Prolog
Przez pierwszych piętnaście lat życia moje narodziny i towarzyszące im okoliczności
pozostawały dla mnie taką samą zagadką jak ilość gwiazd połyskujących nocą na niebie nad
rozlewiskami, tam, gdzie srebrzysty zębacz skrywał się przed dziaduniem, który bezskutecznie
usiłował go złowić. Matkę znałam jedynie z opowieści babuni Catherine i dziadunia Jacka oraz
kilku wyblakłych fotografii oprawionych w cynowe ramki. Wydaje mi się, że odkąd pamiętam,
zawsze czułam wyrzuty sumienia, stojąc nad jej skromnym grobem, na płycie którego wyryto
napis:
Gabrielle Landry
ur. I maja 1927 roku
zm. 27 października 1947
Daty moich urodzin i dnia, w którym ona pożegnała się ze światem, pokrywały się. Każdej
nocy i każdego dnia dręczyło me serce tłumione poczucie winy, które wzmagało się w urodziny,
bez względu na wysiłki, jakie czyniła babunia, by mnie wtedy uszczęśliwić. Wiedziałam, że i jej
ciężko było się w tym dniu cieszyć.
Ale poza niezwykle ponurym wydarzeniem, jakim stała się śmierć mojej matki w dniu, w
którym przyszłam na świat, rozciągała się jeszcze sfera nie wyjaśnionych wątpliwości i pytań,
których nigdy nie mogłam zadać. Obawiałam się, że twarz babuni, zwykle przyjazna i kochająca,
przybierze znów ten tajemniczy, jakże odległy i obcy wyraz, który tak bardzo mnie przerażał...
Bywały dni, kiedy siadała w swym bujanym fotelu i przyglądała mi się, a mnie wydawało się, że
godziny wloką się w nieskończoność. Bez względu na to, jaką uzyskałabym odpowiedź, jedno
było pewne: ta smutna prawda złamała mym dziadkom serce, a dziadunia wtłoczyła na całe życie
w samotność szopy na grzęzawiskach. Od tamtego dnia babunia Catherine nie potrafiła nawet
pomyśleć o nim inaczej, niż z odrazą emanującą z jej spojrzenia, albo z żalem trawiącym jej
serce.
Jakieś nieznane piętno odcisnęło się na tym domu na rozlewiskach, niczym pajęczyna
zamieniająca w księżycową noc bagna w usiany klejnotami świat i oplatająca smukłe cyprysy na
podobieństwo hiszpańskiego mchu. Szeleściło w szeptach gorącej, letniej bryzy albo w kroplach
wody rozpryskujących się po glinianym podłożu. Czułam jego obecność w przeszywającym
spojrzeniu błotniaka amerykańskiego, którego okolone żółtą obwódką oczy śledziły każdy mój
ruch.
Unikałam odpowiedzi na moje pytania z równą wytrwałością, z jaką pragnęłam je poznać.
Słowa mające tak wielką wagę i moc, że sprawiły, iż dwoje ludzi, którzy powinni się kochać i
szanować, odsunęło się od siebie, mogły mnie jedynie przejąć trwogą.
W ciepłe wiosenne wieczory siadałam przy oknie mojego pokoju, wpatrując się w ciemność
bagien. Pozwalałam bryzie nadlatującej przez moczary znad Zatoki Meksykańskiej muskać
chłodem mą twarz i nasłuchiwałam pohukiwania sowy.
Miast jednak dochodzących jakby nie z tego świata dźwięków „uhu, uhu, uhu” wydawało mi
się, że nocny łowca pyta „Czemu, czemu, czemu?” i wtedy kuliłam się w sobie, próbując
opanować drżenie i strach wkradający się bezlitośnie do mego zamierającego z trwogi serca.
Księga pierwsza
Moce babuni
Głośne i zdecydowane pukanie w szybę naszych frontowych drzwi rozległo się echem po
całym domu i od razu wprawiło mnie w niepokój. Babunia Catherine również oderwała się od
zajęć. Tego wieczora w pokoju, służącym za warsztat tkacki zamieniałyśmy bawełnianą przędzę
w koce, które w weekendy, kiedy na rozlewiskach pojawiali się turyści, sprzedawałyśmy na
straganie przed naszym domem. Wstrzymałam oddech. Pukanie powtórzyło się. Tym razem
zabrzmiało głośniej i jeszcze bardziej niepokojąco.
– Idź na dół zobaczyć, kto to, Ruby – poleciła babunia. – Szybko. A jeśli okaże się to ten
twój dziadunio Jack, przesiąknięty bagienną whisky, to zatrzaśnij mu drzwi przed nosem
najszybciej, jak tylko potrafisz – dodała, a jej rozszerzone oczy świadczyły, iż wie, że to ktoś
inny i że czeka nas coś dalece bardziej przerażającego.
Silny podmuch poderwał grubą warstwę ciemnych chmur, które otulały ziemię niczym całun,
przesłaniając sierp księżyca i gwiazdy rozsiane na kwietniowym niebie Luizjany. Tego roku
wiosna przypominała raczej lato. Dni i noce były tak gorące i parne, że rankiem często
odkrywałam na butach delikatną rosę. W południe złociste promienie słońca wprawiały w stan
euforii komary i muchy, które za wszelką cenę starały się znaleźć schronienie w chłodnym
cieniu. W pogodne noce widywałam bagienne pająki – Złote Damy – które wychodziły z ukrycia
i rozpinały gigantyczne sieci, by wieczorem zapolować na żuki i komary.
W oknach rozwieszałyśmy siatki, które powstrzymywały owady, przepuszczając
jednocześnie najdelikatniejszy nawet podmuch wiatru znad Zatoki.
Zbiegłam po schodach i przemierzyłam wąski korytarz, prowadzący z tylnej części domu do
frontowej. Widok twarzy Theresy Rodrigues z nosem przylepionym do szyby zatrzymał mnie w
pół kroku. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Dziewczyna była blada jak lilia wodna, jej włosy
koloru czarnej kawy falowały w dzikim nieładzie, a w oczach malowało się przerażenie.
– Gdzie babunia? – krzyknęła rozpaczliwie. Zawołałam babcię i wycofałam się w głąb domu.
Theresa była niską, otyłą dziewczyną o trzy lata starszą ode mnie. Miała osiemnaście lat,
najwięcej z piątki dzieci w rodzinie. Wiedziałam, że jej matka spodziewa się kolejnego potomka.
– Co się stało, Thereso? – zapytałam, zbliżając się do niej powoli. – Czy coś z twoją matką?
Nagle dziewczyna zalała się łzami, a jej pokaźny biust opadał i wznosił się, wstrząsany
łkaniem. Twarz zasłoniła rękami. Spojrzałam w głąb domu i dostrzegłam, że babunia Catherine
schodzi już po schodach, wpatrując się bacznie w Theresę i przystaje, by się przeżegnać.
– Mów szybko o co chodzi, dziecko – zniecierpliwiła się babunia i pospieszyła ku drzwiom.
– Moja mama... urodziła... martwe dziecko... – szlochała Theresa.
– Mon Dieu – wyszeptała babunia Catherine i znów się przeżegnała. – Przeczuwałam to –
mruknęła i spojrzała na mnie znacząco.
Przypomniałam sobie, jak w pewnej chwili, kiedy tkałyśmy, podniosła wzrok i zaczęła
przysłuchiwać się odgłosom nocy. Pojękiwanie szopa brzmiało zupełnie jak płacz niemowlęcia...
– Ojciec przysłał mnie, żebym panią przyprowadziła – wykrztusiła Theresa przez łzy.
Babunia skinęła głową i pocieszająco uścisnęła dłoń Theresy.
– Zaraz wychodzę.
– Dziękuję, pani Landry. Dziękuję – odetchnęła z ulgą Theresa i zeskoczyła z werandy
prosto w ciemną noc, zostawiając mnie skamieniałą z przerażenia.
Babunia przygotowywała już niezbędne rzeczy i wypełniała nimi pleciony dębowy koszyk.
Pospiesznie weszłam do domu.
– Czego chce od ciebie pan Rodrigues, babuniu? Co możesz dla nich teraz zrobić?
Kiedy babunię wzywano w środku nocy, zwykle oznaczało to, że ktoś jest chory lub
cierpiący. Bez względu na to, jakie były tego przyczyny, mój żołądek zachowywał się tak, jakby
znalazło się w nim nagle tuzin połkniętych much.
– Przynieś lampę butanową – poleciła, nie odpowiadając na pytanie. Natychmiast spełniłam
jej prośbę. W przeciwieństwie do Theresy Rodrigues, której strach wystarczał za całe oświetlenie
w ciemności, my potrzebowałyśmy lampy. Wiedziałam, że kiedy zejdziemy z werandy,
przejdziemy pas wilgotnej trawy i dalej pójdziemy czarną jak smoła, żwirową ulicą.
Kiedy wyruszyłyśmy w drogę, spojrzała w górę na zasnute chmurami nocne niebo, pokręciła
głową i mruknęła:
– To nie wróży nic dobrego.
Za naszymi plecami i obok nas trzęsawiska zdawały się ożywać na dźwięk jej słów. Żaby
rechotały, kwiliły nocne ptaki, a aligatory prześlizgiwały się po chłodnym błocie.
W wieku piętnastu lat przewyższałam już o jakieś trzy centymetry babunię, która mierzyła
niecały metr sześćdziesiąt i to w mokasynach. Ta niewysoka staruszka była jednak najsilniejszą
kobietą, jaką znałam. Prócz mądrości i wytrzymałości miała bowiem znachorską moc traiteur.
Uważana za duchową uzdrowicielkę, nie bała się walczyć ze złem i to bez względu na to, jak
ponure i zdradzieckie ono było. Wydawało się, że babunia znajdzie wyjście z każdej sytuacji bez
wyjścia. Kiedy trzeba, sięgnie do swej torby z lekami na wszelkie przypadłości, odczyni uroki i
udzieli rad. Siła, którą została obdarowana, jest nie do opisania.
Babunia była leworęczna, co dla wszystkich Cajunów stanowiło wystarczający dowód, że
drzemią w niej niebywałe moce duchowe. Ja jednak uważałam, że jej siła bierze się z ciemnych
oczu koloru onyksu. Ta kobieta nigdy niczego się nie bała. Krążyła legenda, że pewnej nocy na
bagnach stanęła twarzą w twarz z samą kostuchą i tak długo patrzyła jej prosto w oczy, aż tamta
doszła do wniosku, że babunia nie jest osobą, z którą chciałaby już teraz mieć do czynienia.
Ludzie z rozlewisk przychodzili do babuni, by pozbyć się brodawek czy reumatyzmu. Miała
swoje sekretne sposoby na leczenie przeziębień i kaszlu. Mówili nawet, że ma receptę na
powstrzymanie procesu starzenia się, lecz nie używa jej, ponieważ naruszyłaby tym naturalny
porządek rzeczy. A natura była dla babuni Catherine święta. Wszystkie swoje medykamenty
sporządzała z roślin, ziół, kory drzew oraz wnętrzności zwierząt, które żyły w pobliżu moczarów
lub na samych grzęzawiskach.
– Po co idziemy do domu Rodriguesów, babuniu? Czy nie jest już za późno?
– Couchemal – wymamrotała i zaczęła powtarzać pod nosem jakąś modlitwę.
Sposób, w jaki wypowiedziała to słowo, wywołał u mnie falę dreszczy. Mimo iż było parno,
zrobiło mi się zimno. Zacisnęłam zęby najmocniej, jak tylko potrafiłam, żeby nie zaczęły
dzwonić. Ogromnie pragnęłam być tak nieustraszona jak babunia i na ogół udawało mi się to.
– Sądzę, że jesteś już dostatecznie duża, bym mogła ci to powiedzieć... – rzekła tak cicho, że
musiałam wytężyć słuch. – Couchemal jest złym duchem, który ujawnia się, kiedy umiera nie
ochrzczone dziecko. Jeśli się go nie przegna, będzie prześladował rodzinę i przynosił jej
nieszczęście – dodała. – A oni powinni byli wezwać mnie, gdy tylko pani Rodrigues zaczęła
rodzić. Zwłaszcza w taką noc... – zakończyła ponuro.
Przed nami pobłyskiwał płomień. W świetle lampy butanowej czarne cienie tańczyły w rytm
muzyki, którą dziadunio Jack nazywał „Pieśnią bagien”. Składały się na nią nie tylko odgłosy
zwierząt, lecz także charakterystyczny, niski świst, który chwilami, kiedy powiał wiatr, dobywał
się z powykręcanych gałęzi i hiszpańskiego mchu, zwanego przez nas Cajunów hiszpańską
brodą. Starałam się trzymać jak najbliżej babuni, lecz nie dotykałam jej. Moje nogi musiały
nieźle się natrudzić, by dotrzymać kroku staruszce. Babunia z determinacją podążała do celu,
robiąc wrażenie osoby, która może wędrować bez odpoczynku w najczarniejszą nawet noc.
W dębowym koszyku niosła pół tuzina niewielkich medalików z wizerunkiem Maryi
Dziewicy, wraz z butelkami wody święconej oraz starannie dobranym zestawem ziół i roślin.
Modlitwy i zaklęcia miała w głowie.
– Babuniu – zaczęłam. Czułam potrzebę usłyszenia własnego głosu. – Qu’estce...
– Po angielsku – poprawiła mnie od razu. – Mów tylko po angielsku.
Babunia zawsze, a zwłaszcza kiedy wychodziłyśmy z domu, upierała się, żeby mówić po
angielsku, choć ojczystym językiem Cajunów był francuski.
– Któregoś dnia wyjedziesz z rozlewisk – przepowiedziała – i rozpoczniesz życie w świecie,
który być może ma w pogardzie język i kulturę Cajunów.
– Dlaczego miałabym wyjeżdżać z rozlewisk, babuniu? – zapytałam. – I po co miałabym
przebywać wśród ludzi, którzy gardzą nami?
– Po prostu tak będzie – odparła jak zwykle tajemniczo. – Po prostu tak się stanie.
– Babuniu... A dlaczego ten duch miałby prześladować rodzinę Rodriguesów? Co oni takiego
zrobili?
– Nic nie zrobili. Dziecko urodziło się martwe. Duch wstąpił w ciało niemowlęcia, które nie
zostało ochrzczone i nie ma dokąd pójść, będzie więc ich prześladował i przyniesie im
nieszczęście.
Obejrzałam się. Za nami noc zapadała niczym ołowiana zasłona, odcinając drogę powrotu.
Kiedy skręciłyśmy, z ulgą dostrzegłam oświetlone okna u państwa Butę, naszych najbliższych
sąsiadów. Widok ten pozwolił mi przynajmniej udawać, że się nie boję.
– Jak często robiłaś to babuniu do tej pory? Wiedziałam, że moją babcię wzywano w różnych
celach: od pobłogosławienia nowego domu, aż po zapewnienie szczęśliwych połowów jakimś
rybakom żyjącym z krewetek albo ostryg. Matki młodych mężatek, niezdolnych powić dzieci,
zapraszały ją do siebie, by pomogła ich córkom odzyskać płodność. W większości przypadków
dziewczyny zachodziły w ciążę. Znałam wszystkie te opowieści, lecz nigdy wcześniej nie
słyszałam o żadnym Couchemalu...
– Na nasze nieszczęście czyniłam to wiele razy, zanim jeszcze opuściliśmy naszą starą
ojczyznę – odparła. – Podobnie zresztą jak inne uzdrowicielki.
– I zawsze udawało ci się przegnać złego ducha, który przynosił zło?
– Zawsze – odrzekła tak pewnym tonem, że nagle poczułam się całkowicie bezpieczna.
Babunia mieszkała tylko ze mną w domku na palach w kształcie wykałaczek, z dachem
pokrytym blachą ocynkowaną i cofniętą werandą. Żyłyśmy w Houmie, w Luiz Janie, w
miejscowości należącej do parafii Terrebonne. Ludzie twierdzili, że nasza parafia jest odległa od
Nowego Orleanu zaledwie o dwie godziny jazdy samochodem, co do mnie, nie wiedziałam, jak
jest naprawdę, ponieważ nigdy nie byłam w Nowym Orleanie. Nigdy też nie wyjeżdżałam z
rozlewisk.
Dziadunio Jack zbudował ten dom własnoręcznie ponad trzydzieści lat temu, kiedy poślubił
babunię Catherine. Jak większość chat zamieszkiwanych przez Cajunów i nasza stała na palach,
co skutecznie izolowało od wszelkich zwierząt pełzających po ziemi i chroniło przed
powodziami oraz wilgocią. Ściany zbudował dziadunio z drewna cyprysowego, a dach pokrył
karbowaną blachą. W czasie deszczu krople uderzały w dom niczym w bęben. Gości, którzy
nieczęsto pojawiali się pod naszym dachem, początkowo niepokoiły te odgłosy. Szybko jednak
przyzwyczajali się do tego bębnienia, tak jak my przyzwyczaiłyśmy się do pokrzykiwania
błotniaka amerykańskiego.
– A dokąd odchodzi taki duch, kiedy się go już przegna? – nie dawałam spokoju.
– Z powrotem w otchłań, gdzie nie będzie mógł wyrządzać krzywdy bogobojnym ludziom –
odpowiedziała.
My, Cajunowie, wywodzimy się od Akadyjczyków* [Akadia – region historyczny w Kanadzie obejmujący
południowy obszar obecnych prowincji: Nowa Szkocja, Nowy Brunszwik i część Quebecu; w XVII wieku posiadłość Francji,
przedmiot rywalizacji francusko-angielskiej, w 1713 roku przyznana ostatecznie Wielkiej Brytanii. W latach 1859-63 brytyjskie
władze kolonialne deportowały około 75% francuskich osadników do innych kolonii brytyjskich w Ameryce Południowej. Część
z nich deportowano na południe Stanów Zjednoczonych do Luizjany. Osiedlili się u ujścia Missisipi na terenach podmokłych,
bagiennych. Przetrwali tam do dziś pod nazwą Cajun(owie) [zniekształcenie słowa Acadiens]. Akadyjczycy zachowali
świadomość odrębności narodowej i kulturowej. ], którzy przybyli tu z Kanady w połowie osiemnastego
wieku. Świat duchów jest nam bliski, a nasza religia stanowi teraz mieszankę katolicyzmu i
przedchrześcijańskich wierzeń ludowych. Chodzimy do kościoła i modlimy się do świętych,
takich jak na przykład Św. Medard. Trzymamy się jednak swoich głęboko zakorzenionych
przesądów i dawnych wierzeń. Niektórzy, jak na przykład dziadunio Jack, trwają przy nich
wyjątkowo niewzruszenie. Do niedawna staruszek ciągle odprawiał jakieś obrzędy, które – jego
zdaniem – miały zapobiegać nieszczęściom. Posiadał całą kolekcję talizmanów, jak zęby
aligatora albo suszone uszy jelenia, które czasem zawieszał na szyi lub przy pasku. Babunia
twierdziła, że nikt na rozlewiskach nie potrzebuje ich bardziej, niż on.
Żwirowa droga zrobiła się coraz szersza i wyprowadziła nas wprost na dom Rodriguesów.
Zbudowany z drewna cyprysowego dom połyskiwał białoszarą blachą i wkrótce ukazał się nam
w całej okazałości. Usłyszałyśmy szloch dobiegający ze środka, a na werandzie od frontu
dostrzegłyśmy pana Rodriguesa kołyszącego w ramionach czteroletniego braciszka Theresy.
Mężczyzna siedział w dębowym bujaku i wpatrywał się w mrok, jakby chciał wypatrzeć w nim
złego ducha. Wywołało to we mnie jeszcze silniejszy dreszcz trwogi, lecz podążałam naprzód,
dotrzymując dzielnie kroku babuni. Pan Rodrigues spojrzał na moją babcię i na jego zatroskanej,
zalęknionej twarzy pojawił się wyraz nadziei. Miło było widzieć, jak bardzo poważano tu
babunię...
– Dziękuję za rychłe przybycie, pani Landry. Dziękuję za przybycie – powtórzył i poderwał
się pospiesznie. – Theresa! – zawołał.
Dziewczyna wybiegła z domu, by odebrać z rąk ojca młodszego brata. Gospodarz otworzył
babci drzwi, a ja postawiłam lampę i weszłam do środka.
Babunia Catherine bywała tu już wcześniej, skierowała się więc od razu do sypialni pani
Rodrigues. Leżąca w pokoju kobieta miała zamknięte oczy i poszarzałą twarz. Zmierzwione,
czarne włosy rozsypały się na poduszce. Moja babcia ujęła jej dłoń, a chora podniosła na nią
bezsilny wzrok. Babunia zatrzymała spojrzenie na twarzy pani Rodrigues i wpatrywała się w nią,
jakby poszukiwała jakiegoś znaku. Chora spróbowała unieść się o własnych siłach.
– Odpoczywaj, Delores – rzekła babunia. – Jestem tu, żeby pomóc...
– To dobrze – wyszeptała pani Rodrigues. Nagle schwyciła babunię za przegub dłoni.
– Ja to czułam, Catherine. Słyszałam, jak jego serduszko zaczyna bić i przestaje, a wtedy
poczułam, jak Couchemal wyłazi z ukrycia. Czułam to...
– Odpoczywaj, Delores. Zrobię wszystko, co do mnie należy – obiecała jej babunia.
Poklepała ją po ręce i zwróciła się do mnie. Skinęła nieznacznie głową, a ja ruszyłam za nią
na werandę, gdzie czekała już Theresa wraz z pozostałymi dzieciakami. Oczy wszystkich były
szeroko rozwarte z przejęcia.
Babunia sięgnęła do swego koszyka i wydobyła stamtąd jedną z zakorkowanych butelek,
pełną wody święconej. Otworzyła ją ostrożnie i spojrzała na mnie.
– Weź lampę i poprowadź mnie wokół domu – poleciła. – Każda stojąca tu beczka czy
garnek z wodą potrzebują święconej kropli. Ruby, sprawdź, czy żadnego nie pominęłyśmy –
poleciła mi.
Kiwnęłam głową i na drżących nogach ruszyłam za nią w obchód.
W ciemności zahuczała sowa, a kiedy dobrnęłyśmy do narożnika domu, usłyszałam, jak coś
pełznie w trawie. Serce waliło mi tak mocno, że czułam wyraźnie, iż za chwilę upuszczę lampę.
Czy zły duch będzie starał się uczynić coś, żeby powstrzymać nas? Jakby w odpowiedzi na moją
niepewność, coś śliskiego i mokrego przemknęło obok mnie w mroku, tak że prawie musnęło
mój policzek. Zaczęłam się dusić własnym oddechem i głośno dyszeć. Babunia Catherine
odwróciła się, by mnie uspokoić.
– Duch ukrywa się w beczce lub w garnku. Na pewno w wodzie. Nie bój się – próbowała
dodać mi odwagi, po czym przystanęła obok jednej z beczek, do których spływała deszczówka z
dachu domu Rodriguesów. Odkorkowała butelkę i przechyliła ją na tyle, by kapnęła z niej tylko
jedna, może dwie krople, po czym zamknęła oczy i odmówiła modlitwę. Postąpiłyśmy dokładnie
tak samo nad każdą beczką, każdym garnkiem, aż obeszłyśmy cały dom i wróciłyśmy do miejsca,
w którym pan Rodrigues, Theresa i pozostałe dzieci czekały niecierpliwie.
– Przepraszam, pani Landry, ale Theresa powiedziała mi, że dzieciaki trzymają jeszcze na
tyłach domu stary garnek dla piżmaków. Pewno i on pełen jest deszczówki po ulewie, jaką tu
mieliśmy dzisiaj późnym popołudniem.
– Pokaż mi go – poleciła babunia Theresie. Dziewczyna kiwnęła głową i wskazała drogę.
Była tak zdenerwowana, że nie potrafiła go od razu odnaleźć.
– Musimy go odszukać – nalegała babunia. Theresa rozpłakała się.
– Spokojnie, powoli, Thereso – odezwała się, dotykając jej ramienia. – Uspokój się...
Wciągnęła głęboko powietrze przez zaciśnięte zęby i ponownie kiwnęła głową. Potem
zagryzła dolną wargę, skupiła się, aż wreszcie przypomniała sobie dokładnie, gdzie stoi naczynie
i zaprowadziła nas do niego. Babunia uklękła, wpuściła do garnka kroplę wody święconej,
szepcząc jak zwykle słowa modlitwy.
Może to sprawka mojej bujnej wyobraźni, a może nie, lecz wydawało mi się, że zobaczyłam
coś bladoszarego, co przypominało jakby dziecko. To coś uniosło się i odleciało. Zdusiłam w
sobie okrzyk, ponieważ bałam się, że przeraziłoby to Theresę jeszcze bardziej. Babunia podniosła
się z klęczek i wróciłyśmy do domu Rodriguesów, by złożyć rodzinie wyrazy współczucia.
Babcia powiesiła medalik z Maryją Dziewicą na frontowych drzwiach i powiedziała panu
Rodriguesowi, że musi on tam pozostać przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Dała mu
jeszcze jeden, kazała położyć w nogach łóżka żony i nie ruszać go stamtąd przez tyleż samo
czasu. Dopiero wtedy udałyśmy się z powrotem do naszego domu.
– Sądzisz, że go przegnałaś, babuniu? – zapytałam, kiedy znalazłyśmy się już w bezpiecznej
odległości od domu Rodriguesów i nikt z ich rodziny nie mógł nas usłyszeć.
– Tak – odparła. Nagle odwróciła się do mnie i powiedziała. – Chciałabym mieć w sobie taką
moc, która pozwoliłaby mi z równą łatwością przegnać złego ducha, który siedzi w twoim
dziadku. Gdybym mogła mieć pewność, że odniesie to jakikolwiek skutek, wykąpałabym go
całego w wodzie święconej. A zresztą, Bóg tylko wie, jak bardzo przydałaby mu się zwykła
kąpiel...
Uśmiechnęłam się, lecz za chwilę w moich oczach pojawiły się łzy. Dziadunio Jack mieszkał
z dala od nas, w traperskiej chacie na grzęzawiskach. Na ogół babunia mówiła o nim tylko źle,
odmawiając mu nawet przelotnego spojrzenia, kiedy czasem zdarzyło mu się przekroczyć nasz
próg. Chwilami jednak jej głos stawał się mniej surowy, a oczy cieplejsze. Wtedy wyrażała
zwykle życzenie, że dobrze by się stało, gdyby zmienił siebie i swoje przyzwyczajenia. Nie
lubiła, kiedy brałam czółno i odpychając się tyczką przeprawiałam przez bagna, po to tylko, by
go odwiedzić.
– Niech Bóg strzeże, żeby się to marne czółno kiedyś wywróciło, a ty z niego wypadła. On z
pewnością będzie zbyt pijany, żeby usłyszeć twoje wołanie o pomoc... A tam już węże i aligatory
tylko czekają, żeby się z tobą zabawić. Ruby, on nie jest wart wyrzeczeń, jakich wymaga ta
wyprawa – marudziła.
Lecz nigdy nie zatrzymywała mnie. I choć udawała, że nie zależy jej na nim, albo że nie chce
go znać, zauważyłam, iż jednak słucha moich relacji z wypraw na bagna.
Ileż to nocy spędziłam siedząc przy oknie i wpatrując się w księżyc, kiedy wyłaniał się zza
chmur. Modliłam się i marzyłam, byśmy w jakiś cudowny sposób znów stali się rodziną... Nie
miałam ojca ani matki, jedynie babunię Catherine, która wciąż zastępowała mi mamę. Babunia
twierdziła, że dziadunio nie bardzo potrafi zadbać o siebie, a co dopiero mówić o podjęciu się roli
ojca. Ja jednak nadal marzyłam, że kiedyś znów będą razem... Wierzyłam, że gdybyśmy
zamieszkali pod jednym dachem, mielibyśmy szansę stać się normalną rodziną. Może wtedy
dziadunio Jack przestałby pić i uprawiać hazard... Moi szkolni przyjaciele mieli prawdziwe
rodziny, braci, siostry, i dwoje kochających rodziców, do których mogli wrócić po szkole.
Moja mama leżała pochowana na cmentarzu o pół mili stąd, a ojciec... Ojciec był białą plamą
pozbawioną twarzy, kimś z zewnątrz, kto pojawił się na rozlewiskach, gdzie poznał moją matkę
podczas fais dodo, tańców Cajunów – opowiadała mi babunia. Pokochali się od razu w sposób
wręcz dziki i beztroski tak, że w wyniku owej nocy przyszłam na świat. Oprócz śmierci matki
najbardziej bolała mnie świadomość, że gdzieś tam żyje człowiek, który nie wie, że ma córkę, ma
mnie... Nigdy nie spojrzeliśmy sobie w oczy, nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Nie
widzieliśmy nawet własnych cieni, które przemknęły obok siebie bezszelestnie niczym dwie
łodzie w mroku nocy.
Kiedy byłam małą dziewczynką, wymyśliłam pewną zabawę: Grę w Tatusia. Przyglądałam
się sobie samej w lustrze i starałam wyobrazić własne rysy, ale w męskiej wersji. Siadałam wtedy
przy stoliku do rysowania i szkicowałam jego twarz. Z wyobrażeniem sobie reszty jego postaci
miałam znacznie większe trudności. Czasami robiłam z niego mężczyznę wysokiego jak
dziadunio Jack, a niekiedy tylko o kilka centymetrów wyższego ode mnie. Zawsze jednak był
dobrze zbudowany i muskularny. Już dawno bowiem utwierdziłam się w przekonaniu, że musiał
być przystojny i czarujący, skoro udało mu się zdobyć serce mojej matki w tak krótkim czasie.
Niektóre szkice zamieniały się w obrazy malowane farbkami wodnymi. Na jednym z nich
wymyślony przeze mnie ojciec znajdował się w sali balowej, gdzie tańczono fais dodo. Oparty o
ścianę, uśmiechał się, ponieważ właśnie w tej chwili po raz pierwszy jego wzrok spoczął na
mamie. Wyglądał uwodzicielsko niebezpiecznie. Na kolejnym obrazku namalowałam go jako
odchodzącego drogą mężczyznę, który macha ręką na pożegnanie. Zawsze wydawało mi się, że
na tym obrazku na jego twarzy rysuje się obietnica... Przyrzeczenie, że wróci.
Większość z moich obrazów przedstawiała w tle człowieka, którego w wyobraźni uważałam
za swego ojca. Albo stał na łodzi wypływającej na połów krewetek, albo popychał tyczką czółno
przez kanały lub jakiś staw... Babunia doskonale wiedziała, dlaczego na moich rysunkach zawsze
jest mężczyzna. Widziałam, jak bardzo ją to zasmucało, nie mogłam jednak nic na to poradzić.
Gdy podrosłam, zachęcała mnie, żebym zaczęła malować zwierzęta lub ptaki zamieszkujące
bagna, byle tylko nie ludzi.
Pod koniec tygodnia wystawiałyśmy zwykle na sprzedaż kilka moich malowideł oraz utkane
przez nas koce, prześcieradła i ręczniki. Obok leżały koszyki plecione z drewna dębowego i
niewielkie kapelusiki z palmowych liści. Babunia wystawiała też słoiki ze sporządzonymi przez
siebie lekami z ziół od bólu głowy, przeciwko bezsenności i kaszlowi. Czasami ustawiałyśmy na
stoisku w słoju węża lub wielką ropuchę zalaną octem, po to, by przyciągnąć uwagę turystów,
którzy przystawali i przyglądali się z ciekawością tym nietypowym akwariom. Wielu z nich z
rozkoszą zajadało się babciną zupą gumbo zagęszczaną strąkami piżmianu albo daniem o nazwie
jambalaya. Babunia nakładała je wielką chochlą do małych misek, a goście zasiadając na
ławkach przy stole ustawionym przed naszym domem mieli okazję skosztować prawdziwego
tradycyjnego obiadu Cajunów.
Mimo wszystko moje życie na rozlewiskach nie było aż tak straszne, jak los niektórych
dzieci pozbawionych matek i ojców. Ani ja, ani babunia Catherine nie miałyśmy zbyt wiele dóbr
na tym ziemskim padole, lecz mogłyśmy się cieszyć naszym małym, bezpiecznym schronieniem,
jakim był dom, który dawało się utrzymać dzięki naszym wyrobom rękodzielniczym. Od czasu
do czasu, choć nieczęsto, wpadał dziadunio Jack, by podrzucić nam część swej zdobyczy.
Zastawiał sidła na piżmoszczury. W tamtych czasach stanowiło to zajęcie zapewniające mu
utrzymanie. Babunia Catherine była albo zbyt dumna, albo zbyt na niego zagniewana, by
uprzejmie przyjąć te dary. Odbierałam je zwykle ja albo dziadunio zostawiał po prostu łup na
stole kuchennym.
– Nie potrzebuję jej wdzięczności – mamrotał do mnie. – Jedno musi przyznać: pojawiam się
tu i zostawiam jej ten cholerny szmal zarobiony w pocie czoła. Bardzo ciężko zarobiony –
dorzucał podniesionym głosem już na schodach werandy.
Babunia nie odpowiadała na jego słowa. Zazwyczaj nie przerywała zajęcia, które ją akurat
pochłaniało.
– Dziękujemy ci, dziaduniu – mówiłam.
– Eee, tam... Niepotrzebne mi wasze podziękowania. Nie o wdzięczność mi chodzi, Ruby.
Chcę tylko, żeby ktoś wiedział, żem jeszcze nie umarł, nie leżę w grobie, że nie pożarł mnie
aligator. Ktoś tu przynajmniej powinien mieć w sobie tyle przyzwoitości, by na mnie spojrzeć –
żalił się przeważnie wystarczająco głośno, by usłyszała go babunia.
Nieraz pojawiała się na te słowa w progu, jakby powiedział coś, co ją ubodło.
– Przyzwoitości! – krzyczała zza oszklonych drzwi. – Czy ja dobrze słyszę: Jack Landry
mówi coś o przyzwoitości!?
– Eee, tam...
Dziadunio Jack machał na to swoją długą ręką i odwracał się, by odejść w stronę moczarów.
– Dziaduniu, poczekaj! – wołałam za nim.
– Poczekać? A na co? Nie ma zawziętości większej, niż zawziętość cajuńskiej kobiety, która
nie zejdzie z raz obranej drogi. Nie ma na co czekać – dodawał, nie zatrzymując się. Tylko jego
rybackie buty sięgające bioder odpowiadały dźwiękiem ugniatanej, bagiennej trawy i podłoża
nasączonego niczym gąbka. Zwykle nosił na sobie czerwony płaszcz z ogromnymi,
ponaszywanymi kieszeniami biegnącymi wokół pleców, kamizelkę i przeciwdeszczowe
strażackie okrycie. Kieszenie miały szczelinowe otwory, nazywane tutaj „szczurzymi
pochewkami”, ponieważ właśnie w nich dziadunio nosił upolowane piżmoszczury.
Kiedy tylko ogarniał go przypływ wściekłości, jego długie, sztywne, siwe włosy unosiły się
w górę i otaczały białym płomieniem szyję. Był człowiekiem o ciemnej karnacji. Mówiono o
Landrych, że w ich żyłach płynie indiańska krew. Dziadunio jednak miał szmaragdowozielone
oczy, które szelmowsko pobłyskiwały, kiedy tylko był trzeźwy i w dobrym humorze. Wysoki,
szczupły, dość silny, by zmierzyć się z aligatorem, stanowił na rozlewiskach coś w rodzaju żywej
legendy. Niewielu mężczyzn umiałoby dać sobie tak dobrze radę żyjąc na bagnach jak on.
Jednak babunia nie uznawała rodu Landrych i niejednokrotnie, kiedy przeklinała dzień, w
którym wyszła za dziadunia, łzy napływały mi do oczu.
– Niech to się stanie dla ciebie nauczką, Ruby – powiedziała mi któregoś dnia. – To lekcja,
która pozwoli ci zrozumieć, jakie figle potrafi płatać serce. Serce pragnie tego, czego samo
pragnie. Zanim oddasz się jakiemuś mężczyźnie, upewnij się, że naprawdę wiesz, dokąd cię to
zaprowadzi. Czasem najlepszym sposobem, by dostrzec, co cię czeka, jest spojrzenie w
przeszłość – doradzała babunia. – Powinnam była słuchać, co wszyscy wkoło mówili mi o
Landrych. W ich żyłach płynie zła krew... Byli źli odkąd pierwszy Landry osiedlił się tutaj.
Działo się to na długo przed tym, nim postawiono tu tablicę oznajmiającą: „Landrym wstęp
wzbroniony”. Widzisz, jak marnie się wychodzi idąc za głosem serca, zamiast słuchać starszych?
– Ależ, babuniu, musiałaś kochać kiedyś dziadunia, widzieć w nim coś dobrego – nie
dawałam za wygraną.
– Widziałam to, co chciałam widzieć – obstawała przy swoim.
Była niesamowicie uparta, gdy schodziło na jego temat, a ja ciągle nie znałam przyczyn tej
zawziętości. Owego dnia jednak musiałam poczuć jakiś szczególny przypływ odwagi albo chęć
sprzeciwienia się jej, ponieważ spróbowałam dowiedzieć się coś o ich przeszłości.
– Babuniu, dlaczego on się wyprowadził? Czy tylko dlatego, że pił? Bo mnie się zdaje, że
przestałby pić, gdyby z nami mieszkał...
Milczała przez chwilę.
– Samo pijaństwo jest już wystarczającym powodem – stwierdziła.
– A może dlatego, że przegrywa wszystkie swoje pieniądze?
– Hazard nie byłby tego wart – mruknęła w odpowiedzi, a ton jej głosu oznaczał, że nie
życzy sobie więcej pytań.
Ja jednak zaparłam się.
– W takim razie co było przyczyną odejścia, babuniu? Co takiego strasznego zrobił, że
musiał się wyprowadzić?
Twarz jej spochmurniała, lecz po chwili rysy złagodniały.
– To sprawa między nim a mną – oświadczyła. – Nic ci do tego, nie musisz wszystkiego
wiedzieć... Jesteś jeszcze za młoda, by zrozumieć, Ruby. Aby dziadunio Jack mógł ponownie
zamieszkać z nami... rzeczy musiałyby się potoczyć zupełnie inaczej – upierała się przy swoim,
pozostawiając mnie zakłopotaną i zasmuconą.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że bez względu na to, co dziadunio Jack wygadywał do
mnie i do innych ludzi, jak bardzo przeklinał, wściekał się i jakie wygłaszał tyrady, musi on czuć
się bardzo samotny, żyjąc na bagnach z dala od ludzi. Tak niewielu znajomych go odwiedzało, a
jego dom nie przypominał nawet szopy. Stał na palach jakieś półtora metra ponad moczarami.
Dziadunio miał kadź, w której gromadził deszczówkę, a światła dostarczały mu lampy butanowe.
Wewnątrz był niewielki piecyk, w którym palił odpadami. Wieczorami siadywał na werandzie i
wygrywał żałosne melodie na harmonii. No i zapijał się tą swoją wypalającą trzewia whisky.
Widać było, że nie jest naprawdę szczęśliwy, podobnie zresztą, jak babunia Catherine.
W głębi serca uważałam, że babunia jest po trosze takim szewcem, co to sam bez butów
chodzi. Potrafi zdziałać wiele dobrego dla innych, a nie jest w stanie wykorzystać żadnej ze
swych umiejętności dla siebie...
Czy na taki los skazani są ludzie nazywani uzdrowicielami? Czy to cena, jaką musiała płacić
za posiadanie swych mocy?
Czy taki los stanie się w przyszłości i moim udziałem?
Rozlewiska były światem, w którym działy się różne dziwne rzeczy. Każda wyprawa na
bagna ujawniała coś zaskakującego. Największe jednak sekrety kryły nasze serca i je właśnie
pragnęłam poznać najbardziej.
* * *
Tuż przed wejściem do domu babunia Catherine rzekła:
– Ktoś jest przed chatą. – Po czym z nutą dezaprobaty w głosie dodała: – To znów ten
chłopak Tate’ów.
Paul siedział na stopniach prowadzących na werandę i grał na harmonijce ustnej. Jego skuter
stał oparty o pień cyprysa. W chwili gdy tylko zauważył światło naszej lampy, przestał grać i
wstał, żeby się przywitać.
Siedemnastoletni Paul był synem Octaviousa Tate’a, jednego z najbogatszych ludzi w
Houmie. Państwo Tatę posiadali fabrykę konserw z krewetek i mieszkali w wielkim domu. Mogli
pochwalić się jachtem i drogimi samochodami. Paul miał dwie siostry: Jeanne, która chodziła ze
mną do jednej klasy i Tobby, o dwa lata młodszą. Znaliśmy się z Paulem dosłownie przez całe
życie, ale dopiero od niedawna zaczęliśmy spędzać razem nieco więcej czasu. Wiedziałam, że
jego rodzice nie są tym uszczęśliwieni. Ojciec Paula miał niejedno starcie z dziaduniem Jackiem i
nie lubił Landrych.
– Wszystko w porządku, Ruby? – zapytał pospiesznie Paul, kiedy zbliżyłyśmy się.
Miał na sobie błękitną, bawełnianą koszulkę do gry w polo, spodnie koloru khaki i skryte
częściowo pod nogawkami mocno zasznurowane, skórzane buty. Dziś wieczorem wydał mi się
jakby wyższy, silniejszy, no i nieco starszy...
– Byłyśmy z babunią u rodziny Rodriguesów. Niemowlę, które powiła pani Rodrigues,
urodziło się martwe – poinformowałam go.
– To straszne – odrzekł Paul współczująco.
Ze wszystkich moich szkolnych kolegów . Paul wydawał mi się najbardziej uczciwy i
dojrzały, choć także najbardziej nieśmiały. Z pewnością należał też do najprzystojniejszych, z
tymi swoimi oczami koloru nieba w pogodny dzień i mocnymi, zdrowymi ciemnoblond włosami.
– Dobry wieczór, pani Landry – przywitał się z babunią Catherine.
Omiotła go tym swoim pełnym podejrzliwości spojrzeniem, które pojawiło się u niej po raz
pierwszy, gdy zauważyła, że Paul zaczął odprowadzać mnie po szkole do domu. Teraz, ponieważ
przychodził częściej, przyglądała mu się jeszcze bardziej dociekliwie, co wprawiało mnie w
ogromne zakłopotanie. Paula trochę to bawiło, lecz i przerażało. Większość ludzi wierzyła
bowiem w nadprzyrodzone zdolności babuni Catherine.
– ... wieczór – rzekła powoli. – Możliwe, że dziś w nocy będzie ulewa – przepowiedziała. –
Nie powinieneś tłuc się po okolicy na czymś takim...
– Oczywiście, proszę pani – zgodził się Paul. Babunia Catherine przeniosła wzrok na mnie.
– Musimy dokończyć przędzenia – przypomniała mi.
– Dobrze, babuniu. Zaraz przyjdę.
Popatrzyła raz jeszcze na Paula i weszła do środka.
– Czy twoja babcia jest bardzo wstrząśnięta faktem, że Rodriguesowie stracili dziecko? –
zapytał.
– Nie została wezwana, by pomóc przy porodzie – odrzekłam.
Opowiedziałam mu, dlaczego po nią posłano i co zrobiła. Słuchał z zainteresowaniem.
– Mój ojciec nie wierzy w te rzeczy. Twierdzi, że zabobony i folklor hamują rozwój Cajunów
i pozwalają innym sądzić, że ignorujemy współczesną wiedzę. Ale ja się z nim nie zgadzam –
dodał pospiesznie.
– Babunia Catherine nie jest ignorantką – oburzyłam się. – Na odwrót. Ignoranci to ci, którzy
nie podejmują żadnych kroków, by zapobiec działaniu złych duchów i nieszczęściu.
Paul przytaknął.
– Czy ty coś... widziałaś? – zapytał.
– Poczułam muśnięcie na twarzy, kiedy to coś przelatywało – powiedziałam, kładąc dłoń na
policzku. – Dotknęło mnie tutaj. A potem zdawało mi się, że widziałam, jak znika.
Paul gwizdnął przeciągle.
– Jesteś bardzo odważna – pochwalił mnie.
– Tylko dlatego, że byłam tam z babunią – przyznałam.
– Szkoda, że nie przyjechałem wcześniej i nie poszedłem z tobą... Naturalnie, żeby mieć
pewność, że nie przytrafi ci się nic złego – dokończył po chwili.
Poczułam, że moja twarz oblewa się rumieńcem, gdyż oznaczało to, że Paul pragnie się mną
opiekować.
– Nic mi się nie stało, choć cieszę się, że już po wszystkim – wyznałam.
Paul roześmiał się.
W nikłym świetle lampy na werandzie rysy jego twarzy wydały mi się jeszcze łagodniejsze, a
wzrok cieplejszy. Nie łączyło nas nic ponad to, że trzymaliśmy się za ręce i pocałowaliśmy się
kilka razy, w tym tylko dwa, w usta. Jednak na samo wspomnienie owych pocałunków moje
serce biło szybciej, zwłaszcza kiedy stałam blisko Paula i patrzyłam mu w oczy. Podmuch wiatru
delikatnie rozrzucił na boki kilka kosmyków włosów, które opadły mu na czoło. Za domem woda
na rozlewiskach zalewała brzegi, a jakiś nocny ptak zatrzepotał skrzydłami gdzieś na tle czarnego
nieba.
– Byłem rozczarowany, kiedy przyszedłem i nie zastałem cię – powiedział. – Miałem właśnie
wracać do domu, ale spostrzegłem światło waszej lampy.
– Cieszę się, że poczekałeś – odrzekłam i uśmiechnęłam się. – Niestety nie mogę cię
zaprosić, bo babunia chce, żebyśmy dokończyły koce, które mają być wystawione jutro na
sprzedaż. Uważa, że w ten weekend czeka nas dużo pracy, a ona zwykle ma rację –
powiedziałam. – Nikt chyba nie ma lepszej od niej pamięci – dodałam.
– Jutro cały dzień muszę pracować w fabryce ojca, ale wieczorem, po kolacji, chyba będę
mógł wpaść. Zapraszam cię do miasta na szklaneczkę mrożonej lemoniady... – zaproponował
Paul.
– Chętnie skorzystam z zaproszenia – odrzekłam.
Paul zrobił krok w moją stronę i spojrzał mi w twarz. Upajaliśmy się sobą wzajemnie przez
jakiś czas, nim zebrał w sobie dość odwagi, by wykrztusić z siebie to, co zamierzał mi
powiedzieć idąc tutaj.
– Tak naprawdę, to chciałbym cię zabrać na tańce fais dodo w następną sobotę wieczorem –
wyrzucił z siebie jednym tchem.
Nigdy wcześniej nie byłam na prawdziwej randce. Na samą myśl o niej, ogarnęło mnie
podniecenie. Większość dziewcząt w moim wieku chadzała już na fais dodo ze swoimi
rodzicami. Tańczyły tam z chłopcami, których poznawały. Jednak myśl o tym, że zostałam
zaproszona przez Paula, że zaprowadzi mnie tam i oczywiście będę się bawić tylko z nim przez
cały wieczór, sprawiła, iż zakręciło mi się w głowie.
– Będę musiała poprosić babunię – odrzekłam dodając szybko: – Ale bardzo bym chciała
pójść.
– Dobrze. W takim razie... – oznajmił ruszając w stronę swego skutera – teraz już pójdę, żeby
zdążyć do domu, nim zacznie lać.
Nie spuszczał ze mnie oczu. Odchodził tyłem i potknął się o wystający korzeń, co przypłacił
twardym lądowaniem na wilgotnej trawie.
– Nic ci się nie stało? – krzyknęłam, podbiegając. Roześmiał się zawstydzony.
– Nic mi się nie stało, jeśli nie liczyć mokrej tylnej części ciała – zażartował.
Podał mi rękę. Wstał, a wtedy znaleźliśmy się zaledwie o kilka centymetrów od siebie.
Powoli centymetry zmieniały się w milimetry, nasze usta zbliżały się do siebie, aż wreszcie
zetknęły się. Był to krótki pocałunek, lecz mocniejszy i bardziej gorący, niż jakikolwiek do tej
pory. Wspięłam się na palce, by sięgnąć wargami jego ust, a moje piersi wsparły się na jego
torsie. To nieoczekiwane zbliżenie wywołało falę przyjemnego ciepła, które ogarnęło moje ciało.
– Ruby – odezwał się Paul rozpalony emocjami ostatnich kilku sekund. – Jesteś
najpiękniejszą i najmilszą dziewczyną na całych rozlewiskach.
– Och nie, nie jestem, Paul. To niemożliwe. Jest tyle ładniejszych dziewcząt, panienek, które
mają drogie ubrania, biżuterię i...
– Nie dbam o ich największe nawet diamenty i sukienki z Paryża. Nic nie uczyni ich
piękniejszymi od ciebie – zapewnił żarliwie.
Wiedziałam, że nie miałby odwagi powiedzieć mi tego wszystkiego, gdybyśmy stali w
pełnym świetle, a nie w cieniu. Byłam pewna, że jego twarz przybrała teraz kolor pąsowej róży.
– Ruby! – zawołała przez okno moja babcia. – Nie zamierzam siedzieć przez całą noc, żeby
zdążyć z robotą.
– Już idę, babuniu. Dobranoc, Paul – powiedziałam, po czym pochyliłam się do przodu, by
wargami musnąć jego usta raz jeszcze. Potem odwróciłam się i zostawiłam go oszołomionego w
ciemności.
Usłyszałam tylko, że zapuszcza motor i odjeżdża, po czym natychmiast pobiegłam do domu,
by pomagać babuni.
Przez dłuższą chwilę milczała, nie odrywając wzroku od krosien. Nagle przeniosła go na
mnie i zacisnęła wargi, jak zwykła to robić, kiedy intensywnie myślała.
– Ten chłopak Tate’ów pojawia się tu coraz częściej ostatnimi czasy. Tylko po to, żeby się z
tobą zobaczyć, prawda?
– Tak, babuniu.
– A co na to jego rodzice?
– Nie wiem, babuniu – odparłam spuszczając wzrok.
– Myślę, że wiesz, Ruby.
– Paul mnie lubi i ja go też – odezwałam się szybko. – To, co myślą jego rodzice, nie ma
znaczenia.
– Urósł znacznie w ciągu tego roku, jest już mężczyzną. A i ty nie jesteś już małą
dziewczynką, Ruby. Ty także dorosłaś. Widzę, w jaki sposób na siebie patrzycie i wiem, do
czego to prowadzi – zakończyła.
– Na pewno nie doprowadzi do niczego złego. Paul jest najmilszym chłopcem w szkole –
broniłam się.
Pokiwała głową, lecz nie przestawała mi się przyglądać.
– Przestań wzbudzać we mnie poczucie winy, że jestem bezwstydna, babuniu. Nie zrobiłam
nic, co kazałoby ci się mnie wstydzić.
– Jeszcze nie – odrzekła. – Płynie jednak w tobie krew Landrych, a to już jest zalążek
deprawacji. Widziałam to u twojej matki i nie chciałabym zobaczyć u ciebie.
Broda zaczęła mi drgać.
– Nie mówię tego, by cię zranić, dziecinko. Ostrzegam cię tylko, bo pragnę zapobiec ciosom,
które złamałyby twe serce – powiedziała, wyciągając rękę, by pogłaskać mnie po głowie.
– Czy ja nie mam prawa nikogo pokochać tak słodko i czysto, babuniu? A może jestem
przeklęta z powodu tego, że w moich żyłach płynie krew dziadunia? A co z tą częścią
osobowości, którą odziedziczyłam po tobie? Czy nie da mi ona mądrości, która pomogłaby mi
nie uwikłać się w tarapaty? – dowodziłam, nie ustępując.
Uśmiechnęła się.
– Sama nie byłam w stanie uchronić się od kłopotów. Wyszłam za niego i żyłam z nim
kiedyś – rzekła z westchnieniem. – Ale może masz rację... Ty masz szansę być silniejsza i
mądrzejsza w pewnym sensie. A już na pewno jesteś znacznie bystrzejsza, niż ja w twoim wieku,
nie mówiąc już o tym, że o wiele bardziej utalentowana. Twoje rysunki i obrazy...
– Ależ nie, babuniu. Ja tylko...
– Jesteś utalentowana, jesteś. Któregoś dnia ktoś odkryje ten dar i zaproponuje ci zań duże
pieniądze – przepowiedziała. – Ja po prostu nie chcę, żebyś zrobiła coś, co mogłoby ci zrujnować
życie i przekreślić szanse wydostania się stąd.
– Czy tu jest aż tak bardzo źle, babuniu?
– Dla ciebie bardzo, dziecinko.
– Ale dlaczego, babuniu?
– Bo jest – odpowiedziała i powróciła do pracy, po raz kolejny pozostawiając mnie dryfującą
po oceanie nie wyjaśnionych tajemnic.
– Paul zaprosił mnie na fais dodo w przyszłą sobotę. Bardzo chciałabym z nim pójść,
babuniu – dodałam.
– A co na to jego rodzice? – zapytała po raz drugi.
– Nie wiem. Ale Paul uważa, że się zgodzą. Czy możemy zaprosić go na kolację w niedzielę,
babuniu? Możemy, prawda?
– Nigdy nie odmówiłam nikomu gościny przy moim stole – odrzekła babunia. – Ale o
wyprawie na tańce nawet nie marz. Znam rodzinę Tate’ów i nie chciałabym, by cię ktokolwiek
skrzywdził.
– Dobrze, babuniu – ucieszyłam się i aż podskoczyłam na krześle z radości. – Więc Paul
może przyjść na kolację?
– Powiedziałam przecież, że go nie wyrzucę – odrzekła.
– Och, babuniu, dziękuję. Dziękuję ci! Rzuciłam się jej na szyję.
– Jeśli dalej będziemy pracować w takim tempie, to nie skończymy do rana, Ruby – rzekła,
całując mnie w policzek. – Moja mała Ruby, moja kochana dziewczynka, która wyrasta na
kobietę tak szybko, że nie powinnam na chwilę nawet przymknąć oczu, bo przegapię ten ważny
moment – zażartowała.
Padłyśmy sobie w objęcia, po raz wtóry, po czym wróciłyśmy do naszych zajęć. Moje dłonie
pracowały ze zdwojoną energią, a serce wypełniała nieznana dotąd radość.
Landrym wstęp wzbroniony
Z kuchni dobywał się rozkoszny zapach i wpełzał wprost do mojego pokoju, co sprawiło, że
natychmiast otworzyłam oczy. Poczułam skurcz żołądka, który nie mógł się już doczekać owych
pyszności. Po domu rozchodził się aromat mocnej, czarnej kawy i silna woń bulgoczących na
piecu potraw z krewetek i kurczaka, które babunia Catherine warzyła w czarnych żeliwnych
garnkach. Miałyśmy je potem sprzedawać na naszym ulicznym straganie. Usiadłam w pościeli i
rozkoszowałam się tym cudownym zapachem.
Światło słoneczne przedarło się przez liście cyprysów i krzewów ciernistych wokół domu i
sączyło się przez zasłonki w oknie mojego pokoju, rozjaśniając go i grzejąc przyjemnie. Pokój
był wystarczająco duży, by pomieścić białe, malowane łóżko, niewielki stolik pod lampkę nocną
stojącą u wezgłowia oraz ogromną szafę na ubrania.
Jak zwykle chórek ptaków rozpoczął swoje poranne serenady, co zawsze zachęcało mnie do
wstania z łóżka, umycia się i ubrania, bym mogła wraz z naturą uczcić nadejście kolejnego dnia.
Choć bardzo się starałam, rzadko udawało mi się wstać rano wcześniej niż babunia
Catherine. Zwykle zrywała się, kiedy pierwsze promyki słońca zaczynały przenikać przez
mroczną zasłonę ciemności. Poruszała się po domu tak bezszelestnie, że nigdy nie słyszałam jej
kroków w korytarzu ani na schodach, które skrzypiały zawsze, kiedy ja po nich schodziłam. W
weekendowe poranki babunia wstawała szczególnie wcześnie, by przygotować wszystko, czym
później handlowałyśmy.
Pospieszyłam pomóc jej trochę.
– Dlaczego mnie nie obudziłaś? – zapytałam.
– Obudziłabym cię, gdyby to było konieczne, nawet jeśli nie wstałabyś sama, Ruby –
odpowiedziała jak zwykle.
Ja jednak wiedziałam, że wolałaby wszystko zrobić sama, byle tylko nie wyrywać mnie ze
snu.
– Złożyłabym wszystkie nowe koce i przygotowałabym je do wyniesienia – powiedziałam.
– Najpierw zjedz śniadanie. A roboty starczy jeszcze dla nas obu. Dobrze wiesz, że turyści
nie pojawią się tu skoro świt... Jedynie rybacy wstają tak wcześnie, a im nie w głowie kupowanie
czegokolwiek, a zwłaszcza tego, co my wystawiamy na sprzedaż. No, chodź, siadaj – zarządziła
babunia Catherine.
Miałyśmy prosty stół zrobiony z szerokich, cyprysowych desek i krzesła na rzeźbionych
nogach. Stał tu jeszcze jeden mebel, z którego babunia była szczególnie dumna: dębowy kredens.
Zrobił go jej ojciec. Poza tym wszystko, co posiadałyśmy, było raczej pospolite i nie różniło się
od przedmiotów używanych przez inne cajunskie rodziny mieszkające na rozlewiskach.
– Pan Rodrigues przyniósł dziś rano kosz świeżych jaj – powiedziała babunia, wskazując
głową na komodę stojącą w pobliżu okna. – To bardzo miło z jego strony, iż pamięta o nas, mimo
że przeżywają trudne chwile.
Nie oczekiwała nigdy żadnych innych przejawów wdzięczności, niż najzwyklejsze
„dziękuję”. Wierzyła, że została wysłana na ten ziemski padół, by służyć i pomagać tym, którzy
mieli mniej szczęścia. Radość, że mogła pomagać innym, stanowiła dla niej wystarczającą
nagrodę.
Zaczęła smażyć dla mnie na śniadanie jajecznicę z dwóch jaj.
– Nie zapomnij wystawić dzisiaj swoich nowych obrazów. Uwielbiam ten z czaplą, która
wychodzi z wody – rzekła, uśmiechając się.
– Jeśli tak ci się podoba, babuniu, to może nie powinnam go sprzedawać... Może powinnam
go tobie podarować... ?
– Nie mów głupstw, moje dziecko. Pragnę, żeby wszyscy widzieli twoje obrazy, a zwłaszcza
ludzie z Nowego Orleanu – stwierdziła.
Nieraz to powtarzała.
– Dlaczego? Dlaczego ci wszyscy ludzie są tak ważni? – zaciekawiłam się.
– Są dziesiątki galerii sztuki oraz wielu sławnych artystów, którzy, gdy zobaczą twoje
obrazy, nadadzą rozgłos twemu nazwisku, a wtedy wszyscy bogaci Kreole zapragną mieć jedno z
twoich dzieł w domu – wyjaśniła.
Zdziwiłam się. To nie było do niej podobne: żądza sławy i cały ten rozgłos, który zawitałby
do naszego małego domku na rozlewiskach...? Wystawiałyśmy produkty i towary, aby
sprzedawać je w weekendy, ponieważ to dawało nam możliwość uzyskania niezbędnych do życia
środków, ale ja doskonale zdawałam sobie sprawę, że babunia Catherine nie czuje się dobrze w
otoczeniu obcych i cudzoziemców, którzy pojawiali się w okolicy, chociaż niektórym bardzo
smakowały jej potrawy i obsypywali ją komplementami. Istniał jakiś inny powód, dla którego
babunia Catherine nakłaniała mnie do wystawiania moich obrazków, lecz ten ciągle pozostawał
dla mnie tajemnicą.
Obraz z czaplą był dla mnie czymś szczególnym. Któregoś dnia o zmierzchu, gdy stałam na
brzegu stawu znajdującego się tuż za naszym domem, dostrzegłam czaplę wielkodziobą, która
uniosła się nad wodę tak nagle i nieoczekiwanie, że wydawało mi się, iż wyłoniła się z bagna.
Poszybowała w powietrze na swych szerokich, ciemno-fioletowawych skrzydłach, a ja poczułam
poetyckie wprost natchnienie nie mogąc się doczekać, by przelać swoją wizję na płótno. Kiedy
babunia zatrzymała wzrok na ukończonym już dziele, zaniemówiła na chwilę, oczy zaszkliły się
jej i wyznała, że moja matka kochała, błękitną czaplę bardziej niż wszystkie inne bagienne ptaki.
– Wobec tego tym bardziej powinnyśmy ten obraz zatrzymać – upierałam się.
Babunia Catherine nie zgodziła się jednak i rzekła:
– Jest wiele przyczyn, dla których obraz ten powinien powędrować do Nowego Orleanu.
Zupełnie jakby za pośrednictwem mojej pracy chciała przesłać jakąś zaszyfrowaną
wiadomość do samego Nowego Orleanu...
Kiedy już zjadłam śniadanie, zaczęłam wynosić przedmioty, które miałyśmy sprzedawać
tego dnia. Babunia Catherine kończyła właśnie przygotowywać zasmażkę. Zasmażka to jedna z
pierwszych rzeczy, które cajuńska panienka uczy się przyrządzać. Jest to po prostu mąka
przyrumieniona na maśle, oleju lub tłuszczu zwierzęcym, którą należy wysmażyć, aż przybierze
orzechową barwę, nie dopuszczając do przypalenia. Kiedy zasmażka była gotowa, mieszało się z
nią owoce morza albo kurczaka, czasami kaczkę, gęś albo też kurę, a od czasu do czasu nawet
dziczyznę. Podczas Wielkiego Postu babunia robiła „zielone danie”, składające się wyłącznie z
warzyw, bez mięsa.
Zaczęłyśmy obsługiwać klientów wcześniej, niż zazwyczaj. Niektórzy Cajunowie
dowiedzieli się już o wygnaniu złego ducha i chcieli usłyszeć tę historię z ust samej babuni.
Wspominano przy tym o podobnych przypadkach zasłyszanych od rodziców bądź dziadków.
Tuż przed południem zaskoczył nas widok szaro-srebrzystej limuzyny, nienaturalnie długiej,
która przejeżdżała obok. Nagle pojazd zatrzymał się z piskiem opon i cofnął gwałtownie,
hamując tuż przed naszym straganem. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i na drodze
pojawił się wysoki, kościsty jegomość o oliwkowej cerze i siwiejących, kasztanowych włosach.
W ślad za nim biegł śmiech kobiety siedzącej w limuzynie.
– Uspokój się – powiedział gość, po czym zwrócił się w moją stronę i uśmiechnął szeroko.
Atrakcyjna blond dama z oczami mocno podkreślonymi makijażem, grubą warstwą różu i
płatami szminki na ustach, wystawiła głowę z limuzyny. Jej dekolt zdobił długi naszyjnik. Miała
na sobie bluzkę z jaskraworóżowego jedwabiu. Kilka pierwszych guzików pozostawało nie
zapiętych, nie mogłam więc nic poradzić, że dostrzegłam jej nieco przesadnie odkryte piersi.
– Pospiesz się, Dominique’u. Mam nadzieję, że uda nam się zjeść obiad u Arnauda jeszcze
dziś po południu – zawołała.
– Z całą pewnością. Mamy mnóstwo czasu – odpowiedział, nie oglądając się nawet na nią.
Jego uwagę całkowicie zaprzątały moje obrazki.
– Kto to malował? – zapytał apodyktycznie.
– Ja, proszę pana – odpowiedziałam.
Ubrany był bogato, w śnieżnobiałą koszulę, wyglądającą na najbardziej bawełnianą z
bawełnianych, oraz doskonale skrojony garnitur w kolorze grafitowym.
– Doprawdy?!
Skinęłam głową na potwierdzenie i podeszłam bliżej, by podać mu obrazek z czaplą.
Potrzymał go w wyciągniętych rękach i pokiwał głową.
– Masz iskrę... – rzekł. – Naiwne, lecz jednak godne uwagi. Brałaś jakieś lekcje?
– Trochę w szkole, no i trochę poduczyłam się, czytając jakieś stare czasopisma –
odpowiedziałam.
– Ciekawe.
– Dominique! – dobiegło nas z auta.
– Przestań wreszcie!
Spojrzał na mnie, uśmiechając się, jakby chciał rzec: „Nie przejmuj się nią... „
Potem rzucił jeszcze okiem na dwa kolejne obrazki. Wystawiłam pięć na sprzedaż.
– De żądasz za swoje obrazy? – zapytał.
Spojrzałam na babunię, która stała z panią Thibodeau. Przerwały rozmowę, kiedy przy
straganie zatrzymała się limuzyna. Oczy babuni Catherine nabrały dziwnego wyrazu.
Wpatrywała się w tego zamożnego, obcego mężczyznę, jakby doszukując się w nim czegoś, co
powiedziałoby jej, że to ktoś więcej niż przygodny turysta zainteresowany lokalnym kolorytem.
– Biorę po pięć dolarów za sztukę – odrzekłam.
– Po pięć dolarów?! Po pierwsze, nie powinnaś żądać tyle samo za każdy – pouczył mnie. –
Ta czapla z pewnością wymagała więcej wysiłku. Ten obraz jest znacznie lepszy od pozostałych
– dodał stanowczym głosem, zwracając się do babuni Catherine i pani Thibodeau, co najmniej
jakby były jego studentkami. – Przypatrzmy się szczegółom. Sposób, w jaki ujęłaś wodę i ruch
skrzydeł czapli... – Mrużył oczy, kiedy przyglądał się obrazkowi. – Dam ci pięćdziesiąt dolarów
za wszystkie pięć sztuk, na razie – oświadczył.
– Ależ... pięćdziesiąt dolarów...
– Co pan ma na myśli mówiąc „na razie”? – zapytała babunia Catherine, podchodząc do nas.
– Och, najmocniej przepraszam – rzekł dżentelmen. – Powinienem był wcześniej się
przedstawić... Nazywam się Dominique LeGrand. Jestem właścicielem galerii sztuki we
Francuskiej Dzielnicy. Nazywa się po prostu „U Dominique^” – przedstawił się wyjmując
wizytówkę z tylnej kieszeni spodni.
Babunia wzięła bilecik, przytrzymując go pomiędzy palcami, by móc się mu lepiej przyjrzeć.
– A co w sprawie tego... „na razie”?
– Zdaje mi się, że mogę dostać znacznie więcej za te obrazy. Zwykle bywa tak, że zabieram
dzieła artysty nie płacąc mu nic, tym razem jednak chciałbym w jakiś sposób okazać swój
podziw dla talentu tej młodej panienki. Czy to pani wnuczka? – zaciekawił się Dominique
LeGrand.
– Tak – odrzekła babunia. – Nazywa się Ruby Landry. A czy dopilnuje pan, by jej nazwisko
znalazło się pod każdym z tym obrazów?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem.
– Naturalnie... – obiecał Dominique LeGrand, uśmiechając się. – Widzę, że umieszcza w
rogu każdego obrazu swoje inicjały. Na przyszłość – zwrócił się do mnie – wpisuj tam pełne imię
i nazwisko, panno Ruby – poinstruował mnie.
Wyjął plik banknotów i odliczył pięćdziesiąt dolarów, co stanowiło kwotę o wiele wyższą od
uzyskanej za wszystkie moje dotąd sprzedane obrazy. Spojrzałam na babunię, która
przyzwalająco skinęła głową i przyjęłam pieniądze.
– Dominique’u – niecierpliwiła się kobieta.
– Idę już, idę, Philip – odkrzyknął Dominique. Kierowca podszedł, żeby zabrać moje obrazy
i włożył je do bagażnika limuzyny.
– Tylko ostrożnie – nakazał LeGrand szoferowi.
Stałyśmy z babunią i patrzyłyśmy, aż długi samochód zniknął za zakrętem.
– Pięćdziesiąt dolarów, babuniu! – wykrzyknęłam, wymachując banknotami.
Pani Thibodeau zaniemówiła, lecz babunia sprawiała wrażenie raczej zamyślonej niźli
uszczęśliwionej... Wydało mi się nawet, że jest smutna.
– Zaczęło się – wyszeptała nie odrywając wzroku od limuzyny, odjeżdżającej w nieznanym
kierunku.
– Co się zaczęło, babuniu?
– Przyszłość. Twoja przyszłość, Ruby. Te pięćdziesiąt dolarów to dopiero początek.
Pamiętaj, nie wolno ci pisnąć o nich ani słówka, gdyby dziadunio Jack raczył się tu przypadkiem
pojawić – nakazała mi.
Po tych słowach odwróciła się do pani Thibodeau, by dokończyć przerwanej rozmowy.
Co do mnie, nie byłam w stanie opanować podniecenia. Pożerała mnie niecierpliwość i
zaciekawienie, co jeszcze przyniesie ów dzień. Tak bardzo chciałam, by minął jak najszybciej, by
nadeszła wreszcie chwila, kiedy zjawi się Paul. Chciałam go już zobaczyć i śmiałam się sama do
siebie na myśl, że dziś wieczorem to ja będę mogła mu kupić mrożoną lemoniadę. Ja jemu, a nie
on mnie, chociaż wiedziałam, że nie pozwoli mi zapłacić. Był na to zbyt ambitny...
Sprzedałyśmy wszystkie nasze koce, prześcieradła i ręczniki, a babunia pozbyła się prawie
tuzina słoików z lekami ziołowymi. Sprzedałyśmy nawet ropuchę w occie. Cały zapas gumbo,
zupy babuni, został pochłonięty przez gości. Słońce zaszło za drzewa i nasz dzień pracy dobiegł
końca. Babunia podśpiewywała z zadowoleniem, szykując nam obiad.
– Chciałabym, żebyś wzięła te pieniądze, babuniu – zwróciłam się do niej.
– Zarobiłyśmy dziś dosyć. Nie ma potrzeby, żebym brała twoje pieniądze za obrazy, Ruby –
zaoponowała. – Ale daj mi je na przechowanie. Wiem, że zrobi ci się żal tego włóczęgi z bagien i
któregoś dnia oddasz mu część, o ile nie całość tej sumy. Włożę je do skrzyni, w której
przechowuję cenne pamiątki – zadecydowała. – Tam będą bezpieczne. On nigdy nie ośmieli się
tam zajrzeć – dodała.
Dębowa skrzynia babuni był to przedmiot traktowany z nabożną wręcz czcią. Nie musiała
zamykać jej na zamek. Dziadunio Jack nigdy nie wykazał dość tupetu, by tknąć ją choćby
palcem. Nawet ja nie odważyłam się podnieść pokrywy i poszperać w rzeczach, które w skrzyni
leżały. Mebel krył najcenniejsze i najbardziej osobiste przedmioty, należące do mojej matki,
kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Babunia Catherine obiecywała, że wszystko, co znajduje
się w tym kufrze, któregoś dnia ja otrzymam.
Kiedy już zjadłyśmy i posprzątałyśmy, babunia usiadła w swoim bujaku na ganku, a ja
przycupnęłam obok na schodach. Upał zelżał nieco, dmuchał lekki wiaterek. Po niebie płynęło
kilka niewielkich chmurek. Rozlewiska oświetlało żółtawe światło księżyca. W jego poświacie
konary drzew na bagnach wyglądały jak kości, a stojąca woda połyskiwała niczym szkło. W
wieczór taki, jak ten, dźwięki niosły się po rozlewiskach z niezwykłą łatwością. Słyszałyśmy
radosną piosenkę płynącą z akordeonu pana Butę oraz śmiech jego żony i dzieci. Gdzieś w oddali
odezwał się dźwięk trąbki samochodowej, a za nami, w stawie, kumkały i rechotały żaby. Nie
mówiłam babuni Catherine, że ma przyjść Paul, ale ona to wyczuła.
– Kręcisz się, jakbyś siedziała na szpilkach, Ruby. Czekasz na coś? – zapytała.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałyśmy warkot skutera. W chwilę później
dostrzegłyśmy światło reflektora i Paul wjechał na podwórko.
– Dobry wieczór, pani Landry – przywitał się, podchodząc do nas. – Cześć, Ruby.
– Dobry wieczór – odpowiedziała babunia, lustrując gościa od stóp do głów.
– Mamy, zdaje się, niewielką przerwę w upałach i wszechobecnej wilgoci – rzekł, a ona
przytaknęła. – Jak minął dzień? – zwrócił się do mnie.
– Wspaniale! Sprzedałam wszystkie pięć obrazów – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
– Wszystkie? To cudownie. Musimy zatem uczcić to wielkimi lodami, a nie tylko mrożoną
lemoniadą! Jeśli nie masz nic przeciwko temu... Pani Landry, chciałbym zabrać Ruby do miasta –
zwrócił się do babuni Catherine.
Widziałam, jak bardzo ta prośba zakłopotała babunię. Uniosła brwi i odchyliła się na swym
bujanym fotelu. Widząc jej wahanie Paul dodał:
– Nie zabawimy długo.
– Nie chcę, żebyś ją woził na tej swojej mechanicznej zabawce – powiedziała babunia,
wskazując ruchem głowy skuter Paula.
Chłopiec roześmiał się.
– Co do mnie, w taki jak ten wieczór wolę się przejść a ty, Ruby?
– O tak... ! Dobrze, babuniu?
– No, dobrze. Ale nie chodźcie nigdzie dalej, tylko do miasta i z powrotem. I nie
rozmawiajcie z nieznajomymi! – ostrzegła.
– Dobrze, babuniu.
– Proszę się nie martwić. Nie dopuszczę, żeby się jej coś złego przytrafiło – uspokajał
babunię Paul.
Ona jednak mimo tych zapewnień nadal była pełna obaw. Ruszyliśmy w stronę miasta drogą
skąpaną w jasnym świetle księżyca. Paul wziął mnie za rękę, dopiero gdy znaleźliśmy się poza
zasięgiem wzroku babuni.
– Twoja babunia strasznie się o ciebie boi... – zauważył. – Widziała już w życiu wiele
tragedii i zła... Miałyśmy jednak dzisiaj dobry dzień przy straganie.
– Sprzedałaś wszystkie swoje obrazy i to jest cudowne.
– Nie tyle sprzedałam, co oddałam do galerii w Nowym Orleanie – wyjaśniłam, po czym
opowiedziałam mu o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia i powtórzyłam słowa Dominique’a.
Paul milczał przez dłuższą chwilę, potem odwrócił się do mnie, a na jego twarzy odmalował
się dziwny smutek.
– Któregoś dnia zostaniesz sławną artystką i wyprowadzisz się z rozlewisk. Zamieszkasz w
V.C. Andrews RUBY Przełożyła Mariola Żółkiewska
Prolog Przez pierwszych piętnaście lat życia moje narodziny i towarzyszące im okoliczności pozostawały dla mnie taką samą zagadką jak ilość gwiazd połyskujących nocą na niebie nad rozlewiskami, tam, gdzie srebrzysty zębacz skrywał się przed dziaduniem, który bezskutecznie usiłował go złowić. Matkę znałam jedynie z opowieści babuni Catherine i dziadunia Jacka oraz kilku wyblakłych fotografii oprawionych w cynowe ramki. Wydaje mi się, że odkąd pamiętam, zawsze czułam wyrzuty sumienia, stojąc nad jej skromnym grobem, na płycie którego wyryto napis: Gabrielle Landry ur. I maja 1927 roku zm. 27 października 1947 Daty moich urodzin i dnia, w którym ona pożegnała się ze światem, pokrywały się. Każdej nocy i każdego dnia dręczyło me serce tłumione poczucie winy, które wzmagało się w urodziny, bez względu na wysiłki, jakie czyniła babunia, by mnie wtedy uszczęśliwić. Wiedziałam, że i jej ciężko było się w tym dniu cieszyć. Ale poza niezwykle ponurym wydarzeniem, jakim stała się śmierć mojej matki w dniu, w którym przyszłam na świat, rozciągała się jeszcze sfera nie wyjaśnionych wątpliwości i pytań, których nigdy nie mogłam zadać. Obawiałam się, że twarz babuni, zwykle przyjazna i kochająca, przybierze znów ten tajemniczy, jakże odległy i obcy wyraz, który tak bardzo mnie przerażał... Bywały dni, kiedy siadała w swym bujanym fotelu i przyglądała mi się, a mnie wydawało się, że godziny wloką się w nieskończoność. Bez względu na to, jaką uzyskałabym odpowiedź, jedno było pewne: ta smutna prawda złamała mym dziadkom serce, a dziadunia wtłoczyła na całe życie w samotność szopy na grzęzawiskach. Od tamtego dnia babunia Catherine nie potrafiła nawet pomyśleć o nim inaczej, niż z odrazą emanującą z jej spojrzenia, albo z żalem trawiącym jej serce. Jakieś nieznane piętno odcisnęło się na tym domu na rozlewiskach, niczym pajęczyna zamieniająca w księżycową noc bagna w usiany klejnotami świat i oplatająca smukłe cyprysy na podobieństwo hiszpańskiego mchu. Szeleściło w szeptach gorącej, letniej bryzy albo w kroplach wody rozpryskujących się po glinianym podłożu. Czułam jego obecność w przeszywającym spojrzeniu błotniaka amerykańskiego, którego okolone żółtą obwódką oczy śledziły każdy mój ruch. Unikałam odpowiedzi na moje pytania z równą wytrwałością, z jaką pragnęłam je poznać. Słowa mające tak wielką wagę i moc, że sprawiły, iż dwoje ludzi, którzy powinni się kochać i
szanować, odsunęło się od siebie, mogły mnie jedynie przejąć trwogą. W ciepłe wiosenne wieczory siadałam przy oknie mojego pokoju, wpatrując się w ciemność bagien. Pozwalałam bryzie nadlatującej przez moczary znad Zatoki Meksykańskiej muskać chłodem mą twarz i nasłuchiwałam pohukiwania sowy. Miast jednak dochodzących jakby nie z tego świata dźwięków „uhu, uhu, uhu” wydawało mi się, że nocny łowca pyta „Czemu, czemu, czemu?” i wtedy kuliłam się w sobie, próbując opanować drżenie i strach wkradający się bezlitośnie do mego zamierającego z trwogi serca.
Księga pierwsza
Moce babuni Głośne i zdecydowane pukanie w szybę naszych frontowych drzwi rozległo się echem po całym domu i od razu wprawiło mnie w niepokój. Babunia Catherine również oderwała się od zajęć. Tego wieczora w pokoju, służącym za warsztat tkacki zamieniałyśmy bawełnianą przędzę w koce, które w weekendy, kiedy na rozlewiskach pojawiali się turyści, sprzedawałyśmy na straganie przed naszym domem. Wstrzymałam oddech. Pukanie powtórzyło się. Tym razem zabrzmiało głośniej i jeszcze bardziej niepokojąco. – Idź na dół zobaczyć, kto to, Ruby – poleciła babunia. – Szybko. A jeśli okaże się to ten twój dziadunio Jack, przesiąknięty bagienną whisky, to zatrzaśnij mu drzwi przed nosem najszybciej, jak tylko potrafisz – dodała, a jej rozszerzone oczy świadczyły, iż wie, że to ktoś inny i że czeka nas coś dalece bardziej przerażającego. Silny podmuch poderwał grubą warstwę ciemnych chmur, które otulały ziemię niczym całun, przesłaniając sierp księżyca i gwiazdy rozsiane na kwietniowym niebie Luizjany. Tego roku wiosna przypominała raczej lato. Dni i noce były tak gorące i parne, że rankiem często odkrywałam na butach delikatną rosę. W południe złociste promienie słońca wprawiały w stan euforii komary i muchy, które za wszelką cenę starały się znaleźć schronienie w chłodnym cieniu. W pogodne noce widywałam bagienne pająki – Złote Damy – które wychodziły z ukrycia i rozpinały gigantyczne sieci, by wieczorem zapolować na żuki i komary. W oknach rozwieszałyśmy siatki, które powstrzymywały owady, przepuszczając jednocześnie najdelikatniejszy nawet podmuch wiatru znad Zatoki. Zbiegłam po schodach i przemierzyłam wąski korytarz, prowadzący z tylnej części domu do frontowej. Widok twarzy Theresy Rodrigues z nosem przylepionym do szyby zatrzymał mnie w pół kroku. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Dziewczyna była blada jak lilia wodna, jej włosy koloru czarnej kawy falowały w dzikim nieładzie, a w oczach malowało się przerażenie. – Gdzie babunia? – krzyknęła rozpaczliwie. Zawołałam babcię i wycofałam się w głąb domu. Theresa była niską, otyłą dziewczyną o trzy lata starszą ode mnie. Miała osiemnaście lat, najwięcej z piątki dzieci w rodzinie. Wiedziałam, że jej matka spodziewa się kolejnego potomka. – Co się stało, Thereso? – zapytałam, zbliżając się do niej powoli. – Czy coś z twoją matką? Nagle dziewczyna zalała się łzami, a jej pokaźny biust opadał i wznosił się, wstrząsany łkaniem. Twarz zasłoniła rękami. Spojrzałam w głąb domu i dostrzegłam, że babunia Catherine schodzi już po schodach, wpatrując się bacznie w Theresę i przystaje, by się przeżegnać. – Mów szybko o co chodzi, dziecko – zniecierpliwiła się babunia i pospieszyła ku drzwiom. – Moja mama... urodziła... martwe dziecko... – szlochała Theresa. – Mon Dieu – wyszeptała babunia Catherine i znów się przeżegnała. – Przeczuwałam to – mruknęła i spojrzała na mnie znacząco.
Przypomniałam sobie, jak w pewnej chwili, kiedy tkałyśmy, podniosła wzrok i zaczęła przysłuchiwać się odgłosom nocy. Pojękiwanie szopa brzmiało zupełnie jak płacz niemowlęcia... – Ojciec przysłał mnie, żebym panią przyprowadziła – wykrztusiła Theresa przez łzy. Babunia skinęła głową i pocieszająco uścisnęła dłoń Theresy. – Zaraz wychodzę. – Dziękuję, pani Landry. Dziękuję – odetchnęła z ulgą Theresa i zeskoczyła z werandy prosto w ciemną noc, zostawiając mnie skamieniałą z przerażenia. Babunia przygotowywała już niezbędne rzeczy i wypełniała nimi pleciony dębowy koszyk. Pospiesznie weszłam do domu. – Czego chce od ciebie pan Rodrigues, babuniu? Co możesz dla nich teraz zrobić? Kiedy babunię wzywano w środku nocy, zwykle oznaczało to, że ktoś jest chory lub cierpiący. Bez względu na to, jakie były tego przyczyny, mój żołądek zachowywał się tak, jakby znalazło się w nim nagle tuzin połkniętych much. – Przynieś lampę butanową – poleciła, nie odpowiadając na pytanie. Natychmiast spełniłam jej prośbę. W przeciwieństwie do Theresy Rodrigues, której strach wystarczał za całe oświetlenie w ciemności, my potrzebowałyśmy lampy. Wiedziałam, że kiedy zejdziemy z werandy, przejdziemy pas wilgotnej trawy i dalej pójdziemy czarną jak smoła, żwirową ulicą. Kiedy wyruszyłyśmy w drogę, spojrzała w górę na zasnute chmurami nocne niebo, pokręciła głową i mruknęła: – To nie wróży nic dobrego. Za naszymi plecami i obok nas trzęsawiska zdawały się ożywać na dźwięk jej słów. Żaby rechotały, kwiliły nocne ptaki, a aligatory prześlizgiwały się po chłodnym błocie. W wieku piętnastu lat przewyższałam już o jakieś trzy centymetry babunię, która mierzyła niecały metr sześćdziesiąt i to w mokasynach. Ta niewysoka staruszka była jednak najsilniejszą kobietą, jaką znałam. Prócz mądrości i wytrzymałości miała bowiem znachorską moc traiteur. Uważana za duchową uzdrowicielkę, nie bała się walczyć ze złem i to bez względu na to, jak ponure i zdradzieckie ono było. Wydawało się, że babunia znajdzie wyjście z każdej sytuacji bez wyjścia. Kiedy trzeba, sięgnie do swej torby z lekami na wszelkie przypadłości, odczyni uroki i udzieli rad. Siła, którą została obdarowana, jest nie do opisania. Babunia była leworęczna, co dla wszystkich Cajunów stanowiło wystarczający dowód, że drzemią w niej niebywałe moce duchowe. Ja jednak uważałam, że jej siła bierze się z ciemnych oczu koloru onyksu. Ta kobieta nigdy niczego się nie bała. Krążyła legenda, że pewnej nocy na bagnach stanęła twarzą w twarz z samą kostuchą i tak długo patrzyła jej prosto w oczy, aż tamta doszła do wniosku, że babunia nie jest osobą, z którą chciałaby już teraz mieć do czynienia. Ludzie z rozlewisk przychodzili do babuni, by pozbyć się brodawek czy reumatyzmu. Miała swoje sekretne sposoby na leczenie przeziębień i kaszlu. Mówili nawet, że ma receptę na powstrzymanie procesu starzenia się, lecz nie używa jej, ponieważ naruszyłaby tym naturalny porządek rzeczy. A natura była dla babuni Catherine święta. Wszystkie swoje medykamenty
sporządzała z roślin, ziół, kory drzew oraz wnętrzności zwierząt, które żyły w pobliżu moczarów lub na samych grzęzawiskach. – Po co idziemy do domu Rodriguesów, babuniu? Czy nie jest już za późno? – Couchemal – wymamrotała i zaczęła powtarzać pod nosem jakąś modlitwę. Sposób, w jaki wypowiedziała to słowo, wywołał u mnie falę dreszczy. Mimo iż było parno, zrobiło mi się zimno. Zacisnęłam zęby najmocniej, jak tylko potrafiłam, żeby nie zaczęły dzwonić. Ogromnie pragnęłam być tak nieustraszona jak babunia i na ogół udawało mi się to. – Sądzę, że jesteś już dostatecznie duża, bym mogła ci to powiedzieć... – rzekła tak cicho, że musiałam wytężyć słuch. – Couchemal jest złym duchem, który ujawnia się, kiedy umiera nie ochrzczone dziecko. Jeśli się go nie przegna, będzie prześladował rodzinę i przynosił jej nieszczęście – dodała. – A oni powinni byli wezwać mnie, gdy tylko pani Rodrigues zaczęła rodzić. Zwłaszcza w taką noc... – zakończyła ponuro. Przed nami pobłyskiwał płomień. W świetle lampy butanowej czarne cienie tańczyły w rytm muzyki, którą dziadunio Jack nazywał „Pieśnią bagien”. Składały się na nią nie tylko odgłosy zwierząt, lecz także charakterystyczny, niski świst, który chwilami, kiedy powiał wiatr, dobywał się z powykręcanych gałęzi i hiszpańskiego mchu, zwanego przez nas Cajunów hiszpańską brodą. Starałam się trzymać jak najbliżej babuni, lecz nie dotykałam jej. Moje nogi musiały nieźle się natrudzić, by dotrzymać kroku staruszce. Babunia z determinacją podążała do celu, robiąc wrażenie osoby, która może wędrować bez odpoczynku w najczarniejszą nawet noc. W dębowym koszyku niosła pół tuzina niewielkich medalików z wizerunkiem Maryi Dziewicy, wraz z butelkami wody święconej oraz starannie dobranym zestawem ziół i roślin. Modlitwy i zaklęcia miała w głowie. – Babuniu – zaczęłam. Czułam potrzebę usłyszenia własnego głosu. – Qu’estce... – Po angielsku – poprawiła mnie od razu. – Mów tylko po angielsku. Babunia zawsze, a zwłaszcza kiedy wychodziłyśmy z domu, upierała się, żeby mówić po angielsku, choć ojczystym językiem Cajunów był francuski. – Któregoś dnia wyjedziesz z rozlewisk – przepowiedziała – i rozpoczniesz życie w świecie, który być może ma w pogardzie język i kulturę Cajunów. – Dlaczego miałabym wyjeżdżać z rozlewisk, babuniu? – zapytałam. – I po co miałabym przebywać wśród ludzi, którzy gardzą nami? – Po prostu tak będzie – odparła jak zwykle tajemniczo. – Po prostu tak się stanie. – Babuniu... A dlaczego ten duch miałby prześladować rodzinę Rodriguesów? Co oni takiego zrobili? – Nic nie zrobili. Dziecko urodziło się martwe. Duch wstąpił w ciało niemowlęcia, które nie zostało ochrzczone i nie ma dokąd pójść, będzie więc ich prześladował i przyniesie im nieszczęście. Obejrzałam się. Za nami noc zapadała niczym ołowiana zasłona, odcinając drogę powrotu. Kiedy skręciłyśmy, z ulgą dostrzegłam oświetlone okna u państwa Butę, naszych najbliższych
sąsiadów. Widok ten pozwolił mi przynajmniej udawać, że się nie boję. – Jak często robiłaś to babuniu do tej pory? Wiedziałam, że moją babcię wzywano w różnych celach: od pobłogosławienia nowego domu, aż po zapewnienie szczęśliwych połowów jakimś rybakom żyjącym z krewetek albo ostryg. Matki młodych mężatek, niezdolnych powić dzieci, zapraszały ją do siebie, by pomogła ich córkom odzyskać płodność. W większości przypadków dziewczyny zachodziły w ciążę. Znałam wszystkie te opowieści, lecz nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnym Couchemalu... – Na nasze nieszczęście czyniłam to wiele razy, zanim jeszcze opuściliśmy naszą starą ojczyznę – odparła. – Podobnie zresztą jak inne uzdrowicielki. – I zawsze udawało ci się przegnać złego ducha, który przynosił zło? – Zawsze – odrzekła tak pewnym tonem, że nagle poczułam się całkowicie bezpieczna. Babunia mieszkała tylko ze mną w domku na palach w kształcie wykałaczek, z dachem pokrytym blachą ocynkowaną i cofniętą werandą. Żyłyśmy w Houmie, w Luiz Janie, w miejscowości należącej do parafii Terrebonne. Ludzie twierdzili, że nasza parafia jest odległa od Nowego Orleanu zaledwie o dwie godziny jazdy samochodem, co do mnie, nie wiedziałam, jak jest naprawdę, ponieważ nigdy nie byłam w Nowym Orleanie. Nigdy też nie wyjeżdżałam z rozlewisk. Dziadunio Jack zbudował ten dom własnoręcznie ponad trzydzieści lat temu, kiedy poślubił babunię Catherine. Jak większość chat zamieszkiwanych przez Cajunów i nasza stała na palach, co skutecznie izolowało od wszelkich zwierząt pełzających po ziemi i chroniło przed powodziami oraz wilgocią. Ściany zbudował dziadunio z drewna cyprysowego, a dach pokrył karbowaną blachą. W czasie deszczu krople uderzały w dom niczym w bęben. Gości, którzy nieczęsto pojawiali się pod naszym dachem, początkowo niepokoiły te odgłosy. Szybko jednak przyzwyczajali się do tego bębnienia, tak jak my przyzwyczaiłyśmy się do pokrzykiwania błotniaka amerykańskiego. – A dokąd odchodzi taki duch, kiedy się go już przegna? – nie dawałam spokoju. – Z powrotem w otchłań, gdzie nie będzie mógł wyrządzać krzywdy bogobojnym ludziom – odpowiedziała. My, Cajunowie, wywodzimy się od Akadyjczyków* [Akadia – region historyczny w Kanadzie obejmujący południowy obszar obecnych prowincji: Nowa Szkocja, Nowy Brunszwik i część Quebecu; w XVII wieku posiadłość Francji, przedmiot rywalizacji francusko-angielskiej, w 1713 roku przyznana ostatecznie Wielkiej Brytanii. W latach 1859-63 brytyjskie władze kolonialne deportowały około 75% francuskich osadników do innych kolonii brytyjskich w Ameryce Południowej. Część z nich deportowano na południe Stanów Zjednoczonych do Luizjany. Osiedlili się u ujścia Missisipi na terenach podmokłych, bagiennych. Przetrwali tam do dziś pod nazwą Cajun(owie) [zniekształcenie słowa Acadiens]. Akadyjczycy zachowali świadomość odrębności narodowej i kulturowej. ], którzy przybyli tu z Kanady w połowie osiemnastego wieku. Świat duchów jest nam bliski, a nasza religia stanowi teraz mieszankę katolicyzmu i przedchrześcijańskich wierzeń ludowych. Chodzimy do kościoła i modlimy się do świętych, takich jak na przykład Św. Medard. Trzymamy się jednak swoich głęboko zakorzenionych
przesądów i dawnych wierzeń. Niektórzy, jak na przykład dziadunio Jack, trwają przy nich wyjątkowo niewzruszenie. Do niedawna staruszek ciągle odprawiał jakieś obrzędy, które – jego zdaniem – miały zapobiegać nieszczęściom. Posiadał całą kolekcję talizmanów, jak zęby aligatora albo suszone uszy jelenia, które czasem zawieszał na szyi lub przy pasku. Babunia twierdziła, że nikt na rozlewiskach nie potrzebuje ich bardziej, niż on. Żwirowa droga zrobiła się coraz szersza i wyprowadziła nas wprost na dom Rodriguesów. Zbudowany z drewna cyprysowego dom połyskiwał białoszarą blachą i wkrótce ukazał się nam w całej okazałości. Usłyszałyśmy szloch dobiegający ze środka, a na werandzie od frontu dostrzegłyśmy pana Rodriguesa kołyszącego w ramionach czteroletniego braciszka Theresy. Mężczyzna siedział w dębowym bujaku i wpatrywał się w mrok, jakby chciał wypatrzeć w nim złego ducha. Wywołało to we mnie jeszcze silniejszy dreszcz trwogi, lecz podążałam naprzód, dotrzymując dzielnie kroku babuni. Pan Rodrigues spojrzał na moją babcię i na jego zatroskanej, zalęknionej twarzy pojawił się wyraz nadziei. Miło było widzieć, jak bardzo poważano tu babunię... – Dziękuję za rychłe przybycie, pani Landry. Dziękuję za przybycie – powtórzył i poderwał się pospiesznie. – Theresa! – zawołał. Dziewczyna wybiegła z domu, by odebrać z rąk ojca młodszego brata. Gospodarz otworzył babci drzwi, a ja postawiłam lampę i weszłam do środka. Babunia Catherine bywała tu już wcześniej, skierowała się więc od razu do sypialni pani Rodrigues. Leżąca w pokoju kobieta miała zamknięte oczy i poszarzałą twarz. Zmierzwione, czarne włosy rozsypały się na poduszce. Moja babcia ujęła jej dłoń, a chora podniosła na nią bezsilny wzrok. Babunia zatrzymała spojrzenie na twarzy pani Rodrigues i wpatrywała się w nią, jakby poszukiwała jakiegoś znaku. Chora spróbowała unieść się o własnych siłach. – Odpoczywaj, Delores – rzekła babunia. – Jestem tu, żeby pomóc... – To dobrze – wyszeptała pani Rodrigues. Nagle schwyciła babunię za przegub dłoni. – Ja to czułam, Catherine. Słyszałam, jak jego serduszko zaczyna bić i przestaje, a wtedy poczułam, jak Couchemal wyłazi z ukrycia. Czułam to... – Odpoczywaj, Delores. Zrobię wszystko, co do mnie należy – obiecała jej babunia. Poklepała ją po ręce i zwróciła się do mnie. Skinęła nieznacznie głową, a ja ruszyłam za nią na werandę, gdzie czekała już Theresa wraz z pozostałymi dzieciakami. Oczy wszystkich były szeroko rozwarte z przejęcia. Babunia sięgnęła do swego koszyka i wydobyła stamtąd jedną z zakorkowanych butelek, pełną wody święconej. Otworzyła ją ostrożnie i spojrzała na mnie. – Weź lampę i poprowadź mnie wokół domu – poleciła. – Każda stojąca tu beczka czy garnek z wodą potrzebują święconej kropli. Ruby, sprawdź, czy żadnego nie pominęłyśmy – poleciła mi. Kiwnęłam głową i na drżących nogach ruszyłam za nią w obchód. W ciemności zahuczała sowa, a kiedy dobrnęłyśmy do narożnika domu, usłyszałam, jak coś
pełznie w trawie. Serce waliło mi tak mocno, że czułam wyraźnie, iż za chwilę upuszczę lampę. Czy zły duch będzie starał się uczynić coś, żeby powstrzymać nas? Jakby w odpowiedzi na moją niepewność, coś śliskiego i mokrego przemknęło obok mnie w mroku, tak że prawie musnęło mój policzek. Zaczęłam się dusić własnym oddechem i głośno dyszeć. Babunia Catherine odwróciła się, by mnie uspokoić. – Duch ukrywa się w beczce lub w garnku. Na pewno w wodzie. Nie bój się – próbowała dodać mi odwagi, po czym przystanęła obok jednej z beczek, do których spływała deszczówka z dachu domu Rodriguesów. Odkorkowała butelkę i przechyliła ją na tyle, by kapnęła z niej tylko jedna, może dwie krople, po czym zamknęła oczy i odmówiła modlitwę. Postąpiłyśmy dokładnie tak samo nad każdą beczką, każdym garnkiem, aż obeszłyśmy cały dom i wróciłyśmy do miejsca, w którym pan Rodrigues, Theresa i pozostałe dzieci czekały niecierpliwie. – Przepraszam, pani Landry, ale Theresa powiedziała mi, że dzieciaki trzymają jeszcze na tyłach domu stary garnek dla piżmaków. Pewno i on pełen jest deszczówki po ulewie, jaką tu mieliśmy dzisiaj późnym popołudniem. – Pokaż mi go – poleciła babunia Theresie. Dziewczyna kiwnęła głową i wskazała drogę. Była tak zdenerwowana, że nie potrafiła go od razu odnaleźć. – Musimy go odszukać – nalegała babunia. Theresa rozpłakała się. – Spokojnie, powoli, Thereso – odezwała się, dotykając jej ramienia. – Uspokój się... Wciągnęła głęboko powietrze przez zaciśnięte zęby i ponownie kiwnęła głową. Potem zagryzła dolną wargę, skupiła się, aż wreszcie przypomniała sobie dokładnie, gdzie stoi naczynie i zaprowadziła nas do niego. Babunia uklękła, wpuściła do garnka kroplę wody święconej, szepcząc jak zwykle słowa modlitwy. Może to sprawka mojej bujnej wyobraźni, a może nie, lecz wydawało mi się, że zobaczyłam coś bladoszarego, co przypominało jakby dziecko. To coś uniosło się i odleciało. Zdusiłam w sobie okrzyk, ponieważ bałam się, że przeraziłoby to Theresę jeszcze bardziej. Babunia podniosła się z klęczek i wróciłyśmy do domu Rodriguesów, by złożyć rodzinie wyrazy współczucia. Babcia powiesiła medalik z Maryją Dziewicą na frontowych drzwiach i powiedziała panu Rodriguesowi, że musi on tam pozostać przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Dała mu jeszcze jeden, kazała położyć w nogach łóżka żony i nie ruszać go stamtąd przez tyleż samo czasu. Dopiero wtedy udałyśmy się z powrotem do naszego domu. – Sądzisz, że go przegnałaś, babuniu? – zapytałam, kiedy znalazłyśmy się już w bezpiecznej odległości od domu Rodriguesów i nikt z ich rodziny nie mógł nas usłyszeć. – Tak – odparła. Nagle odwróciła się do mnie i powiedziała. – Chciałabym mieć w sobie taką moc, która pozwoliłaby mi z równą łatwością przegnać złego ducha, który siedzi w twoim dziadku. Gdybym mogła mieć pewność, że odniesie to jakikolwiek skutek, wykąpałabym go całego w wodzie święconej. A zresztą, Bóg tylko wie, jak bardzo przydałaby mu się zwykła kąpiel... Uśmiechnęłam się, lecz za chwilę w moich oczach pojawiły się łzy. Dziadunio Jack mieszkał
z dala od nas, w traperskiej chacie na grzęzawiskach. Na ogół babunia mówiła o nim tylko źle, odmawiając mu nawet przelotnego spojrzenia, kiedy czasem zdarzyło mu się przekroczyć nasz próg. Chwilami jednak jej głos stawał się mniej surowy, a oczy cieplejsze. Wtedy wyrażała zwykle życzenie, że dobrze by się stało, gdyby zmienił siebie i swoje przyzwyczajenia. Nie lubiła, kiedy brałam czółno i odpychając się tyczką przeprawiałam przez bagna, po to tylko, by go odwiedzić. – Niech Bóg strzeże, żeby się to marne czółno kiedyś wywróciło, a ty z niego wypadła. On z pewnością będzie zbyt pijany, żeby usłyszeć twoje wołanie o pomoc... A tam już węże i aligatory tylko czekają, żeby się z tobą zabawić. Ruby, on nie jest wart wyrzeczeń, jakich wymaga ta wyprawa – marudziła. Lecz nigdy nie zatrzymywała mnie. I choć udawała, że nie zależy jej na nim, albo że nie chce go znać, zauważyłam, iż jednak słucha moich relacji z wypraw na bagna. Ileż to nocy spędziłam siedząc przy oknie i wpatrując się w księżyc, kiedy wyłaniał się zza chmur. Modliłam się i marzyłam, byśmy w jakiś cudowny sposób znów stali się rodziną... Nie miałam ojca ani matki, jedynie babunię Catherine, która wciąż zastępowała mi mamę. Babunia twierdziła, że dziadunio nie bardzo potrafi zadbać o siebie, a co dopiero mówić o podjęciu się roli ojca. Ja jednak nadal marzyłam, że kiedyś znów będą razem... Wierzyłam, że gdybyśmy zamieszkali pod jednym dachem, mielibyśmy szansę stać się normalną rodziną. Może wtedy dziadunio Jack przestałby pić i uprawiać hazard... Moi szkolni przyjaciele mieli prawdziwe rodziny, braci, siostry, i dwoje kochających rodziców, do których mogli wrócić po szkole. Moja mama leżała pochowana na cmentarzu o pół mili stąd, a ojciec... Ojciec był białą plamą pozbawioną twarzy, kimś z zewnątrz, kto pojawił się na rozlewiskach, gdzie poznał moją matkę podczas fais dodo, tańców Cajunów – opowiadała mi babunia. Pokochali się od razu w sposób wręcz dziki i beztroski tak, że w wyniku owej nocy przyszłam na świat. Oprócz śmierci matki najbardziej bolała mnie świadomość, że gdzieś tam żyje człowiek, który nie wie, że ma córkę, ma mnie... Nigdy nie spojrzeliśmy sobie w oczy, nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Nie widzieliśmy nawet własnych cieni, które przemknęły obok siebie bezszelestnie niczym dwie łodzie w mroku nocy. Kiedy byłam małą dziewczynką, wymyśliłam pewną zabawę: Grę w Tatusia. Przyglądałam się sobie samej w lustrze i starałam wyobrazić własne rysy, ale w męskiej wersji. Siadałam wtedy przy stoliku do rysowania i szkicowałam jego twarz. Z wyobrażeniem sobie reszty jego postaci miałam znacznie większe trudności. Czasami robiłam z niego mężczyznę wysokiego jak dziadunio Jack, a niekiedy tylko o kilka centymetrów wyższego ode mnie. Zawsze jednak był dobrze zbudowany i muskularny. Już dawno bowiem utwierdziłam się w przekonaniu, że musiał być przystojny i czarujący, skoro udało mu się zdobyć serce mojej matki w tak krótkim czasie. Niektóre szkice zamieniały się w obrazy malowane farbkami wodnymi. Na jednym z nich wymyślony przeze mnie ojciec znajdował się w sali balowej, gdzie tańczono fais dodo. Oparty o ścianę, uśmiechał się, ponieważ właśnie w tej chwili po raz pierwszy jego wzrok spoczął na
mamie. Wyglądał uwodzicielsko niebezpiecznie. Na kolejnym obrazku namalowałam go jako odchodzącego drogą mężczyznę, który macha ręką na pożegnanie. Zawsze wydawało mi się, że na tym obrazku na jego twarzy rysuje się obietnica... Przyrzeczenie, że wróci. Większość z moich obrazów przedstawiała w tle człowieka, którego w wyobraźni uważałam za swego ojca. Albo stał na łodzi wypływającej na połów krewetek, albo popychał tyczką czółno przez kanały lub jakiś staw... Babunia doskonale wiedziała, dlaczego na moich rysunkach zawsze jest mężczyzna. Widziałam, jak bardzo ją to zasmucało, nie mogłam jednak nic na to poradzić. Gdy podrosłam, zachęcała mnie, żebym zaczęła malować zwierzęta lub ptaki zamieszkujące bagna, byle tylko nie ludzi. Pod koniec tygodnia wystawiałyśmy zwykle na sprzedaż kilka moich malowideł oraz utkane przez nas koce, prześcieradła i ręczniki. Obok leżały koszyki plecione z drewna dębowego i niewielkie kapelusiki z palmowych liści. Babunia wystawiała też słoiki ze sporządzonymi przez siebie lekami z ziół od bólu głowy, przeciwko bezsenności i kaszlowi. Czasami ustawiałyśmy na stoisku w słoju węża lub wielką ropuchę zalaną octem, po to, by przyciągnąć uwagę turystów, którzy przystawali i przyglądali się z ciekawością tym nietypowym akwariom. Wielu z nich z rozkoszą zajadało się babciną zupą gumbo zagęszczaną strąkami piżmianu albo daniem o nazwie jambalaya. Babunia nakładała je wielką chochlą do małych misek, a goście zasiadając na ławkach przy stole ustawionym przed naszym domem mieli okazję skosztować prawdziwego tradycyjnego obiadu Cajunów. Mimo wszystko moje życie na rozlewiskach nie było aż tak straszne, jak los niektórych dzieci pozbawionych matek i ojców. Ani ja, ani babunia Catherine nie miałyśmy zbyt wiele dóbr na tym ziemskim padole, lecz mogłyśmy się cieszyć naszym małym, bezpiecznym schronieniem, jakim był dom, który dawało się utrzymać dzięki naszym wyrobom rękodzielniczym. Od czasu do czasu, choć nieczęsto, wpadał dziadunio Jack, by podrzucić nam część swej zdobyczy. Zastawiał sidła na piżmoszczury. W tamtych czasach stanowiło to zajęcie zapewniające mu utrzymanie. Babunia Catherine była albo zbyt dumna, albo zbyt na niego zagniewana, by uprzejmie przyjąć te dary. Odbierałam je zwykle ja albo dziadunio zostawiał po prostu łup na stole kuchennym. – Nie potrzebuję jej wdzięczności – mamrotał do mnie. – Jedno musi przyznać: pojawiam się tu i zostawiam jej ten cholerny szmal zarobiony w pocie czoła. Bardzo ciężko zarobiony – dorzucał podniesionym głosem już na schodach werandy. Babunia nie odpowiadała na jego słowa. Zazwyczaj nie przerywała zajęcia, które ją akurat pochłaniało. – Dziękujemy ci, dziaduniu – mówiłam. – Eee, tam... Niepotrzebne mi wasze podziękowania. Nie o wdzięczność mi chodzi, Ruby. Chcę tylko, żeby ktoś wiedział, żem jeszcze nie umarł, nie leżę w grobie, że nie pożarł mnie aligator. Ktoś tu przynajmniej powinien mieć w sobie tyle przyzwoitości, by na mnie spojrzeć – żalił się przeważnie wystarczająco głośno, by usłyszała go babunia.
Nieraz pojawiała się na te słowa w progu, jakby powiedział coś, co ją ubodło. – Przyzwoitości! – krzyczała zza oszklonych drzwi. – Czy ja dobrze słyszę: Jack Landry mówi coś o przyzwoitości!? – Eee, tam... Dziadunio Jack machał na to swoją długą ręką i odwracał się, by odejść w stronę moczarów. – Dziaduniu, poczekaj! – wołałam za nim. – Poczekać? A na co? Nie ma zawziętości większej, niż zawziętość cajuńskiej kobiety, która nie zejdzie z raz obranej drogi. Nie ma na co czekać – dodawał, nie zatrzymując się. Tylko jego rybackie buty sięgające bioder odpowiadały dźwiękiem ugniatanej, bagiennej trawy i podłoża nasączonego niczym gąbka. Zwykle nosił na sobie czerwony płaszcz z ogromnymi, ponaszywanymi kieszeniami biegnącymi wokół pleców, kamizelkę i przeciwdeszczowe strażackie okrycie. Kieszenie miały szczelinowe otwory, nazywane tutaj „szczurzymi pochewkami”, ponieważ właśnie w nich dziadunio nosił upolowane piżmoszczury. Kiedy tylko ogarniał go przypływ wściekłości, jego długie, sztywne, siwe włosy unosiły się w górę i otaczały białym płomieniem szyję. Był człowiekiem o ciemnej karnacji. Mówiono o Landrych, że w ich żyłach płynie indiańska krew. Dziadunio jednak miał szmaragdowozielone oczy, które szelmowsko pobłyskiwały, kiedy tylko był trzeźwy i w dobrym humorze. Wysoki, szczupły, dość silny, by zmierzyć się z aligatorem, stanowił na rozlewiskach coś w rodzaju żywej legendy. Niewielu mężczyzn umiałoby dać sobie tak dobrze radę żyjąc na bagnach jak on. Jednak babunia nie uznawała rodu Landrych i niejednokrotnie, kiedy przeklinała dzień, w którym wyszła za dziadunia, łzy napływały mi do oczu. – Niech to się stanie dla ciebie nauczką, Ruby – powiedziała mi któregoś dnia. – To lekcja, która pozwoli ci zrozumieć, jakie figle potrafi płatać serce. Serce pragnie tego, czego samo pragnie. Zanim oddasz się jakiemuś mężczyźnie, upewnij się, że naprawdę wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. Czasem najlepszym sposobem, by dostrzec, co cię czeka, jest spojrzenie w przeszłość – doradzała babunia. – Powinnam była słuchać, co wszyscy wkoło mówili mi o Landrych. W ich żyłach płynie zła krew... Byli źli odkąd pierwszy Landry osiedlił się tutaj. Działo się to na długo przed tym, nim postawiono tu tablicę oznajmiającą: „Landrym wstęp wzbroniony”. Widzisz, jak marnie się wychodzi idąc za głosem serca, zamiast słuchać starszych? – Ależ, babuniu, musiałaś kochać kiedyś dziadunia, widzieć w nim coś dobrego – nie dawałam za wygraną. – Widziałam to, co chciałam widzieć – obstawała przy swoim. Była niesamowicie uparta, gdy schodziło na jego temat, a ja ciągle nie znałam przyczyn tej zawziętości. Owego dnia jednak musiałam poczuć jakiś szczególny przypływ odwagi albo chęć sprzeciwienia się jej, ponieważ spróbowałam dowiedzieć się coś o ich przeszłości. – Babuniu, dlaczego on się wyprowadził? Czy tylko dlatego, że pił? Bo mnie się zdaje, że przestałby pić, gdyby z nami mieszkał... Milczała przez chwilę.
– Samo pijaństwo jest już wystarczającym powodem – stwierdziła. – A może dlatego, że przegrywa wszystkie swoje pieniądze? – Hazard nie byłby tego wart – mruknęła w odpowiedzi, a ton jej głosu oznaczał, że nie życzy sobie więcej pytań. Ja jednak zaparłam się. – W takim razie co było przyczyną odejścia, babuniu? Co takiego strasznego zrobił, że musiał się wyprowadzić? Twarz jej spochmurniała, lecz po chwili rysy złagodniały. – To sprawa między nim a mną – oświadczyła. – Nic ci do tego, nie musisz wszystkiego wiedzieć... Jesteś jeszcze za młoda, by zrozumieć, Ruby. Aby dziadunio Jack mógł ponownie zamieszkać z nami... rzeczy musiałyby się potoczyć zupełnie inaczej – upierała się przy swoim, pozostawiając mnie zakłopotaną i zasmuconą. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że bez względu na to, co dziadunio Jack wygadywał do mnie i do innych ludzi, jak bardzo przeklinał, wściekał się i jakie wygłaszał tyrady, musi on czuć się bardzo samotny, żyjąc na bagnach z dala od ludzi. Tak niewielu znajomych go odwiedzało, a jego dom nie przypominał nawet szopy. Stał na palach jakieś półtora metra ponad moczarami. Dziadunio miał kadź, w której gromadził deszczówkę, a światła dostarczały mu lampy butanowe. Wewnątrz był niewielki piecyk, w którym palił odpadami. Wieczorami siadywał na werandzie i wygrywał żałosne melodie na harmonii. No i zapijał się tą swoją wypalającą trzewia whisky. Widać było, że nie jest naprawdę szczęśliwy, podobnie zresztą, jak babunia Catherine. W głębi serca uważałam, że babunia jest po trosze takim szewcem, co to sam bez butów chodzi. Potrafi zdziałać wiele dobrego dla innych, a nie jest w stanie wykorzystać żadnej ze swych umiejętności dla siebie... Czy na taki los skazani są ludzie nazywani uzdrowicielami? Czy to cena, jaką musiała płacić za posiadanie swych mocy? Czy taki los stanie się w przyszłości i moim udziałem? Rozlewiska były światem, w którym działy się różne dziwne rzeczy. Każda wyprawa na bagna ujawniała coś zaskakującego. Największe jednak sekrety kryły nasze serca i je właśnie pragnęłam poznać najbardziej. * * * Tuż przed wejściem do domu babunia Catherine rzekła: – Ktoś jest przed chatą. – Po czym z nutą dezaprobaty w głosie dodała: – To znów ten chłopak Tate’ów. Paul siedział na stopniach prowadzących na werandę i grał na harmonijce ustnej. Jego skuter stał oparty o pień cyprysa. W chwili gdy tylko zauważył światło naszej lampy, przestał grać i wstał, żeby się przywitać. Siedemnastoletni Paul był synem Octaviousa Tate’a, jednego z najbogatszych ludzi w
Houmie. Państwo Tatę posiadali fabrykę konserw z krewetek i mieszkali w wielkim domu. Mogli pochwalić się jachtem i drogimi samochodami. Paul miał dwie siostry: Jeanne, która chodziła ze mną do jednej klasy i Tobby, o dwa lata młodszą. Znaliśmy się z Paulem dosłownie przez całe życie, ale dopiero od niedawna zaczęliśmy spędzać razem nieco więcej czasu. Wiedziałam, że jego rodzice nie są tym uszczęśliwieni. Ojciec Paula miał niejedno starcie z dziaduniem Jackiem i nie lubił Landrych. – Wszystko w porządku, Ruby? – zapytał pospiesznie Paul, kiedy zbliżyłyśmy się. Miał na sobie błękitną, bawełnianą koszulkę do gry w polo, spodnie koloru khaki i skryte częściowo pod nogawkami mocno zasznurowane, skórzane buty. Dziś wieczorem wydał mi się jakby wyższy, silniejszy, no i nieco starszy... – Byłyśmy z babunią u rodziny Rodriguesów. Niemowlę, które powiła pani Rodrigues, urodziło się martwe – poinformowałam go. – To straszne – odrzekł Paul współczująco. Ze wszystkich moich szkolnych kolegów . Paul wydawał mi się najbardziej uczciwy i dojrzały, choć także najbardziej nieśmiały. Z pewnością należał też do najprzystojniejszych, z tymi swoimi oczami koloru nieba w pogodny dzień i mocnymi, zdrowymi ciemnoblond włosami. – Dobry wieczór, pani Landry – przywitał się z babunią Catherine. Omiotła go tym swoim pełnym podejrzliwości spojrzeniem, które pojawiło się u niej po raz pierwszy, gdy zauważyła, że Paul zaczął odprowadzać mnie po szkole do domu. Teraz, ponieważ przychodził częściej, przyglądała mu się jeszcze bardziej dociekliwie, co wprawiało mnie w ogromne zakłopotanie. Paula trochę to bawiło, lecz i przerażało. Większość ludzi wierzyła bowiem w nadprzyrodzone zdolności babuni Catherine. – ... wieczór – rzekła powoli. – Możliwe, że dziś w nocy będzie ulewa – przepowiedziała. – Nie powinieneś tłuc się po okolicy na czymś takim... – Oczywiście, proszę pani – zgodził się Paul. Babunia Catherine przeniosła wzrok na mnie. – Musimy dokończyć przędzenia – przypomniała mi. – Dobrze, babuniu. Zaraz przyjdę. Popatrzyła raz jeszcze na Paula i weszła do środka. – Czy twoja babcia jest bardzo wstrząśnięta faktem, że Rodriguesowie stracili dziecko? – zapytał. – Nie została wezwana, by pomóc przy porodzie – odrzekłam. Opowiedziałam mu, dlaczego po nią posłano i co zrobiła. Słuchał z zainteresowaniem. – Mój ojciec nie wierzy w te rzeczy. Twierdzi, że zabobony i folklor hamują rozwój Cajunów i pozwalają innym sądzić, że ignorujemy współczesną wiedzę. Ale ja się z nim nie zgadzam – dodał pospiesznie. – Babunia Catherine nie jest ignorantką – oburzyłam się. – Na odwrót. Ignoranci to ci, którzy nie podejmują żadnych kroków, by zapobiec działaniu złych duchów i nieszczęściu. Paul przytaknął.
– Czy ty coś... widziałaś? – zapytał. – Poczułam muśnięcie na twarzy, kiedy to coś przelatywało – powiedziałam, kładąc dłoń na policzku. – Dotknęło mnie tutaj. A potem zdawało mi się, że widziałam, jak znika. Paul gwizdnął przeciągle. – Jesteś bardzo odważna – pochwalił mnie. – Tylko dlatego, że byłam tam z babunią – przyznałam. – Szkoda, że nie przyjechałem wcześniej i nie poszedłem z tobą... Naturalnie, żeby mieć pewność, że nie przytrafi ci się nic złego – dokończył po chwili. Poczułam, że moja twarz oblewa się rumieńcem, gdyż oznaczało to, że Paul pragnie się mną opiekować. – Nic mi się nie stało, choć cieszę się, że już po wszystkim – wyznałam. Paul roześmiał się. W nikłym świetle lampy na werandzie rysy jego twarzy wydały mi się jeszcze łagodniejsze, a wzrok cieplejszy. Nie łączyło nas nic ponad to, że trzymaliśmy się za ręce i pocałowaliśmy się kilka razy, w tym tylko dwa, w usta. Jednak na samo wspomnienie owych pocałunków moje serce biło szybciej, zwłaszcza kiedy stałam blisko Paula i patrzyłam mu w oczy. Podmuch wiatru delikatnie rozrzucił na boki kilka kosmyków włosów, które opadły mu na czoło. Za domem woda na rozlewiskach zalewała brzegi, a jakiś nocny ptak zatrzepotał skrzydłami gdzieś na tle czarnego nieba. – Byłem rozczarowany, kiedy przyszedłem i nie zastałem cię – powiedział. – Miałem właśnie wracać do domu, ale spostrzegłem światło waszej lampy. – Cieszę się, że poczekałeś – odrzekłam i uśmiechnęłam się. – Niestety nie mogę cię zaprosić, bo babunia chce, żebyśmy dokończyły koce, które mają być wystawione jutro na sprzedaż. Uważa, że w ten weekend czeka nas dużo pracy, a ona zwykle ma rację – powiedziałam. – Nikt chyba nie ma lepszej od niej pamięci – dodałam. – Jutro cały dzień muszę pracować w fabryce ojca, ale wieczorem, po kolacji, chyba będę mógł wpaść. Zapraszam cię do miasta na szklaneczkę mrożonej lemoniady... – zaproponował Paul. – Chętnie skorzystam z zaproszenia – odrzekłam. Paul zrobił krok w moją stronę i spojrzał mi w twarz. Upajaliśmy się sobą wzajemnie przez jakiś czas, nim zebrał w sobie dość odwagi, by wykrztusić z siebie to, co zamierzał mi powiedzieć idąc tutaj. – Tak naprawdę, to chciałbym cię zabrać na tańce fais dodo w następną sobotę wieczorem – wyrzucił z siebie jednym tchem. Nigdy wcześniej nie byłam na prawdziwej randce. Na samą myśl o niej, ogarnęło mnie podniecenie. Większość dziewcząt w moim wieku chadzała już na fais dodo ze swoimi rodzicami. Tańczyły tam z chłopcami, których poznawały. Jednak myśl o tym, że zostałam zaproszona przez Paula, że zaprowadzi mnie tam i oczywiście będę się bawić tylko z nim przez
cały wieczór, sprawiła, iż zakręciło mi się w głowie. – Będę musiała poprosić babunię – odrzekłam dodając szybko: – Ale bardzo bym chciała pójść. – Dobrze. W takim razie... – oznajmił ruszając w stronę swego skutera – teraz już pójdę, żeby zdążyć do domu, nim zacznie lać. Nie spuszczał ze mnie oczu. Odchodził tyłem i potknął się o wystający korzeń, co przypłacił twardym lądowaniem na wilgotnej trawie. – Nic ci się nie stało? – krzyknęłam, podbiegając. Roześmiał się zawstydzony. – Nic mi się nie stało, jeśli nie liczyć mokrej tylnej części ciała – zażartował. Podał mi rękę. Wstał, a wtedy znaleźliśmy się zaledwie o kilka centymetrów od siebie. Powoli centymetry zmieniały się w milimetry, nasze usta zbliżały się do siebie, aż wreszcie zetknęły się. Był to krótki pocałunek, lecz mocniejszy i bardziej gorący, niż jakikolwiek do tej pory. Wspięłam się na palce, by sięgnąć wargami jego ust, a moje piersi wsparły się na jego torsie. To nieoczekiwane zbliżenie wywołało falę przyjemnego ciepła, które ogarnęło moje ciało. – Ruby – odezwał się Paul rozpalony emocjami ostatnich kilku sekund. – Jesteś najpiękniejszą i najmilszą dziewczyną na całych rozlewiskach. – Och nie, nie jestem, Paul. To niemożliwe. Jest tyle ładniejszych dziewcząt, panienek, które mają drogie ubrania, biżuterię i... – Nie dbam o ich największe nawet diamenty i sukienki z Paryża. Nic nie uczyni ich piękniejszymi od ciebie – zapewnił żarliwie. Wiedziałam, że nie miałby odwagi powiedzieć mi tego wszystkiego, gdybyśmy stali w pełnym świetle, a nie w cieniu. Byłam pewna, że jego twarz przybrała teraz kolor pąsowej róży. – Ruby! – zawołała przez okno moja babcia. – Nie zamierzam siedzieć przez całą noc, żeby zdążyć z robotą. – Już idę, babuniu. Dobranoc, Paul – powiedziałam, po czym pochyliłam się do przodu, by wargami musnąć jego usta raz jeszcze. Potem odwróciłam się i zostawiłam go oszołomionego w ciemności. Usłyszałam tylko, że zapuszcza motor i odjeżdża, po czym natychmiast pobiegłam do domu, by pomagać babuni. Przez dłuższą chwilę milczała, nie odrywając wzroku od krosien. Nagle przeniosła go na mnie i zacisnęła wargi, jak zwykła to robić, kiedy intensywnie myślała. – Ten chłopak Tate’ów pojawia się tu coraz częściej ostatnimi czasy. Tylko po to, żeby się z tobą zobaczyć, prawda? – Tak, babuniu. – A co na to jego rodzice? – Nie wiem, babuniu – odparłam spuszczając wzrok. – Myślę, że wiesz, Ruby. – Paul mnie lubi i ja go też – odezwałam się szybko. – To, co myślą jego rodzice, nie ma
znaczenia. – Urósł znacznie w ciągu tego roku, jest już mężczyzną. A i ty nie jesteś już małą dziewczynką, Ruby. Ty także dorosłaś. Widzę, w jaki sposób na siebie patrzycie i wiem, do czego to prowadzi – zakończyła. – Na pewno nie doprowadzi do niczego złego. Paul jest najmilszym chłopcem w szkole – broniłam się. Pokiwała głową, lecz nie przestawała mi się przyglądać. – Przestań wzbudzać we mnie poczucie winy, że jestem bezwstydna, babuniu. Nie zrobiłam nic, co kazałoby ci się mnie wstydzić. – Jeszcze nie – odrzekła. – Płynie jednak w tobie krew Landrych, a to już jest zalążek deprawacji. Widziałam to u twojej matki i nie chciałabym zobaczyć u ciebie. Broda zaczęła mi drgać. – Nie mówię tego, by cię zranić, dziecinko. Ostrzegam cię tylko, bo pragnę zapobiec ciosom, które złamałyby twe serce – powiedziała, wyciągając rękę, by pogłaskać mnie po głowie. – Czy ja nie mam prawa nikogo pokochać tak słodko i czysto, babuniu? A może jestem przeklęta z powodu tego, że w moich żyłach płynie krew dziadunia? A co z tą częścią osobowości, którą odziedziczyłam po tobie? Czy nie da mi ona mądrości, która pomogłaby mi nie uwikłać się w tarapaty? – dowodziłam, nie ustępując. Uśmiechnęła się. – Sama nie byłam w stanie uchronić się od kłopotów. Wyszłam za niego i żyłam z nim kiedyś – rzekła z westchnieniem. – Ale może masz rację... Ty masz szansę być silniejsza i mądrzejsza w pewnym sensie. A już na pewno jesteś znacznie bystrzejsza, niż ja w twoim wieku, nie mówiąc już o tym, że o wiele bardziej utalentowana. Twoje rysunki i obrazy... – Ależ nie, babuniu. Ja tylko... – Jesteś utalentowana, jesteś. Któregoś dnia ktoś odkryje ten dar i zaproponuje ci zań duże pieniądze – przepowiedziała. – Ja po prostu nie chcę, żebyś zrobiła coś, co mogłoby ci zrujnować życie i przekreślić szanse wydostania się stąd. – Czy tu jest aż tak bardzo źle, babuniu? – Dla ciebie bardzo, dziecinko. – Ale dlaczego, babuniu? – Bo jest – odpowiedziała i powróciła do pracy, po raz kolejny pozostawiając mnie dryfującą po oceanie nie wyjaśnionych tajemnic. – Paul zaprosił mnie na fais dodo w przyszłą sobotę. Bardzo chciałabym z nim pójść, babuniu – dodałam. – A co na to jego rodzice? – zapytała po raz drugi. – Nie wiem. Ale Paul uważa, że się zgodzą. Czy możemy zaprosić go na kolację w niedzielę, babuniu? Możemy, prawda? – Nigdy nie odmówiłam nikomu gościny przy moim stole – odrzekła babunia. – Ale o
wyprawie na tańce nawet nie marz. Znam rodzinę Tate’ów i nie chciałabym, by cię ktokolwiek skrzywdził. – Dobrze, babuniu – ucieszyłam się i aż podskoczyłam na krześle z radości. – Więc Paul może przyjść na kolację? – Powiedziałam przecież, że go nie wyrzucę – odrzekła. – Och, babuniu, dziękuję. Dziękuję ci! Rzuciłam się jej na szyję. – Jeśli dalej będziemy pracować w takim tempie, to nie skończymy do rana, Ruby – rzekła, całując mnie w policzek. – Moja mała Ruby, moja kochana dziewczynka, która wyrasta na kobietę tak szybko, że nie powinnam na chwilę nawet przymknąć oczu, bo przegapię ten ważny moment – zażartowała. Padłyśmy sobie w objęcia, po raz wtóry, po czym wróciłyśmy do naszych zajęć. Moje dłonie pracowały ze zdwojoną energią, a serce wypełniała nieznana dotąd radość.
Landrym wstęp wzbroniony Z kuchni dobywał się rozkoszny zapach i wpełzał wprost do mojego pokoju, co sprawiło, że natychmiast otworzyłam oczy. Poczułam skurcz żołądka, który nie mógł się już doczekać owych pyszności. Po domu rozchodził się aromat mocnej, czarnej kawy i silna woń bulgoczących na piecu potraw z krewetek i kurczaka, które babunia Catherine warzyła w czarnych żeliwnych garnkach. Miałyśmy je potem sprzedawać na naszym ulicznym straganie. Usiadłam w pościeli i rozkoszowałam się tym cudownym zapachem. Światło słoneczne przedarło się przez liście cyprysów i krzewów ciernistych wokół domu i sączyło się przez zasłonki w oknie mojego pokoju, rozjaśniając go i grzejąc przyjemnie. Pokój był wystarczająco duży, by pomieścić białe, malowane łóżko, niewielki stolik pod lampkę nocną stojącą u wezgłowia oraz ogromną szafę na ubrania. Jak zwykle chórek ptaków rozpoczął swoje poranne serenady, co zawsze zachęcało mnie do wstania z łóżka, umycia się i ubrania, bym mogła wraz z naturą uczcić nadejście kolejnego dnia. Choć bardzo się starałam, rzadko udawało mi się wstać rano wcześniej niż babunia Catherine. Zwykle zrywała się, kiedy pierwsze promyki słońca zaczynały przenikać przez mroczną zasłonę ciemności. Poruszała się po domu tak bezszelestnie, że nigdy nie słyszałam jej kroków w korytarzu ani na schodach, które skrzypiały zawsze, kiedy ja po nich schodziłam. W weekendowe poranki babunia wstawała szczególnie wcześnie, by przygotować wszystko, czym później handlowałyśmy. Pospieszyłam pomóc jej trochę. – Dlaczego mnie nie obudziłaś? – zapytałam. – Obudziłabym cię, gdyby to było konieczne, nawet jeśli nie wstałabyś sama, Ruby – odpowiedziała jak zwykle. Ja jednak wiedziałam, że wolałaby wszystko zrobić sama, byle tylko nie wyrywać mnie ze snu. – Złożyłabym wszystkie nowe koce i przygotowałabym je do wyniesienia – powiedziałam. – Najpierw zjedz śniadanie. A roboty starczy jeszcze dla nas obu. Dobrze wiesz, że turyści nie pojawią się tu skoro świt... Jedynie rybacy wstają tak wcześnie, a im nie w głowie kupowanie czegokolwiek, a zwłaszcza tego, co my wystawiamy na sprzedaż. No, chodź, siadaj – zarządziła babunia Catherine. Miałyśmy prosty stół zrobiony z szerokich, cyprysowych desek i krzesła na rzeźbionych nogach. Stał tu jeszcze jeden mebel, z którego babunia była szczególnie dumna: dębowy kredens. Zrobił go jej ojciec. Poza tym wszystko, co posiadałyśmy, było raczej pospolite i nie różniło się od przedmiotów używanych przez inne cajunskie rodziny mieszkające na rozlewiskach. – Pan Rodrigues przyniósł dziś rano kosz świeżych jaj – powiedziała babunia, wskazując
głową na komodę stojącą w pobliżu okna. – To bardzo miło z jego strony, iż pamięta o nas, mimo że przeżywają trudne chwile. Nie oczekiwała nigdy żadnych innych przejawów wdzięczności, niż najzwyklejsze „dziękuję”. Wierzyła, że została wysłana na ten ziemski padół, by służyć i pomagać tym, którzy mieli mniej szczęścia. Radość, że mogła pomagać innym, stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę. Zaczęła smażyć dla mnie na śniadanie jajecznicę z dwóch jaj. – Nie zapomnij wystawić dzisiaj swoich nowych obrazów. Uwielbiam ten z czaplą, która wychodzi z wody – rzekła, uśmiechając się. – Jeśli tak ci się podoba, babuniu, to może nie powinnam go sprzedawać... Może powinnam go tobie podarować... ? – Nie mów głupstw, moje dziecko. Pragnę, żeby wszyscy widzieli twoje obrazy, a zwłaszcza ludzie z Nowego Orleanu – stwierdziła. Nieraz to powtarzała. – Dlaczego? Dlaczego ci wszyscy ludzie są tak ważni? – zaciekawiłam się. – Są dziesiątki galerii sztuki oraz wielu sławnych artystów, którzy, gdy zobaczą twoje obrazy, nadadzą rozgłos twemu nazwisku, a wtedy wszyscy bogaci Kreole zapragną mieć jedno z twoich dzieł w domu – wyjaśniła. Zdziwiłam się. To nie było do niej podobne: żądza sławy i cały ten rozgłos, który zawitałby do naszego małego domku na rozlewiskach...? Wystawiałyśmy produkty i towary, aby sprzedawać je w weekendy, ponieważ to dawało nam możliwość uzyskania niezbędnych do życia środków, ale ja doskonale zdawałam sobie sprawę, że babunia Catherine nie czuje się dobrze w otoczeniu obcych i cudzoziemców, którzy pojawiali się w okolicy, chociaż niektórym bardzo smakowały jej potrawy i obsypywali ją komplementami. Istniał jakiś inny powód, dla którego babunia Catherine nakłaniała mnie do wystawiania moich obrazków, lecz ten ciągle pozostawał dla mnie tajemnicą. Obraz z czaplą był dla mnie czymś szczególnym. Któregoś dnia o zmierzchu, gdy stałam na brzegu stawu znajdującego się tuż za naszym domem, dostrzegłam czaplę wielkodziobą, która uniosła się nad wodę tak nagle i nieoczekiwanie, że wydawało mi się, iż wyłoniła się z bagna. Poszybowała w powietrze na swych szerokich, ciemno-fioletowawych skrzydłach, a ja poczułam poetyckie wprost natchnienie nie mogąc się doczekać, by przelać swoją wizję na płótno. Kiedy babunia zatrzymała wzrok na ukończonym już dziele, zaniemówiła na chwilę, oczy zaszkliły się jej i wyznała, że moja matka kochała, błękitną czaplę bardziej niż wszystkie inne bagienne ptaki. – Wobec tego tym bardziej powinnyśmy ten obraz zatrzymać – upierałam się. Babunia Catherine nie zgodziła się jednak i rzekła: – Jest wiele przyczyn, dla których obraz ten powinien powędrować do Nowego Orleanu. Zupełnie jakby za pośrednictwem mojej pracy chciała przesłać jakąś zaszyfrowaną wiadomość do samego Nowego Orleanu...
Kiedy już zjadłam śniadanie, zaczęłam wynosić przedmioty, które miałyśmy sprzedawać tego dnia. Babunia Catherine kończyła właśnie przygotowywać zasmażkę. Zasmażka to jedna z pierwszych rzeczy, które cajuńska panienka uczy się przyrządzać. Jest to po prostu mąka przyrumieniona na maśle, oleju lub tłuszczu zwierzęcym, którą należy wysmażyć, aż przybierze orzechową barwę, nie dopuszczając do przypalenia. Kiedy zasmażka była gotowa, mieszało się z nią owoce morza albo kurczaka, czasami kaczkę, gęś albo też kurę, a od czasu do czasu nawet dziczyznę. Podczas Wielkiego Postu babunia robiła „zielone danie”, składające się wyłącznie z warzyw, bez mięsa. Zaczęłyśmy obsługiwać klientów wcześniej, niż zazwyczaj. Niektórzy Cajunowie dowiedzieli się już o wygnaniu złego ducha i chcieli usłyszeć tę historię z ust samej babuni. Wspominano przy tym o podobnych przypadkach zasłyszanych od rodziców bądź dziadków. Tuż przed południem zaskoczył nas widok szaro-srebrzystej limuzyny, nienaturalnie długiej, która przejeżdżała obok. Nagle pojazd zatrzymał się z piskiem opon i cofnął gwałtownie, hamując tuż przed naszym straganem. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i na drodze pojawił się wysoki, kościsty jegomość o oliwkowej cerze i siwiejących, kasztanowych włosach. W ślad za nim biegł śmiech kobiety siedzącej w limuzynie. – Uspokój się – powiedział gość, po czym zwrócił się w moją stronę i uśmiechnął szeroko. Atrakcyjna blond dama z oczami mocno podkreślonymi makijażem, grubą warstwą różu i płatami szminki na ustach, wystawiła głowę z limuzyny. Jej dekolt zdobił długi naszyjnik. Miała na sobie bluzkę z jaskraworóżowego jedwabiu. Kilka pierwszych guzików pozostawało nie zapiętych, nie mogłam więc nic poradzić, że dostrzegłam jej nieco przesadnie odkryte piersi. – Pospiesz się, Dominique’u. Mam nadzieję, że uda nam się zjeść obiad u Arnauda jeszcze dziś po południu – zawołała. – Z całą pewnością. Mamy mnóstwo czasu – odpowiedział, nie oglądając się nawet na nią. Jego uwagę całkowicie zaprzątały moje obrazki. – Kto to malował? – zapytał apodyktycznie. – Ja, proszę pana – odpowiedziałam. Ubrany był bogato, w śnieżnobiałą koszulę, wyglądającą na najbardziej bawełnianą z bawełnianych, oraz doskonale skrojony garnitur w kolorze grafitowym. – Doprawdy?! Skinęłam głową na potwierdzenie i podeszłam bliżej, by podać mu obrazek z czaplą. Potrzymał go w wyciągniętych rękach i pokiwał głową. – Masz iskrę... – rzekł. – Naiwne, lecz jednak godne uwagi. Brałaś jakieś lekcje? – Trochę w szkole, no i trochę poduczyłam się, czytając jakieś stare czasopisma – odpowiedziałam. – Ciekawe. – Dominique! – dobiegło nas z auta. – Przestań wreszcie!
Spojrzał na mnie, uśmiechając się, jakby chciał rzec: „Nie przejmuj się nią... „ Potem rzucił jeszcze okiem na dwa kolejne obrazki. Wystawiłam pięć na sprzedaż. – De żądasz za swoje obrazy? – zapytał. Spojrzałam na babunię, która stała z panią Thibodeau. Przerwały rozmowę, kiedy przy straganie zatrzymała się limuzyna. Oczy babuni Catherine nabrały dziwnego wyrazu. Wpatrywała się w tego zamożnego, obcego mężczyznę, jakby doszukując się w nim czegoś, co powiedziałoby jej, że to ktoś więcej niż przygodny turysta zainteresowany lokalnym kolorytem. – Biorę po pięć dolarów za sztukę – odrzekłam. – Po pięć dolarów?! Po pierwsze, nie powinnaś żądać tyle samo za każdy – pouczył mnie. – Ta czapla z pewnością wymagała więcej wysiłku. Ten obraz jest znacznie lepszy od pozostałych – dodał stanowczym głosem, zwracając się do babuni Catherine i pani Thibodeau, co najmniej jakby były jego studentkami. – Przypatrzmy się szczegółom. Sposób, w jaki ujęłaś wodę i ruch skrzydeł czapli... – Mrużył oczy, kiedy przyglądał się obrazkowi. – Dam ci pięćdziesiąt dolarów za wszystkie pięć sztuk, na razie – oświadczył. – Ależ... pięćdziesiąt dolarów... – Co pan ma na myśli mówiąc „na razie”? – zapytała babunia Catherine, podchodząc do nas. – Och, najmocniej przepraszam – rzekł dżentelmen. – Powinienem był wcześniej się przedstawić... Nazywam się Dominique LeGrand. Jestem właścicielem galerii sztuki we Francuskiej Dzielnicy. Nazywa się po prostu „U Dominique^” – przedstawił się wyjmując wizytówkę z tylnej kieszeni spodni. Babunia wzięła bilecik, przytrzymując go pomiędzy palcami, by móc się mu lepiej przyjrzeć. – A co w sprawie tego... „na razie”? – Zdaje mi się, że mogę dostać znacznie więcej za te obrazy. Zwykle bywa tak, że zabieram dzieła artysty nie płacąc mu nic, tym razem jednak chciałbym w jakiś sposób okazać swój podziw dla talentu tej młodej panienki. Czy to pani wnuczka? – zaciekawił się Dominique LeGrand. – Tak – odrzekła babunia. – Nazywa się Ruby Landry. A czy dopilnuje pan, by jej nazwisko znalazło się pod każdym z tym obrazów? Zaskoczyła mnie tym pytaniem. – Naturalnie... – obiecał Dominique LeGrand, uśmiechając się. – Widzę, że umieszcza w rogu każdego obrazu swoje inicjały. Na przyszłość – zwrócił się do mnie – wpisuj tam pełne imię i nazwisko, panno Ruby – poinstruował mnie. Wyjął plik banknotów i odliczył pięćdziesiąt dolarów, co stanowiło kwotę o wiele wyższą od uzyskanej za wszystkie moje dotąd sprzedane obrazy. Spojrzałam na babunię, która przyzwalająco skinęła głową i przyjęłam pieniądze. – Dominique’u – niecierpliwiła się kobieta. – Idę już, idę, Philip – odkrzyknął Dominique. Kierowca podszedł, żeby zabrać moje obrazy i włożył je do bagażnika limuzyny.
– Tylko ostrożnie – nakazał LeGrand szoferowi. Stałyśmy z babunią i patrzyłyśmy, aż długi samochód zniknął za zakrętem. – Pięćdziesiąt dolarów, babuniu! – wykrzyknęłam, wymachując banknotami. Pani Thibodeau zaniemówiła, lecz babunia sprawiała wrażenie raczej zamyślonej niźli uszczęśliwionej... Wydało mi się nawet, że jest smutna. – Zaczęło się – wyszeptała nie odrywając wzroku od limuzyny, odjeżdżającej w nieznanym kierunku. – Co się zaczęło, babuniu? – Przyszłość. Twoja przyszłość, Ruby. Te pięćdziesiąt dolarów to dopiero początek. Pamiętaj, nie wolno ci pisnąć o nich ani słówka, gdyby dziadunio Jack raczył się tu przypadkiem pojawić – nakazała mi. Po tych słowach odwróciła się do pani Thibodeau, by dokończyć przerwanej rozmowy. Co do mnie, nie byłam w stanie opanować podniecenia. Pożerała mnie niecierpliwość i zaciekawienie, co jeszcze przyniesie ów dzień. Tak bardzo chciałam, by minął jak najszybciej, by nadeszła wreszcie chwila, kiedy zjawi się Paul. Chciałam go już zobaczyć i śmiałam się sama do siebie na myśl, że dziś wieczorem to ja będę mogła mu kupić mrożoną lemoniadę. Ja jemu, a nie on mnie, chociaż wiedziałam, że nie pozwoli mi zapłacić. Był na to zbyt ambitny... Sprzedałyśmy wszystkie nasze koce, prześcieradła i ręczniki, a babunia pozbyła się prawie tuzina słoików z lekami ziołowymi. Sprzedałyśmy nawet ropuchę w occie. Cały zapas gumbo, zupy babuni, został pochłonięty przez gości. Słońce zaszło za drzewa i nasz dzień pracy dobiegł końca. Babunia podśpiewywała z zadowoleniem, szykując nam obiad. – Chciałabym, żebyś wzięła te pieniądze, babuniu – zwróciłam się do niej. – Zarobiłyśmy dziś dosyć. Nie ma potrzeby, żebym brała twoje pieniądze za obrazy, Ruby – zaoponowała. – Ale daj mi je na przechowanie. Wiem, że zrobi ci się żal tego włóczęgi z bagien i któregoś dnia oddasz mu część, o ile nie całość tej sumy. Włożę je do skrzyni, w której przechowuję cenne pamiątki – zadecydowała. – Tam będą bezpieczne. On nigdy nie ośmieli się tam zajrzeć – dodała. Dębowa skrzynia babuni był to przedmiot traktowany z nabożną wręcz czcią. Nie musiała zamykać jej na zamek. Dziadunio Jack nigdy nie wykazał dość tupetu, by tknąć ją choćby palcem. Nawet ja nie odważyłam się podnieść pokrywy i poszperać w rzeczach, które w skrzyni leżały. Mebel krył najcenniejsze i najbardziej osobiste przedmioty, należące do mojej matki, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Babunia Catherine obiecywała, że wszystko, co znajduje się w tym kufrze, któregoś dnia ja otrzymam. Kiedy już zjadłyśmy i posprzątałyśmy, babunia usiadła w swoim bujaku na ganku, a ja przycupnęłam obok na schodach. Upał zelżał nieco, dmuchał lekki wiaterek. Po niebie płynęło kilka niewielkich chmurek. Rozlewiska oświetlało żółtawe światło księżyca. W jego poświacie konary drzew na bagnach wyglądały jak kości, a stojąca woda połyskiwała niczym szkło. W wieczór taki, jak ten, dźwięki niosły się po rozlewiskach z niezwykłą łatwością. Słyszałyśmy
radosną piosenkę płynącą z akordeonu pana Butę oraz śmiech jego żony i dzieci. Gdzieś w oddali odezwał się dźwięk trąbki samochodowej, a za nami, w stawie, kumkały i rechotały żaby. Nie mówiłam babuni Catherine, że ma przyjść Paul, ale ona to wyczuła. – Kręcisz się, jakbyś siedziała na szpilkach, Ruby. Czekasz na coś? – zapytała. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałyśmy warkot skutera. W chwilę później dostrzegłyśmy światło reflektora i Paul wjechał na podwórko. – Dobry wieczór, pani Landry – przywitał się, podchodząc do nas. – Cześć, Ruby. – Dobry wieczór – odpowiedziała babunia, lustrując gościa od stóp do głów. – Mamy, zdaje się, niewielką przerwę w upałach i wszechobecnej wilgoci – rzekł, a ona przytaknęła. – Jak minął dzień? – zwrócił się do mnie. – Wspaniale! Sprzedałam wszystkie pięć obrazów – wyrzuciłam z siebie jednym tchem. – Wszystkie? To cudownie. Musimy zatem uczcić to wielkimi lodami, a nie tylko mrożoną lemoniadą! Jeśli nie masz nic przeciwko temu... Pani Landry, chciałbym zabrać Ruby do miasta – zwrócił się do babuni Catherine. Widziałam, jak bardzo ta prośba zakłopotała babunię. Uniosła brwi i odchyliła się na swym bujanym fotelu. Widząc jej wahanie Paul dodał: – Nie zabawimy długo. – Nie chcę, żebyś ją woził na tej swojej mechanicznej zabawce – powiedziała babunia, wskazując ruchem głowy skuter Paula. Chłopiec roześmiał się. – Co do mnie, w taki jak ten wieczór wolę się przejść a ty, Ruby? – O tak... ! Dobrze, babuniu? – No, dobrze. Ale nie chodźcie nigdzie dalej, tylko do miasta i z powrotem. I nie rozmawiajcie z nieznajomymi! – ostrzegła. – Dobrze, babuniu. – Proszę się nie martwić. Nie dopuszczę, żeby się jej coś złego przytrafiło – uspokajał babunię Paul. Ona jednak mimo tych zapewnień nadal była pełna obaw. Ruszyliśmy w stronę miasta drogą skąpaną w jasnym świetle księżyca. Paul wziął mnie za rękę, dopiero gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku babuni. – Twoja babunia strasznie się o ciebie boi... – zauważył. – Widziała już w życiu wiele tragedii i zła... Miałyśmy jednak dzisiaj dobry dzień przy straganie. – Sprzedałaś wszystkie swoje obrazy i to jest cudowne. – Nie tyle sprzedałam, co oddałam do galerii w Nowym Orleanie – wyjaśniłam, po czym opowiedziałam mu o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia i powtórzyłam słowa Dominique’a. Paul milczał przez dłuższą chwilę, potem odwrócił się do mnie, a na jego twarzy odmalował się dziwny smutek. – Któregoś dnia zostaniesz sławną artystką i wyprowadzisz się z rozlewisk. Zamieszkasz w