dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Andrews Virginia Rodzina Loganów (tom 1) Melody

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrews Virginia Rodzina Loganów (tom 1) Melody.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Andrews Virginia Gotycki Horror
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 388 stron)

V. C. Andrews MELODY

Prolog Od kiedy byłam na tyle duża, aby zrozumieć, że moi ro­ dzice się kłócą, czułam się jak ktoś obcy, ponieważ ilekroć zjawiałam się w trakcie jakiejś sprzeczki, oboje natych­ miast milkli. Miałam wrażenie, że żyję w domu, którego ściany są pełne tajemnic. Wyobrażałam sobie, że pewnego dnia odkryję jeden z sekretów, a cały dom zawali mi się na głowę. Tak myślałam. I właśnie tak się stało. Pewnego dnia.

W sidłach miłości Kiedy byłam małą dziewczynką, sądziłam, że jeśli przy­ zwoici ludzie dostatecznie długo i żarliwie o coś proszą, ich życzenia zostają spełnione. I choć mam obecnie piętnaście lat i dawno temu przestałam wierzyć we Wróżkę Zębuszkę, w Świętego Mikołaja i w Wielkanocnego Królika, to niezu­ pełnie wyrzekłam się przekonania, że w otaczającym nas świecie działa magia. Gdzieś w górze czuwają nad nami aniołowie i w stosownym czasie, kiedy na to zasługujemy, wysłuchują naszych próśb. To tato mnie tego nauczył. Kiedy byłam na tyle mała, że wygodnie mieściłam się na jego prawym muskularnym ra­ mieniu i byłam wszędzie noszona, jak mała księżniczka, ra­ dził mi, żebym zaciskała mocno powieki i prosiła o coś do­ póty, dopóki nie zobaczę przefruwającego w pobliżu anioła, który powiewa skrzydłami, niczym trzmiel. Tato twierdził, że każdy ma swojego anioła stróża przy­ dzielonego mu w chwili narodzin i że aniołowie robią co w ich mocy, aby ludzie w nie uwierzyli. Powiedział, że gdy jesteśmy bardzo mali, o wiele łatwiej dajemy wiarę rze­ czom uznawanym przez dorosłych za fantazję. To dlatego aniołowie ukazują się czasami dzieciom. Sądzę, że niektó­ rzy z nas nieco dłużej i nieco mocniej trzymają się tej wia­ ry. I nawet już jako starsi, nie boją się przyznać, że oddają się marzeniom. Wypowiadamy życzenie, gdy łamiemy kość z kurczaka, gdy zdmuchujemy świeczki z urodzinowego tor­ tu, lub widzimy spadającą gwiazdę. Czekamy pełni nadziei i liczymy na to, że nasze pragnienie się ziści.

Melody 7 Gdy dorastałam, miałam tyle życzeń, że mój anioł stróż był z pewnością przepracowany. Nic nie mogłam na to pora­ dzić. Zawsze chciałam, żeby mój tato nie musiał zjeżdżać do kopalni węgla, gdzie pracował z dala od słońca w wilgot­ nych, ciemnych i zapylonych grotach. Jak wszystkie dzieci górników bawiłam się na otwartych przestrzeniach opusz­ czonych kopalń i nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który zapuszcza się kilometry w głąb ziemi, aby tam spędzić cały dzień bez dostępu świeżego powie­ trza. A jednak biedny tato musiał to robić. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze chciałam, żebyśmy mieli prawdziwy dom, a nie przyczepę mieszkalną, chociaż tuż obok nas mieszkali papa George i mama Arlene, któ­ rych szczerze kochałam. W moich marzeniach zawsze wi­ działam ich dom sąsiadujący z naszym: zarówno my, jak i oni mieliśmy prawdziwe podwórze, trawniki oraz duże klony i dęby, papa George uczył mnie gry na skrzypcach, podczas gwałtownej ulewy nie miałam wrażenia, że miesz­ kam wewnątrz blaszanego bębna, a w czasie wichury nie bałam się, że zostanę porwana nocą wraz z łóżkiem. Lista moich życzeń nie miała końca. Przypuszczałam, że jeśli kiedyś znajdę czas, aby je wszystkie spisać, papier bę­ dzie się ciągnął przez całą długość naszej przyczepy. Zawsze pragnęłam, żeby moja mama nie była wiecznie nieszczęśliwa. Praca w salonie piękności „U Francine" nie dawała jej zadowolenia. Mama wciąż narzekała, że musi myć głowy klientkom i robić im trwałą, choć wszyscy uwa­ żali, że jest doskonałą fryzjerką. Lubiła plotki i uwielbiała słuchać opowieści zamożnych kobiet o ich podróżach i o rzeczach, jakie sobie kupowały. Przypominała małą dziewczynkę, która ogląda na wystawie piękne towary, na które nie może sobie pozwolić. Nawet w chwilach smutku mama była piękna. Pragnę­ łam kiedyś, gdy dorosnę, dorównać jej urodą - to życzenie powtarzało się najczęściej. Gdy byłam młodsza, przesiady­ wałam w jej sypialni i patrzyłam, jak przy toaletce nakła­ da starannie na twarz puder w kremie i szczotkuje swoje włosy. W trakcie wykonywania tych czynności wygłaszała kazania o znaczeniu dbałości o urodę i opowiadała mi

8 Melody o znanych jej atrakcyjnych kobietach, które się zaniedbały i wyglądały okropnie. Powiedziała mi, że jeśli kogoś natura obdarzy urodą, osoba ta ma obowiązek prezentować się ładnie w publicznych miejscach. - To dlatego poświęcam tak wiele czasu moim włosom i paznokciom, i z tego powodu wydaję mnóstwo pieniędzy na specjalne kosmetyczne kremy - wyjaśniała. Zawsze przynosiła do domu próbki szamponów i odżywek do wło­ sów, abym również i ja ich używała. Godzinami moczyła się w naszej małej wannie w perfu­ mowanych olejkach do kąpieli. Myłam jej plecy, a kiedy byłam na tyle duża, że mogła mi powierzyć to zadanie, po­ lerowałam jej paznokcie u nóg, podczas gdy ona zajmowała się swoim manikiurem. Czasami mnie też robiła pedikiur i fryzurę. Ludzie mówili, że bardziej wyglądamy na siostry niż na matkę i córkę. Odziedziczyłam jej delikatne rysy twarzy, a szczególnie jej zgrabny nos. Moje włosy miały jaśniejszy odcień brązu - były barwy siana. Kiedyś poprosiłam ją, że­ by pozwoliła mi je przyciemnić, ale nie zgodziła się twier­ dząc, że ich naturalny kolor jest ładny. W przeciwieństwie do niej nigdy nie byłam pewna własnej urody, chociaż tato mawiał, że spieszy się z pracy, gdyż teraz czekają na niego w domu dwie piękne kobiety. Mój tato miał metr dziewięćdziesiąt centymetrów wzro­ stu i ważył niemal osiemdziesiąt pięć kilo. Po wielu latach pracy w kopalni jego ciało było zbudowane z samych mu- skułów. Chociaż zdarzało się nieraz, że wracał do domu obolały po długim dniu fedrowania i poruszał się wolno, ni­ gdy się na nic nie uskarżał. Ilekroć na mnie spoglądał, na­ tychmiast na jego twarzy pojawiał się wyraz szczęścia. Bez względu na to, jak jego silne ramiona były zmęczone, za­ wsze mogłam do nich przybiec, a one unosiły mnie z łatwo­ ścią w powietrze. Gdy byłam mała, niecierpliwie czekałam, kiedy ciężko stąpając, pojawi się na popękanym i podziurawionym chodniku z makadanu prowadzącym z kopalni do naszej przyczepy na osiedlu Pole Minerałów. Wypatrywałam na wzgórzu jego bujnej czupryny jasnobrązowych włosów, wy-

Melody 9 sokiej sylwetki i długich nóg. Jego twarz i ręce zawsze były pokryte węglowym pyłem. Wyglądał jak żołnierz wracający do domu po bitwie. Pod pachą niósł, niczym piłkę, koszyk na drugie śniadanie. Sam sobie przygotowywał kanapki wczesnym rankiem, ponieważ mama zawsze spała, gdy wstawał i szykował się do pracy. Czasami idąc z kopalni, jeszcze zanim dotarł do bramy Pola Minerałów, podnosił głowę i widział, jak do niego ma­ cham. Nasza przyczepa znajdowała się blisko wejścia na osiedle, a nasze podwórze wychodziło na drogę do Sewell. Jeśli tato mnie zobaczył, przyspieszał kroku, machając swoim górniczym hełmem, niczym flagą. Dopóki nie ukoń­ czyłam dwunastu lat, musiałam na niego czekać obok przy­ czepy papy George'a i mamy Arlene, ponieważ moja mama później wracała do domu. Zwykle szła dokądś po pracy i często spóźniała się na obiad. Lubiła przesiadywać z kole­ żankami w barze „U Frankiego", gdzie słuchała muzyki z szafy grającej. Tato był jednak dobrym kucharzem, a i ja, od kiedy nauczyłam się gotować, potrafiłam sama przyrzą­ dzić wiele potraw. Częściej we dwoje, niż we troje, jadali­ śmy posiłki. Tato nigdy się nie uskarżał na nieobecność mamy. A je­ śli ja to robiłam, prosił mnie o wyrozumiałość: - Zbyt młodo pobraliśmy się z twoją mamą, Melody - mawiał. - Czyż nie byliście straszliwie w sobie zakochani, tato? - Przeczytałam dramat „Romeo i Julia" i wiedziałam, że je­ śli ludzie bezgranicznie się kochają, wiek nie stanowi pro­ blemu. Powiedziałam mojej najlepszej przyjaciółce, Alice Mor­ gan, że wyjdę dopiero wtedy za mąż, kiedy zupełnie stracę dla kogoś głowę i całkiem oszaleję z miłości. Była zdania, że przesadzam, i że prawdopodobnie niejednokrotnie zadu­ rzę się po same uszy, nim kogoś poślubię. Głos taty był pełen zadumy: - Byliśmy zakochani, ale nie słuchaliśmy mądrych rad starszych. Uciekliśmy i nie zastanawialiśmy się nad konse­ kwencjami. Oboje byliśmy podekscytowani i nie bardzo Myśleliśmy o przyszłości. Mnie było łatwiej. Zawsze lepiej

10 Melody potrafiłem się przystosować do nowej sytuacji. Twoja mat­ ka wkrótce zaczęła odczuwać niedostatki naszego życia. Pracuje w salonie piękności i wciąż słyszy, jak bogate da­ my opowiadają o swoich podróżach i o swoich zamożnych domach. To ją frustruje. Musimy pozwolić jej na odrobinę swobody, aby nie czuła się osaczona miłością, jaką ją da­ rzymy. - Jak miłość może kogoś osaczyć, tato? - spytałam. Uśmiechnął się swoim szerokim, łagodnym uśmiechem. W takich chwilach jego zielone oczy stawały się zamglone, a wzrok nieobecny. Spoglądał w okno, a czasami nawet na ścianę, jak gdyby widział tam przesuwające się tajemne obrazy z przeszłości. - Jeśli kocha się kogoś tak bardzo, jak my kochamy ma­ mę, chce się go mieć przez cały czas przy sobie i cieszyć się nim, niczym pięknym ptakiem w klatce. Człowiek boi się wypuścić swojego ulubieńca na wolność, chociaż wie, że tam będzie piękniej śpiewał. - Dlaczego ona nie kocha nas równie mocno? - chciałam wiedzieć. - Kocha na swój sposób. - Uśmiechnął się. - Twoja ma­ ma jest najładniejszą kobietą w mieście - a nawet w całej okolicy. Czasami nie daje jej spokoju myśl, że się marnuje. Wiem o tym. Niełatwo żyć z takim przeświadczeniem, Melo- dy. Ludzie ciągle jej mówią, że powinna pracować w filmie, w telewizji, lub jako modelka. Ma świadomość upływające­ go czasu i pojmuje, że wkrótce będzie już za późno na to, aby mogła stać się kimś więcej niż tylko żoną i matką. - Nie chcę, żeby była kimś więcej, tato. - Wiem. My niczego więcej od niej nie oczekujemy. Ona jednak zawsze była niespokojna i impulsywna. I do dziś nie wyrzekła się swoich wielkich marzeń, a przecież nikt nie chce rozwiać złudzeń ukochanej osoby. - Oczywiście mam wszelkie powody, aby wierzyć, że to ty będziesz znakomitością w naszej rodzinie - kontynu­ ował. - Pomyśl tylko, jak znakomicie papa George nauczył cię grać na skrzypcach! I możesz śpiewać. Niebawem wyro­ śniesz na młodą, piękną kobietę. Tylko patrzeć, jak cię stąd porwie jakiś poszukiwacz talentów.

Jńetody li - Och, nie pleć, tato. Kto by szukał kandydatek na gwiazdy w jakichś górniczych miasteczkach? - W takim razie pojedziesz na studia do Nowego Jorku albo do Kalifornii - przepowiadał. - To moje marzenie, więc nie drwij z tego, Melody. Roześmiałam się. Nie pozwalałam sobie na takie mrzon­ ki. Nie chciałam czuć się tak sfrustrowana i osaczona jak moja matka. Zastanawiałam się, dlaczego ojciec nigdy nie czuł się osaczony. Z uśmiechem znosił nawet najtrudniejsze sytua­ cje i nigdy nie przyłączał się do innych górników, którzy to­ pili swoje smutki w barze. Samotnie chodził i wracał z pra­ cy, ponieważ jego koledzy mieszkali w miasteczku. Osiedliliśmy się w Sewell - małej miejscowości powsta­ łej przy kopalni i wybudowanej przez towarzystwo górni­ cze w niewielkiej dolinie. Na głównej ulicy znajdował się kościół, urząd pocztowy, kilka sklepów, dwie restauracje, zakład pogrzebowy i kino otwarte tylko w weekendy. Do­ my, wszystkie w podobnym, jasnobrązowym kolorze, miały wyłożone deskami ściany i pokryte papą dachy, ale przy­ najmniej można tam było spotkać młodych ludzi. Na naszym osiedlu nie mieszkał żaden z moich rówieśni­ ków. Jak bardzo chciałam mieć brata lub siostrę, którzy do­ trzymywaliby mi towarzystwa! Gdy napomknęłam kiedyś o tym mamie, skrzywiła się i jęknęła, że sama była niemal dzieckiem, kiedy mnie urodziła. - Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. To nie ta­ kie proste, urodzić dziecko. Najpierw musisz je w sobie no­ sić, a potem martwić się, żeby nie chorowało, miało co jeść, w co się ubrać, nie mówiąc już o zapewnieniu mu edukacji. Pospieszyłam się z macierzyństwem. Powinnam była z tym zaczekać. -Wtedy ja bym się nigdy nie urodziła - stwierdziłam z wyrzutem. - Oczywiście, że byś się urodziła. Tylko nieco później. Potem wszystko by się lepiej ułożyło i nie byłoby nam tak ciężko. Przyszłaś na świat w momencie, gdy w naszym życiu dokonywała się zmiana o przełomowym znaczeniu. To było bardzo trudne.

12 Melody Często miałam wrażenie, że obwinia mnie o to, że się urodziłam. Tak jakby myślała, że dzieci latają wokół i tylko czekają na to, aby ktoś je spłodził, a czasami stają się nie­ cierpliwe i zachęcają swoich rodziców, aby je poczęli. I, zdaje się, że zdaniem mamy, tak właśnie było w moim przy­ padku. Wiem, że nim przyszłam na świat, rodzice przenieśli się z Cape Cod, w Provincetown, do Sewell, w Monongalia Country, w Zachodniej Wirginii, i że nie mieli wtedy za wiele. Mama powiedziała mi, że kiedy bez grosza przy du­ szy przybyli do Sewell, postanowiła, że nie zamieszkają w samym miasteczku i oboje z tatą wynajęli przyczepę na osiedlu Pole Minerałów, chociaż jego głównymi lokatorami byli emeryci, tacy jak papa George. Papa George nie był moim rodzonym dziadkiem, ani ma­ ma Arlene nie była moją prawdziwą babcią, ale pomimo to uważałam ich za moich dziadków. Kiedy byłam małą dziew­ czynką, mama Arlene często się mną opiekowała. Papa George był z zawodu górnikiem i przeszedł na rentę z po­ wodu inwalidztwa. Cierpiał na pylicę płuc, a zdaniem taty, chorobę pogłębiało to, że nie chciał rzucić palenia. Z powo­ du choroby wyglądał starzej niż na swoje sześćdziesiąt dwa lata. Miał obwisłe ramiona, jego bladą, znużoną twarz żło­ biły głębokie bruzdy. Był tak chudy, że zdaniem Arlene, na­ leżałoby go obciążyć swetrem udzierganym z liny. Spędzi­ łam z papą George'em wspaniałe chwile, gdy uczył mnie gry na skrzypcach. Uskarżał się, że najbardziej go męczy gderanie mamy Arlene. Ciągle sobie przygadywali, ale nie spotkałam bar­ dziej oddanych sobie ludzi, niż oni. Nigdy nie sprzeczali się na serio, a ich kłótnie zawsze kończyły się śmiechem. Tato przepadał za rozmowami z papą George'em. Szcze­ gólnie w weekendy można ich było spotkać na wybetonowa­ nym wewnętrznym dziedzińcu. Zwykle przesiadywali w fo­ telach bujanych pod metalową markizą i prowadzili ciche dysputy o polityce i o przemyśle górniczym. Papa George mieszkał w Sewell w burzliwych czasach powstawania gór­ niczych związków zawodowych i znał mnóstwo historii, któ­ re, zdaniem mamy Arlene, nie nadawały się dla moich uszu.

Melody 13 - Dlaczegóż by nie? - protestował. - Powinna znać praw­ dę o tym miejscu i o ludziach, którzy nim rządzili. - Będzie miała jeszcze mnóstwo czasu na to, żeby się do­ wiedzieć o okropieństwach tego świata, George'u 0'Neil, i nie musisz jej do tego ponaglać. Lepiej już zamilknij! Słuchał jej nie przestając mamrotać pod nosem, dopóki nie zwróciła ku niemu swego błękitnego spojrzenia, pod którym przełykał resztę gorzkich słów. Tato podzielał opinię papy George'a: górnicy wciąż byli eksploatowani. W tym zawodzie nikt nie miał życia. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego tato, wychowany w rodzinie rybaków w Cape Cod, zdecydował się na życie z dala od słońca i nieba. Wiedziałam, że tęskni za oceanem, a pomimo to nigdy nie jeździliśmy do Cape Cod, ani nie utrzymywaliśmy kontaktów z rodziną ojca. Nie wiedziałam nawet, ilu mam kuzynów, ani jakie noszą imiona. Nigdy nie spotkałam się z moimi dziadkami i nie zamieniłam z nimi słowa. Znałam ich jedynie z wyblakłej, czarno-białej foto­ grafii, na której matka mojego ojca stała obok siedzącego męża. Oboje mieli nieszczęśliwe miny - najwidoczniej nie lubili się fotografować. Dziadek nosił brodę i wydawał się równie mocnej postury, jak mój ojciec. Babka wyglądała na kruchą, lecz wyraz jej oczu był twardy i zimny. Ojciec nigdy nie mówił o swojej rodzinie w Province- town. Zawsze zmieniał temat, stwierdzając: -Różniliśmy się w poglądach. Lepiej, że mieszkamy z dala od siebie. Tak jest łatwiej. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak uważa, widziałam jednak, że poruszanie tego tematu sprawia mu przykrość. Mama również nigdy nie chciała o tym dyskutować. Ilekroć rozmowa schodziła na rodzinę męża, zaczynała płakać i uża­ lać się przede mną, że krewni taty zawsze mieli ją za nic tylko dlatego, że była sierotą. Powiedziała mi, że adoptowa­ li ją ludzie zbyt starzy, aby wychowywać dziecko. Oboje do­ bijali do sześćdziesiątki, gdy ona była nastolatką i bardzo surowo ją traktowali. Wyznała, że nie mogła się doczekać chwili, kiedy od nich ucieknie. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej zarówno o nich, jak i o rodzinie mojego taty, bałam się jednak, żeby moje

14 pytania nie stały się zarzewiem awantury rodziców. W ta­ kich wypadkach zwykle rezygnowałam prędko z mojej do­ ciekliwości. Ale i tak nie powstrzymywało ich to przed kłótnią. Któregoś wieczoru, chwilę po tym, gdy położyłam się do łóżka, usłyszałam ich podniesione głosy. Byli w swojej sy­ pialni. Nasze mieszkanie w przyczepie składało się z małej kuchni na prawo od wejścia oraz niewielkiej jadalni i salo­ nu. Na końcu wąskiego korytarza znajdowała się łazienka. Pierwsze drzwi po prawej stronie prowadziły do mojego po­ koju. Sypialnia rodziców mieściła się na drugim końcu przyczepy. - Nie wmawiaj mi, że to tylko moje wymysły - ostrzegał ojciec, zagniewanym tonem. - Ludzie, którzy robią te alu­ zje, nie są kłamcami, Haille - powiedział. Usiadłam na łóżku i zamieniłam się w słuch. Podsłuchi­ wanie zwykłej rozmowy poprzez cienkie jak papier ściany przyczepy nie było problemem, ale kiedy rodzice krzyczeli do siebie nawzajem, miałam wrażenie, że jestem z nimi w tym samym pokoju. - Żadna z tych wścibskich osób nie ma nic innego do ro­ boty w tym swoim nudnym, bezwartościowym życiu, jak tylko wymyślanie historii o innych. - Jeśli nie będziesz im dawała okazji... - Co mam robić, Chester? Ten mężczyzna jest barma­ nem „U Frankiego". Rozmawia ze wszystkimi, nie tylko ze mną - stwierdziła płaczliwym tonem mama. Wiedziałam, że kłócą się o Archiego Marlina. Nigdy nie wspominałam o tym tacie, lecz dwa razy widziałam, jak Ar- chie podwiózł mamę do domu. Miał ognistoczerwone włosy i mlecznobiałą karnację z piegami na brodzie i na czole. Wszyscy mówili, że wygląda o dziesięć lat młodziej niż ma w rzeczywistości, choć nikt nie znał jego prawdziwego wieku. Często dowcipkował, wzruszał ramionami i plótł bzdury. Sły­ szałam, że pochodzi z Michigan lub z Ohio i że spędził sześć miesięcy w więzieniu za podrabianie czeków. Nigdy nie by­ łam w stanie pojąć, dlaczego mama darzy go sympatią. Twierdziła, że zna mnóstwo zabawnych historii i że zwiedził wiele ekscytujących miejsc, takich jak Las Vegas.

Meiody 15 Znowu przytoczyła ten argument, podczas kłótni w sy­ pialni: - Przynajmniej bywał w świecie. Mogę się od niego cze­ goś dowiedzieć - postawiła się ostro. - Gadanie. Nigdzie nie był - odparował tato. - A skąd ty możesz o tym wiedzieć? W ogóle nie znasz świata, z wyjątkiem Cape Cod i Sewell, tej pułapki bez wyjścia, w którą mnie zwabiłeś! - Sama w nią wpadłaś, Haille - odciął się i nagle mama zrezygnowała z dalszej kłótni. Zaczęła płakać. Chwilę póź­ niej uspokajał ją tak cicho, że nie zdołałam usłyszeć jego słów, a potem w ich pokoju zapanowała cisza. Nie rozumiałam, co to wszystko znaczy. Dlaczego mama tutaj przyjechała? Dlaczego zamieszkała w miejscu, które­ go nie lubiła? Leżałam, całkiem rozbudzona, i rozmyślałam. Zawsze były pomiędzy mamą i tatą chwile głębokiego milczenia - przerwy, które się bali wypełnić. A potem kłótnie nagle się kończyły, podobnie jak ta, i rodzice zachowywali się, jak gdyby pomiędzy nimi nie doszło do żadnego spięcia i nic nie zostało powiedziane. Miałam wrażenie, że oboje ogła­ szają zawieszenie broni, gdyż wiedzą, że inaczej zrobią lub powiedzą coś okropnego. * * * Nic nie wydawało mi się bardziej tajemnicze, jak miłość mężczyzny i kobiety. Zawsze miałam powodzenie u kole­ gów. Obecnie, częściej niż z innymi, spotykałam się z Bob- bym Lockwoodem. Ponieważ moja najlepsza przyjaciółka, Alice, była najmądrzejszą dziewczyną w szkole, pomyśla­ łam, że może ona coś wie o miłości, chociaż sama nigdy nie miała chłopaka. Była miła, lecz nie cieszyła się wzięciem z powodu jedenastu kilogramów nadwagi, a także warko­ czy, jakie kazała jej nosić matka. Nie wolno jej było cho­ dzić w makijażu, ani nawet używać szminki. Alice była bar­ dziej oczytana niż wszystkie znane mi osoby, sądziłam więc, że z książek dowiedziała się, czym jest miłość. Zastanawiała się przez chwilę nad moim pytaniem. A potem odpowiedziała w wielce naukowy sposób.

16 Melody - To jedyna metoda wyjaśnienia tego zjawiska - oświad­ czyła na koniec z właściwą sobie skrupulatnością. - Nie sądzisz, że jest w tym coś magicznego? - dociekałam. W środę po południu przyszła do naszej przyczepy po lekcjach, żeby się razem ze mną przygotować do czwartko­ wego testu z geometrii. Wspólna nauka przynosiła większy pożytek mnie niż jej, gdyż zwykle kończyło się na tym, że to ona musiała mnie dokształcać. - Nie wierzę w magię - stwierdziła oschle. Nie potrafiła udawać. Byłam jej jedyną prawdziwą przyjaciółką, być mo­ że również dlatego, że nigdy nie umiała się powstrzymać, aby nie wyrażać w obecności innych dziewcząt swoich szczerych o nich opinii. - Jak wobec tego wytłumaczysz fakt, że mężczyźnie wpada w oko ta, a nie inna kobieta, i odwrotnie, kobieta patrzy w szczególny sposób na jednego tylko mężczyznę. Coś się musi pomiędzy nimi dziać, nie sądzisz? - obstawałam przy swoim. Alice zacisnęła swoją grubą dolną wargę i zaczęła prze­ wracać dużymi, piwnymi oczami, jak gdyby odczytywała wydrukowane w powietrzu słowa. Gdy była pogrążona w myślach, miała zwyczaj ssania od wewnątrz lewego po­ liczka. Dziewczyny w szkole chichotały w takich momen­ tach, mówiąc: „Alice znowu się zżera". - No cóż - podjęła po długim namyśle. - Wiemy, że na­ sze ciała składają się z protoplazmy. -Uhm. - A pomiędzy komórkami zachodzą chemiczne reakcje - kontynuowała, kiwając głową. - Przestań. - Może więc pomiędzy protoplazmami dwojga określo­ nych ludzi zachodzi jakaś reakcja. Działają jakieś siły ma­ gnetyczne. To po prostu reakcja atomów, ale ludzie widzą w tym coś więcej. - Bo w tym jest coś więcej! - upierałam się. - Musi być! Czy twoi rodzice tak nie myślą? Alice wzruszyła ramionami. - Nigdy nie zapominają o swoich urodzinach ani o rocz­ nicy ślubu - stwierdziła, jak gdyby do tego sprowadzała się miłość i małżeństwo.

Melody 17 Ojciec Alice, William, był miejscowym dentystą. Matka pracowała jako jego sekretarka, spędzali więc ze sobą mnóstwo czasu. Lecz ilekroć przychodziłam na przegląd zę­ bów, słyszałam, że zwraca się do swojego męża „doktorze Morgan", jak gdyby nie była jego żoną, a jedynie zatrud­ nioną przez niego urzędniczką. Alice miała dwóch starszych braci. Neal był już po matu­ rze i wyjechał na studia, a Tommy chodził do czwartej kla­ sy i nikt nie miał wątpliwości, że ukończy szkołę z najlep­ szymi wynikami. - Kłócą się czasami ze sobą? - spytałam. - Awanturują się? - Byłam ciekawa, czy zachowują się podobnie jak moi rodzice. - Nigdy nie są to burzliwe sprzeczki i rzadko przy in­ nych - wyznała. - Zwykle powodem jest polityka. - Polityka? - Nie potrafiłam sobie wyobrazić mamy zaj­ mującej się polityką. Zawsze oddalała się, ilekroć tato i pa­ pa George wdawali się w jedną ze swoich dyskusji. - Mam nadzieję, że kiedy wyjdę za mąż, nigdy nie będę się kłócić z moim mężem. - To nierealne. Ludzie, którzy żyją ze sobą muszą się kłócić. To naturalne. - Jeśli kłócą się i kochają, to zawsze dążą do zgody i czu­ ją się straszliwie, że się nawzajem zranili. - Być może - przyznała Alice. - Ale często godzą się dla świętego spokoju. Kiedyś moi rodzice przez tydzień nie od­ zywali się do siebie. Zdaje się, że poszło im wtedy o ostat­ nie wybory prezydenckie. - Przez tydzień! - Zastanawiałam się przez chwilę. Na­ wet kiedy wybuchały scysje pomiędzy mamą a tatą, wkrót­ ce potem zawsze rozmawiali ze sobą i zachowywali się tak, jak gdyby nic się nie stało. - Czy całują się na dobranoc? - Nie mam pojęcia. Nie sądzę, żeby to robili. - Nie całują się nawet przed snem? Alice wzruszyła ramionami. - Być może. Oczywiście musieli się kiedyś całować i od­ bywać ze sobą stosunki, gdyż spłodzili moich braci i mnie - stwierdziła rzeczowym tonem. to znaczy, że jednak się kochają.

18 Melody - Dlaczego tak sądzisz? - spytała sceptycznie Alice, a jej piwne oczy zwęziły się w małe szparki. Powiedziałam jej dlaczego: - Nie można się z kimś kochać, jeśli się go nie darzy uczuciem. - Współżycie seksualne nie ma nic wspólnego z miłością - pouczyła mnie. - Proces reprodukcji jest naturalny dla wszystkich istot żywych. Odbywa się w obrębie gatunków. -Uhm. - Przestań powtarzać „uhm" po każdym moim stwier­ dzeniu. Przypominasz Thelmę Cross - powiedziała i zaraz się uśmiechnęła. - To ją zapytaj o sprawy seksu. - Dlaczego? - Wczoraj w toalecie usłyszałam przypadkiem jej roz­ mowę z Paulą Tempie o... - O czym? - Wiesz. Szeroko otworzyłam oczy. - Z kim to robiła? - Z Tommym Getzem. Nie jestem w stanie powtórzyć te­ go, co opowiadała - dodała Alice, oblewając się rumieńcem. - Czasami zastanawiam się, czy nie jesteśmy jedynymi dziewicami w naszej klasie. - I co z tego? Nie wstydzę się, jeśli nawet tak jest. - Ja też nie. Jestem tylko... - Jaka? - Ciekawa. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - upomniała mnie. Zmrużyła oczy. - Jak daleko się posunęłaś w swoich kontaktach z Bobbym Lockwoodem? - Do bezpiecznych granic. Zaczęła się nagle tak intensywnie we mnie wpatrywać, że musiałam odwrócić wzrok. - Pamiętaj o Beverly Marks - ostrzegła. Beverly Marks ściągnęła na siebie hańbę, gdy w ósmej klasie zaszła w ciążę i została wydalona ze szkoły. Do dzi­ siejszego dnia nikt nie wie, dokąd wyjechała. - Nie martw się o mnie - powiedziałam. - Nie pójdę do łóżka z kimś, kogo nie kocham.

Melody 19 Alice sceptycznie wzruszyła ramionami. Irytowała mnie. Czasami sama się sobie dziwiłam, że się z nią przyjaźnię. - Bierzmy się z powrotem do roboty. - Otworzyła pod­ ręcznik i przesunęła palcem wzdłuż strony. - Jutrzejszy test prawdopodobnie będzie obejmował... Nagle obie podniosłyśmy wzrok, nasłuchując. Rozległ się trzask samochodowych drzwiczek i czyjś donośny płacz. - Co to takiego? - Podeszłam do okna i spojrzałam w stronę wjazdu na osiedle. Z samochodu Loisa Nortona wysiadło kilka współpracownic mamy. Lois był kierowni­ kiem zakładu kosmetycznego. Tylne drzwi zostały otwarte i szef pomógł wysiąść mamie. Zanosiła się płaczem, pod­ trzymywały ją dwie koleżanki, które doprowadziły ją do drzwi naszej przyczepy. Chwilę potem zajechał drugi po­ jazd z dwoma innymi kobietami i zatrzymał się za Loisem Nortonem. Mama wydała nagle z siebie rozdzierający krzyk. Za­ marło we mnie serce. Nogi miałam jak z kamienia, a stopy niemal mi wrosły w ziemię. Mama Arlene i papa George wybiegli ze swojej przyczepy, żeby zobaczyć, co się stało. Rozpoznałam rozmawiającą z nimi Marthę Supple. Papa George i mama Arlene nagle mocno przywarli do siebie. Ręka mamy Arlene powędrowała do ust. A zaraz potem starsza kobieta pospiesznie podeszła do mamy, która już niemal dotarła do szczytu schodów. Byłam przerażona i łzy leciały mi jak groch. Alice, pełna napięcia, również stała jak skamieniała. - Co się stało? - wyszeptała. Pokręciłam głową. Jakoś zdołałam wyjść z mojego poko­ ju w chwili, kiedy frontowe drzwi otworzyły się. Mama na mój widok wciągnęła głęboki wdech. - Och, Melody - załkała. - Mamo! - zaczęłam płakać. - Co się stało? - spytałam, dławiąc szloch. -Był straszny wypadek. Tato i dwaj inni górnicy... zgi­ nęli. Ze ściśniętego gardła mamy wyrwało się długie wes­ tchnienie. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby mama Arlene nie podtrzymała jej w porę. Przerażone oczy ma-

20 Melody my pociemniały. Zrozpaczona twarz straciła swój zwykły blask. Pokręciłam głową. To nie mogła być prawda. A jednak mama trzymała się kurczowo mamy Arlene, a wszystkie zgromadzone wokół niej przyjaciółki miały tragiczne miny. - Nieee! - wrzasnęłam. Przeciskając się pomiędzy ludź­ mi, zbiegłam na dół po schodach i z rękami na uszach wy­ padłam z przyczepy. Biegłam przed siebie, nie wiedząc gdzie, bez płaszcza, pomimo że był akurat luty i to wyjątko­ wo zimny. Dobiegłam do miejsca, gdzie rzeka Monongalia skręca ostrym łukiem. Dopiero tam dogoniła mnie Alice. Stałam na szczycie wzgórza i obejmowałam się ramionami, ciężko dysząc i płacząc. Bezmyślnie patrzyłam przed siebie na orzechowce i dęby porastające oba brzegi rzeki. Sarna z białą kitą, słysząc mój szloch, przypatrywała mi się z za­ ciekawieniem. Potrząsałam głową do złamania karku, wiedząc, że nikt i nic nie zmieni już obrotu rzeczy. Czułam, że świat uległ jakiejś straszliwej przemianie. Płakałam, aż rozbolały mnie wnętrzności. Słyszałam nawoływania Alice. Obejrza­ łam się i zobaczyłam, jak z trudem chwytając oddech, wspina się zadyszana na szczyt zbocza. Próbowała objąć mnie i pocieszyć, ale się jej wyrwałam. - Oni kłamią! - krzyknęłam histerycznie. - Kłamią! Po­ wiedz, że kłamią! Alice zaprzeczyła ruchem głowy. - Powiedzieli, że zawalił się strop i zanim dotarli do two­ jego taty i innych... - Tato... - jęknęłam. - Biedny tato. Alice przygryzła wargę i czekała, aż przestanę zawodzić. - Nie jest ci zimno? - spytała. - Jakie to ma znaczenie? - warknęłam ze złością. Skinęła głową. Miała również zaczerwienione oczy i drżała - bardziej z przygnębienia, niż chłodu. - Wracajmy - zaproponowałam bezdźwięcznym głosem. Podążała obok mnie w milczeniu. Nie wiem, jak zdoła­ łam nakłonić nogi do marszu, ale jakoś dotarłyśmy do do­ mu. Nie było już kobiet, które przywiozły mamę. Alice we­ szła za mną do przyczepy.

Melody 21 Mama leżała na kanapie z mokrą ścierką na czole. Czu­ wała przy niej mama Arlene. Mama chwyciła mnie za rękę. Rzuciłam się na kolana i położyłam jej głowę na brzuchu. Miałam wrażenie, że zwrócę wszystko, co zjadłam tego dnia. Chwilę później, gdy podniosłam wzrok, mama spała. Pomyślałam, że gdzieś w głębi duszy nadal płacze; płacze i krzyczy. - Zrobię ci herbatę - zaproponowała mama Arlene. - Masz czerwony nos. Nie odpowiedziałam. Nadal siedziałam na podłodze przy kanapie i wciąż trzymałam mamę za rękę. Alice, zmiesza­ na, stanęła w drzwiach. - Lepiej już pójdę do domu i powiem rodzicom. Sądzę, że skinęłam głową, ale nie jestem tego pewna. Wszystko wokół wydawało się takie odległe. Alice wzięła swoje książki i zatrzymała się w wyjściu: - Wpadnę później, dobrze? Gdy odeszła, zwiesiłam głowę i płakałam cicho, dopóki nie usłyszałam wołania mamy Arlene i nie poczułam jej do­ tyku na moim ramieniu. - Usiądź przy mnie dziecko. Pozwól mamie spać. Podniosłam się z ziemi i dołączyłam do niej przy stole. Nalała herbatę do dwóch filiżanek i zajęła miejsce naprze­ ciwko mnie. - Napij się. Dobrze ci zrobi. Podmuchałam na gorący płyn i pociągnęłam łyk. - Ilekroć papa George był na dole w kopalni, zawsze się bałam, że coś podobnego może go spotkać. Ciągle zdarzają się tam jakieś wypadki. Powinniśmy zostawić węgiel w spo­ koju i znaleźć inne źródło energii - stwierdziła z goryczą. - To niemożliwe, żeby on nie żył, mamo Arlene. Nie ta­ ta. - Uśmiechnęłam się do niej i przekrzywiłam na bok gło­ wę. - Wkrótce wróci do domu, prawda? Zaszła pomyłka. Zaraz wyłoni się zza wzgórza z koszykiem pod pachą. - Dziecko... - Nie, mamo Arlene. Nie rozumiesz. Tato ma swojego anioła stróża, który by nie dopuścił, żeby spotkało go coś tak straszliwego. To jakieś nieporozumienie. Odkopią za­ wał i znajdą tatę.

22 - Już go znaleźli, a także dwóch innych biedaków, kocha­ nie. - Sięgnęła poprzez stół i wzięła mnie za rękę. - Musisz być dzielna ze względu na swoją mamę, Melo- dy. Ona nie należy do odpornych, wiesz o tym, moja droga. Najbliższe dni będą dla nas bardzo ciężkie. Całe miastecz­ ko jest pogrążone w żałobie. Spojrzałam na mamę. Miała zamknięte powieki i lekko rozchylone usta. Jaka ona śliczna, pomyślałam. Nawet te­ raz wygląda pięknie. Jest za młoda na to, żeby zostać wdo­ wą. Napiłam się trochę herbaty, a potem wstałam i włoży­ łam płaszcz. Wyszłam na dwór, zatrzymałam się w drzwiach i zapatrzyłam na drogę. Stałam z zaciśniętymi powiekami i całym sercem modliłam się o to, aby straszliwe wieści okazały się nieprawdziwe i żebym usłyszała głos wołające­ go mnie taty. Proszę cię, błagałam mojego anioła stróża, nie zależy mi na spełnieniu żadnych innych życzeń, tylko niech to jedno się ziści. Wciągnęłam głęboki wdech i otworzyłam oczy. Droga była pusta. Zapadł zmierzch. Na powierzchni z makadamu ścieliły się długie cienie. Niebo przybrało groźną szarą barwę i zaczęły się pojawiać drobne płatki śniegu. Wzmógł się wiatr. Dobiegł mnie trzask zamykanych drzwi. Obejrzałam się i zobaczyłam papę George'a wycho­ dzącego ze swojej przyczepy. Obrzucił mnie wzrokiem, a potem usiadł w fotelu bujanym i zapalił papierosa. Bujał się, wpatrzony w ziemię. Jeszcze raz spojrzałam w stronę wzgórza. Nie było tam taty. Odszedł na zawsze.

Grób górnika W dniu pogrzebu taty padał śnieg, lecz gdy szliśmy do kościoła, a także i potem, gdy podążaliśmy za karawanem w stronę cmentarza, nie czułam na twarzy zimnych płat­ ków, ani wiatru rozwiewającego włosy. Trumny dwóch górników i taty stały przed ołtarzem i by­ ły nie do odróżnienia, choć tato był z nich trzech najwyższy i najmłodszy. W kaplicy zgromadzili się tłumnie górnicy ze swoimi rodzinami, właściciele sklepów, a także przyjaciółki i współpracownicy mamy z salonu „U Francine". Przybyło też kilku moich szkolnych kolegów. Bobby Lockwood był bardzo zmieszany. Najwyraźniej nie wiedział, czy powinien się do mnie uśmiechnąć, czy też przybrać smutną minę. Wiercił się niespokojnie, jak gdyby siedział na mrowisku. Posłałam mu słaby uśmiech, za który zdawał się być wdzięczny. Zewsząd dochodziły łkania i odgłosy wycierania nosów. Gdzieś z tyłu kościoła zakwiliło dziecko. Płakało przez całą mszę. Stosownie do okoliczności. Papa George uważał, że przedstawiciele towarzystwa górniczego powinni być liczniej reprezentowani na uroczy­ stości pogrzebowej, a kopalnię należało zamknąć na kilka dni dla uczczenia zmarłych. On i mama Arlene szli za trum­ ną obok mamy i mnie. Zatrważającą ciszę zakłócało skrzy­ pienie śniegu pod butami żałobników i odległy gwizd po­ ciągu wywożącego węgiel. Z wdzięcznością powitałam potok skarg papy George'a.

24 Jńelody Stwierdził, że gdyby nie embargo na eksport ropy, które wzmogło presję na zwiększenie wydobycia węgla, mój tata by nie zginął. - Towarzystwo obchodzi tylko kurs dolara i ciśnie górni­ ków. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Minęliśmy cmentarną bramę z wykutymi w granicie aniołami. Mama miała naciągnięty na głowę kaptur i spuszczone oczy. Co jakiś czas wzdychała głęboko i zawodziła monotonnie: - Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Co mam ro­ bić? Jak długo jeszcze będziemy szli? Co mam powiedzieć tym ludziom? Mama Arlene trzymała mamę pod rękę. Poklepała ją delikatnie po dłoni i mruknęła w odpowiedzi: - Bądź dzielna, Haille. Bądź dzielna. Papa George stanął blisko mnie, gdy dotarliśmy do gro­ bu. Zamrugał załzawionymi oczyma, nim pochylił głowę z wciąż bujną czupryną włosów - równie białych jak spada­ jące nam na twarze śnieżynki. Mogiły dwóch górników, któ­ rzy byli razem z tatą, gdy zawalił się strop wyrobiska, znaj­ dowały się w północnej części tego samego cmentarza w Sewell. Dobiegały nas stamtąd hymny śpiewane przez ża­ łobników. Głosy niosły się wraz z lutowym wiatrem, który zasypywał płatkami chaty i wzgórza pod szarym niebem Za­ chodniej Wirginii. Podnieśliśmy głowy, gdy pastor zakończył swoje modli­ twy. Spieszył się, żeby odmówić modły nad grobami dwóch pozostałych ofiar wypadku. Chociaż mama była ubrana na czarno i nie miała zrobionego makijażu, wyglądała ślicznie. Jej oczy nie straciły swojego zwykłego blasku; smutek je­ dynie go odmienił. Jej bujne, ciemne włosy były spięte z tyłu. Specjalnie na pogrzeb kupiła sobie prostą, czarną sukienkę z kapturem. Spódnica sięgała tylko kilka centy­ metrów za kolana, lecz mama nie sprawiała wrażenia prze­ marzniętej, chociaż smagający wiatr opinał materiał wokół jej nóg. Wydawała się bardziej oszołomiona ode mnie. O wiele mocniej ściskałam jej rękę, niż ona moją. Wyobraziłam sobie, że gdybyśmy obie z mamą Arlene nie podtrzymywały mamy, uleciałaby razem z wichrem ni-

Melody 25 czym latawiec, gdy się zerwie z uwięzi. Wiedziałam, jak bardzo pragnie znaleźć się z dala od tego miejsca. Nie zno­ siła smutku. Ilekroć spotykała ją jakaś przykrość, nalewała sobie dżin z tonikiem i głośniej nastawiała muzykę, aby się nie poddawać melancholii. Po raz ostatni spojrzałam na trumnę taty, wciąż nie mo­ gąc uwierzyć, że to on leży w środku. Byłam prawie pewna, że za chwilę wieko odskoczy, tata usiądzie rozpromieniony i powie nam, że to był tylko żarcik. Wyobrażałam to sobie, pełna nadziei, i niemal śmiałam się w duchu. Lecz wieko pozostało zamknięte, a nad jego lśniącą powierzchnią tań­ czyły płatki śniegu - niektóre z nich przywierały do drew­ nianego lica i topniały, przemieniając się w łzy. Żałobnicy przechodzili obok nas - jedni brali w objęcia mamę i mnie, inni tylko przystawali, żeby uścisnąć nasze dłonie i pokiwać ze smutkiem głowami. Wszyscy mówili to samo - „ogromnie mi przykro". Mama prawie przez cały czas stała ze spuszczoną głową i na mnie spadł obowiązek dziękowania znajomym za przybycie. Kiedy Bobby podał mi rękę, nieznacznie się do niego przytuliłam. Wydawał się zażenowany, bąknął coś pod nosem i pospiesznie dołączył do swoich kolegów. Nie mogłam go o to winić, ale poczułam się jak trędowata. Spostrzegłam, że większość osób sprawia wrażenie zakłopotanych i traktuje nas z dystansem, jak gdyby tragedia była zaraźliwa, niczym katar. Po zakończonym obrządku wszyscy opuściliśmy cmen­ tarz szybciej, niż się tam znaleźliśmy; zwłaszcza mama. Śnieg padał obficiej i teraz, po pogrzebie, czułam przenika­ jące do szpiku kości zimno. Rodziny i przyjaciele dwóch górników zbierali się ra­ zem, aby wspólnie zjeść posiłek i się nawzajem pocieszyć. Mama Arlene przygotowała cały gar pieczeni, sądząc, że my również do nich dołączymy. Po wyjściu z cmentarza ma­ ma oświadczyła jednak, że nigdzie nie pójdzie. Chciała czym prędzej uciec od smutku. - Ani chwili dłużej nie zniosę widoku przygnębionych twarzy - jęknęła. - W takich momentach ludzie potrzebują siebie nawza­ jem - perswadowała mama Arlene.

26 Melody Mama jednak tylko pokręciła głową i przyspieszyła kro­ ku. Nagle Archie Marlin zrównał się z nami. Miał na sobie połyskujący szary garnitur i buty ze sztucznej skóry, a jego rude włosy były wybrylantowane i uczesane z przedział­ kiem pośrodku. - Chętnie odwiozę cię do domu, Haille - zaproponował. Mamie pojaśniał wzrok, a na twarz powróciły kolory. Nic nie było w stanie rozweselić jej równie prędko, jak męska atencja. - Dziękuję, Archie. To miło z twojej strony. - Nie ma za co. Żałuję, że nie mogę być bardziej pomoc­ ny - zauważył, błyskając do mnie uśmiechem. Zauważyłam, że okrągłe oczy idącej za nami Alice stały się jeszcze większe. - Chodź, kochanie. - Mama sięgnęła po moją rękę, ale ja się cofnęłam. - Wrócę do domu z Alice - oświadczyłam. - To głupota, Melody. Jest zimno. - Mnie nie jest zimno - stwierdziłam, chociaż czułam, że za chwilę zacznę szczękać zębami. - Jak sobie chcesz - żachnęła się mama, wsiadając do samochodu Archiego. Na wstecznym lusterku wisiały dwie duże bawełniane kostki do gry, a siedzenia były wyłożone czepiającą się ubrań tkaniną imitującą białą wełnę. Byłam pewna, że czarna sukienka mamy oblezie spiralnymi włók­ nami, ale mama się tym nie przejmowała. Jeszcze przed wyjściem do kościoła zapowiedziała, że wyrzuci tę sukien­ kę do śmieci, gdy tylko ją z siebie zdejmie. - Nie zamierzam tygodniami chodzić w żałobie - oświad­ czyła. - Smutek postarza i nie przywraca życia zmarłym. Poza tym, nie mogę przecież ubierać się na czarno do pra­ cy, nie sądzisz? - A kiedy planujesz wrócić do pracy, mamo? - zwróci­ łam się do niej, zdziwiona. Sądziłam, że wraz ze śmiercią taty świat nagle przestanie się kręcić. Przecież nasze życie nie mogło wyglądać jak przedtem. - Jutro - odparła. - Nie mam wyboru. Nie mamy już ni­ kogo, kto by nas wspierał, prawda? Zresztą dotychczasowe wsparcie też nie było specjalne - mruknęła.

Melody 27 - Czy ja też od razu powinnam wrócić do szkoły? - spyta­ łam bardziej pod wpływem złości, niż chęci powrotu. - Oczywiście. A co innego zamierzasz robić przez cały dzień? Zwariujesz, patrząc na te cztery ściany. Miała rację, a jednak powrót do codziennych zajęć, jak gdyby tato nie umarł, uznałam za niestosowny. Nigdy nie było mi już dane usłyszeć jego śmiechu, ani zobaczyć, jak się do mnie uśmiecha. Czyż niebo mogło być jeszcze błękit­ ne, czy cokolwiek mogło mieć słodki smak, lub być miłe w dotyku? Wiedziałam, że już nigdy nie będzie mi zależało na otrzymaniu stu punktów z testu, ani na popisywaniu się moją dopiero co odkrytą wiedzą. Tato był jedyną osobą, którą to obchodziło i która była ze mnie dumna. Mama nie ukrywała przede mną, że kształcenie dziewcząt uważa za stratę czasu. Była zdania, że najważniejsze to, po osiągnię­ ciu odpowiedniego wieku, złapać faceta. Gdy wracałam z cmentarza, miałam wrażenie, że moje serce przemieniło się w jedną z olbrzymich brył, jakie tata wyrąbywał ze ścian setki metrów pod ziemią: w węgiel, któ­ ry go zabił. Prawie nie odzywałyśmy się do siebie z Alice, podążając w stronę osiedla przyczep. Musiałyśmy trzymać nisko zwieszone głowy, bo szybujące z szarego nieba płatki śniegu wpadały nam prosto do oczu. - Dobrze się czujesz? - spytała Alice. Skinęłam potwier­ dzająco. - Może my też powinnyśmy pojechać z Archie Marlinem - dodała ponurym tonem. Rozległo się wycie wiatru. Wrza­ snęłam: - Wolałabym iść na piechotę podczas dziesięciokrotnie gorszej zamieci niż zostać przez niego podwieziona - eks­ plodowałam. Gdy dotarłyśmy do osiedla Pole Minerałów, zobaczyły­ śmy samochód Archiego Marlina zaparkowany przed naszą przyczepą. Gdy podeszłyśmy bliżej, dobiegł nas śmiech mo­ jej mamy. Alice wydawała się zakłopotana. - Może powinnam pójść do domu - zasugerowała. - Wolałabym, żebyś została. Zamkniemy się w moim po­ koju.

28 Melody - Zgoda. Gdy otworzyłam drzwi, stwierdziłam, że mama siedzi w jadalni razem z Archiem. Na stole stała butelka dżinu, naczynie do mieszania drinków i lód. - Czy jesteś zadowolona, że odmroziłaś sobie stopy pod­ czas pieszej wędrówki? - spytała mama. Zdjęła już czarną sukienkę i miała na sobie jedwabny, niebieski szlafrok. Włosy spływały jej do ramion i zdążyła uszminkować sobie usta. - Potrzebowałam spaceru - wyjaśniłam. Archie obrzucił wzrokiem mnie i Alice i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Na piecu stoi czajnik z wrzątkiem, jeśli chcecie sobie zrobić herbatę albo gorącą czekoladę - oznajmiła mama. - Dziękuję, ale na nic nie mam ochoty - powiedziałam. - Może Alice chce się czegoś napić. - Nie, bardzo pani dziękuję, pani Logan. - Możesz powiedzieć swojej mamie, że w moim domu wszystko jest tak, jak być powinno - wypaliła matka. Alice była wyraźnie speszona. - Nigdy nie twierdziła, że jest inaczej, mamo. - Rzeczywiście, pani Logan, ja... - W porządku - matka ucięła dyskusję, wybuchając nerwowym śmiechem. Archie uśmiechnął się i uzupełnił drinki. - Idziemy do mojego pokoju - oświadczyłam. - Może powinnaś pójść na stypę, Melody. Wiesz, że nic nie ugotowałam na obiad. - Nie jestem głodna - powiedziałam. Pokonałam krótki korytarz prowadzący do mojej sypialni. Alice podążała za mną. Gdy zamknęłam za nami drzwi, rzuciłam się na łóżko i zanurzyłam twarz w poduszce, aby stłumić zarówno łka­ nie, jak i narastającą w piersiach złość. Alice usiadła obok mnie na pościeli zbyt zatrwożona i zdumiona, żeby się odezwać. Chwilę później usłyszałyśmy, że mama włączyła radio i znalazła stację z żywą muzyką. - Robi to, bo nie jest w stanie dłużej płakać - wyjaśni­ łam. Alice skinęła głową, widziałam jednak, że czuje się skrępowana. - Powiedziała mi, że powinnam od razu pójść do szkoły.