Carlyle Liz
Bractwo Świętego Jakuba
03
Perły panny młodej
Wstęp
Jeśli to, co się ma stad, stać się musi, Niechby przynajmniej stało się
niezwłocznie.
William Szekspir Makbet
Więzienie Newgate, rok 1834
To był piękny dzień na egzekucję. Wiosenne powietrze w Londynie
niosło zapowiedź nadejścia bukolicznego lata. Sterczące wysoko ponad
szubienicą wieże kościoła St. Sepulchre-without-Newgate wtapiały się w
jasne obłoki rozlane niczym ciepła śmietana na lazurowym niebie.
Oczywiście dobra pogoda ściągnęła większą niż zazwyczaj liczbę
gapiów i ulicznych handlarzy, którzy stali stłoczeni ramię przy ramieniu,
radując się widowiskiem. I to jeszcze zanim skazaniec został zawleczony
na szafot, żeby się pomodlić, błagać o litość i - jeśli tłum miałby szczęście
- zsikać się przed egzekucją.
Ponad gwar tłumu przebijały się krzyki sprzedawców bułek i
pomarańczy oraz przenikliwe dźwięki wydawane przez dmącego w róg
marynarza o smagłej twarzy, przeciskającego się wśród tłumu z małpką
na ramieniu. Byli też uliczni gazeciarze, wymachujący gazetami i
wykrzykujący przerażające albo sprośne tytuły artykułów. Wszystkie one
w tym dniu nawiązywały do brutalnego zabójstwa lorda Percy'ego
Peverila i późniejszych wydarzeń.
Czego bowiem można by jeszcze chcieć w tej przejmującej historii?
Oto syn księcia został zamordowany z zimną krwią przez osławionego,
przystojnego szulera karcia-
nego, a ojciec ofiary przysiągł go pomścić. Pociągnęło to za sobą
samobójstwo, proces i dwukrotne omdlenie z rozpaczy pięknej
narzeczonej lorda Peverila. Czyż mogło być coś atrakcyjniejszego dla
wydawców z Fleet Street?
Nagle z drzwi wiodących na szafot wyłonił się krępy kat.
Wspomniana wcześniej narzeczona krzyknęła, po czym zemdlała po raz
trzeci, osuwając się z przenikliwym szlochem w ramiona swojej siostry.
Panna Elinor Colburne od miesięcy odważnie deklarowała swój zamiar
dotrwania do końca egzekucji i to mimo że do tej pory nigdy nie musiała
zmierzyć się z wydarzeniem straszliwszym niż krzywo zawiązana
kokarda.
Otaczający ją tłum wydał zbiorowe westchnienie, a skazaniec,
człowiek, który miał zakończyć życie, uniósł głowę i bez wahania stanął
na szafocie. Był bez płaszcza i kapelusza. Jego ciemne loki rozwiewał
wiatr. Ręce miał tak mocno związane za plecami, że brokatowa
kamizelka rozchyliła się na jego szerokiej klatce piersiowej, odsłaniając
niegdyś śnieżnobiałą, wykrochmaloną koszulę, która dawno już
poszarzała od brudu Newgate.
Przedstawiono tłumowi ubranego na czarno duchownego, Szkota o
nazwisku Sutherland. Mężczyzna z ponurą twarzą podszedł do krawędzi
szafotu, żeby odczytać z otwartej Biblii, którą trzymał w ręce, kilka
fragmentów o śmierci i przebaczeniu, po czym wygłosił ognistą tyradę o
złu nieodłącznie związanym z grą w karty.
Później, zgodnie ze zwyczajem, poproszono skazanego, żeby wygłosił
ostatnie słowo.
Barczysty młody człowiek krótko skinął głową, podszedł bliżej i
spojrzenie swoich krystalicznie błękitnych oczu skierował prosto na
Elinor Colburne, jakby wiedział dokładnie, co do centymetra, gdzie
pośród milczącego tłumu stała dziewczyna.
- Panno Colburne. - Jego silny, świadczący o szlachetnym
pochodzeniu głos miał ślady północnego akcentu. - Nie wyrządziłem
Percy'emu żadnej krzywdy, jeśli nie
liczyć uwolnienia go od kilkuset funtów. W końcu to udowodnię.
Pani, naszemu Bogu i każdemu stojącemu w tej nieludzkiej ciżbie.
Na te słowa kat ryknął z wściekłością. Skazaniec gwałtownym
szarpnięciem został odciągnięty od krawędzi szafotu. W mgnieniu oka
zarzucono mu na głowę czarny worek i założono stryczek na szyję. Cały
tłum zbiorowo wstrzymał oddech. Mechanizm zapadni został
odblokowany i ciało zawisło niczym marionetka.
Tłum wypuścił powietrze z płuc, po czym rozległy się gwizdy, płacz,
krzyki i oklaski.
Elinor Colburne puściła ramię siostry. Osunąwszy się na kolana,
zanosiła się przenikliwym łkaniem pośród brudów ulicy. Najwyraźniej
postanowienie dotrwania z zimną krwią do końca egzekucji obróciło się
wniwecz.
- No już, już dobrze, Ellie - wymruczała w jej włosy siostra, która
uklękła koło dziewczyny. - Tata i lord Percy zostali pomszczeni, tak jak
obiecał pan Napier. Chodź, kochanie, to już koniec. To okropieństwo już
się skończyło.
Ale nie był to koniec.
I nikt z obecnych nie miał pojęcia, jak daleko było jeszcze do
zakończenia tej straszliwej sprawy.
Rozdział 1
Przeciw zazdrości mniej szczęśliwych krain: Błogosławione
królestwo, ta Anglia.
William Szekspir, Ryszard II
Docklands, rok 1848
Angielscy arystokraci święcie wierzyli w dwie rzeczy. Po pierwsze,
byli przekonani, że prawo do rządzenia jest im dane z racji urodzenia, po
drugie zaś, uważali, iż ich dom jest ich twierdzą. Szkoci natomiast, jako
bardziej pragmatyczny naród, wierzyli jedynie, że krew jest gęstsza niż
woda i że ich zamek jest ich domem dopóty, dopóki jakiś pazerny Anglik
nie zacznie go oblegać, żeby go zająć. W tym wypadku zamek raczej
stawał się czyimś grobem, przy czym należało mieć nadzieję, że będzie to
grób Anglika.
Ci jednak, którzy opuścili królewską wyspę, podobną do
drogocennego kamienia oprawionego w srebrzyste morze, szybko
przekonywali się, że z dala od niej krew znaczyła mniej niż zwykła
umiejętność przeżycia, a dom ograniczał się do tego, co wieziono ze sobą
w podróżnym kufrze. Dotyczyło to zwłaszcza awanturników z Kompanii
Wschodnioindyjskiej, którzy, chociaż z całych sił próbowali budować
Wielką Brytanię na wschodzie, nigdy do końca nie odnieśli sukcesu,
bowiem Hindustan nie dawał się ujarzmić i udomowić. Ba, czasem
Hindustan ujarzmiał przybyszów.
Tymczasem przywykli do kaprysów losu Szkoci w zmaganiach z
nową rzeczywistością Indii odnosili wspaniałe sukcesy, bowiem Szkot
albo wracał do domu bogaty, al-
bo, jak Spartanin poległy w bitwie, wracał na tarczy. Niektórzy z nich
w początkowym okresie pobytu w Indii niemal w pełni się asymilowali,
wchodząc w układy, postępując zgodnie z lokalnymi zwyczajami,
czasami żeniąc się z miejscowymi kobietami, które z kolei rodziły im
zdrowe, krzepkie dzieci. Byli i tacy, którzy po prostu nigdy nie powracali,
wybrawszy życie w Indii do kresu swoich dni.
A ów kres ich dni sprawiał piekielne kłopoty.
Tak przynajmniej sądziła lady Anisha Stafford, która pewnego
upalnego popołudnia w Kalkucie przerwała rozmyślania i odłożyła na
bok robótkę, żeby rozłożyć podany jej przez służącego plik papierów, z
którego dowiedziała się o swoim nowym, trudnym położeniu.
Przeczytała, że w ślady jej zmarłego właśnie, bogatego szkockiego ojca
poszedł także - o wiele wcześniej, niż można byłoby sobie życzyć - jej
niezbyt zamożny małżonek. Mgły i piaski krwawego pola bitwy pod
Sobraon pochłonęły aroganckiego mężczyznę, czyniąc Anishę
najbardziej żałosnym stworzeniem na ziemi - kobietą samotną.
Kobietą samotną w kraju, który nie do końca ją akceptował, obarczoną
dwojgiem pozbawionych ojca dzieci i nieodpowiedzialnym, za to
obdarzonym niemal niebezpiecznym urokiem, młodszym bratem. W
czasie mijających tygodni, które przerodziły się w długie miesiące, gdy
ciało męża zostało sprowadzone do domu i wszystkie sprawy powoli
zaczęły się układać, dla Anishy stało się jasne, że nie miała nic do roboty
w Indiach. I że dla dobra swojej rodziny powinna spakować walizki i
przystąpić do wykuwania nowego, lepszego życia.
Tyle że Anglia również mogła jej nie przyjąć, bo lady Anisha,
podobnie jak wielu ludzi pochodzących z Indii, nie pasowała ani tam, ani
tu. Jednak jej starszy brat polubił Londyn. Rozpoczął tu nowe życie.
Kiedy więc przysłał list, w którym nalegał, żeby przyjechała z chłopcami
do Anglii, lady Anisha pozwoliła sobie na długi płacz,
po czym przystąpiła do pakowania w pokrowce mebli z rodzinnego
domu i wypłacania odprawy służącym.
Mimo to dręcząca niepewność towarzyszyła jej w całej podróży przez
siedem mórz i pojawiała się w męczących snach, nawet wtedy, gdy
pewnego zimnego dnia o świcie obudziły ją dziwne odgłosy docierające
przez ściany jej kabiny.
Gwałtownie wyrwana ze snu wyciągnęła rękę, macając na oślep, żeby
przytrzymać się brzegu drewnianej koi. Zamrugała, usiłując
przyzwyczaić się do mdłego światła pochodzącego z wiszącej na haku
latarni rzucającej na ściany kabiny groźne cienie.
Ląd?
Podniecona Anisha zerwała się z koi, podeszła do małego okienka na
rufie i odsunęła muślinową zasłonkę. Zza zamglonej warstwą osadzonej
soli szyby mrugał do niej rząd ciągnących się w nieskończoność żółtych
świateł.
Wybrzeże. Brzeg rzeki.
A ponad nim, na ciemnym, szarym niebie można było dostrzec
pierwsze ślady czerwonawego, wietrznego wschodu słońca. Lady Anisha
zaklęła pod nosem. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do kabiny
wpadła Janet, z rozwianymi pasmami rudych włosów, wydostających się
spod nocnego czepka.
- O Boże, madami Czy to Londyn? - zapytała służąca.
- Nie potrafię powiedzieć, bo nigdy go nie widziałam
- mruknęła Anisha, pośpiesznie zarzucając na siebie szlafrok. - Na
pewno jednak nie jest to Kalkuta. Janet, przecież miałaś mnie obudzić
gdzieś koło Gravesend?
- Owszem. Ale jak miałam to zrobić, madam, jeśli nikt do mnie nie
zastukał? - zawołała dziewczyna, chwytając skórzaną walizę Anishy i
kładąc ją otwartą na koi.
- Chociaż trzy razy przypominałam temu głupiemu chłopcu
kabinowemu, żeby mnie obudził, gdy tylko wpłyniemy na rzekę!
Służąca zaczęła wyciągać pończochy i bieliznę z szuflady pod
łóżkiem.
- W lutym jest tutaj potwornie zimno, milady - dodała - powinna więc
pani założyć najcieplejsze majtki. Mam wrażenie, że zatańczę z radości,
kiedy zejdziemy wreszcie z tego piekielnego statku.
- A ja zatańczę razem z tobą. - Anisha wyjęła ze szkatułki grzebień i
spinki do włosów. - Idź już, Janet. Sama sobie poradzę. Pośpiesz się,
musisz się ubrać. Och, zaczekaj! Gdzie jest Chatterjee? Czy obudził lorda
Lucana i chłopców?
Na twarzy Janet pojawił się wyraz niepokoju.
- Najlepiej będzie, jeżeli zaraz sprawdzę.
Służąca wypadła z kabiny równie pośpiesznie, jak do niej wbiegła, po
drodze omal nie przytrzaskując w drzwiach brzegu spódnicy.
Lady Anishy wystarczyło niecałe dziesięć minut, żeby się umyć,
ubrać i upiąć włosy. Żona żołnierza musiała umieć sprawnie się spakować
i szybko szykować. A pośpiech naprawdę był wskazany, bowiem do uszu
Anishy docierało coraz więcej trzasków i łomotów, odgłosów
odblokowywania i przesuwania skrzyń z ładunkiem. Na dodatek zaś,
choć jej starszy brat miał wiele różnych cech zarówno pozytywnych, jak i
negatywnych, to nie można było mu przypisać powolności czy
cierpliwości.
Myśl o ponownym spotkaniu po latach z bratem, nazywanym przez
nią Raju, nieco lady Anishę zaniepokoiła. Nagle zaczęło jej się wydawać,
że liczne listy, które często wymieniali pomiędzy sobą, nie były
wystarczające. Dręcząca niepewność wyraziła się w dławiącym bólu
żołądka.
Co teraz sobie o niej pomyśli? Czy wyglądała obco? Czy Raju
wyglądał zbyt angielsko? Czy zacznie żałować, że tutaj przyjechała? Czy
bardzo się zmienił w czasie bezustannej wędrówki po świecie? A może
ona się zmieniła w tym czasie?
Niewątpliwie Tom i Teddy, którzy wtedy byli niemowlętami, bardzo
się zmienili. A Lucan? Luc był wówczas zaledwie chudym, niezgrabnym
chłopczykiem.
Cóż. Może nadszedł czas, żeby teraz dorośli.
Zdecydowanie wsunęła we włosy ostatnią spinkę, zawahała się przez
chwilę, po czym wypięła mały kolczyk z lewej strony nosa. Pomimo
dezaprobaty ojca Anisha nie usunęła go z nosa nawet podczas ciąży,
wierząc, że kolczyk uśmierzy mdłości i zniesie ból przy porodzie. Po
śmierci ojca stale nosiła tę ozdobę. Dla własnej przyjemności. A może
żeby coś zamanifestować.
No, ale Kalkuta była teraz daleko.
Z westchnieniem wrzuciła kolczyk do podróżnej szkatułki na
biżuterię, gdzie znajdowały się perły po babce i bezcenna kolia matki. I
nagle poczuła się... źle. Nie na swoim miejscu. Bo, prawdę mówiąc, tak
właśnie było. Już wcześniej przekonała się, że wyjęcie tradycyjnego
kolczyka nie usunie z niej duszy Radźputki*. Wcale zresztą tego nie
chciała.
Ze względu na dobro chłopców pragnęła jednak dopasować się do
nowego miejsca. I naprawdę chciała spokojnie zadomowić się w tym
zimnym, otoczonym wodą królestwie. Jednak równocześnie Anisha
miała trochę dość trwającego od lat zawieszenia pomiędzy dwoma
światami, pomiędzy tym, kim była, i kim chcieliby ją widzieć inni ludzie.
Na moment przypomniało jej się groźne, potępiające spojrzenie
Johna. Szybko odepchnęła je od siebie, podeszła do lustra i przesunęła
wzrok po gorsecie swojej zwykłej, angielskiej sukni, po czym przeniosła
spojrzenie w górę, na swoją niezbyt angielską twarz.
- Kiedy byłam dzieckiem, mówiłam jak dziecko, rozumiałam jak
dziecko, myślałam jak dziecko - wyszeptała do siebie.
*
Radźputowie - członkowie dawnych indyjskich rodów rycerskich
wywodzących się z terenu obecnego Radżasthanu (przyp. red.).
Ale teraz przyszedł czas, trudny, ponury czas, aby skończyć z
dziecinadą. A przynajmniej zrezygnować z wyniesionych z dzieciństwa
wygód. Bowiem w gruncie rzeczy Anisha, podobnie jak jej starszy brat,
nigdy naprawdę nie była dzieckiem. Teraz zaś miała nadzieję, że jest
dobrze przygotowana do swojego pierwszego pojawienia się w Anglii, do
nowego życia.
Westchnęła ponownie i znów zabrała się do pakowania, ale
natychmiast poczuła, że musi zajrzeć do chłopców. We dwóch stanowili
niezłą parkę rozrabiaków, a pilnowanie ich nie należało do obowiązków
Janet. Ale ta podróż była trudna dla wszystkich. Chłopcy byli bardziej
dokuczliwi niż zwykle i gdy statek zawinął do Kapsztadu, rozstali się ze
swoim dotychczasowym opiekunem. Kroplą, która przepełniła czarę, był
postępek Teddy'ego, który wyrzucił za burtę majtki nieszczęsnego
guwernera.
Sześcioma krokami Anisha dotarła do drzwi kabiny. Niewiele myśląc,
popchnęła je, otworzyła i natychmiast wpadła na wysokiego, barczystego
człowieka.
- Ho! - zawołał mężczyzna. Pachniał ciepłą skórą i drewnem
sandałowym. Podtrzymał ją szerokimi dłońmi bez rękawiczek. -
Domyślam się, że mam do czynienia z lady Anishą Stafford?
- Och, przepraszam.
Anisha zerknęła w górę, prosto w błękitne, wesołe oczy, i poczuła, że
wszystkie myśli uleciały jej z głowy i niczym kulki śrutu potoczyły się po
pokładzie.
- Proszę mi wybaczyć. Nie chciałam... to znaczy... - Wyprostowała się
i zrobiła krok do tyłu. - Przepraszam. Czy my się znamy?
Oczywiście było to głupie pytanie. Poza Raju nie znała nikogo w tym
zimnym, szarym kraju.
Mężczyzna obdarzył ją uśmiechem równie szerokim jak jego ramiona.
Pochylił głowę i udało mu się podążyć za nią z mrocznego korytarzyka do
oświetlonej, maleńkiej kabiny.
- Nie, nie miałem przyjemności być pani przedstawiony, choć teraz
widzę, że było to tragiczne niedopatrzenie z mojej strony - powiedział.
Głos wydobywał się z jego piersi z głuchym dudnieniem.
- Obawiam się, że nie do końca rozumiem - odpowiedziała i cofnęła
się jeszcze głębiej, dopóki nie zatrzymała jej krawędź koi.
Stojący w wąskim przejściu mężczyzna oparł się ramieniem o
framugę drzwi. Sprawiał wrażenie zupełnie swobodnego.
- Chodzi mi o to, że osobiście pojechałbym do Indii, gdyby Ruthveyn
zadał sobie trud opowiedzenia mi, jak zachwycająca jest jego młodsza
siostra - odpowiedział z szerokim uśmiechem. - Jednak z drugiej strony
ostatnio byłem... No cóż, nazwijmy to: gościem królowej, więc moja
podróż musiałaby być skrócona.
Wyciągnął silną, pełną odcisków dłoń.
- Rance Welham, do usług, madam.
- Och! - Spojrzenie Anishy padło na bogato zdobioną złotą szpilę
wystającą spomiędzy fałd jego krawata. - Och, sierżant Welham! -
Rozpoznaniu mężczyzny towarzyszyło uczucie ulgi. Potrząsnęła jego
wyciągniętą dłonią. - Bardzo mi przyjemnie. Ale mój brat...
- Zatrzymały go sprawy Bractwa. - W odpowiedzi j na jej pytające
spojrzenie, dodał: - Drobne kłopoty w Paryżu. Guizot za chwilę zostanie
wyrzucony, a francuska konfederacja nie może się zdecydować, czy
jesteśmy przyjaciółmi czy wrogami. Niestety, lord Ruthveyn jest naszym
jedynym dyplomatą.
- Rozumiem.
Anisha zaczęła się zastanawiać, czy te jasnoniebieskie oczy
kiedykolwiek przestaną mrugać. A może był to niebezpieczny błysk?
Trudno było ocenić.
- To znaczy, Ruthveyn bardzo żałuje - ciągnął dalej mężczyzna. -
Natomiast ja wcale nie żałuję. A ponieważ jestem raczej fizyczną siłą, a
nie mózgiem naszej
organizacji, przysłał mnie razem z parą lokajów i trzema powozami,
żeby panią powitać i zawieźć do domu na Mayfair.
Do domu. Na Mayfair.
Gdziekolwiek to było.
- Bardzo szybko - mruknęła.
- No cóż, wysłaliśmy jeźdźca do Dartford, żeby przez noc obserwował
wpływające statki - powiedział, odchodząc od drzwi. - Mam wrażenie, że
Ruthveyn chce jak najszybciej zobaczyć swoją młodszą siostrę.
Przez cały czas szalenie przystojny sierżant Welham uśmiechał się i
spoglądał na nią błyszczącymi oczami. Anisha wiedziała o nim co nieco z
listów brata, ale nic nie przygotowało jej na taki szturm męskiego czaru.
Welham zdjął elegancki kapelusz i wsunął go pod pachę, odsłaniając
potarganą strzechę ciemnych loków. Dołeczki w policzkach, po obu
stronach pełnych ust, niewątpliwie należały do sybaryty. Co gorsza,
swoją postacią wypełniał niemal całą kabinę.
- A teraz, moja droga, powiedz, czy jest tu gdzieś twoja pokojówka? -
zapytał, wkraczając do wąskiej kabiny i w jakiś sposób składając jej
ukłon.
- N... nie, mieliśmy dość ciężką podróż - wydusiła z siebie Anisha. -
Straciłam ją w Lizbonie.
W oczach Welhama zgasły ostatnie flirtujące błyski.
- Gorączka? To ryzyko, na które są narażeni podróżujący statkiem.
- Nie - pokręciła głową Anisha. - Obawiam się, że z nudów
pomieszało jej się w głowie i uciekła z lokajem lorda Lucana.
Uśmiech Welhama powrócił.
- Ha, małżeństwo! To prawdziwa tragedia.
- Boję się, że nie zna pan nawet połowy jej rozmiaru, nie widział pan
bowiem lokaja Luca - rzuciła Anisha.
- A co? Jest wybuchowy? Pijak? - Mrugnął do niej. ~ Zdarzało mi się
być takim.
- Nie, łysy i dziobaty na twarzy. I taki nudny - powiedziała Anisha.
Welham się roześmiał.
- Cóż, o gustach się nie dyskutuje, prawda? Życzmy im szczęścia. Czy
ma pani coś, co mógłbym wynieść? Może ten kuferek?
Rzeczony kuferek wcale nie był mały, zajmował niemal cały róg
kabiny.
- Dziękuję, ale czyż nie ma tu tragarzy? Uśmiech na jego twarzy się
pogłębił.
- Wydaje mi się, że dam sobie radę z tym drobnym bagażem, madam.
- Proszę się więc nie krępować. - Anisha odwróciła się, żeby
wepchnąć do swojej podróżnej kosmetyczki resztę przyborów. - Pozwolę
więc sobie dokończyć...
- Ach! - Jego wzrok padł na podłogę. Welham przykląkł, żeby coś
podnieść. Jego głowa niemal dotykała frędzli jej szala. Poderwał się z
powrotem, a jego pociągła twarz o wyraźnie zarysowanych kościach
policzkowych zaróżowiła się lekko.
- Obawiam się, madam, że upuściła pani... eee... pewną bardzo
prywatną część garderoby. Opanuję jednak pokusę podania jej pani.
Anisha spojrzała w dół i dostrzegła koło koi zielony, jedwabny zwój
swojego peniuaru. Nieco zakłopotana podniosła go z podłogi i wepchnęła
do walizki. Welham przełknął ślinę, jakby nagle wyschło mu w gardle.
- Dziękuję - udało jej się wykrztusić. Energicznie zatrzasnęła walizkę.
- Pośpieszmy się więc. Najpierw jednak muszę zajrzeć...
Ruszyli jednocześnie: Anisha zaczęła iść ku drzwiom, a Welham
skierował się w stronę kufra. Próbując się przecisnąć pomiędzy koją i
jednym z masywnych słupów przy ścianie, zaklinowali się.
Na moment zamarli. Znajdowali się tak blisko siebie, że wzgórek jej
brzucha przyciśnięty był do jego krocza.
Tak blisko, że Anisha mogła dostrzec cień zarostu i niewielką białą
bliznę tuż pod lewym okiem.
- Och! - Anisha wypuściła walizkę z rąk. - Jak okropnie...
- ... niezręczne? - podpowiedział Welham. Ale przestał się uśmiechać,
a jego spojrzenie stało się palące.
- Wydaje mi się, sir... - Gdy Anisha próbowała przesunąć się w prawo,
usłyszała trzask materiału. - Do licha! Czy mógłby się pan odwrócić?
Ale znowu poruszyli się równocześnie. I nagle, jak najwidoczniej było
w jego zwyczaju, spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się do niej, uśmiechnął
się tak, że Anishę przeszyła fala gorąca. Odwróciła wzrok.
- Cóż, spójrzmy na to inaczej - zdołał powiedzieć. - Kiedyś będziemy
dobrymi przyjaciółmi i będziemy się z tego śmiali.
Ale Anisha, z biustem niemal rozpłaszczonym na jego szerokiej klatce
piersiowej, wcale nie czuła się ubawiona. Miała wrażenie, że się roztapia,
że jej zdrowy rozsądek rozpływa się w ciężkim zapachu mężczyzny.
Krew pulsowała jej tak głośno, że była przekonana, iż musiał to słyszeć.
Wyczuwając jej skrępowanie, sierżant Welham złapał ją za ramiona i
z cichym mruknięciem przecisnął się obok. Poczuła kant łóżka z
dębowego drewna wbijający się jej w kręgosłup. Ale dłonie mężczyzny
nie puszczały jej. Czuła żar jego spojrzenia, gdy się w nią wpatrywał.
Anisha, nie mając wielkiego wyboru, uniosła oczy. Wstrząsnął nią
widok nagłej czułości, jaką dostrzegła w jego wzroku.
- Proszę mi wybaczyć - rzekł cicho Welham. - Zapomniałem, że jest
pani nieprzyzwycząjona do naszych miejskich zwyczajów. Wiem, że
jestem niepoprawnym flirciarzem, ale nie powinienem flirtować z panią.
Ruthveyn ukręciłby mi za to łeb.
Anisha poczuła suchość w ustach.
- Pan ze mną flirtował? - udało jej się wykrztusić. Puścił do niej oko.
- No, może odrobinę.
Kiedy zakłopotana opuściła głowę, jej wzrok padł na napis widoczny
na jego złotej spince do krawata. FAC.
Był członkiem Fraternitas Aureae Crucis. Bractwa Złotego Krzyża.
Już w dzieciństwie nauczono ją, żeby z wszelkimi kłopotami zwracać się
tam. I Wełham przybył, zgodnie ze swoimi ślubami, żeby jej pomóc,
nawet w tak drobnej sprawie. Być może zachowywał się niepoprawnie,
ale chciał wyświadczyć jej przysługę.
Ta wiedza uspokoiła Anishę i pozwoliła zapanować nad sobą.
Uwolniła się z jego uchwytu, zarzuciła na siebie ciężki płaszcz, po czym
schwyciła w jedną rękę walizkę, w drugą zaś podróżną kasetkę na
przybory toaletowe. Moment skrępowania minął.
- Wzięłam walizkę i kosmetyczkę, milordzie - odezwała się z
uśmiechem. - Czy mógłby pan ponieść kufer?
Chwilę później znajdowali się na pokładzie statku, w przenikliwym
chłodzie o wschodzie słońca. Welham bez wysiłku niósł na ramieniu
ciężki, okuty mosiądzem kufer. Pełen wysokich ceglanych murów ląd,
który zobaczyli po wejściu na pokład, ograniczony był lekkim łukiem
rzeki, chociaż Anisha z jakiegoś powodu zakładała, że w Anglii rzeki
będą płynęły zupełnie prosto.
Czyżby wyobrażała sobie, że rzeka będzie prosta jak płynąca przed
ich domem Hooghly? Najwyraźniej wszelkie założenia w tym przypadku
były całkowicie niesłuszne.
Anisha nerwowo rozejrzała się dookoła i zobaczyła przewieszonych
przez burtę, pokazujących coś chłopców i Lucana. Koło nich stała klatka
z papugą Milo, która bujała się w tę i z powrotem na swojej huśtawce,
obserwując coraz głośniejszy tłum.
- Puk! Angielski jeniec! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie!
Anisha puściła swoje bagaże, przytuliła po kolei chłopców, a
następnie przyklękła koło klatki.
- Teddy, gdzie jest przykrycie Milo? Biedactwo nie może znieść tego
okropnego zimna - zwróciła uwagę synkowi.
- Chciał się przyglądać - bronił się Teddy.
- Mamo! Mamo! Widzieliśmy trupa! - odezwał się sześcioletni Tom.
Anisha wzięła dzwonowate przykrycie i uklękła, żeby opatulić klatkę
Milo.
- Trupa? - zapytała, rzucając pośpieszne, zaniepokojone spojrzenie w
stronę swojego młodszego brata.
Lord Lucan Forsythe powoli oderwał się od burty.
- Wydaje mi się, że to naprawdę jest trup - stwierdził wesoło. - Jak
chcesz, przejdź na burtę od strony portu, to ci pokażę.
- Niech Bóg broni.
Anisha zapięła ostatni klips na przykryciu klatki. Welham wyciągnął
rękę, żeby jej pomóc wstać.
- Naprawdę trup? W wodzie?
- Nie, dynda - zapiszczał Tom, zdecydowanie zbyt radośnie.
- Wisi - poprawił go brat, pokazując palcem. - Zwiesza się z ramienia
dźwigu. I jest w klatce.
- Już wystarczy, Teddy - rzuciła nieco przerażona Anisha. Dokonała
pośpiesznej prezentacji. Lord Lucan serdecznie uścisnął rękę Welhama,
ale chłopcy nie mogli opanować podniecenia wywołanego wiszącym
ciałem.
- Nie ma oczu, mamo! - zawołał Tom, dziwacznie krzywiąc buzię.
- Bo ptaki mu je wydziobały, ty boka chele - skomentował jego brat.
- Dosyć tego, chłopcy! - Anisha ostrzegawczo uniosła jedną brew. -
Teddy, później porozmawiamy, skąd znasz takie słowa.
- Chatterjee nazywa w ten sposób punkah wallah ~ powiedział Teddy.
- To tylko znaczy...
- Wiem, co to znaczy - przerwała mu. - Prawdziwi dżentelmeni nie
obrażają się nawzajem w obecności da-
my. Nie rozmawiają też o trupach. Jestem delikatna. Mogę zemdleć.
- Och, mamo - przewrócił oczami Teddy. - Ty nigdy nie mdlejesz.
Welham pochylił się i zmierzwił włosy Teddy'ego.
- Mnie się także wydaje, że wasza mama jest twarda, chłopcze -
mruknął. - Ale to nie jest prawdziwy trup, tylko kukła.
- Kukła, sir! - Teddy spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Tak, Przystojny Davie, Książę Piratów. - Welham uśmiechnął się do
chłopców. - Od czasu do czasu któryś z robotników portowych za dużo
wypije i wywiesi go dla zabawy. Ale stary Davie to tylko płótno
wypchane bawełnianą watą. Ma straszyć turystów.
- Och - powiedział najwyraźniej załamany Tom. Welhamowi zrobiło
się żal chłopca, więc ukląkł, żeby
mu spojrzeć w oczy.
- Ale szubienica i klatka są prawdziwe - powiedział pocieszającym
tonem. - Spójrz, czy widzisz ten podmokły teren w zakolu rzeki? To jest
Blackwall Point. Tam właśnie wieszają prawdziwych piratów I
zostawiają ich ciała, żeby zgniły, ku przestrodze innym.
Tom wytrzeszczył oczy.
- Naprawdę?
- Cóż, dawno już tego nie zrobiono, ale nigdy nie wiadomo - mrugnął
do niego Welham.
Słysząc te pocieszające informacje, obaj chłopcy wyraźnie się
rozpogodzili.
Doprawdy, czyż ten człowiek potrafił oczarować każdego, kogo
spotkał?
Jednak w tym momencie podszedł do nich jedyny lokaj, który z nimi
pozostał. Janet deptała mu po piętach.
- Wszystkie bagaże zostały wyładowane, madam - powiedział
Chatterjee z eleganckim ukłonem.
- Doskonale. Dziękuję. - Odwróciła się do chłopców. - I bardzo
proszę, nie chcę już więcej słyszeć o szubieni-
cach - rzekła. Omiotła groźnym wzrokiem także Welhama. - Od
żadnego z was. Welham się roześmiał.
- To uczciwe ostrzeżenie, chłopcy - powiedział.
- Zbierajmy się więc. Londyn i różne przygody czekają. Ale chłopcy,
biorąc poprawkę na to, że najprawdopodobniej czekał na nich również
nowy nauczyciel, zachowywali się tak, jakby szli na szafot razem z
Przystojnym Daviem. Szybko jednak podjęli nowe tematy, dotyczące
ścinania głów i Bramy Zdrajców, i zaczęli rozważać, czy będą mogli
zobaczyć po drodze Tower.
- Każę stangretowi, żeby przejechał koło Tower - zapewnił Welham,
kiedy zeszli na stały ląd.
- Nie jestem pewna, czy mi pan pomaga, sierżancie
- mruknęła Anisha.
Ale obietnica Welhama wyraźnie uspokoiła chłopców, więc Anisha
spędziła parę minut, oglądając swój nowy kraj, a raczej to, co mogła
dostrzec. Chociaż migoczące światła latarni w dokach i brzegi rzeki
ledwie majaczyły o świcie, to ogrom Londynu, a przynajmniej portowych
magazynów, nie budził wątpliwości.
Jeszcze nigdy w życiu Anisha nie widziała tyle ruchu co w Dokach
Wschodnioindyjskich o świcie. Płaskodenne barki pływały w tę i z
powrotem, z tuzin statków czekał przy nabrzeżu gotowych do
rozładunku, a wiele innych, ze spuszczonymi żaglami, kołysało się na
wodach Tamizy. Robotnicy uwijali się jak mrówki przy skrzyniach i
beczkach, a za nimi, z każdej strony, rysowały się ciemne mury
magazynów.
Z początku port pachniał jak port w Kalkucie; przesiąknięty odorem
zgnilizny i ścieków. Kiedy jednak odeszli w końcu spod statku i zbliżyli
się do magazynów, Anishę uderzyły przyjemniejsze wonie pieprzu,
imbiru i setki innych aromatów, których nie potrafiła zidentyfikować. Jej
zmarły ojciec powiedziałby, że jest to zapach pieniędzy.
Długonogi, szczupły w biodrach Welham ruszył grząską ścieżką.
Ludzie ustępowali mu z drogi, gdy prowadził Anishę i jej towarzystwo w
stronę szerokiej drogi na tyłach magazynów. Szybko zostali usadzeni w
powozach. Pierwszy powóz zajęli Lucan i Chatterjee, który z
konieczności został lokajem młodego lorda. Janet zagoniła chłopców do
drugiego powozu. Sprawdziwszy, czy wszystko jest w porządku, Welham
otworzył drzwiczki trzeciego pojazdu, ładnego, całkowicie zamkniętego
landa ze złotym herbem wymalowanym na drzwiach.
- Proszę, madam.
Znów poczuła lekki niepokój na myśl o tym, że ponownie znajdzie się
sama tak blisko Welhama, ale duma skłoniła ją do wyprostowania
pleców. Ujęła spódnicę i, być może z pewną wyniosłością, wsiadła do
środka.
Z wdziękiem poszedł w jej ślady. Zatrzasnął drzwiczki i cisnął
cylinder na siedzenie naprzeciwko. Niemal natychmiast Anisha usłyszała
brzęk uprzęży i pojazd zaczął się toczyć do przodu. Znów znalazła się
sam na sam z Welhamem, uwięziona w panującym w środku półmroku,
ogarnięta tym samym poczuciem bliskości, jakie odczuwała wcześniej w
kabinie na statku.
Anisha ciaśniej otuliła się płaszczem, żeby ochronić się przed zimnem
i wilgocią, i przerwała niezręczne milczenie.
- Chyba powinnam pana przeprosić, sierżancie.
- Naprawdę? A za co, jeśli wolno spytać? - wymruczał.
- Za Toma i Teddy'ego - odpowiedziała. - Za to wszystko, co mówili.
O... o wieszaniu. I rozmawiali o tym właśnie z panem. Nie mieli nic złego
na myśli, a pan dobrze sobie z nimi poradził. Nadal jednak...
W jego oczach znów pojawił się wesoły błysk.
- Obawiam się, madam, że straciłem całą swoją wrażliwość na polach
bitewnych Maghrebu - powiedział. - Nawiasem mówiąc, mam wrażenie,
że chłopcy przysparzają wielu kłopotów. W jakim są wieku?
- Tom dopiero skończył pięć lat, a Teddy ma osiem. Luc, który ma
całe osiemnaście lat, uważa się za w pełni dorosłego mężczyznę -
odpowiedziała.
Nagle spojrzenie Welhama spoważniało.
- Módlmy się więc, żeby lord Lucan szybko wydoroślał naprawdę, bo
Londyn potrafi dać młodemu człowiekowi brutalną lekcję w twardej
szkole życia.
Anisha wiedziała, że mówił z własnego doświadczenia.
I właśnie w tym momencie powóz gwałtownie skręcił. Przez falistą
szybę w drzwiczkach Anisha zobaczyła, że maszty statków i magazyny
oddalają się. Już po chwili przejeżdżali pod łukiem bramy z zegarem w
ceglanym murze otaczającym doki. Skręcając w prawo, powóz
za-chybotał. Parę metrów dalej znów zwolnili, tym razem żeby wjechać
na główną drogę.
Powóz skręcił ponownie, na zachód. I wtedy właśnie, gdy wyjeżdżali
z zakrętu, Anisha go dostrzegła. Ubrany na ciemno młody człowiek w
długim płaszczu stał koło latarni, nie odrywając od niej spojrzenia.
Anisha nie potrafiła się powstrzymać, żeby się nie obejrzeć. Zanim
młodzieniec zniknął z jej pola widzenia, uniósł kapelusz w milczącym
pozdrowieniu, odsłaniając burzę gęstych, rudych włosów i kpiący, niemal
bezczelny uśmiech.
Odwróciła się i przeniosła wzrok na Welhama, który zaklął cicho pod
nosem. Miał wzrok utkwiony za jej plecami, a w jego oczach nie było już
rozbawienia; teraz błyszczała w nich groźba.
- Czy zna pan tego młodego człowieka? - zapytała.
Ponury grymas zastąpił dotychczas przyjazny wyraz jego twarzy.
Anisha nagle nabrała mrożącego krew w żyłach przekonania, że Welham
potrafił być brutalnym wrogiem.
- Nie. Ale zdaje się, że teraz już będę musiał go poznać - wycedził.
- Nie rozumiem.
Nagle wszystkie mięśnie Welhama naprężyły się jak u wielkiego kota,
gotowego do skoku.
- Podobno ten człowiek pracuje dla gazety. Jednak do tej pory
wydawało mi się, że jego nazwisko niewiele mnie obchodzi - odparł.
- Ale brat pisał mi, że lord kanclerz wycofał zarzuty przeciwko panu.
Czego teraz chciałyby gazety? - Anisha z niepokojem obejrzała się za
siebie, ale oczywiście mężczyzna już dawno zniknął.
- Z mojego doświadczenia wynika, że najwięcej zła wiąże się z
pieniędzmi. Zwłaszcza z ich zdobywaniem. Zwykle cudzym kosztem. -
Zacisnął zęby.
- To prawda - przyznała - ale... Wzruszył ramionami.
- Mnóstwo ludzi wierzy, że mój ojciec przekupił dla mnie wymiar
sprawiedliwości. Niejeden ucieszyłby się na wieść o moim upadku. To
zaś, śmiem twierdzić, znacznie podniosłoby sprzedaż gazet.
Anisha rozważała przez chwilę jego słowa.
- To nieprzyjemna myśl. Musi się pan czuć okropnie - powiedziała
cicho.
- Okropnie? - powtórzył niebezpiecznie spokojnym głosem. - Nie,
madam. Okropnie jest być pozostawionym, żeby gnić w więzieniu za
niepopełnione zbrodnie. Okropnie jest mieć założony na szyję stryczek i
nie być pewnym, czy uda się wziąć jeszcze jeden oddech. Okropnie jest
widzieć młodych żołnierzy, pozostawionych we krwi i kurzu w Afryce,
którzy nie mieli innego sposobu, żeby zarobić na życie. Kiedy człowiek
przeżyje coś takiego, ma w nosie, co myślą ludzie. Ale ten człowiek
zaczął zadawać pytania o mojego ojca. I pani brata. Dwa razy widziano,
jak kręcił się wokół siedziby Towarzystwa Świętego Jakuba, usiłując
dostać się do środka.
- Towarzystwo Świętego Jakuba? - W oczach Anishy błysnął
niepokój. - Tak teraz nazywacie Fraternitas w Anglii, prawda?
- To taki kamuflaż. - Welham nadal miał twardy grymas na twarzy i
zimne spojrzenie. - Jest dla nas pewnego rodzaju bezpiecznym domem i
wytłumaczeniem dla doświadczeń prowadzonych przez doktora von
Althausena. Status twojego brata jako byłego dyplomaty pomaga
uzasadnić pojawianie sie czasami niezwykłych ludzi.
Anisha zawahała się, niepewna, jak sformułować następne pytanie.
- A ten reporter - zaczęła. - Poznał go pan? Dotknął go pan?
Usta wykrzywił mu wymuszony uśmiech.
- Obawiam się, lady Anisho, że jestem dość zwyczajnym
człowiekiem. Nie posiadam niezwykłych zdolności pani brata -
oświadczył.
- Rozumiem. I cieszę się z tego - powiedziała. Wzruszył ramionami.
- Może gdybym spędził trochę czasu w towarzystwie tego reportera,
byłbym w stanie choć w części poznać jego prawdziwą naturę - przyznał.
- A może nie. Bywają dni, kiedy wcale nie jestem przekonany, że mam
jakieś talenty w tej materii.
- A ja nie jestem przekonana, że w to wierzę.
- Proszę wierzyć, w co się pani podoba, ale niektórzy ludzie pozostają
dla mnie nie do rozszyfrowania. - Miał wzrok wbity w mrok za oknem. -
Na przykład pani. Ale wierzę również, że istnieje grupka ludzi, dla
których zło jest czymś wrodzonym i naturalnym, jest częścią ich samych i
nie ma w nich już nic więcej do rozszyfrowywania. Ten reporter zaś
obserwuje każdy najmniejszy ruch Bractwa, każdy nasz oddech.
- Dobry Boże!
- A teraz najwyraźniej zamierza obserwować panią. Być może także
młodego Lucana i chłopców. Mój Boże, szybko może się przekonać, że
nawet ja nie będę tolerował niektórych rzeczy. Nadeszła pora, żebym
załatwił pewne sprawy.
- Ściszył głos, jakby mówił sam do siebie. - Najwyższy czas, żeby
dotrzymać tego, co sobie przysiągłem.
Z oblicza mężczyzny znikły wszelkie ślady wesołości. I bez względu
na to, ile czaru potrafił roztoczyć, Ani-sha nie miała złudzeń. Tego
człowieka nie można było nazwać niepoprawnym. Nawet gdyby nie znała
jego mrocznej przeszłości, i tak zauważyłaby, że Rance Welham ledwo
skrywał swoją żołnierską siłę.
Dostrzegał wszystko błyskawicznie, z irytującą szybkością. Była
przekonana, że w mgnieniu oka potrafił się przekształcić w zabójczego
przeciwnika. Anisha wyczuwała w nim skrywany gniew, który go spalał.
Za przyjazną fasadą i śmiejącymi się oczami kryła się gorycz, która
zjadała go niczym rak. Niepokoiło ją to, choć jednocześnie czyniło
bardziej ludzkim.
Z listów brata Anisha wiedziała, że w młodości Welham był skazany
za morderstwo i dwukrotnie wtrącony do więzienia. Za pierwszym razem
sprytnie uniknął stryczka. Po raz drugi uratowało go odwołanie zeznań
przez spoczywającego na łożu śmierci świadka. Pomiędzy obydwoma
wyrokami uciekł z Anglii, znalazł się w Paryżu, potem popłynął do
Afryki z francuską Legią Cudzoziemską, organizacją składającą się z
morderców, złodziei i najemników, tylko odrobinę mniej niebezpieczną
niż szubienica.
Przez pewien czas jechali w milczeniu. Atmosfera w powozie
zmieniła się. Nawet Anisha, pomimo swoich ograniczonych zdolności,
potrafiła wyczuć wiszące w powietrzu niepokojące emocje.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc wyglądała przez okno. Ich
maleńka karawana posuwała się po ulicach, które z ciemnych i wąskich
przeistoczyły się w szerokie i eleganckie. Nigdy w życiu nie widziała tylu
wież kościelnych. Ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone. Na
każdym rogu widać było wyładowywane wozy i zamiatane schody
londyńskich banków i dużych sklepów, otwieranych w kolejnym
handlowym dniu.
Jednak Anisha, z niezrozumiałego powodu, zamiast skoncentrować
się na swoim nowym domu, przeniosła uwagę na współtowarzysza
podróży. Welham był potężnym, długonogim mężczyzną. Ubrany był w
strój bardziej pasujący do konnej przejażdżki niż podróży powozem. Miał
na sobie dopasowany czarny płaszcz, ale na tyle swobodny, że nie
wymagał pomocy lokaja przy zakładaniu. Wysokie buty i bryczesy
podkreślały umięśnione nogi, chociaż Anisha podejrzewała, że zwykłe
spodnie byłyby bardziej modnym wyborem.
Właściwie jedynym przejawem elegancji Welhama była jedwabna,
ciemnoszara kamizelka z szylkretowymi guzikami, śnieżnobiały krawat i
leżący obok niego wysoki, czarny cylinder. Gdy odchylił płaszcz, żeby
wyjąć z kieszeni zegarek, Anisha dostrzegła jego szczupłą talię i niemal
wyczuła siłę drzemiącą pod rękawami.
Anisha doszła do wniosku, że Rance Welham jest prawdziwym
mężczyzną, co niestety powodowało, że zaczął ją jeszcze bardziej
intrygować.
Sprawdziwszy, która godzina i wsunąwszy zegarek z powrotem do
kieszeni, Rance oparł się o siedzenie i przerzucił jedno ramię przez
oparcie. Z szeroko rozstawionymi nogami sprawiał wrażenie, że zajmuje
każdy centymetr przestrzeni wokół siebie. Gdy odwrócił głowę do okna,
przeczesując wzrokiem mijane ulice, jeden ciemny lok opadł mu na
czoło. Z całego zachowania Welhama Anisha odniosła mgliste wrażenie,
że niewiele umyka jego uwagi i że nie da się byle czym zastraszyć.
Zaczęła sobie przypominać, co jeszcze mówił o Welhamie jej brat.
Rance pochodził z bogatej rodziny z północy Anglii, ale jego matka była
Szkotką. Raju i Welham spotkali się pięć lat temu w Maroku, a może w
Algierii. Brat stanowczo odmówił zdradzenia, co tam robili. Anisha
domyślała się, że musiało to być coś nienadającego się dla damskich
uszu, bowiem w pewnym punkcie ich
Carlyle Liz Bractwo Świętego Jakuba 03 Perły panny młodej
Wstęp Jeśli to, co się ma stad, stać się musi, Niechby przynajmniej stało się niezwłocznie. William Szekspir Makbet Więzienie Newgate, rok 1834 To był piękny dzień na egzekucję. Wiosenne powietrze w Londynie niosło zapowiedź nadejścia bukolicznego lata. Sterczące wysoko ponad szubienicą wieże kościoła St. Sepulchre-without-Newgate wtapiały się w jasne obłoki rozlane niczym ciepła śmietana na lazurowym niebie. Oczywiście dobra pogoda ściągnęła większą niż zazwyczaj liczbę gapiów i ulicznych handlarzy, którzy stali stłoczeni ramię przy ramieniu, radując się widowiskiem. I to jeszcze zanim skazaniec został zawleczony na szafot, żeby się pomodlić, błagać o litość i - jeśli tłum miałby szczęście - zsikać się przed egzekucją. Ponad gwar tłumu przebijały się krzyki sprzedawców bułek i pomarańczy oraz przenikliwe dźwięki wydawane przez dmącego w róg marynarza o smagłej twarzy, przeciskającego się wśród tłumu z małpką na ramieniu. Byli też uliczni gazeciarze, wymachujący gazetami i wykrzykujący przerażające albo sprośne tytuły artykułów. Wszystkie one w tym dniu nawiązywały do brutalnego zabójstwa lorda Percy'ego Peverila i późniejszych wydarzeń. Czego bowiem można by jeszcze chcieć w tej przejmującej historii? Oto syn księcia został zamordowany z zimną krwią przez osławionego, przystojnego szulera karcia-
nego, a ojciec ofiary przysiągł go pomścić. Pociągnęło to za sobą samobójstwo, proces i dwukrotne omdlenie z rozpaczy pięknej narzeczonej lorda Peverila. Czyż mogło być coś atrakcyjniejszego dla wydawców z Fleet Street? Nagle z drzwi wiodących na szafot wyłonił się krępy kat. Wspomniana wcześniej narzeczona krzyknęła, po czym zemdlała po raz trzeci, osuwając się z przenikliwym szlochem w ramiona swojej siostry. Panna Elinor Colburne od miesięcy odważnie deklarowała swój zamiar dotrwania do końca egzekucji i to mimo że do tej pory nigdy nie musiała zmierzyć się z wydarzeniem straszliwszym niż krzywo zawiązana kokarda. Otaczający ją tłum wydał zbiorowe westchnienie, a skazaniec, człowiek, który miał zakończyć życie, uniósł głowę i bez wahania stanął na szafocie. Był bez płaszcza i kapelusza. Jego ciemne loki rozwiewał wiatr. Ręce miał tak mocno związane za plecami, że brokatowa kamizelka rozchyliła się na jego szerokiej klatce piersiowej, odsłaniając niegdyś śnieżnobiałą, wykrochmaloną koszulę, która dawno już poszarzała od brudu Newgate. Przedstawiono tłumowi ubranego na czarno duchownego, Szkota o nazwisku Sutherland. Mężczyzna z ponurą twarzą podszedł do krawędzi szafotu, żeby odczytać z otwartej Biblii, którą trzymał w ręce, kilka fragmentów o śmierci i przebaczeniu, po czym wygłosił ognistą tyradę o złu nieodłącznie związanym z grą w karty. Później, zgodnie ze zwyczajem, poproszono skazanego, żeby wygłosił ostatnie słowo. Barczysty młody człowiek krótko skinął głową, podszedł bliżej i spojrzenie swoich krystalicznie błękitnych oczu skierował prosto na Elinor Colburne, jakby wiedział dokładnie, co do centymetra, gdzie pośród milczącego tłumu stała dziewczyna. - Panno Colburne. - Jego silny, świadczący o szlachetnym pochodzeniu głos miał ślady północnego akcentu. - Nie wyrządziłem Percy'emu żadnej krzywdy, jeśli nie
liczyć uwolnienia go od kilkuset funtów. W końcu to udowodnię. Pani, naszemu Bogu i każdemu stojącemu w tej nieludzkiej ciżbie. Na te słowa kat ryknął z wściekłością. Skazaniec gwałtownym szarpnięciem został odciągnięty od krawędzi szafotu. W mgnieniu oka zarzucono mu na głowę czarny worek i założono stryczek na szyję. Cały tłum zbiorowo wstrzymał oddech. Mechanizm zapadni został odblokowany i ciało zawisło niczym marionetka. Tłum wypuścił powietrze z płuc, po czym rozległy się gwizdy, płacz, krzyki i oklaski. Elinor Colburne puściła ramię siostry. Osunąwszy się na kolana, zanosiła się przenikliwym łkaniem pośród brudów ulicy. Najwyraźniej postanowienie dotrwania z zimną krwią do końca egzekucji obróciło się wniwecz. - No już, już dobrze, Ellie - wymruczała w jej włosy siostra, która uklękła koło dziewczyny. - Tata i lord Percy zostali pomszczeni, tak jak obiecał pan Napier. Chodź, kochanie, to już koniec. To okropieństwo już się skończyło. Ale nie był to koniec. I nikt z obecnych nie miał pojęcia, jak daleko było jeszcze do zakończenia tej straszliwej sprawy.
Rozdział 1 Przeciw zazdrości mniej szczęśliwych krain: Błogosławione królestwo, ta Anglia. William Szekspir, Ryszard II Docklands, rok 1848 Angielscy arystokraci święcie wierzyli w dwie rzeczy. Po pierwsze, byli przekonani, że prawo do rządzenia jest im dane z racji urodzenia, po drugie zaś, uważali, iż ich dom jest ich twierdzą. Szkoci natomiast, jako bardziej pragmatyczny naród, wierzyli jedynie, że krew jest gęstsza niż woda i że ich zamek jest ich domem dopóty, dopóki jakiś pazerny Anglik nie zacznie go oblegać, żeby go zająć. W tym wypadku zamek raczej stawał się czyimś grobem, przy czym należało mieć nadzieję, że będzie to grób Anglika. Ci jednak, którzy opuścili królewską wyspę, podobną do drogocennego kamienia oprawionego w srebrzyste morze, szybko przekonywali się, że z dala od niej krew znaczyła mniej niż zwykła umiejętność przeżycia, a dom ograniczał się do tego, co wieziono ze sobą w podróżnym kufrze. Dotyczyło to zwłaszcza awanturników z Kompanii Wschodnioindyjskiej, którzy, chociaż z całych sił próbowali budować Wielką Brytanię na wschodzie, nigdy do końca nie odnieśli sukcesu, bowiem Hindustan nie dawał się ujarzmić i udomowić. Ba, czasem Hindustan ujarzmiał przybyszów. Tymczasem przywykli do kaprysów losu Szkoci w zmaganiach z nową rzeczywistością Indii odnosili wspaniałe sukcesy, bowiem Szkot albo wracał do domu bogaty, al-
bo, jak Spartanin poległy w bitwie, wracał na tarczy. Niektórzy z nich w początkowym okresie pobytu w Indii niemal w pełni się asymilowali, wchodząc w układy, postępując zgodnie z lokalnymi zwyczajami, czasami żeniąc się z miejscowymi kobietami, które z kolei rodziły im zdrowe, krzepkie dzieci. Byli i tacy, którzy po prostu nigdy nie powracali, wybrawszy życie w Indii do kresu swoich dni. A ów kres ich dni sprawiał piekielne kłopoty. Tak przynajmniej sądziła lady Anisha Stafford, która pewnego upalnego popołudnia w Kalkucie przerwała rozmyślania i odłożyła na bok robótkę, żeby rozłożyć podany jej przez służącego plik papierów, z którego dowiedziała się o swoim nowym, trudnym położeniu. Przeczytała, że w ślady jej zmarłego właśnie, bogatego szkockiego ojca poszedł także - o wiele wcześniej, niż można byłoby sobie życzyć - jej niezbyt zamożny małżonek. Mgły i piaski krwawego pola bitwy pod Sobraon pochłonęły aroganckiego mężczyznę, czyniąc Anishę najbardziej żałosnym stworzeniem na ziemi - kobietą samotną. Kobietą samotną w kraju, który nie do końca ją akceptował, obarczoną dwojgiem pozbawionych ojca dzieci i nieodpowiedzialnym, za to obdarzonym niemal niebezpiecznym urokiem, młodszym bratem. W czasie mijających tygodni, które przerodziły się w długie miesiące, gdy ciało męża zostało sprowadzone do domu i wszystkie sprawy powoli zaczęły się układać, dla Anishy stało się jasne, że nie miała nic do roboty w Indiach. I że dla dobra swojej rodziny powinna spakować walizki i przystąpić do wykuwania nowego, lepszego życia. Tyle że Anglia również mogła jej nie przyjąć, bo lady Anisha, podobnie jak wielu ludzi pochodzących z Indii, nie pasowała ani tam, ani tu. Jednak jej starszy brat polubił Londyn. Rozpoczął tu nowe życie. Kiedy więc przysłał list, w którym nalegał, żeby przyjechała z chłopcami do Anglii, lady Anisha pozwoliła sobie na długi płacz,
po czym przystąpiła do pakowania w pokrowce mebli z rodzinnego domu i wypłacania odprawy służącym. Mimo to dręcząca niepewność towarzyszyła jej w całej podróży przez siedem mórz i pojawiała się w męczących snach, nawet wtedy, gdy pewnego zimnego dnia o świcie obudziły ją dziwne odgłosy docierające przez ściany jej kabiny. Gwałtownie wyrwana ze snu wyciągnęła rękę, macając na oślep, żeby przytrzymać się brzegu drewnianej koi. Zamrugała, usiłując przyzwyczaić się do mdłego światła pochodzącego z wiszącej na haku latarni rzucającej na ściany kabiny groźne cienie. Ląd? Podniecona Anisha zerwała się z koi, podeszła do małego okienka na rufie i odsunęła muślinową zasłonkę. Zza zamglonej warstwą osadzonej soli szyby mrugał do niej rząd ciągnących się w nieskończoność żółtych świateł. Wybrzeże. Brzeg rzeki. A ponad nim, na ciemnym, szarym niebie można było dostrzec pierwsze ślady czerwonawego, wietrznego wschodu słońca. Lady Anisha zaklęła pod nosem. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do kabiny wpadła Janet, z rozwianymi pasmami rudych włosów, wydostających się spod nocnego czepka. - O Boże, madami Czy to Londyn? - zapytała służąca. - Nie potrafię powiedzieć, bo nigdy go nie widziałam - mruknęła Anisha, pośpiesznie zarzucając na siebie szlafrok. - Na pewno jednak nie jest to Kalkuta. Janet, przecież miałaś mnie obudzić gdzieś koło Gravesend? - Owszem. Ale jak miałam to zrobić, madam, jeśli nikt do mnie nie zastukał? - zawołała dziewczyna, chwytając skórzaną walizę Anishy i kładąc ją otwartą na koi. - Chociaż trzy razy przypominałam temu głupiemu chłopcu kabinowemu, żeby mnie obudził, gdy tylko wpłyniemy na rzekę!
Służąca zaczęła wyciągać pończochy i bieliznę z szuflady pod łóżkiem. - W lutym jest tutaj potwornie zimno, milady - dodała - powinna więc pani założyć najcieplejsze majtki. Mam wrażenie, że zatańczę z radości, kiedy zejdziemy wreszcie z tego piekielnego statku. - A ja zatańczę razem z tobą. - Anisha wyjęła ze szkatułki grzebień i spinki do włosów. - Idź już, Janet. Sama sobie poradzę. Pośpiesz się, musisz się ubrać. Och, zaczekaj! Gdzie jest Chatterjee? Czy obudził lorda Lucana i chłopców? Na twarzy Janet pojawił się wyraz niepokoju. - Najlepiej będzie, jeżeli zaraz sprawdzę. Służąca wypadła z kabiny równie pośpiesznie, jak do niej wbiegła, po drodze omal nie przytrzaskując w drzwiach brzegu spódnicy. Lady Anishy wystarczyło niecałe dziesięć minut, żeby się umyć, ubrać i upiąć włosy. Żona żołnierza musiała umieć sprawnie się spakować i szybko szykować. A pośpiech naprawdę był wskazany, bowiem do uszu Anishy docierało coraz więcej trzasków i łomotów, odgłosów odblokowywania i przesuwania skrzyń z ładunkiem. Na dodatek zaś, choć jej starszy brat miał wiele różnych cech zarówno pozytywnych, jak i negatywnych, to nie można było mu przypisać powolności czy cierpliwości. Myśl o ponownym spotkaniu po latach z bratem, nazywanym przez nią Raju, nieco lady Anishę zaniepokoiła. Nagle zaczęło jej się wydawać, że liczne listy, które często wymieniali pomiędzy sobą, nie były wystarczające. Dręcząca niepewność wyraziła się w dławiącym bólu żołądka. Co teraz sobie o niej pomyśli? Czy wyglądała obco? Czy Raju wyglądał zbyt angielsko? Czy zacznie żałować, że tutaj przyjechała? Czy bardzo się zmienił w czasie bezustannej wędrówki po świecie? A może ona się zmieniła w tym czasie?
Niewątpliwie Tom i Teddy, którzy wtedy byli niemowlętami, bardzo się zmienili. A Lucan? Luc był wówczas zaledwie chudym, niezgrabnym chłopczykiem. Cóż. Może nadszedł czas, żeby teraz dorośli. Zdecydowanie wsunęła we włosy ostatnią spinkę, zawahała się przez chwilę, po czym wypięła mały kolczyk z lewej strony nosa. Pomimo dezaprobaty ojca Anisha nie usunęła go z nosa nawet podczas ciąży, wierząc, że kolczyk uśmierzy mdłości i zniesie ból przy porodzie. Po śmierci ojca stale nosiła tę ozdobę. Dla własnej przyjemności. A może żeby coś zamanifestować. No, ale Kalkuta była teraz daleko. Z westchnieniem wrzuciła kolczyk do podróżnej szkatułki na biżuterię, gdzie znajdowały się perły po babce i bezcenna kolia matki. I nagle poczuła się... źle. Nie na swoim miejscu. Bo, prawdę mówiąc, tak właśnie było. Już wcześniej przekonała się, że wyjęcie tradycyjnego kolczyka nie usunie z niej duszy Radźputki*. Wcale zresztą tego nie chciała. Ze względu na dobro chłopców pragnęła jednak dopasować się do nowego miejsca. I naprawdę chciała spokojnie zadomowić się w tym zimnym, otoczonym wodą królestwie. Jednak równocześnie Anisha miała trochę dość trwającego od lat zawieszenia pomiędzy dwoma światami, pomiędzy tym, kim była, i kim chcieliby ją widzieć inni ludzie. Na moment przypomniało jej się groźne, potępiające spojrzenie Johna. Szybko odepchnęła je od siebie, podeszła do lustra i przesunęła wzrok po gorsecie swojej zwykłej, angielskiej sukni, po czym przeniosła spojrzenie w górę, na swoją niezbyt angielską twarz. - Kiedy byłam dzieckiem, mówiłam jak dziecko, rozumiałam jak dziecko, myślałam jak dziecko - wyszeptała do siebie. * Radźputowie - członkowie dawnych indyjskich rodów rycerskich wywodzących się z terenu obecnego Radżasthanu (przyp. red.).
Ale teraz przyszedł czas, trudny, ponury czas, aby skończyć z dziecinadą. A przynajmniej zrezygnować z wyniesionych z dzieciństwa wygód. Bowiem w gruncie rzeczy Anisha, podobnie jak jej starszy brat, nigdy naprawdę nie była dzieckiem. Teraz zaś miała nadzieję, że jest dobrze przygotowana do swojego pierwszego pojawienia się w Anglii, do nowego życia. Westchnęła ponownie i znów zabrała się do pakowania, ale natychmiast poczuła, że musi zajrzeć do chłopców. We dwóch stanowili niezłą parkę rozrabiaków, a pilnowanie ich nie należało do obowiązków Janet. Ale ta podróż była trudna dla wszystkich. Chłopcy byli bardziej dokuczliwi niż zwykle i gdy statek zawinął do Kapsztadu, rozstali się ze swoim dotychczasowym opiekunem. Kroplą, która przepełniła czarę, był postępek Teddy'ego, który wyrzucił za burtę majtki nieszczęsnego guwernera. Sześcioma krokami Anisha dotarła do drzwi kabiny. Niewiele myśląc, popchnęła je, otworzyła i natychmiast wpadła na wysokiego, barczystego człowieka. - Ho! - zawołał mężczyzna. Pachniał ciepłą skórą i drewnem sandałowym. Podtrzymał ją szerokimi dłońmi bez rękawiczek. - Domyślam się, że mam do czynienia z lady Anishą Stafford? - Och, przepraszam. Anisha zerknęła w górę, prosto w błękitne, wesołe oczy, i poczuła, że wszystkie myśli uleciały jej z głowy i niczym kulki śrutu potoczyły się po pokładzie. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałam... to znaczy... - Wyprostowała się i zrobiła krok do tyłu. - Przepraszam. Czy my się znamy? Oczywiście było to głupie pytanie. Poza Raju nie znała nikogo w tym zimnym, szarym kraju. Mężczyzna obdarzył ją uśmiechem równie szerokim jak jego ramiona. Pochylił głowę i udało mu się podążyć za nią z mrocznego korytarzyka do oświetlonej, maleńkiej kabiny.
- Nie, nie miałem przyjemności być pani przedstawiony, choć teraz widzę, że było to tragiczne niedopatrzenie z mojej strony - powiedział. Głos wydobywał się z jego piersi z głuchym dudnieniem. - Obawiam się, że nie do końca rozumiem - odpowiedziała i cofnęła się jeszcze głębiej, dopóki nie zatrzymała jej krawędź koi. Stojący w wąskim przejściu mężczyzna oparł się ramieniem o framugę drzwi. Sprawiał wrażenie zupełnie swobodnego. - Chodzi mi o to, że osobiście pojechałbym do Indii, gdyby Ruthveyn zadał sobie trud opowiedzenia mi, jak zachwycająca jest jego młodsza siostra - odpowiedział z szerokim uśmiechem. - Jednak z drugiej strony ostatnio byłem... No cóż, nazwijmy to: gościem królowej, więc moja podróż musiałaby być skrócona. Wyciągnął silną, pełną odcisków dłoń. - Rance Welham, do usług, madam. - Och! - Spojrzenie Anishy padło na bogato zdobioną złotą szpilę wystającą spomiędzy fałd jego krawata. - Och, sierżant Welham! - Rozpoznaniu mężczyzny towarzyszyło uczucie ulgi. Potrząsnęła jego wyciągniętą dłonią. - Bardzo mi przyjemnie. Ale mój brat... - Zatrzymały go sprawy Bractwa. - W odpowiedzi j na jej pytające spojrzenie, dodał: - Drobne kłopoty w Paryżu. Guizot za chwilę zostanie wyrzucony, a francuska konfederacja nie może się zdecydować, czy jesteśmy przyjaciółmi czy wrogami. Niestety, lord Ruthveyn jest naszym jedynym dyplomatą. - Rozumiem. Anisha zaczęła się zastanawiać, czy te jasnoniebieskie oczy kiedykolwiek przestaną mrugać. A może był to niebezpieczny błysk? Trudno było ocenić. - To znaczy, Ruthveyn bardzo żałuje - ciągnął dalej mężczyzna. - Natomiast ja wcale nie żałuję. A ponieważ jestem raczej fizyczną siłą, a nie mózgiem naszej
organizacji, przysłał mnie razem z parą lokajów i trzema powozami, żeby panią powitać i zawieźć do domu na Mayfair. Do domu. Na Mayfair. Gdziekolwiek to było. - Bardzo szybko - mruknęła. - No cóż, wysłaliśmy jeźdźca do Dartford, żeby przez noc obserwował wpływające statki - powiedział, odchodząc od drzwi. - Mam wrażenie, że Ruthveyn chce jak najszybciej zobaczyć swoją młodszą siostrę. Przez cały czas szalenie przystojny sierżant Welham uśmiechał się i spoglądał na nią błyszczącymi oczami. Anisha wiedziała o nim co nieco z listów brata, ale nic nie przygotowało jej na taki szturm męskiego czaru. Welham zdjął elegancki kapelusz i wsunął go pod pachę, odsłaniając potarganą strzechę ciemnych loków. Dołeczki w policzkach, po obu stronach pełnych ust, niewątpliwie należały do sybaryty. Co gorsza, swoją postacią wypełniał niemal całą kabinę. - A teraz, moja droga, powiedz, czy jest tu gdzieś twoja pokojówka? - zapytał, wkraczając do wąskiej kabiny i w jakiś sposób składając jej ukłon. - N... nie, mieliśmy dość ciężką podróż - wydusiła z siebie Anisha. - Straciłam ją w Lizbonie. W oczach Welhama zgasły ostatnie flirtujące błyski. - Gorączka? To ryzyko, na które są narażeni podróżujący statkiem. - Nie - pokręciła głową Anisha. - Obawiam się, że z nudów pomieszało jej się w głowie i uciekła z lokajem lorda Lucana. Uśmiech Welhama powrócił. - Ha, małżeństwo! To prawdziwa tragedia. - Boję się, że nie zna pan nawet połowy jej rozmiaru, nie widział pan bowiem lokaja Luca - rzuciła Anisha. - A co? Jest wybuchowy? Pijak? - Mrugnął do niej. ~ Zdarzało mi się być takim.
- Nie, łysy i dziobaty na twarzy. I taki nudny - powiedziała Anisha. Welham się roześmiał. - Cóż, o gustach się nie dyskutuje, prawda? Życzmy im szczęścia. Czy ma pani coś, co mógłbym wynieść? Może ten kuferek? Rzeczony kuferek wcale nie był mały, zajmował niemal cały róg kabiny. - Dziękuję, ale czyż nie ma tu tragarzy? Uśmiech na jego twarzy się pogłębił. - Wydaje mi się, że dam sobie radę z tym drobnym bagażem, madam. - Proszę się więc nie krępować. - Anisha odwróciła się, żeby wepchnąć do swojej podróżnej kosmetyczki resztę przyborów. - Pozwolę więc sobie dokończyć... - Ach! - Jego wzrok padł na podłogę. Welham przykląkł, żeby coś podnieść. Jego głowa niemal dotykała frędzli jej szala. Poderwał się z powrotem, a jego pociągła twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych zaróżowiła się lekko. - Obawiam się, madam, że upuściła pani... eee... pewną bardzo prywatną część garderoby. Opanuję jednak pokusę podania jej pani. Anisha spojrzała w dół i dostrzegła koło koi zielony, jedwabny zwój swojego peniuaru. Nieco zakłopotana podniosła go z podłogi i wepchnęła do walizki. Welham przełknął ślinę, jakby nagle wyschło mu w gardle. - Dziękuję - udało jej się wykrztusić. Energicznie zatrzasnęła walizkę. - Pośpieszmy się więc. Najpierw jednak muszę zajrzeć... Ruszyli jednocześnie: Anisha zaczęła iść ku drzwiom, a Welham skierował się w stronę kufra. Próbując się przecisnąć pomiędzy koją i jednym z masywnych słupów przy ścianie, zaklinowali się. Na moment zamarli. Znajdowali się tak blisko siebie, że wzgórek jej brzucha przyciśnięty był do jego krocza.
Tak blisko, że Anisha mogła dostrzec cień zarostu i niewielką białą bliznę tuż pod lewym okiem. - Och! - Anisha wypuściła walizkę z rąk. - Jak okropnie... - ... niezręczne? - podpowiedział Welham. Ale przestał się uśmiechać, a jego spojrzenie stało się palące. - Wydaje mi się, sir... - Gdy Anisha próbowała przesunąć się w prawo, usłyszała trzask materiału. - Do licha! Czy mógłby się pan odwrócić? Ale znowu poruszyli się równocześnie. I nagle, jak najwidoczniej było w jego zwyczaju, spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się do niej, uśmiechnął się tak, że Anishę przeszyła fala gorąca. Odwróciła wzrok. - Cóż, spójrzmy na to inaczej - zdołał powiedzieć. - Kiedyś będziemy dobrymi przyjaciółmi i będziemy się z tego śmiali. Ale Anisha, z biustem niemal rozpłaszczonym na jego szerokiej klatce piersiowej, wcale nie czuła się ubawiona. Miała wrażenie, że się roztapia, że jej zdrowy rozsądek rozpływa się w ciężkim zapachu mężczyzny. Krew pulsowała jej tak głośno, że była przekonana, iż musiał to słyszeć. Wyczuwając jej skrępowanie, sierżant Welham złapał ją za ramiona i z cichym mruknięciem przecisnął się obok. Poczuła kant łóżka z dębowego drewna wbijający się jej w kręgosłup. Ale dłonie mężczyzny nie puszczały jej. Czuła żar jego spojrzenia, gdy się w nią wpatrywał. Anisha, nie mając wielkiego wyboru, uniosła oczy. Wstrząsnął nią widok nagłej czułości, jaką dostrzegła w jego wzroku. - Proszę mi wybaczyć - rzekł cicho Welham. - Zapomniałem, że jest pani nieprzyzwycząjona do naszych miejskich zwyczajów. Wiem, że jestem niepoprawnym flirciarzem, ale nie powinienem flirtować z panią. Ruthveyn ukręciłby mi za to łeb. Anisha poczuła suchość w ustach. - Pan ze mną flirtował? - udało jej się wykrztusić. Puścił do niej oko.
- No, może odrobinę. Kiedy zakłopotana opuściła głowę, jej wzrok padł na napis widoczny na jego złotej spince do krawata. FAC. Był członkiem Fraternitas Aureae Crucis. Bractwa Złotego Krzyża. Już w dzieciństwie nauczono ją, żeby z wszelkimi kłopotami zwracać się tam. I Wełham przybył, zgodnie ze swoimi ślubami, żeby jej pomóc, nawet w tak drobnej sprawie. Być może zachowywał się niepoprawnie, ale chciał wyświadczyć jej przysługę. Ta wiedza uspokoiła Anishę i pozwoliła zapanować nad sobą. Uwolniła się z jego uchwytu, zarzuciła na siebie ciężki płaszcz, po czym schwyciła w jedną rękę walizkę, w drugą zaś podróżną kasetkę na przybory toaletowe. Moment skrępowania minął. - Wzięłam walizkę i kosmetyczkę, milordzie - odezwała się z uśmiechem. - Czy mógłby pan ponieść kufer? Chwilę później znajdowali się na pokładzie statku, w przenikliwym chłodzie o wschodzie słońca. Welham bez wysiłku niósł na ramieniu ciężki, okuty mosiądzem kufer. Pełen wysokich ceglanych murów ląd, który zobaczyli po wejściu na pokład, ograniczony był lekkim łukiem rzeki, chociaż Anisha z jakiegoś powodu zakładała, że w Anglii rzeki będą płynęły zupełnie prosto. Czyżby wyobrażała sobie, że rzeka będzie prosta jak płynąca przed ich domem Hooghly? Najwyraźniej wszelkie założenia w tym przypadku były całkowicie niesłuszne. Anisha nerwowo rozejrzała się dookoła i zobaczyła przewieszonych przez burtę, pokazujących coś chłopców i Lucana. Koło nich stała klatka z papugą Milo, która bujała się w tę i z powrotem na swojej huśtawce, obserwując coraz głośniejszy tłum. - Puk! Angielski jeniec! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie! Anisha puściła swoje bagaże, przytuliła po kolei chłopców, a następnie przyklękła koło klatki.
- Teddy, gdzie jest przykrycie Milo? Biedactwo nie może znieść tego okropnego zimna - zwróciła uwagę synkowi. - Chciał się przyglądać - bronił się Teddy. - Mamo! Mamo! Widzieliśmy trupa! - odezwał się sześcioletni Tom. Anisha wzięła dzwonowate przykrycie i uklękła, żeby opatulić klatkę Milo. - Trupa? - zapytała, rzucając pośpieszne, zaniepokojone spojrzenie w stronę swojego młodszego brata. Lord Lucan Forsythe powoli oderwał się od burty. - Wydaje mi się, że to naprawdę jest trup - stwierdził wesoło. - Jak chcesz, przejdź na burtę od strony portu, to ci pokażę. - Niech Bóg broni. Anisha zapięła ostatni klips na przykryciu klatki. Welham wyciągnął rękę, żeby jej pomóc wstać. - Naprawdę trup? W wodzie? - Nie, dynda - zapiszczał Tom, zdecydowanie zbyt radośnie. - Wisi - poprawił go brat, pokazując palcem. - Zwiesza się z ramienia dźwigu. I jest w klatce. - Już wystarczy, Teddy - rzuciła nieco przerażona Anisha. Dokonała pośpiesznej prezentacji. Lord Lucan serdecznie uścisnął rękę Welhama, ale chłopcy nie mogli opanować podniecenia wywołanego wiszącym ciałem. - Nie ma oczu, mamo! - zawołał Tom, dziwacznie krzywiąc buzię. - Bo ptaki mu je wydziobały, ty boka chele - skomentował jego brat. - Dosyć tego, chłopcy! - Anisha ostrzegawczo uniosła jedną brew. - Teddy, później porozmawiamy, skąd znasz takie słowa. - Chatterjee nazywa w ten sposób punkah wallah ~ powiedział Teddy. - To tylko znaczy... - Wiem, co to znaczy - przerwała mu. - Prawdziwi dżentelmeni nie obrażają się nawzajem w obecności da-
my. Nie rozmawiają też o trupach. Jestem delikatna. Mogę zemdleć. - Och, mamo - przewrócił oczami Teddy. - Ty nigdy nie mdlejesz. Welham pochylił się i zmierzwił włosy Teddy'ego. - Mnie się także wydaje, że wasza mama jest twarda, chłopcze - mruknął. - Ale to nie jest prawdziwy trup, tylko kukła. - Kukła, sir! - Teddy spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Tak, Przystojny Davie, Książę Piratów. - Welham uśmiechnął się do chłopców. - Od czasu do czasu któryś z robotników portowych za dużo wypije i wywiesi go dla zabawy. Ale stary Davie to tylko płótno wypchane bawełnianą watą. Ma straszyć turystów. - Och - powiedział najwyraźniej załamany Tom. Welhamowi zrobiło się żal chłopca, więc ukląkł, żeby mu spojrzeć w oczy. - Ale szubienica i klatka są prawdziwe - powiedział pocieszającym tonem. - Spójrz, czy widzisz ten podmokły teren w zakolu rzeki? To jest Blackwall Point. Tam właśnie wieszają prawdziwych piratów I zostawiają ich ciała, żeby zgniły, ku przestrodze innym. Tom wytrzeszczył oczy. - Naprawdę? - Cóż, dawno już tego nie zrobiono, ale nigdy nie wiadomo - mrugnął do niego Welham. Słysząc te pocieszające informacje, obaj chłopcy wyraźnie się rozpogodzili. Doprawdy, czyż ten człowiek potrafił oczarować każdego, kogo spotkał? Jednak w tym momencie podszedł do nich jedyny lokaj, który z nimi pozostał. Janet deptała mu po piętach. - Wszystkie bagaże zostały wyładowane, madam - powiedział Chatterjee z eleganckim ukłonem. - Doskonale. Dziękuję. - Odwróciła się do chłopców. - I bardzo proszę, nie chcę już więcej słyszeć o szubieni-
cach - rzekła. Omiotła groźnym wzrokiem także Welhama. - Od żadnego z was. Welham się roześmiał. - To uczciwe ostrzeżenie, chłopcy - powiedział. - Zbierajmy się więc. Londyn i różne przygody czekają. Ale chłopcy, biorąc poprawkę na to, że najprawdopodobniej czekał na nich również nowy nauczyciel, zachowywali się tak, jakby szli na szafot razem z Przystojnym Daviem. Szybko jednak podjęli nowe tematy, dotyczące ścinania głów i Bramy Zdrajców, i zaczęli rozważać, czy będą mogli zobaczyć po drodze Tower. - Każę stangretowi, żeby przejechał koło Tower - zapewnił Welham, kiedy zeszli na stały ląd. - Nie jestem pewna, czy mi pan pomaga, sierżancie - mruknęła Anisha. Ale obietnica Welhama wyraźnie uspokoiła chłopców, więc Anisha spędziła parę minut, oglądając swój nowy kraj, a raczej to, co mogła dostrzec. Chociaż migoczące światła latarni w dokach i brzegi rzeki ledwie majaczyły o świcie, to ogrom Londynu, a przynajmniej portowych magazynów, nie budził wątpliwości. Jeszcze nigdy w życiu Anisha nie widziała tyle ruchu co w Dokach Wschodnioindyjskich o świcie. Płaskodenne barki pływały w tę i z powrotem, z tuzin statków czekał przy nabrzeżu gotowych do rozładunku, a wiele innych, ze spuszczonymi żaglami, kołysało się na wodach Tamizy. Robotnicy uwijali się jak mrówki przy skrzyniach i beczkach, a za nimi, z każdej strony, rysowały się ciemne mury magazynów. Z początku port pachniał jak port w Kalkucie; przesiąknięty odorem zgnilizny i ścieków. Kiedy jednak odeszli w końcu spod statku i zbliżyli się do magazynów, Anishę uderzyły przyjemniejsze wonie pieprzu, imbiru i setki innych aromatów, których nie potrafiła zidentyfikować. Jej zmarły ojciec powiedziałby, że jest to zapach pieniędzy.
Długonogi, szczupły w biodrach Welham ruszył grząską ścieżką. Ludzie ustępowali mu z drogi, gdy prowadził Anishę i jej towarzystwo w stronę szerokiej drogi na tyłach magazynów. Szybko zostali usadzeni w powozach. Pierwszy powóz zajęli Lucan i Chatterjee, który z konieczności został lokajem młodego lorda. Janet zagoniła chłopców do drugiego powozu. Sprawdziwszy, czy wszystko jest w porządku, Welham otworzył drzwiczki trzeciego pojazdu, ładnego, całkowicie zamkniętego landa ze złotym herbem wymalowanym na drzwiach. - Proszę, madam. Znów poczuła lekki niepokój na myśl o tym, że ponownie znajdzie się sama tak blisko Welhama, ale duma skłoniła ją do wyprostowania pleców. Ujęła spódnicę i, być może z pewną wyniosłością, wsiadła do środka. Z wdziękiem poszedł w jej ślady. Zatrzasnął drzwiczki i cisnął cylinder na siedzenie naprzeciwko. Niemal natychmiast Anisha usłyszała brzęk uprzęży i pojazd zaczął się toczyć do przodu. Znów znalazła się sam na sam z Welhamem, uwięziona w panującym w środku półmroku, ogarnięta tym samym poczuciem bliskości, jakie odczuwała wcześniej w kabinie na statku. Anisha ciaśniej otuliła się płaszczem, żeby ochronić się przed zimnem i wilgocią, i przerwała niezręczne milczenie. - Chyba powinnam pana przeprosić, sierżancie. - Naprawdę? A za co, jeśli wolno spytać? - wymruczał. - Za Toma i Teddy'ego - odpowiedziała. - Za to wszystko, co mówili. O... o wieszaniu. I rozmawiali o tym właśnie z panem. Nie mieli nic złego na myśli, a pan dobrze sobie z nimi poradził. Nadal jednak... W jego oczach znów pojawił się wesoły błysk. - Obawiam się, madam, że straciłem całą swoją wrażliwość na polach bitewnych Maghrebu - powiedział. - Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że chłopcy przysparzają wielu kłopotów. W jakim są wieku?
- Tom dopiero skończył pięć lat, a Teddy ma osiem. Luc, który ma całe osiemnaście lat, uważa się za w pełni dorosłego mężczyznę - odpowiedziała. Nagle spojrzenie Welhama spoważniało. - Módlmy się więc, żeby lord Lucan szybko wydoroślał naprawdę, bo Londyn potrafi dać młodemu człowiekowi brutalną lekcję w twardej szkole życia. Anisha wiedziała, że mówił z własnego doświadczenia. I właśnie w tym momencie powóz gwałtownie skręcił. Przez falistą szybę w drzwiczkach Anisha zobaczyła, że maszty statków i magazyny oddalają się. Już po chwili przejeżdżali pod łukiem bramy z zegarem w ceglanym murze otaczającym doki. Skręcając w prawo, powóz za-chybotał. Parę metrów dalej znów zwolnili, tym razem żeby wjechać na główną drogę. Powóz skręcił ponownie, na zachód. I wtedy właśnie, gdy wyjeżdżali z zakrętu, Anisha go dostrzegła. Ubrany na ciemno młody człowiek w długim płaszczu stał koło latarni, nie odrywając od niej spojrzenia. Anisha nie potrafiła się powstrzymać, żeby się nie obejrzeć. Zanim młodzieniec zniknął z jej pola widzenia, uniósł kapelusz w milczącym pozdrowieniu, odsłaniając burzę gęstych, rudych włosów i kpiący, niemal bezczelny uśmiech. Odwróciła się i przeniosła wzrok na Welhama, który zaklął cicho pod nosem. Miał wzrok utkwiony za jej plecami, a w jego oczach nie było już rozbawienia; teraz błyszczała w nich groźba. - Czy zna pan tego młodego człowieka? - zapytała. Ponury grymas zastąpił dotychczas przyjazny wyraz jego twarzy. Anisha nagle nabrała mrożącego krew w żyłach przekonania, że Welham potrafił być brutalnym wrogiem. - Nie. Ale zdaje się, że teraz już będę musiał go poznać - wycedził. - Nie rozumiem.
Nagle wszystkie mięśnie Welhama naprężyły się jak u wielkiego kota, gotowego do skoku. - Podobno ten człowiek pracuje dla gazety. Jednak do tej pory wydawało mi się, że jego nazwisko niewiele mnie obchodzi - odparł. - Ale brat pisał mi, że lord kanclerz wycofał zarzuty przeciwko panu. Czego teraz chciałyby gazety? - Anisha z niepokojem obejrzała się za siebie, ale oczywiście mężczyzna już dawno zniknął. - Z mojego doświadczenia wynika, że najwięcej zła wiąże się z pieniędzmi. Zwłaszcza z ich zdobywaniem. Zwykle cudzym kosztem. - Zacisnął zęby. - To prawda - przyznała - ale... Wzruszył ramionami. - Mnóstwo ludzi wierzy, że mój ojciec przekupił dla mnie wymiar sprawiedliwości. Niejeden ucieszyłby się na wieść o moim upadku. To zaś, śmiem twierdzić, znacznie podniosłoby sprzedaż gazet. Anisha rozważała przez chwilę jego słowa. - To nieprzyjemna myśl. Musi się pan czuć okropnie - powiedziała cicho. - Okropnie? - powtórzył niebezpiecznie spokojnym głosem. - Nie, madam. Okropnie jest być pozostawionym, żeby gnić w więzieniu za niepopełnione zbrodnie. Okropnie jest mieć założony na szyję stryczek i nie być pewnym, czy uda się wziąć jeszcze jeden oddech. Okropnie jest widzieć młodych żołnierzy, pozostawionych we krwi i kurzu w Afryce, którzy nie mieli innego sposobu, żeby zarobić na życie. Kiedy człowiek przeżyje coś takiego, ma w nosie, co myślą ludzie. Ale ten człowiek zaczął zadawać pytania o mojego ojca. I pani brata. Dwa razy widziano, jak kręcił się wokół siedziby Towarzystwa Świętego Jakuba, usiłując dostać się do środka. - Towarzystwo Świętego Jakuba? - W oczach Anishy błysnął niepokój. - Tak teraz nazywacie Fraternitas w Anglii, prawda?
- To taki kamuflaż. - Welham nadal miał twardy grymas na twarzy i zimne spojrzenie. - Jest dla nas pewnego rodzaju bezpiecznym domem i wytłumaczeniem dla doświadczeń prowadzonych przez doktora von Althausena. Status twojego brata jako byłego dyplomaty pomaga uzasadnić pojawianie sie czasami niezwykłych ludzi. Anisha zawahała się, niepewna, jak sformułować następne pytanie. - A ten reporter - zaczęła. - Poznał go pan? Dotknął go pan? Usta wykrzywił mu wymuszony uśmiech. - Obawiam się, lady Anisho, że jestem dość zwyczajnym człowiekiem. Nie posiadam niezwykłych zdolności pani brata - oświadczył. - Rozumiem. I cieszę się z tego - powiedziała. Wzruszył ramionami. - Może gdybym spędził trochę czasu w towarzystwie tego reportera, byłbym w stanie choć w części poznać jego prawdziwą naturę - przyznał. - A może nie. Bywają dni, kiedy wcale nie jestem przekonany, że mam jakieś talenty w tej materii. - A ja nie jestem przekonana, że w to wierzę. - Proszę wierzyć, w co się pani podoba, ale niektórzy ludzie pozostają dla mnie nie do rozszyfrowania. - Miał wzrok wbity w mrok za oknem. - Na przykład pani. Ale wierzę również, że istnieje grupka ludzi, dla których zło jest czymś wrodzonym i naturalnym, jest częścią ich samych i nie ma w nich już nic więcej do rozszyfrowywania. Ten reporter zaś obserwuje każdy najmniejszy ruch Bractwa, każdy nasz oddech. - Dobry Boże! - A teraz najwyraźniej zamierza obserwować panią. Być może także młodego Lucana i chłopców. Mój Boże, szybko może się przekonać, że nawet ja nie będę tolerował niektórych rzeczy. Nadeszła pora, żebym załatwił pewne sprawy.
- Ściszył głos, jakby mówił sam do siebie. - Najwyższy czas, żeby dotrzymać tego, co sobie przysiągłem. Z oblicza mężczyzny znikły wszelkie ślady wesołości. I bez względu na to, ile czaru potrafił roztoczyć, Ani-sha nie miała złudzeń. Tego człowieka nie można było nazwać niepoprawnym. Nawet gdyby nie znała jego mrocznej przeszłości, i tak zauważyłaby, że Rance Welham ledwo skrywał swoją żołnierską siłę. Dostrzegał wszystko błyskawicznie, z irytującą szybkością. Była przekonana, że w mgnieniu oka potrafił się przekształcić w zabójczego przeciwnika. Anisha wyczuwała w nim skrywany gniew, który go spalał. Za przyjazną fasadą i śmiejącymi się oczami kryła się gorycz, która zjadała go niczym rak. Niepokoiło ją to, choć jednocześnie czyniło bardziej ludzkim. Z listów brata Anisha wiedziała, że w młodości Welham był skazany za morderstwo i dwukrotnie wtrącony do więzienia. Za pierwszym razem sprytnie uniknął stryczka. Po raz drugi uratowało go odwołanie zeznań przez spoczywającego na łożu śmierci świadka. Pomiędzy obydwoma wyrokami uciekł z Anglii, znalazł się w Paryżu, potem popłynął do Afryki z francuską Legią Cudzoziemską, organizacją składającą się z morderców, złodziei i najemników, tylko odrobinę mniej niebezpieczną niż szubienica. Przez pewien czas jechali w milczeniu. Atmosfera w powozie zmieniła się. Nawet Anisha, pomimo swoich ograniczonych zdolności, potrafiła wyczuć wiszące w powietrzu niepokojące emocje. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc wyglądała przez okno. Ich maleńka karawana posuwała się po ulicach, które z ciemnych i wąskich przeistoczyły się w szerokie i eleganckie. Nigdy w życiu nie widziała tylu wież kościelnych. Ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone. Na każdym rogu widać było wyładowywane wozy i zamiatane schody londyńskich banków i dużych sklepów, otwieranych w kolejnym handlowym dniu.
Jednak Anisha, z niezrozumiałego powodu, zamiast skoncentrować się na swoim nowym domu, przeniosła uwagę na współtowarzysza podróży. Welham był potężnym, długonogim mężczyzną. Ubrany był w strój bardziej pasujący do konnej przejażdżki niż podróży powozem. Miał na sobie dopasowany czarny płaszcz, ale na tyle swobodny, że nie wymagał pomocy lokaja przy zakładaniu. Wysokie buty i bryczesy podkreślały umięśnione nogi, chociaż Anisha podejrzewała, że zwykłe spodnie byłyby bardziej modnym wyborem. Właściwie jedynym przejawem elegancji Welhama była jedwabna, ciemnoszara kamizelka z szylkretowymi guzikami, śnieżnobiały krawat i leżący obok niego wysoki, czarny cylinder. Gdy odchylił płaszcz, żeby wyjąć z kieszeni zegarek, Anisha dostrzegła jego szczupłą talię i niemal wyczuła siłę drzemiącą pod rękawami. Anisha doszła do wniosku, że Rance Welham jest prawdziwym mężczyzną, co niestety powodowało, że zaczął ją jeszcze bardziej intrygować. Sprawdziwszy, która godzina i wsunąwszy zegarek z powrotem do kieszeni, Rance oparł się o siedzenie i przerzucił jedno ramię przez oparcie. Z szeroko rozstawionymi nogami sprawiał wrażenie, że zajmuje każdy centymetr przestrzeni wokół siebie. Gdy odwrócił głowę do okna, przeczesując wzrokiem mijane ulice, jeden ciemny lok opadł mu na czoło. Z całego zachowania Welhama Anisha odniosła mgliste wrażenie, że niewiele umyka jego uwagi i że nie da się byle czym zastraszyć. Zaczęła sobie przypominać, co jeszcze mówił o Welhamie jej brat. Rance pochodził z bogatej rodziny z północy Anglii, ale jego matka była Szkotką. Raju i Welham spotkali się pięć lat temu w Maroku, a może w Algierii. Brat stanowczo odmówił zdradzenia, co tam robili. Anisha domyślała się, że musiało to być coś nienadającego się dla damskich uszu, bowiem w pewnym punkcie ich