaczenia wieczorem. - Do widzenia, księżniczko! - zawołał za mną, gdy wbiegałam po schodach. Myśl, że będę miała gościa, wprawiła mnie w dobry nastrój. Chciałam, żeby kolacja była naprawdę smaczna, tak by mama Arnold mogła być ze mnie dumna. Co by pomyślała, gdyby mogła mnie teraz zobaczyć? Na jakąś godzinę przed przyjściem Jake’a zadzwonił telefon. Okazało się, że to adwokat babci Hudson, pan Sanger. Rozmowa z nim wtrąciła mnie na powrót w otchłań depresji.
- Przed chwilą dzwonił do mnie adwokat Granta, Megan i Victorii. Wygląda na to, że chcą jednak zakwestionować poczytalność pani Hudson w chwili, gdy wprowadzała zmiany do testamentu. Trzeba będzie przedstawić wyniki badań lekarskich i udowodnić, że Frances doskonale wiedziała, co robi. Na razie mogą to być tylko kolejne próby skłonienia cię do ustępstw. - Jake mówił mi, że wybierają się tutaj jutro. - Jeśli chcesz, mogę ci towarzyszyć podczas ich wizyty. - Tak chyba byłoby jeszcze gorzej. Dowiem się, o co chodzi, i jeśli będę potrzebowała pańskiej rady, zadzwonię do pana, mecenasie. - Przepraszam, Rain, ale podobne sprawy często tak się kończą. Za oknami wył wiatr, deszcz tłukł w okna domu. Wiadomość o nieodwołalności ostrego konfliktu między mną a moją rodziną tak mnie zdenerwowała, że kiedy przyrządzałam kurczaka, trzęsły mi się ręce. Nakryłam do stołu i ustawiłam na nim świece w srebrnych lichtarzach. Domyślałam się, że Jake będzie miał ochotę na wino, ale ponieważ nie znałam się na trunkach, postanowiłam pozostawić mu wybór. Kiedy spojrzałam na stojący w holu zegar, okazało się, że znów późni się o trzy godziny. Uśmiechnęłam się do siebie. Przypomniałam sobie, jak beztrosko traktowała babcia Hudson upływ czasu. Większość zegarów w domu nie chodziła lub pokazywała zły czas, nawet elektryczne budziki w sypialniach i zegar w kuchni. Ozdobny zegar ścienny, który wisiał w gabinecie, milczał jak zaklęty, a kukułka z zegara na werandzie, gdzie babcia niekiedy jadała śniadanie, nie zawsze wyskakiwała, gdy powinna, za to czasem kukała znienacka, jakby chciała mnie nastraszyć. „W moim wieku człowiek nie chce pamiętać, ile godzin życia ma już za sobą” - mawiała babcia Hudson, ilekroć wspominałam o konieczności naprawy zegarów. Twierdziłam, że przesadza. Jake jest od niej starszy, a nie mówi, że musi zwolnić. „Jake nie ma za grosz rozumu. Gdyby miał, już dawno by sobie uświadomił, jak wiele czasu w życiu zmarnował” - ocfpowiadała. Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Babcia mówiła to z naganą w głosie, ale tak naprawdę nigdy Jake’a nie krytykowała. Od czasu do czasu rzucała pod jego adresem sarkastyczne uwagi, ale szybko zauważyłam, że w gruncie rzeczy oboje odnoszą się do siebie z wyraźną sympatią, a chwilami wręcz ze skrywaną czułością. Uderzyło mnie także, że ilekroć babcia Hudson uśmiechała się do Jake’a, zawsze pierwsza odwracała wzrok, jakby się bała, że w przeciwnym razie pęknie dzieląca ich szklana ściana. Myślałam, że to kwestia stosunków między pracownikiem i pracodawcą, ale czułam, że za żadne skarby świata nie chciałabym czuć się zobowiązana do podobnego zachowania. Wkrótce miało się zresztą okazać, że byłam w błędzie. Popędziłam do drzwi, gdy tylko zabrzmiał dzwonek. Ku mojemu zaskoczeniu Jake przyszedł w
marynarce i w krawacie. W rękach trzymał pudełko czekoladek. - Niepotrzebnie się przebierałeś, Jake - powiedziałam ze śmiechem. - Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przyjść do domu Frances na kolację niestosownie ubrany - wyjaśnił. - Słodkie do słodkiego - dodał, wręczając mi czekoladki. - Dziękuję, Jake. Widzę, że na szczęście nie zmokłeś. - Już prawie nie pada. Front niżowy przemieszcza się na północ, do Jankesów. Na widok nakrytego stołu i płonących świec Jake gwizdnął cicho. - Pięknie, księżniczko. Bardzo miło. Widzę, że czegoś się tam w Anglii nauczyłaś, pracując u swoich wujostwa, co? - Mleko przodem, Jake. To najważniejsze, czego się nauczyłam. Poza tym poznałam trochę cockneya. To wszystko. Nie wiedziałam nawet, jakie podać wino, ale pomyślałam, że najlepiej zrobię, pozostawiając wybór tobie. - Bardzo słusznie. - Jake roześmiał się. - Wiesz, gdzie jest zejście do piwnicy? - Wiem, księżniczko. Wiem nawet, które deski w tym domu skrzypją, kiedy się na nie nadepnie. Uderzyłam się dłonią w czoło. Przecież kiedyś, dawno, dawno temu, Jake mieszkał tu jako dziecko. - No jasne. Wobec tego idź po wino, a ja zajmę się kurczakiem. Zanim przyniosłam z kuchni sałatkę, Jake otworzył dwie butelki wina i napełnił kieliszki. Miałam wrażenie, że zanim wróciłam, zdążył już nawet jeden wychylić. - Jedno muszę przyznać Frances - powiedział. - Zawsze miała doskonałe wina. Kalifornijskie, australijskie, francuskie. Naprawdę znała się na trunkach. Wypijmy za nią. - Wyciągnął do mnie rękę i stuknęliśmy się kieliszkami. - Za Frances, która gdziekolwiek jest, z pewnością coś tam ulepsza. Oboje upiliśmy po łyku wina. - Sałatka wygląda wspaniale, Rain. I widzę ciepły chleb. Muszę przyznać, że już mi zaimponowałaś. - Dziękuję, Jake. - A teraz opowiedz, co porabiałaś w Londynie. Mam nadzieję, że zajmowałaś się nie tylko podawaniem do stołu. Opowiedziałam mu o szkole, o Randallu, o tym, jak zwiedzaliśmy razem miasto. Opowiedziałam o
dwóch Francuzkach, Leslie i Catherine, o inscenizacji, w której uczestniczyłam, o pochwałach, jakie mnie spotkały. - Z tego, co słyszę, wynika, że powinnaś tam czym prędzej wracać. Mam nadzieję, że nie ugrzęzniesz tutaj. Korzystaj ze swoich możliwości. Właśnie tego chciałaby dla ciebie Frances. Rozczarowałabyś ją, gdybyś nie okazała wytrwałości w dążeniu do celu. Popatrzyłam uważnie na Jake’a. Ilekroć wspominał babcię Hudson, jego oczy zachodziły mgiełką. Przyniosłam pieczonego kurczaka. Jake rozpływał się w pochwałach. - Twój mąż będzie szczęściarzem, Rain, jeśli tylko nie zostaniesz jedną z tych nowoczesnych kobiet, które uważają, że gotowanie jest poniżej ich godności. - Na pewno nie, Jake. Mama Arnold inaczej mnie wychowała. Jake chciał wiedzieć więcej o moim życiu w Waszyngtonie. Słuchał mnie uważnie, z wyraźnym zainteresowaniem. Dokładniej niż komukolwiek dotąd opowiedziałam mu o losie, jaki spotkał moją siostrę Beni. - Nic dziwnego, że mama Arnold chciała cię wyrwać z tego piekła. Znów popatrzyliśmy sobie w oczy. Ku swemu zaskoczeniu zorientowałam się, że Jake opróżnił już jedną butelkę wina i zabrał się do drugiej. Co do mnie, nie wypiłam jeszcze pierwszego kieliszka. Opuściłam wzrok. - Co ty właściwie o mnie wiesz, Jake? - spytałam, nie patrząc mu w oczy, ale nie wytrzymałam długo i zaraz znów na niego spojrzałam. - Co powiedziała ci o mnie pani Hudson? Jake pokręcił głową i uśmiechnął się do swoich myśli. - Frances mówiła o tobie, że masz nosa do prawdy - rzekł, nie kryjąc podziwu w głosie. - Co to znaczy, Jake? Jaką znów prawdę odkryłam? Roześmiał się, ale szybko spoważniał. - Wiem, że Megan jest twoją matką - przyznał, obracając kieliszek w palcach. - Zawsze to wiedziałem. - Powiedziała ci o tym babcia Hudson? Jake skinął głową. - Co jeszcze ci mówiła? - Niedługo przed śmiercią oznajmiła, że wytropiłaś w Londynie swego ojca. - Wcale go nie tropiłam. - Dokładnie tak powiedziała Frances: „Wiedziałam, że go wytropi”. Zresztą nie była wcale z tego
powodu zła, jeśli ci o to chodzi. Można by raczej powiedzieć, że jej zaimponowałaś. - Czemu akurat tobie powierzyła wszystkie swoje sekrety, Jake? Popatrzyłam mu w oczy. Dolał sobie wina do kieliszka. - Może dlatego, że poza mną nie miała nikogo, komu mogłaby zaufać - rzekł i pociągnął łyk wina. - Nie sądziłam, że babcia Hudson lubiła rozmawiać o swoich sprawach. Jake spojrzał na mnie zaskoczony spod nastroszonych brwi. - No tak. Wszystkim się tak wydaje. W rzeczywistości Frances nie była wcale taka twarda i silna, jak sądzisz. - Czemu zapisała mi tak dużo? Przecież musiała wiedzieć, że nie ułatwi mi w ten sposób stosunków z rodziną. Czy rozmawiałeś z nią o tym? Może powiedziała ci, na co liczy, podejmując taką decyzję? Jake pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Frances często o tobie myślała, księżniczko. Wdarłaś się w jej życie jak strumień świeżej wody. Zanim się tu pojawiłaś, była straszliwie przygnębiona. Kiedy jesteś w pewnym wieku, a rodzina sprawia ci same rozczarowania, zaczynasz się zastanawiać, na co ci te wszystkie kłopoty, i robi ci się smutno. Wniosłaś w życie Frances mnóstwo radości. Nie odeszła, dopóki nie była pewna, że jesteś dość silna, żeby poradzić sobie bez niej. - Ależ ja wcale nie jestem silna, Jake. Nawet mimo tego wszystkiego, co mi zostawiła babcia Hudson, jestem znowu sama. Mam przeciw sobie całą rodzinę. Przed twoim przyjściem zadzwonił jej adwokat, pan Sanger, i powiedział, że moja matka, Grant i Victoria chcą wystąpić z pozwem o unieważnienie testamentu, choćby nawet miało to oznaczać wyciągnięcie na widok publiczny naszych najbardziej osobistych spraw - wszystkich wyników badań lekarskich babci Hudson z ostatnich lat, przeszłości mojej matki i mojej własnej. Wyjdzie na to, że jestem naciągaczką, wszyscy będą przekonani, że oszukałam niedołężną staruszkę. Wolałabym niczego nie odziedziczyć - jęknęłam. - Dajże spokój, nie mów tak - powiedział Jake, ale już było za późno, nie byłam w stanie powstrzymać łez, które popłynęły po moich policzkach. - Wszyscy ludzie, których kocham, albo nie żyją, albo są za daleko, żeby mogli mi pomóc. - Jeszcze ja tu jestem. - Jake wstał z krzesła, podszedł bliżej i objął mnie opiekuńczo ramieniem. - Wszystko będzie dobrze, księżniczko. Musimy to zrobić dla Frances. Należy jej się to od nas. - Jasne - odpowiedziałam, ocierając łzy wierzchem dłoni. - Naprawdę ci pomogę - upierał się Jake. - Dobrze, Jake.
- Mówię poważnie. Mogę ci pomóc, Rain. - Dzięki, Jake. Jake odsunął się ode mnie i wbił wzrok w ścianę. - Wygląda na to, że Frances specjalnie tak całą sprawę zaaranżowała, żebym musiał ci wszystko powiedzieć - rzekł bardziej do siebie niż do mnie. - Co masz mi powiedzieć, Jake? Jake milczał długą chwilę. Potem odwrócił się i popatrzył na mnie bardzo poważnym wzrokiem. - Muszę ci zdradzić naszą tajemnicę, Rain. - Jaką tajemnicę? - Pokręciłam bezradnie głową. - Tylko mi mącisz w głowie, Jake. - Spojrzałam na butelki po winie, zastanawiając się, czy Jake nie wypił przypadkiem za dużo. - Frances i moją. - Uśmiechnął się do mnie. - A od teraz także twoją, ale pamiętaj, zachowaj ją na najcięższą chwilę. Jak ostatnią kulę w magazynku, zgoda? Popatrzyłam na niego. To wszystko wciąż nie miało sensu. Jake był dla mnie zawsze miły. Ten dobry człowiek chciałby mi pomóc, ale w tej chwili po prostu nic dla mnie nie mógł zrobić. - Nie wierzysz mi, Rain? Nie wierzysz, że mogę dać ci do ręki dodatkowy atut? - Jasne, że wierzę, Jake. Usiadł i patrzył na mnie przez chwilę. - Frances i ja mieliśmy romans - powiedział w końcu szybko, jakby chciał to wreszcie z siebie wyrzucić. - Byliśmy kochankami. To trwało dość długo, bo mieliśmy sporo okazji, żeby być razem, i korzystaliśmy z nich bez skrupułów. Rozstaliśmy się dopiero, kiedy Frances zaszła w ciążę. - Babcia Hudson? - Tak. Victoria jest moją córką. Od początku byliśmy tego z Frances pewni. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Babcia Hudson, moja ostoja moralna, miała romans z Jake’em? Ciotka Victoria jest ich córką? - To nie była niczyja wina. Tak się czasem w życiu składa. Everett zaniedbywał Frances. Był pracoholikiem, myślał tylko o swoich kolejnych projektach. Rzadko ruszał się dokądkolwiek z domu, chyba że w interesach... Spędzaliśmy z Frances coraz więcej czasu we dwoje. Myślę, że Everettowi nigdy nawet nie przyszło do głowy, że jego żona może żywić romantyczne uczucia wobec kogokolwiek, włącznie z nim samym... To było jedno z tych tradycyjnych małżeństw południowców, no wiesz, gdzie o wszystkim decydują rodzice. To oni najlepiej wiedzieli, kto będzie odpowiednim mężem dla ich córki. Akurat, dużo tam wiedzieli... Jake opróżnił kieliszek.
- Czy mój dziadek był świadom, że Victoria nie jest jego córką? - Sądzę, że tak, ale nigdy nie wspomniał o tym ani słowem. Ludzie jego pokroju tak się nie zachowują. - Jakiego pokroju? - Mówię o śmietance towarzyskiej. W tym świecie takie rzeczy są niewyobrażalne. Frances nigdy mu o niczym nie powiedziała. Kiedy tylko zorientowała się, że jest w ciąży, od razu uznała, że to wiadomość tylko dla nas dwojga... Po latach, gdy skończyłem służbę w marynarce i pojawiłem się tu z powrotem, Victoria miała już prawie trzydzieści lat. Z początku bałem się, że każdy, kto na nas popatrzy, zauważy podobieństwo, ale Victoria ma jedną z tych twarzy, które wydają się nie mieć wzoru. Nie przypomina ani Frances, ani mnie. Mamy inne nosy, inne usta. Może tylko oczy i uszy zdradzają pewne podobieństwo. - A może Victoria nie jest twoją córką, Jake? - Widziałaś zdjęcia Everetta. Jego Victoria również nie przypomina. - A jeżeli to był ktoś inny? - Co takiego? Ktoś inny? - Jake pokręcił głową. - W żadnym wypadku. - Dlaczego? Skoro babcia miała romans z tobą, mogła mieć i z kim innym. Jake popatrzył na mnie tak, jakby podobny pomysł nigdy w życiu nie przyszedł mu do głowy. - Och, może po prostu jesteś o sobie równie wysokiego mniemania jak dziadek Everett? Jake uśmiechnął się do mnie i pokręcił głową. - Rzeczywiście nigdy nie miałem żadnych wątpliwości. Ale sądzę, że Frances była wobec mnie całkowicie szczera. Staliśmy razem późnym popołudniem nad jeziorem... Nigdy nie zapomnę, jak to powiedziała. „No i stało się, Jake”. „Co masz na myśli, Frances?” - spytałem. - „Ciasto rośnie już w piecu”. - Tak powiedziała. „Za dużo było tego nieokiełznanego szaleństwa. Zapomnieliśmy o ostrożności...”. Kompletnie osłupiałem. Stałem obok niej nad wodą. Patrzyłem na fale złocące się w zachodzącym słońcu i myślałem tylko, co będzie dalej. „Oczywiście nie będziemy się mogli już więcej spotykać, tak jak dotąd, Jake. Przepraszam. Przepraszam, że tak bardzo ciebie potrzebowałam” - powiedziała i odeszła... Czułem się, jakby wszystko we mnie zgasło razem z zachodzącym słońcem. Byłem lekki i pusty niczym muszla. Zdawało mi się, że lada powiew wiatru może mnie porwać i unieść ponad drzewami jak latawiec... W jakimś sensie istotnie tak było. Wkrótce potem wstąpiłem do marynarki. - Jake popatrzył w pusty kieliszek, a potem zamknął oczy. - Nigdy nie pokochałem żadnej innej kobiety. Nie mogłem. To było tak, jakby wszystkie uczucia, jakie w sobie miałem, wyczerpały się w miłości do jednej kobiety. Wróciłem po latach do pracy u Hudsonów, żeby być bliżej Frances. Czasem, gdy ją dokądś wiozłem, wyobrażałem sobie, że nie jestem jej szoferem. W moich marzeniach byliśmy małżeństwem, a ja po prostu podwoziłem ją
dokądś, tak jak mąż podwozi żonę. Gdy jechaliśmy gdzieś we trójkę z Victorią, czułem się normalnym mężem i ojcem. Każdy żyje w świecie własnych fantazji, pomyślałam. - Czy Victoria wie, że jesteś jej ojcem? Czy babcia Hudson powiedziała jej o tym? - Och, nie, nie - zaprzeczył szybko Jake. - Ale właśnie dlatego chciałem, żebyś ty o tym wiedziała. Jeśli Victoria przyciśnie cię do muru, będziesz mogła wykorzystać przeciw niej naszą tajemnicę. Jestem gotów potwierdzić każde słowo przed sądem. Poza tym teraz można wszystko sprawdzić dzięki badaniom genetycznym. Victoria wie o tym i straci pewność siebie. Strącę ją z piedestału, na który sama się wywindowała. - Ale to oznacza również ujawnienie sekretu babci Hudson, Jake - przypomniałam mu. - Nie wiem, czy mogę to i zrobić. - Możesz, Rain. Kiedy będzie trzeba, zrobisz to. Poznałaś Frances na tyle, żeby wiedzieć, że nie miałaby ci tego za złe. - Niech to licho - powiedziałam. - Trup w każdej szafie. Jake się roześmiał. - Pora na mnie - oświadczył. - Muszę jutro wstać wcześnie rano i jechać do Richmondu, żeby odebrać ich z lotniska. - Nie chcesz przed wyjściem filiżanki kawy? - Zaproponowałam mu kawę, bo wypił sporo wina, ale nie wyglądało na to, żeby alkohol wywarł na Jake’u jakiekolwiek wrażenie. - Nie, dziękuję. Świetna kolacja. Chcesz, żebym pomógł ci posprzątać? - Nie, Jake. Wiesz, w Londynie miałam okazję dogłębnie opanować sztukę sprzątania - wyznałam, myśląc o okresie spędzonym pod dachem ciotki Leonory. - Racja. No dobrze. Może zobaczymy się jutro, kiedy ich przywiozę. - Czy zostaną na noc? - zapytałam szybko. - Nie, mam ich odwieźć na samolot o dziewiątej. Całe szczęście, pomyślałam. Jake pocałował mnie w policzek i wyszedł. Kiedy zamknęłam za nim drzwi, ogarnęło mnie poczucie przejmującej samotności w wielkim, pustym domu. Gdy szłam przez amfiladę pomieszczeń, z okien, które ciemność przemieniła w tunel zwierciadeł, spoglądały na mnie moje ulotne odbicia. Stary dom jęczał i stękał w porywach wichury. Tylko po to, żeby nie słyszeć tych przejmujących odgłosów, nastawiłam w telewizorze kanał muzyczny. Podkręciłam dźwięk tak głośno, żeby słyszeć muzykę, kiedy będę sprzątała kuchnię i jadalnię. Potem wróciłam do salonu i oglądałam telewizję, dopóki nie zaczęły mi się kleić powieki. Dziś będę dobrze spała, pomyślałam, ale zanim doszłam na piętro do sypialni, myśl o jutrzejszym spotkaniu z
rodziną odebrała mi ochotę na sen. Zanim zdążyłam położyć głowę na poduszce, otoczyła mnie pełna napięcia cisza. Myśli kłębiły mi się w głowie. Niezależnie od tego, jak wykręcałam i zwijałam poduszkę, wciąż było mi niewygodnie. Wierciłam się tak niemal do świtu. Potem nagle zapadłam w sen, jak ktoś, kto stanął na przegniłych deskach, którymi nakryto starą studnię, i naraz zapada się przerażony w ciemność, słysząc własny krzyk. W chwili gdy wylądowałam na dnie, otworzyłam oczy. Do sypialni wpadało jaskrawe światło słońca. Jęknęłam. Bolał mnie każdy najmniejszy mięsień. Przeraziłam się, że może dostałam grypy. Jeśli kiedykolwiek była zła chwila na chorowanie, to właśnie teraz. Zwlokłam się z łóżka, napuściłam wody do wanny i dolałam do niej słodko pachnącego płynu do kąpieli, którego używała babcia Hudson. Dopiero po dwudziestu minutach w gorącej wodzie poczułam się na tyle dobrze, żeby zejść na dół i zrobić sobie kawę. W chwili, gdy weszłam do kuchni, zabrzęczał telefon. Dzwonił pan MacWaine, dyrektor szkoły teatralnej w Londynie. To on odkrył mój talent, oglądając szkolne przedstawienie, na które zaprosiła go babcia Hudson, i namówił ją, żeby wysłała mnie do Anglii. Pan MacWaine chciał wiedzieć, co u mnie słychać i jakie mam plany na przyszłość. - Nawet nie masz pojęcia, ile osób o ciebie pyta. Liczymy na twój powrót, Rain. - Dziękuję. Mam nadzieję, że już niedługo będę mogła wrócić. Tyle że tym razem wolałabym mieszkać w internacie. - To żaden problem - zapewnił mnie pan MacWaine. - Z przyjemnością znów cię tu zobaczę. Jestem pewien, że pani Hudson życzyłaby sobie tego samego. Podziękowałam mu za troskę i zainteresowanie. - Och, byłbym zapomniał. Najwyraźniej zyskałaś sobie uznanie specjalisty od Szekspira, doktora Warda, wykładowcy literatury zaprzyjaźnionego z jednym z członków rady nadzorczej naszej szkoły. Doktor Ward pytał o ciebie ostatnio. Czy on był na naszym pokazie? - Tak. - Nie miałam pojęcia, co innego mogłabym powiedzieć. Niemal natychmiast pożałowałam kłamstwa. Ilekroć mówiłam nieprawdę na temat tych spraw z mojej przeszłości, które były objęte tajemnicą, dodawałam kolejne oszustwo do sekretów i kłamstw, nawarstwiających się w tej rodzinie od pokoleń. Nienawidziłam siebie samej za to, że w tym wszystkim uczestniczę. - Wspaniale - ucieszył się pan MacWaine. - Daj znać, kiedy będziesz coś wiedziała. Ja tymczasem poszukam dla ciebie miejsca w internacie. Rozmowa z panem MacWaine’em bardzo poprawiła mi nastrój, przypominając, że mam dokąd wrócić, że jest przede mną jakąś przyszłość. Nie zamierzałam tkwić w Ameryce. Jakie to cudowne, że mój prawdziwy ojciec dopytywał się o mnie, myślał o mnie, chciał mnie lepiej poznać. Babcia Hudson doznała w życiu zbyt wielu rozczarowań, żeby uwierzyć w sens podejmowanych przeze mnie
prób nawiązania kontaktu z ojcem. Rozumiałam ją, ale nie podzielałam jej pesymizmu w ocenie ludzi. Uszczęśliwiona poczułam, że jestem głodna, i zrobiłam sobie śniadanie. Potem posprzątałam i odkurzyłam dom, żeby ciotka Victoria nie mogła wytknąć mi żadnych nieporządków, robiąc uwagi w rodzaju: „Popatrzcie, co ona wyrabia z naszą rodzinną posiadłością”. Kiedy sprzątałam, znów zadzwonił telefon. Tym razem była to Victoria. - Twoja matka... - to ostatnie słowo wypowiedziała tak zjadliwym tonem, jakby mówiła o swoim najgorszym wrogu... - przylatuje dziś rano z Grantem. Będziemy o drugiej. Wcześniej jesteśmy umówieni na lunch z naszym adwokatem - dodała, najwyraźniej usiłując mnie nastraszyć. - Wygląda na to, że mamy dziś urodzaj na prawników. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ja także jestem umówiona na lunch z adwokatem. Oczywiście nie była to prawda, ale nie chciałam, żeby Victoria sądziła, że dam się tak łatwo zastraszyć. - Popełniasz duży błąd, będąc taka uparta - rzuciła. - Czy to nie zadziwiające? - spytałam ją w odpowiedzi. - Co takiego? - Właśnie myślałam, że popełniasz duży błąd, będąc taka uparta. Jeśli chwila ciszy może być ogłuszająca jak huk eksplozji, to taka właśnie była ta chwila. - Będziemy o drugiej - powtórzyła Victoria. - Nie zapomnij o tym. - Nigdzie się nie wybierałam. Ale dziękuję, że mnie uprzedziłaś. Kiedy odłożyłam słuchawkę, serce biło mi mocno. W moich uszach brzmiało to jak głuche dudnienie w całym domu.
2 AMATOR POSAGU Kiedy tuż po dwunastej rozległ się dzwonek do drzwi, wiedziałam, że to nie może być moja matka z Grantem i ciotką Victorią. Na nich było jeszcze za wcześnie. W pierwszej chwili pomyślałam, że może to wstąpił pan Sanger, kiedyś adwokat babci Hudson, a obecnie mój, żeby udzielić mi jakichś wskazówek przed czekającą mnie rozmową. Ku swemu zdziwieniu ujrzałam przed drzwiami Corbette’a Adamsa. Corbette był moim partnerem jako George Gibbs, gdy grałam Emily Webb w sztuce Nasze miasto. To wtedy moja babcia zaprosiła na przedstawienie swego znajomego z Anglii, pana MacWaine’a, dyrektora szkoły dramatycznej w Londynie. Corbette był zdecydowanie najprzystojniejszym z uczniów Słodkiego Williama - instytucji bliźniaczej wobec Szkoły Dogwoodów dla dziewcząt, do której uczęszczałam, mieszkając z babcią Hudson - i obiektem marzeń i fascynacji wielu moich koleżanek. Corbette był także pierwszym chłopakiem, z którym się kochałam. Ponieważ potem zachował się wobec mnie podle, na jego widok poczułam naraz gniew i wstyd. Któż jednak mógłby mnie winić za to, że poddałam się jego urokowi, tym bardziej że przez wiele lat żyłam w ubóstwie i poniżeniu w murzyńskim getcie? Wyrwano mnie z jednego i przeniesiono do innego świata, nie przygotowując w żaden sposób na to, co mnie czeka. Na mój widok szafirowe oczy chłopaka pojaśniały. Corbette niewiele się zmienił od czasu naszego ostatniego spotkania. Kasztanowe włosy ze złotawym połyskiem, opadające na kark, były jedynym nieuładzonym rysem jego nienagannego poza tym wyglądu. Choć w gruncie rzeczy konformista, roztaczał wokół siebie aurę buntu przeciw wszelkim konwenansom, co czyniło go tym bardziej pociągającym dla większości dziewczyn, także, muszę przyznać, dla mnie. Teraz jednak z tych dawnych uczuć nie zostało we mnie ani śladu. Corbette uśmiechnął się promiennie. - Jesteś jeszcze piękniejsza, niż byłaś - powitał mnie. - A może po prostu zapomniałem, jaka z ciebie piękność. - Dzień dobry, Corbette - odpowiedziałam chłodno, nie zapraszając go do środka. Corbette stał przede mną w swojej granatowej marynarce, błękitnej koszuli, dżinsach i białych tenisówkach. Szybko wyciągnął do mnie rękę, w której trzymał wielki bukiet kremowych róż.
Nie przyjęłam kwiatów. Stałam i patrzyłam na niespodziewanego gościa z grymasem niesmaku. Corbette przestąpił z nogi na nogę. - Przykro mi z powodu śmierci pani Hudson. Moja rodzina była na pogrzebie. Słyszałem, że wyglądałaś bardzo pięknie i elegancko. Na ludziach zrobiło wielkie wrażenie, że wydawałaś się taka smutna, choć tak krótko byłaś pokojówką pani Hudson. Wokół aż huczy od plotek na temat majątku, jaki ci zapisała w testamencie - dodał poufałym tonem, jakbyśmy wciąż byli przyjaciółmi, co jeszcze bardziej mnie zirytowało. - Czego chcesz, Corbette? - spytałam krótko. - Och, po prostu wpadłem, żeby się przywitać, zobaczyć, jak żyjesz, i złożyć ci wyrazy szacunku - oświadczył beztrosko. - Myślę, że ty w ogóle nie masz pojęcia, co to jest szacunek - rzekłam ostro. Wciąż pamiętałam dzień, gdy po tym, jak mu się oddałam, Corbette przyszedł z kolegami na moją lekcję jazdy konnej. Z obleśnych uśmiechów na twarzach chłopaków natychmiast wyczytałam, że wszystko im opowiedział. Corbette sugerował nawet, żebym przespała się z jednym z nich, jakbym stanowiła jego własność i jakby mógł mną dowolnie rozporządzać. Widząc, że stoję w drzwiach nieruchomo jak posąg, Corbette pokiwał głową i opuścił rękę z bukietem. - Wiem, wiem... - powiedział. - Masz wszelkie powody, żeby być na mnie zła. - Dziękuję za zrozumienie. - Zachowałem się wtedy jak kompletny idiota. Chciałem się popisać przed chłopakami... - Corbette wzruszył ramionami. - Wiesz, chłopcy są czasem tacy okropnie głupi... - Westchnął z ubolewaniem. - Bardziej zależało mi na tym, jakie wrażenie zrobię na kolegach, niż na tym, żeby właściwie się zachować. Byłem wtedy po prostu niedojrzały, sam to przyznaję. Gdybym mógł cofnąć czas, chętnie dałbym sobie samemu po nosie. W szafirowych oczach Corbette’a pojawił się wyraz skruchy. Pokręciłam głową z podziwem. Jak on potrafił czarować! Tak łatwo przychodziło mu udawać emocje, których wcale nie doświadczał. Nic dziwnego, że był najlepszym aktorem w szkole. Patrząc na tę twarz o nieskazitelnie proporcjonalnych rysach, spoglądając w te piękne oczy, trudno było zachować spokój i ostrożność. Po prostu pragnęło mu się ufać. Tak bardzo się pragnęło, że dziewczyny wierzyły w jego słodkie słówka, zamykając oczy na wszystkie sygnały, wskazujące, że to tylko banalne kłamstwa. Mężczyźni zawsze narzekają, że kobiety wykorzystują swoją urodę i urok, żeby ich usidlić. Corbette
Adams stanowił dowód na to, że bywa też odwrotnie. Przypomniałam sobie Catherine i Leslie, dwie Francuzki, które poznałam w szkole dramatycznej w Londynie. Obie bardzo chciały być femmes fatales. Jeśli chodzi o Corbette’a, to był chyba bardziej fatalny dla kobiet, niż jakakolwiek dziewczyna mogłaby być dla mężczyzn. - Cieszę się, że masz z tego powodu wyrzuty sumienia. Może dzięki temu nie przysporzysz tylu przykrości i upokorzeń kolejnej dziewczynie, którą uwiedziesz. Dzięki, że wpadłeś. Cofnęłam się, żeby zamknąć drzwi. - Zaczekaj! - krzyknął, wyciągając rękę, żeby mnie powstrzymać. - Czy naprawdę nie moglibyśmy chociaż przez chwilę pogadać? Za dwa tygodnie wyjeżdżam do college’u, wrócę dopiero za kilka miesięcy. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia, Corbette. - I tu się mylisz - odparł szybko. - Odkąd się rozstaliśmy, miałem kilka dziewczyn. Żadna nie mogła się z tobą równać. Nie potrzebowałem wiele czasu, żeby zrozumieć, że jesteś wyjątkiem - piękna i na dodatek dużo inteligentniejsza od większości dziewczyn. No proszę, pozwól się chociaż przeprosić. Przekonasz się, że się zmieniłem. Jeśli potem wciąż będziesz chciała mnie wyrzucić, nie będę się opierał. Przeciwnie, sam sobie pójdę. Znów wyciągnął do mnie rękę z bukietem. Wszystko mi mówiło, że powinnam rzucić Corbette’owi jego róże w twarz i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale nie zrobiłam tego. Może się nudziłam. Może chciałam zająć czymś myśli przed nieprzyjemnym zjazdem rodzinnym, sama nie wiem. W każdym razie, zamiast zamknąć drzwi, przyjęłam kwiaty i cofnęłam się o krok, wpuszczając Corbette’a do holu. - No dobrze, proszę, ale uprzedzam cię, że za godzinę mam gości, więc będziesz musiał wyjść. - Dziękuję. Corbette wszedł do środka i rozejrzał się wokół rozszerzonymi ze zdumienia oczami, jakby się spodziewał, że natychmiast po śmierci babci Hudson dom zostanie odarty z wszystkich cennych przedmiotów. - O co chodzi? - Ładny dom. Moja matka często o nim mówiła. Marzy o tym, żeby go kupić. - Być może będzie miała okazję - odpowiedziałam oschle i wprowadziłam Corbette’a do salonu. Wstawiłam kwiaty do r wazonu. Róże były naprawdę piękne - tak słodko pachniały. - Wszyscy wokół mówią, że odziedziczyłaś większą część majątku pani Hudson. To prawda? -
Corbette niezwłocznie przystąpił do rzeczy. - Ach, więc o to chodzi. - Odwróciłam się do niego. - i Przyszedłeś tu po to, żeby mnie wybadać. Na pewno się spodziewałeś, że wyciągniesz ode mnie wszystkie szczegóły, prawda, Corbette? Zaczął kręcić głową. Roześmiałam się. - Dobrze, dobrze, siadaj - powiedziałam, jakbym rozmawiała z niegrzecznym chłopcem, i wskazałam mu fotel. Sama usiadłam na kanapie naprzeciw niego. Przez chwilę po prostu mierzyłam go wzrokiem. Corbette wiercił się niespokojnie. - Jesteś jakaś inna. Jakby zgorzkniała. Co takiego wydarzyło się w Anglii? - Nie jestem bardziej zgorzkniała, niż byłam przed wyjazdem. Po prostu trochę doroślejsza, to wszystko - wyjaśniłam. - Nie wygląda natomiast na to, żebyś ty się szczególnie zmienił - dodałam. Nie miał to być komplement, ale Corbette oczywiście tak to przyjął. - A co tu zmieniać? - spytał, wyciągając ramiona. - Skoro wszystko jest jak należy. - Tego nie powiedziałam. Z twarzy Corbette’a znikł wyraz zadowolenia z siebie. Pokiwał głową. - Zawsze byłaś dużo bystrzejsza od innych dziewczyn z Dog-wood. Od razu mi się to w tobie spodobało. - Uśmiechnął się szeroko. - Masz ikrę. Kto chciałby lalkę Barbie? - W ustach innego faceta to mógłby być nawet komplement, ale w twoich brzmi niemal jak zniewaga. - Splotłam ręce na piersi. - No dobrze, Corbette, powiedz mi, co u ciebie słychać. Jak ci idzie w college’u? - Wspaniale. Grałem w szkolnym teatrze, i to nie byle jaką rolę. Mało którego z uczniów pierwszego roku spotkało takie wyróżnienie. - W jakiej sztuce? - W Śmierci komiwojażera. Grałem Biffa. Znasz tę sztukę, prawda? - Oczywiście. - Skinęłam głową. - Pasujesz do tej roli. Miałam na myśli typ człowieka, który jest tak zachwycony sobą, że nie dostrzega własnych wad i ograniczeń, ale Corbette słyszał tylko to, co chciał usłyszeć. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie jest to choroba powszechna wśród bogatych i uprzywilejowanych. - Zebrałem mnóstwo komplementów - pochwalił się Cor-bette. - Zastanawiam się nawet, czy się nie wybrać do Hollywood, nim jeszcze skończę college. Wujek mojego przyjaciela prowadzi tam