Liz Carlyle
Wdówka
Tytuł oryginału: A Woman Scorned
Prolog
Na Brook Street
spada złota siekiera*
Mimo swoich pięćdziesięciu ośmiu lat Henry Rowland,
markiz Mercer, wciąż był przystojnym mężczyzną. Barczyste
plecy podkreślały siłę, haczykowaty nos zdradzał arogancję, a
zaciśnięte pięści świadczyły o uporze. Przede wszystkim jednak
wygląd jego lordowskiej mości potwierdzał jego majętność, gdyż
markiz Mercer należał do ludzi niezwykle zamożnych. Gdyby
ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, a żaden z dwóch
*∗Legendarna złota siekiera to przedmiot pożądania i symbol pokusy
(przyp. tłum).
2
obecnych z pewnością ich nie żywił, problem ten rozstrzygnąć
mogło jedno tylko spojrzenie na jego smoking, który z
pewnością został uszyty na miarę przez najlepszego krawca.
Markiz mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, miał pięknie
ukształtowaną talię i umięśnione łydki. Doktor Greaves powiódł
spojrzeniem po owych łydkach i spoczął wzrokiem na obutych
stopach. Jak każda inna część ubrania markiza pochodziły z
najlepszych zasobów Bond Street, a ich podeszwy niemal nie
nosiły śladów użytkowania. Doktor Greaves widział to
dokładnie ze swego nietypowego punktu widzenia.
- Naprawdę wspaniały mężczyzna - orzekł poważnym,
donośnym głosem, po czym rzucając ukradkowe spojrzenie na
płaczącą kobietę siedzącą w przyległym salonie, trącił mocno
Mercera koniuszkiem buta.
Jego lordowska mość pozostał jednak równie niewzruszony
jak za życia.
- Już widzę oznaki tego przeklętego rigor mortis - mruknął
krągły straszy pan. - Nie żyje co najmniej od dwóch godzin.
- Na miłość boską, Greaves - syknął sędzia stojący u jego
boku. - Niech diabli wezmą ciebie i twoje chore plecy. Klęknij na
tym dywanie i zrób coś.
Doktor uniósł grube, ciemne brwi.
- A co mam niby zrobić, panie Lyons? Lord Mercer jest
zupełnie martwy, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- Diabli nadali, Greaves! - odparł sędzia i z udawaną troską
klęknął na dywanie. Już po raz czwarty w ciągu godziny
namacał tętno i niczego nie znalazł. - Muszę mieć pewność, że
Mercer odszedł do lepszego świata z przyczyn naturalnych,
gdyż w przeciwnym wypadku Ministerstwo Spraw We-
wnętrznych starannie dopilnuje, abym ja również się tam
przeniósł i to znacznie szybciej, aniżeli bym miał na to ochotę.
Greaves opadł z jękiem na podłogę luksusowej sypialni
Mercera i rozpoczął rutynowe badanie wspaniale ubranych
3
zwłok. Jego sprawne, choć pulchne dłonie naciskały i podnosiły,
szukając jakichkolwiek przyczyn śmierci jego lordowskiej mości.
Niczego jednak, zgodnie ze swymi przewidywaniami, nie
znalazł.
- Atak serca - zawyrokował, próbując wstać z klęczek.
- Musi pan być o tym absolutnie przekonany
- ostrzegł sędzia złowieszczym szeptem. - Mimo ostatnich
kłopotów z woreczkiem żółciowym Mercie cieszył się
wspaniałym zdrowiem.
- Czyżby? - Greaves łypnął na niego spod oka.
- Teraz mi na to nie wygląda.
Lyons przysiadł na udach i przygarbił się. „Morderstwo w
Mayfair”. Już słyszał okrzyki złaknionych zysku gazeciarzy
reklamujących nagłówki. Westchnął.
- Posłuchaj, Greaves, z tego, co mówi kamerdyner, wynika,
że markiz cierpiał wyłącznie z powodu drobnych dolegliwości.
Nie był otyły, nie nadużywał alkoholu czy tytoniu.
- Ale dziwek, owszem - mruknął doktor, ledwo słyszalnym
szeptem.
- Co?
Greaves popatrzył na niego ze smutnym uśmiechem.
- Wczoraj odbywała się tu kolacja noworoczna, prawda? A
tak na marginesie, czy niestrudzona panna Lanier brała w niej
udział? Może ten stary drań wreszcie zaciupciał się na śmierć.
- Jest pan doprawdy obrzydliwy, Greaves! Poza tym on leży
przecież na podłodze.
Doktor wzruszył ramionami gestem ludzi, którzy żyją już
na tym świecie bardzo długo i z niejednego pieca chleb jedli.
- Mercer nie był zbyt wybredny w wyborze osoby, miejsca i
czasu.
- Proszę posłuchać - przerwał zirytowany Lyons. - Wiem
od kamerdynera, że wczoraj na dole doszło do okropnej
awantury. Słyszał ją także stróż nocny, który przechodził
4
tamtędy około jedenastej. Inni świadkowie również. I są to
dobrze urodzeni świadkowie, jeśli pan mnie rozumie. - Wskazał
dyskretnie siedzącą w salonie młodą parę przytuloną do siebie
głowami. - Czy mogę zaryzykować przypuszczenie, o co właści-
wie poszło?
- Ma pan jakieś dowody? - spytał Greaves, który zaczął go
teraz słuchać nieco uważniej.
- Niezupełnie - najeżył się Lyons. - Choć trochę się dziwię,
że lord Delacourt już znalazł się na miejscu i pociesza pogrążoną
w żałobie wdowę. Ten arogancki drań zjawił się tutaj pięć minut
po mnie i od razu zaczął zachowywać tak, jakby był
właścicielem tego domu. Na co z pewnością ma nadzieję.
- Nie bądź śmieszny, Lyons - powiedział doktor. - Ten dom
i wszystko inne należy teraz do dziewięcioletniego dziecka. Lord
Stuart Rowland został nowym markizem Mercer.
- Hmm - mruknął Lyons, wpatrzony w kanapę.
Dokładnie w tej samej chwili lady Mercer zatkała głośno,
jakby jej życie właśnie się skończyło. Potem wpadła w objęcia
lorda Delacourt i wcisnęła piękny nosek w klapę jego surduta.
- Popatrz tylko, Greaves! Dla kogo ona właściwie odgrywa
tę komedię. Przecież wszyscy wiedzą, że nienawidziła swego
męża.
- Być może nie bez powodu - powiedział cicho doktor i
mocnym pociągnięciem ręki przeturlał ciało na bok w
poszukiwaniu ewentualnej rany wylotowej. Nie znaczy to
jednak, by mógł się jej spodziewać, gdyż otworu wlotowego
także nigdzie nie było. Nie zauważył nawet śladów krwi na
głowie lub nosie, jakie mogłyby powstać podczas upadku.
Najwyraźniej markiz miał równie twardą głowę, jak serce, z
czego słynął za życia.
- Nie ma żadnych obrażeń?
Greaves pokręcił głową.
- Nie. Kto jeszcze o tym wie? - Puścił zwłoki i markiz
5
Mercer opadł nieelegancko na podłogę.
- Nie wiem - odparł Lyons. - Z pewnością wszyscy
domownicy. Pokojówka weszła tu o wpół do czwartej, żeby
podtrzymać ogień w kominku, przekonana, że jej pan jest na
dole. Trochę to podejrzane, ale tak czy inaczej, to ona właśnie
wszczęła lament i ktoś zawiadomił strażnika, który schodził
wtedy ze służby.
Greaves odsunął dolną wargę markiza i obejrzał kolor jego
dziąseł. - I co zrobił strażnik? Dotykał czegoś? Ruszał coś? Lyons
popatrzył na niego z irytacją.
- Boże, Greaves! On kończył służbę! Jak myślisz, co zrobił?
Zwalił ten cały bałagan na policjanta, który z kolei przekazał go
mnie. No i jestem. I mogę zdziałać dokładnie tyle samo, co ci
bezmózgowcy.
Greaves odsunął kciukiem jedną, potem drugą powiekę
Mercera, by obejrzeć źrenice trupa, próbując wzbudzić w sobie,
bez sukcesu, choć odrobinę współczucia. Niemniej jednak ten
człowiek nie żył i trudno było ów drobny fakt przeoczyć. Ze
swej pozycji Greaves nie widział jednak, co się dzieje w salonie.
- Co robi lady Mercer? - zapytał Lyonsa, wskazując mu
dyskretnie głową pokój.
Lyons rzucił niespokojne spojrzenie na salon i pogardliwie
prychnął.
- Wciąż spija każde słowo z warg lorda Delacourta. Tak mi
się przynajmniej zdaje z tej odległości. A on trzyma ją za ręce.
Obie.
- Więc zamknij drzwi i pozwól, że dokładniej obejrzę ciało -
szepnął doktor, zwinnie zdejmując markizowi krawat. - Obyś się
mylił, Lyons, co daj Boże amen, ale może coś za tym stoi. Markiz
ma jakiś dziwny kolor, zupełnie mi się to nie podoba. Mercer był
wcielonym diabłem, świeć Panie nad jego duszą. Jednak, jeżeli to
nie serce, musimy poznać prawdę.
- Może pan być pewien, że wszyscy ją poznają
6
- westchnął sędzia gorzko, podchodząc do drzwi
prowadzących do pokoju lady Mercer. - Dostałem tę posadę
przez protekcję i zamierzam ją utrzymać. Tymczasem my tu
marudzimy, a jakaś pomywaczka albo pucybut już są w połowie
drogi do „Timesa” z tą nieprzyjemną historią na ustach.
- No właśnie - mruknął Greaves. - Łakomy kąsek dla mas.
- Nic mnie nie obchodzą masy, Greaves. Martwi mnie
minister spraw wewnętrznych. Nabije mi głowę na pal, jak tylko
się dowie, że członek Izby Lordów został zamordowany we
własnym domu, w dodatku nie wiadomo jak. - Lyons podszedł
do Greavesa i przystanął na chwilę przed toaletką markiza.
- A niech to. Mercer na coś przecież umarł i wolałbym
wiedzieć na co, zanim zaczną o tym pisać wszystkie szmatławce
w kraju.
- Ja również - mruknął doktor, drapiąc się bezmyślnie po
łysiejącej czaszce. - Ja również.
Gdy sędzia nie odpowiedział, Greaves podniósł głowę i
zauważył, że Lyons trzyma w dwóch palcach pusty kieliszek po
winie.
Sędzia zbadał wzrokiem rubinowy osad, a potem wsadził
nos do środka i wciągnął w nozdrza zapach resztek.
- Co tam pan ma? - mruknął doktor, którego ciekawość
mieszała się z irytacją.
Lyons jeszcze raz pociągnął nosem i przyjrzał się uważnie
kieliszkowi.
- Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem - mruknął i
napotkał wzrokiem spojrzenie doktora. - Niech mnie diabli.
Rozdział pierwszy
7
Pogoda w Londynie była typowo wiosenna - mżyło i
panował przejmujący chłód. Kapitan Cole Amherst podniósł
kołnierz płaszcza i wyszedł ze swojej skromnej garsoniery przy
Red Lion Street. Zerknął na ruchliwą ulicę, przypomniał sobie,
że przeżył znacznie gorsze czasy, i wszedł odważnie na chodnik,
mieszając się z gwarem miasta. Spod dudniących kół powozów
tryskały strugi wody. W powietrzu unosiły się ciężkie uliczne
zapachy wilgotnej sadzy, końskiego łajna i potu skłębionej
ludzkiej ciżby.
Parę metrów dalej, gdzie chodnik się zwężał, przepchnął się
przed Cole'a jakiś mężczyzna w długim, zniszczonym płaszczu.
Głowę miał pochyloną, kapelusz przesiąknięty wodą. Cole prze-
skoczył zręcznie uliczny rów z brudną wodą i z trudem uniknął
ochlapania przez nadjeżdżający powóz. Szybko wrócił na
chodnik, miał przez chwilę ochotę zwymyślać stangreta, ale
szybko zmienił zdanie, wcisnął kapelusz głębiej i poszedł szybko
przed siebie, nie zwracając uwagi na ból w dopiero co
zagojonym lewym udzie.
Uznał, że długi spacer do Mayfair na pewno dobrze mu
zrobi. Deszcz nie ustawał, ale do Mount Street nie było dalej niż
kilometr, a wyniosły budynek z cegły, do którego został
wezwany, mieścił się zaledwie kilkanaście metrów dalej.
Amherst miał często wrażenie, że w ciągu ostatnich dwudziestu
paru lat był tam wzywany, niezależnie od własnej woli lub
planu dnia, przynajmniej przy setce różnych okazji. Jedna rzecz
uległa jednak zmianie; teraz nie szedł tam ze strachu, lecz
kierowany rodzinnym obowiązkiem.
- Dobry wieczór, kapitanie - powiedział młody lokaj, który
powitał go przy drzwiach. - Na taką pogodę nikt by nawet
dzikiej bestii nie wypędził, prawda?
- Dobry wieczór. - Cole obdarzył go uśmiechem, podał mu
przemoczony kapelusz i zdjął płaszcz. - Skoro już mowa o
dzikich bestiach, powiedz mojemu wujowi, że jestem.
8
Biurko w gabinecie lorda Jamesa Rolanda było tak ogromne
jak zawsze, wydawało się wyrastać z jego ogromnego brzucha i
zmierzać w nieskończoność. Widok ten budził niepokój
zwłaszcza u dziecka, które z racji wzrostu patrzy na życie z in-
nego punktu widzenia,
Cole dobrze to pamiętał, gdyż większość młodości spędził
w tym właśnie gabinecie, w oczekiwaniu na umoralniającą
lekcję, wybaczenie lub jakieś zadanie. Nie mógł odmówić
wujowi Jamesowi, gdyż ten nie miał żadnego obowiązku, by się
opiekować osieroconym siostrzeńcem żony, i czynił to wyłącznie
dlatego, że nie mógł znieść widoku jej łez.
Ale Cole nie był już dzieckiem i zapomniał o dziecięcych
sprawach, porzucił swe dawne nadzieje i marzenia. Pomysłowy
chłopiec, który spędził pierwsze jedenaście lat życia w spokojnej
parafii Cambridgeshire, przestał istnieć. Umarł nawet
nieopierzony młokos, wychowywany przez wuja i ciotkę. A
teraz nie pamiętał już nawet dżentelmena i uczonego, na którego
ów młokos w końcu wyrósł. Nie miał prawie w ogóle żadnych
ważnych wspomnień.
W wieku trzydziestu czterech lat Cole był po prostu
żołnierzem. Lubił takie nieskomplikowane życie, kroczył z
przyjemnością po jasno wytyczonej ścieżce. Żadnych
nauczycieli, wikariuszy, wujów, którym trzeba było sprawiać
przyjemność. Teraz służył tylko swoim zwierzchnikom i opieko-
wał się żołnierzami, których los oddał mu pod opiekę. To, czego
nie nauczył go wojskowy rygor, wpoiło mu na zawsze
okrucieństwo bitwy. Cole czuł się tak, jakby cała jego naiwność
spłonęła w ogniu walki i przybrała jakąś nową, znacznie
silniejszą postać. A może był to tylko pragmatyzm?
Ale wojna już się skończyła. Po powrocie do Anglii Cole
odpowiadał na wezwania wuja wyłącznie wtedy, gdy mu to
odpowiadało, pokazywał się przy Mount Street wówczas, gdy
miał czas i ilekroć przyszła mu na to chętka, droczył się ze
9
starym. Tak naprawdę wuj wcale nie był stary, tylko tak się
zachowywał. Liczył sobie teraz najwyżej pięćdziesiąt pięć lat.
Cole nie mógłby jednak na to przysiąc, gdyż James Rowland
przypominał wyschnięte wysezonowane drewno, tyle że uległ
nie wiatrom i pogodzie, lecz urojonym obowiązkom, poczuciu
wyższości i arogancji.
Tak jakby chciał udowodnić, że wiek się go nie ima, James
Rowland wyskoczył zza biurka i zaczął przemierzać pokój.
Zatrzymał się na chwilę, by chwycić z biurka arkusik papieru i
wcisnąć go Cole'owi do ręki.
- Niech to diabli, Cole. Popatrz tylko na to, Cole! Jak ona
śmie? Jak śmie?
- Kto, panie? - mruknął Cole, przebiegając wzrokiem
ogłoszenie.
Szanowany dom... Mayfair... poszukuje wysoko
wykwalifikowanego guwernera... dwóch małych dżentelmenów w
wieku dziewięciu i siedmiu lat... filozofia... greka... matematyka.
Lord James stanął tuż za nim i wbił oskarżycielski palec w
ogłoszenie.
- To ta moja szkocka szwagierka! Dziwka! - Postukał
placem w kartkę i omal nie wydarł jej Cole'owi z ręki. - Ta...
morderczyni śmie podrywać mój autorytet. Wróciła z eskapady
do Szkocji razem z tym swoim kochasiem i śmie zwalniać
wszystkich dobrych angielskich służących. - Oskarżycielski
palec wskazał północną stronę domu.
- Wuju, wydaje mi się, że określenie „morderczyni” nie
jest...
James przerwał mu natychmiast, walnął pięścią w stół i
niechcący strącił pióro na podłogę.
- Wyrzuciła zaufanych służących, od lat zatrudnionych w
tym domu, jak stary płaszcz, odesłała ich w diabły bez godziwej
odprawy i przywiozła dwa powozy własnych sługusów.
Przywlokła ich tu ze sobą ze Szkocji niczym stado owiec! Potem
10
ulokowała ich przy Bond Street, zupełnie jakby była panią tego
domu. A teraz... popatrz tylko na to!
Cole uniósł z ciekawością brwi.
- Co?
James znów dźgnął palcem kartkę.
- Chce zatrudnić guwernera i odbiera mi prawo
sprawowania pieczy nad edukacją dziedzica tytułu. Słowo daję,
Cole, że tego nie zniosę. Tytularna głowa rodziny musi odebrać
dobre wykształcenie. A to się nie stanie bez mojej rady, bez
mojego udziału i zgody, gdyż to ja sprawuję prawną opiekę nad
tymi młodzieńcami.
Cole przełknął gorycz wywołaną słowami wuja. Więc takiej
właśnie edukacji pragnął wuj dla swoich podopiecznych? Chciał,
by ukończyli niższy stopień colege’u, tak jak on sam? Czy w taki
właśnie sposób zamierzał się wywiązać z rodzinnego
obowiązku? Wysłać chłopców do zimnych łóżek Eton, gdzie
mogli egzystować wyłącznie dzięki stypendium i liczyć tylko na
własne pięści?
Cole aż zatrząsł się z gniewu na samą myśl o takim obrocie
sprawy. Ale nie musiał się w to mieszać. On już swoje przeżył.
Teraz to samo czekało chłopców.
- Rozumiem, że mówimy o lady Mercer - spytał sucho,
schylając się po pióro.
- O niej właśnie w rzeczy samej - odparł twardo wuj. - I
dlatego cię tutaj wezwałem. Potrzebuję twojej pomocy.
Pomocy? O nie! Nie zamierzał wkładać palca między drzwi.
Nie chciał mieć nic wspólnego z rodziną Mercerów. Młody
markiz Mercer nic dla niego nie znaczył. Cole był związany z
Mercerami wyłącznie poprzez małżeństwo, co zawsze wytykał
mu kuzyn, Edmund Rowland, gdyż zależało mu bardzo na
utrzymaniu właściwej hierarchii w rodzinie. A więc dobrze! Nie
musi zatem cierpieć z powodu postępowania lady Mercer.
Podejrzana śmierć jej męża zupełnie go nie dotyczyła.
11
Wdowa po Mercerze mogła być dla niego równie dobrze
Lukrecją Borgią. Wielu zresztą właśnie w ten sposób ją
postrzegało. I choć jej zmarły mąż cieszył się w towarzystwie
jeszcze mniejszą sympatią, śmierć zawsze nobilitowała w jakiś
sposób nawet największych łajdaków. Tak, życie lady Mercer
musiało przypominać piekło, ale Cole nie chciał nic o tym
wiedzieć.
- Obawiam się, panie, że nie mogę w niczym pomóc -
powiedział chłodno Cole. - Nie znam tej damy i trudno
cokolwiek radzić, jeśli...
- Owszem! - przerwał cierpko wuj. - Nie potrzebuję twojej
rady. Znam swoje obowiązki wobec sierot. A właśnie ty
powinieneś doskonale o tym wiedzieć.
Obowiązki. Sieroty. Takie wstrętne, ponure słowa, a jednak
podsumowywały znakomicie stosunek wuja do Cole'a. Oczyma
wyobraźni widział niemal lorda Mercera i jego brata
zamkniętych w pokoju w Eton.
Cole powstrzymał się jednak od kąśliwych uwag.
- Z całym szacunkiem, wuju, trudno uznać te dzieci za
sieroty. Ich matka przecież żyje i wraz z tobą sprawuje nad nimi
opiekę.
- Owszem - syknął lord James. - Choć fakt, że Mercer
wyznaczył nas oboje, zaprzecza wszelkiej logice. Ta kobieta...
akurat ona!
Cole omal się nie roześmiał. Sądził, że lord Mercer celowo
nie odebrał swojej małżonce władzy rodzicielskiej nad
chłopcami. Z tego, co słyszał, jej lordowska mość nie uznawała
autorytetów i rozkazów. Zresztą owa dama, zwana przez część
towarzystwa „czarownicą ze Strathclyde” była chyba zdolna do
wszystkiego. Gdyby chciał podważyć decyzję swojego zmarłego
małżonka, cala sfora najlepszych prawników już rzuciłaby się
takiemu do gardła.
Choć zapewne lady Mercer przegrałaby tę bitwę, gdyż
12
mimo tytułu i statusu wdowy po markizie w Anglii musiałaby
walczyć z prawem patriarchatu, które umierało tu długą,
powolną śmiercią. Z tego, co słyszał Cole, lady Mercer lub też
lady Kilderermore, jak zwali ją niektórzy złośliwcy, z pewnością
zapomniała o liście świętego Piotra, w którym nazywał on
kobiety słabszą płcią i pisał o ich pokorze oraz spokojnym
usposobieniu.
Myśl o przesłaniu Piotrowym przywiodła mu na myśl żonę
Rachelę i Cole poczuł ukłucie bólu. Jakże te dwie kobiety
musiały się od siebie różnić! W przeciwieństwie do lady Mercer
żona Cole'a stanowiła uosobienie wszystkich biblijnych nauk.
Czyż nie po części z tego właśnie powodu zdecydował się ją
poślubić?
W owym czasie wydawała się idealną żoną dla teologa,
mężczyzny, który śladem swego ojca poświęcił swe życie
Kościołowi. Tak, Rachel podobnie jak wuj James, doskonale
znała swoje obowiązki. Być może właśnie owo silne poczucie
obowiązku i pokora przyczyniły się do jej zguby. Lub też zabił ją
Cole, który zupełnie nie dbał o jej dobro.
Cole poruszył się niespokojnie w mahoniowym fotelu i
strząsnął z siebie wspomnienie żony. Powinno mu to było
zresztą sprawić większą trudność, powinna prześladować go
pamięć o własnych czynach, lecz była ona tak głęboko
pogrzebana, że Cole już nie miał nawet pewności, czy naprawdę
dręczą go wyrzuty sumienia. Zmusił się, by skierować całą
uwagę na wuja, który wciąż chodził niespokojnie po złoto-
czerwonym dywanie i kończył swoją tyradę.
Nagle zatrzymał się i przechylił w jego stronę; w dłoni
wciąż ściskał anons, stopy miał szeroko rozstawione.
- Wciąż przebywasz na rencie? - spytał wprost. Cole lekko
kiwnął głową.
- Na razie tak. - A co potem?
- Kiedy noga będzie w pełni sprawna, wrócę do garnizonu.
13
- Cole popatrzył na wuja z gorzkim uśmiechem. - Na jesieni
wyślą mnie pewnie do Afganistanu, a jeśli fortuna będzie mi
sprzyjać, może do Indii albo na Maltę.
Lord James wrócił do spaceru po pokoju. W końcu znów się
odezwał.
- Dobrze, w takim razie mamy trochę czasu.
- Słucham?
Ale lord James nie odpowiedział, opadł bezwładnie na fotel
za biurkiem, z lekko poszarzałą twarzą. Odchrząknął głośno.
- Po prostu nie mogę jej zmusić do posłuchu - wyznał cicho,
jakby wstydził się przyznać do takiej klęski. - Robiłem, co
mogłem, ale ona nawet nie chce mnie przyjąć. Choćby w sprawie
edukacji dzieci, i w obecności adwokatów. Możesz sobie wy-
obrazić taką zuchwałość?
Cole poczuł, że mimowolnie się uśmiecha.
- To naprawdę szokujące - mruknął.
James skinął głową, zadowolony z okazanego współczucia.
- Od czasu, gdy zabiła mojego brata, ukrywa się w
Kildermore Castle, zimnym, zapomnianym przez Boga zamku
wiszącym na skale nad Zatoką Clyde. Nie mogłem, nasze prawo
jest w takich przypadkach bezsilne, by temu zapobiec. Przeklęta,
zuchwała kobieta! Otruła męża i wszystko uszło jej płazem!
Niczego nie można jej udowodnić! Jest nie tylko cudzołożnicą,
ale jeszcze morderczynią. W dodatku wyobraża sobie, że może
ograniczyć mój wpływ na wychowanie dzieci. - James potrzą-
snął głową tak mocno, że opadła mu szczęka. - Mówię ci, Cole,
nie mogę się z tym pogodzić.
Nie możesz pogodzić się z tym, że tytuł nie należy do ciebie,
pomyślał sardonicznie Cole. Miał jednak na tyle rozumu, żeby
ugryźć się w język. Lord James rozparł się wygodnie w fotelu i
zaplótł dłonie na wydatnym brzuchu.
- Muszę po prostu wprowadzić kogoś do tego domu, Cole! -
mruknął.
14
Cole przez chwilę rozważał jego słowa. Znał osobiście
przynajmniej dwustu dobrych żołnierzy, którzy od zakończenia
wojny pozostawali bez pracy. Niektórzy z nich mieli zadatki na
dobrych szpiegów, lecz on nie zamierzał wysyłać kogokolwiek
do tego kłębowiska żmij.
- Chcesz przeprowadzić dochodzenie? I odkryć, co się stało
z twoim bratem?
Wuj szybko pokręcił głową.
- Nie, nie. Na to już za późno. Chcę tylko, żeby ktoś ją
śledził. Odzyskam mojego siostrzeńca, Cole. Leży to zresztą w
interesie młodego lorda, gdyż jego matka nie jest zdolna, by go
wychować.
- Czyżby? - spytał Cole z wyraźnym powątpiewaniem.
James zaklął pod nosem.
- Przecież ona doprowadza mężczyzn do szaleństwa. A ten
głupi, bezczelny Delacourt mieszka teraz praktycznie pod jej
dachem. Wystarczy spojrzeć na młodszego z chłopców, żeby
zobaczyć, że nie jest to dziecko mojego brata, choć pewnie nie
uda się tego udowodnić.
- Czego dokładnie chcesz, wuju?
- Chcę, by śledzono uważnie każdy jej krok. Chcę poznać
każdy nieostrożny ruch, otrzymać sprawozdanie z każdej
awantury. - James rąbnął pięścią w biurko. - I chcę, żeby ci
chłopcy otrzymali staranne wykształcenie, czego dopilnuję
osobiście, gdy tylko ich stamtąd wyciągnę i sprowadzę do siebie.
A przynajmniej umieszczę w dobrej szkole.
Cole poczuł przez chwilę współczucie dla lady Mercer,
gdyż James najwyraźniej nie zamierzał ustąpić. I gdyby
motywacja działania wuja była mniej osobista, Cole zgodziłby
się może z jego oceną sytuacji. Z tego bowiem, co wiedział o jej
lordowskiej mości, nie nadawała się ona prawie na pewno na
matkę chłopców. Nawet on, zupełnie niezainteresowany
plotkami, słyszał o jej kochankach i niejasnych okolicznościach
15
śmierci męża.
Opowieści o morderstwie nie wydawały się przesadzone,
gdyż podczas śledztwa wspomniano o truciźnie. A o uczuciu,
jakim jej lordowska mość darzyła Davida Branthwaite'a,
mówiono od dawna. Ich związek rozpoczął się na długo przed
śmiercią Melcera, i teraz trwał w najlepsze. Cole'owi zrobiło się
nagle żal dzieci lady Mercer, lecz szybko pozbył się również i
tego uczucia. To zupełnie nie była jego sprawa. Gdy on znalazł
się w tarapatach, nikt mu nie współczuł, zresztą on nawet by
sobie tego nie życzył.
Cole podniósł wzrok na wuja i rozłożył bezradnie ręce.
- Rozumiem twój problem, wuju, i bardzo chciałbym
pomóc, ale nie jest to z pewnością sprawa dla wojskowego.
- Nie rozumiesz mnie, Cole. Szukam guwernera.
- Guwernera? - Cole podniósł pytająco brwi.
- Dobry Boże, Cole! - James położył dłonie płasko na biurku
i pochylił się nad blatem. - Jak mam ci tłumaczyć, żebyś
zrozumiał. Chcę, żebyś odpowiedział na anons lady Mercer.
Proszę, żebyś się wystarał o posadę przy Brook Street. Nie mogę
sobie wyobrazić nikogo o lepszych kwalifikacjach. Masz przecież
wspaniałe wykształcenie.
- Wykluczone!
- Zrozum, jeśli nie możesz zrobić tego dla mnie, pomyśl o
młodym lordzie. Został na łasce tej... tej czarownicy. Przecież
chłopiec jest twoim kuzynem, na Boga!
- Przykro mi, że muszę cię wyprowadzić z błędu, panie, ale
żaden z tych chłopców nie jest moim krewnym.
Lord James wstrzymał oddech, jakby otrzymał silny cios w
plecy. Jego ciemne oczy zwęziły się jak szparki.
- Twoje słowa głęboko mnie ranią. Rodzina przecież tyle dla
ciebie zrobiła. Ci chłopcy to jeszcze dzieci. Jak możesz być takim
egoistą, skoro sam pobierałeś edukację w najlepszych szkołach?
Eton, Cambridge, King's College... na miłość boską! Masz
16
wspaniałe osiągnięcia akademickie. Co więcej, nabrałeś już
doświadczenia w edukowaniu młodych chłopców z dobrych
rodzin.
- Ale teraz jestem oficerem kawalerii, sir. Powrót do
nauczania zupełnie nie wchodzi w grę. Nie nadaję się już na
towarzysza młodych dżentelmenów. A poza wszystkim innym,
lady Mercer nigdy się na to nie zgodzi.
- Cole, czasem naprawdę doprowadzasz mnie do rozpaczy.
Przecież nie możesz się przyznać, kim jesteś. Nie widzieliście się
całe lata, a poza tym ona na pewno nie może cię pamiętać. Nie
zadałaby sobie nawet takiego trudu. Postarzałeś się i stward-
niałeś przez tę wojnę.
Niepomny swoich obraźliwych słów James wyciągnął ręce
do Cole'a, jakby wszystko zostało już ustalone i należało tylko
omówić szczegóły.
- Spreparujemy twój życiorys tak, żeby ukryć cztery lata
spędzone w wojsku - ciągnął. - Poza tym zapewnię ci
oczywiście wiarygodne referencje.
- Nie ma mowy - wtrącił Cole. Wstał z krzesła i wyciągnął z
kieszeni złoty zegarek ojca. - Przykro mi, ale teraz muszę wyjść.
Umówiłem się na kolację z kapitanem Madlowem.
James wydostał się z trudem zza biurka i podszedł do
siostrzeńca.
- Cole, jesteś mi to winien. Nie chcę ci wymawiać, ile mi
zawdzięczasz, ale popatrz na fakty.
Cole podniósł ostrzegawczo dłoń.
- Dla mnie liczy się wyłącznie to, że zmuszasz mnie do
oszustwa. Widocznie troska o dzieci wzięła górę nad rozsądkiem
i trzeźwą oceną sytuacji. Gdyby było inaczej, nigdy byś mi
czegoś takiego nie zaproponował.
- Cole! Cole! - James ukrył twarz w pulchnych palcach. -
Gdzie się podziała twoja wdzięczność?
- Oczywiście, że jestem niezmiernie wdzięczny. I owszem,
17
dbam o niewinność tych chłopców. Sam pan Bóg wie, że ja
pożegnałem swoją stanowczo zbyt wcześnie. I bardzo mi
przykro, że moi kuzyni stracili ojca w tak niefortunnych
okolicznościach. Ale wolę nie podejmować nauczania i nie
pozwolę sobie wmawiać, kim jestem lub kim powinienem się
stać.
Drzwi od gabinetu wuja otworzyły się nagle z takim
impetem, że z biurka omal nie spadły świece.
- Co ja widzę! Toż to kuzyn Cole - odezwał się od progu
głęboki, aż nazbyt aksamitny głos. - Co za wspaniała
niespodzianka! - Kuzyn Cole'a, Edmund Rowland, ruszył
swobodnym krokiem, wyciągając do niego rękę. - Ojciec
zapomniał mnie uprzedzić, że się ciebie spodziewa. Zostaniesz
na kolacji? Cole popatrzył spod oka na kuzyna.
- Nie, Edmundzie, dziękuję, ale mam inne zobowiązania.
- No cóż. - Edmund pociągnął go lekko za mankiet koszuli.
Z pewnością jesteś bardzo zajęty, tym bardziej że... no wiadomo,
czym zajmują się wojskowi, którzy akurat nie muszą z nikim
walczyć. - Zaśmiał się hałaśliwie.
- Cicho bądź - powiedział z westchnieniem James. - I jeśli
chcesz tu zostać, to usiądź, z łaski swojej. Właśnie rozmawiamy,
co zrobić w sprawie lady Mercer.
Na dźwięk tego nazwiska Edmund uniósł wysoko ciemne
brwi.
- Ach, droga kuzynka Jonet! Ja oczywiście wiem, co bym
zrobił z taką ślicznotką. - Uśmiechnął się lubieżnie, pokazując
piękne białe zęby, i opadł na krzesło obok Cole'a.
James głośno syknął
- Dzieci, głupcze! Chodzi o dzieci!
- Dlaczego nic mnie to nie obchodzi? - Edmund popatrzył
sarkastycznie na ojca. - Uważam, że sprawiają tylko kłopoty. A
ty nie? Dwaj mali chłopcy stojący na drodze do majątku i potęgi!
Tsk, tsk... tak mówi moja małżonka. - Otaksował wzrokiem
18
Cole'a i zatrzymał się na jego czerwono- złotych odznakach. -
Chociaż nie bardzo rozumiem, co ty masz z tym wszystkim
wspólnego.
- Właśnie - powiedział Cole, próbując z całej siły
pohamować drżenie policzka.
Stał, wciąż zwrócony bokiem do drzwi, ale nie wychodził. A
przecież chciał wyjść. Pomijając już nawet obraźliwą propozycję
wuja, Cole unikał towarzystwa Edmunda, kiedy tylko się dało.
Jednak coś w tonie kuzyna przykuwało mu buty do dywanu.
Nie był jednak pewien, co to takiego.
- Poprosiłem Cole'a, żeby objął posadę przy Brook Street w
charakterze guwernera Stuarta i Roberta - powiedział
niecierpliwie James. - Omawiamy szczegóły.
Edmund parsknął śmiechem.
- Renta widać ci nie wystarcza, chłopcze! Ja już chyba bym
wolał wylądować w piekle. Trudno mi sobie wyobrazić ciebie
teraz w takim charakterze, ale trzeba zarabiać na chleb, a wojna
się skończyła.
- Jutro pojadę na Brook Street - powiedział nagle Cole,
patrząc w zdumione oczy wuja. Wydawało mu się, że
przemówił ktoś inny, a jednak wypowiedź brzmiała wyjątkowo
jasno. - Będę czekał na lady Mercer o trzeciej, jeśli nie zakłóci jej
to planu zajęć. A ty zawiadomisz tę damę o celu mojej wizyty i
poprosisz, by mnie przyjęła. I podasz jej mój życiorys, łącznie z
epizodem wojennym.
- Ja... dobrze, sądzę, że tak właśnie uczynię... - odparł James
z wyjątkową jak na niego uległością.
Cole skrzyżował ręce na piersiach.
- Co więcej, wuju, to ty będziesz musiał ją namówić, żeby
mnie zatrudniła, gdyż ja nie zamierzam jej o niczym
przekonywać. A tym bardziej nie będę kłamać. Nie wspominając
już nawet o szpiegowaniu na twoją rzecz. Czy to jasne?
- Ja... sam już nie wiem. - James przesunął mięsistą dłonią
19
po twarzy. - Naprawdę martwię się o dzieci.
Edward zerwał się nagle z krzesła.
- Przecież to absurd! Nie możesz go tam posłać! Cole nie ma
nic wspólnego z tą całą sprawą!
Cole nie zwrócił na niego uwagi, całą uwagę skupił na coraz
bardziej rumianej twarzy wuja.
- Zaopiekuję się dziećmi. Możesz być pewien, że będę miał
na względzie wyłącznie ich dobro. A przecież o to chodzi,
prawda?
James skinął niechętnie głową, toteż Cole kontynuował
przemowę.
- Gdybym jednak zauważył, że dzieje się tam coś
niegodnego, nieprzyzwoitego lub niestosownego, przedyskutuję
to od razu z tobą i lady Mercer.
- Z nią?!
Cole nie pozwolił się zbić z tropu.
- Przecież nie mogę postąpić inaczej, skoro sprawujecie
oboje opiekę prawną nad dziećmi, prawda?
James podrapał z wahaniem szczękę.
- Cole, nie jestem pewien, czy to...
Cole podszedł do drzwi i położył rękę na gałce z brązu.
- Zdaję sobie sprawę, panie, że niedokładnie tego się
spodziewałeś, i bardzo mi z tego powodu przykro. Nie mam nic
więcej do zaoferowania. Zastanów się nad tym do jutra, a jeżeli
znajdziesz kogoś bardziej odpowiedniego, będę ci tylko
wdzięczny.
Był już w połowie schodów, gdy zlany deszczem,
przypomniał sobie nagle, że minął Finleya, który chciał mu
podać płaszcz i kapelusz. By uświadomić mu boleśnie jego
szaleństwo, kropelka wody wpadła mu za kołnierz i pociekła w
dół pleców, przyprawiając o dreszcz.
Co on, u diabła, właściwie zrobił? I dlaczego? Ruszył z
powrotem schodami w górę, myśląc, że chyba jednak został
20
ranny w głowę, nie w nogę, jak wcześniej mu się wydawało.
* * *
Ledwo wstał świt, ktoś zapukał energicznie do drzwi
saloniku lady Mercer, małego, eleganckiego pokoju łączącego jej
sypialnię z sypialnią zmarłego męża. Przez chwilę lady Mercer
ignorowała jego obecność - była najwyraźniej zajęta
wyglądaniem przez okno na ulicę. Delikatnie położyła palec na
ustach i znów podniosła pióro. Ktoś zapukał jeszcze raz, tym
razem głośniej.
Lady Mercer głęboko westchnęła. Najwyraźniej nie była jej
sądzona samotność.
- Proszę - powiedziała w końcu, odepchnęła krzesło od
biurka i wstała.
Lokaj Donaldson stanął w drzwiach, przez chwilę
przestępował niespokojnie z nogi na nogę, w końcu zrobił
nieśmiały krok naprzód i wyciągnął przed siebie małą srebrną
tackę.
- Wiadomość, proszę pani - zaanonsował z lekkim
szkockim akcentem. - Kazałem chłopcu zaczekać na dole, na
wypadek gdyby zechciała pani odpowiedzieć.
Jonet Cameron Rowland, markiza Mercer, hrabina
Kildermore, wicehrabina Ledgewood, baronowa Carrow i
Dunteith, głęboko wciągnęła powietrze.
- Od kogo?
Donaldson patrzył na nią ze współczuciem.
- Zawiadamiam z przykrością, że znowu od lorda Jamesa.
Lady Mercer porwała liścik z tacy.
- I jego służący czeka?
- Tak, ale w kuchni. - Donaldson podniósł obie ręce do
góry. - Kucharka nie spuści go z oczu!
Ironicznie kiwając głową, lady Mercer podeszła do biurka i
21
wzięła nóż do papieru. Rękojeść noża zdobił celtycki krzyż jej
przodków. Jednym ruchem ręki jej lordowska mość otworzyła
list i przebiegła oczyma jego treść.
Była smukłą, filigranową kobietą o kruczoczarnych
włosach. W dzieciństwie uważano ją za piękność, lecz wiek i
doświadczenie życiowe odebrały jej twarzy dawną świeżość,
której miejsce zajęła chłodna czujność widoczna szczególnie w
błękitnych, chętnie przymrużanych w wyrazie ironii oczach, i w
ustach przybierających aż nadto często kształt linijki.
Spojrzenie lady Mercer było spokojne i czujne, zdolne, by
przykuć nieostrożnego służącego do ściany niczym ostrze
korsarskiej szpady. Dama miała cięty język, gwałtowny
charakter i nie znosiła głupców. Mimo dwudziestu ośmiu lat i
dwojga dzieci swoją piękną figurą przykuwała spojrzenia
mężczyzn, lecz jej ostry wzrok z równą łatwością sprowadzał je
na miejsce. Wysokie czoło, pięknie zarysowane kości policzkowe
i nieskazitelna cera nadawały jej prawdziwie arystokratyczny
wygląd, na jaki zasługiwała.
Wielu uważało ją za zbyt dumną, zuchwałą, gwałtowną, a
ostatnio mówiono o niej nawet jak o zimnokrwistej morderczyni.
Tak czy inaczej, była osobą doświadczoną przez życie, lecz
Donaldson, który znał ją od lat, wiedział o niej coś, czego nikt
inny by się nie domyślił - jaka potrafi być wspaniałomyślna,
hojna i bezgranicznie oddana tym, którym ufała.
Groźna dla wrogów, bliskich kochała wierną,
bezwarunkową miłością, choć jej życie nie ułożyło się tak, jak
tego pragnęła.
Donaldson patrzył teraz, jak jego pani nerwowo mruga i
zaciska w dłoni liścik tak mocno, że bieleją jej kłykcie. Pomny jej
gwałtowności odsunął się nieco, gdy lady Mercer syknęła jak
wściekła kotka, chwyciła kałamarz i rzuciła nim o kominek.
- Niech cię piekło pochłonie, potworze - wybuchnęła, a
czarny atrament poplamił jasnoróżowy marmur kominka.
22
- Pani! - Donaldson położył jej uspokajająco rękę na
ramieniu. - O co mu teraz chodzi, na Boga?
Poprowadził ją delikatnie w stronę sofy stojącej na wprost
kominka i zmusił, by usiadła.
Lady Mercer opadła na miękką sofę, wręczyła mu list i
zwróciła na niego oczy, w których przez chwilę czaił się strach.
- O guwernera, Charlie - szepnęła, a jej głos załamał się
nagle. - Przysyła mi guwernera. Chce się dostać do tego domu,
choćby podstępem lub siłą. Co zrobimy?
Charles Donaldson przyklęknął obok niej na jednym kolanie
i przebiegł wzrokiem list.
- Myślę... myślę... że damy sobie z tym radę. Mam posłać
lokaja po McFaddena? Albo innego prawnika?
Lady Mercer przełknęła ślinę.
- Nie wiem - przyznała z westchnieniem. - Jestem
śmiertelnie zmęczona tymi ciągłymi utarczkami. Poszukuję
guwernera, a chłopcy naprawdę go potrzebują. Nie możemy
wciąż zachowywać się tak, jakby życie się skończyło.
- Ale to byłby obcy, lady Jonet - ostrzegł, nazywając lady
Mercer jej dawnym imieniem. - Co byśmy o nim wiedzieli?
- Nic - odparła ponuro. - James przysyła nam szpiega.
Mogę się o to założyć.
- Mam kazać go posłać w diabły? - spytał kamerdyner. - Tu
jest napisane, że on przyjdzie o trzeciej.
Lady Mercer zgniotła nerwowo list. Jak zwykle szybko
doszła jednak do siebie, wyprostowała plecy i odezwała się
normalnym, dość ostrym głosem:
- To pewnie jeden z ludzi Jamesa i nie ma odpowiednich
kwalifikacji. Kiedy już go poznam, szybko odkryję jego słabe
strony i znajdę lepszego kandydata. Nawet James będzie się
musiał ze mną zgodzić.
- Dobrze, proszę pani. - Donaldson szybko podniósł się z
klęczek. - Jest pani chyba zmęczona. Mogę tu przysłać panią
23
Cameron?
Lady Mercer wstała; miała mocno zaciśnięte usta.
- Nie, dziękuję. Kuzynka Ellen nie rozumie moich
humorów. Tylko ją zdenerwuję, wiesz o tym tak samo dobrze jak
ja.
- Aye, milady. - Donaldson nie mógł się powstrzymać od
uśmiechu. - Co racja, to racja.
* * *
Swoim starym zwyczajem Cole wstał o świcie, ubrał się
szybko i osiodłał konia na długą poranną przejażdżkę. Nie
przepadał za modnymi rejonami miasta, minął więc szybko
Hyde Park i inne eleganckie miejsca i ruszył na północ, wzdłuż
Gray Inn Road, a potem dalej, na zielone przedmieścia. Tego
dnia jeździł dłużej niż zwykle, ponad godzinę, i zawrócił
dopiero wówczas, gdy zaczął odczuwać głód.
Mimo predyspozycji naukowych zawsze mu się najlepiej
myślało na końskim grzbiecie. Tego dnia jednak sposób zawiódł.
Już w połowie Pancras, o tej porze już ruchliwej i pobudzonej do
życia, Cole wciąż nie miał pojęcia, dlaczego się zgodził na
szalony, egoistyczny plan wuja. Co James sobie właściwie
wyobrażał? Co miał nadzieję uzyskać?
Istotnie, w wojsku teraz nic się nie działo. Ale miał inne
zajęcia. Klub przy Albermale, dwa towarzystwa naukowe, do
których wciąż należał, wizyty w Departamencie Wojny, gdzie
mógł pogawędzić z przyjaciółmi. Czytywał również pisma
naukowe, pisywał listy do swoich byłych podwładnych, by
sprawdzić, jak się miewają, bywał w miejscowym pubie,
wieczorami pełnym aktorów, studentów i poetów, a także ludzi
takich jak on, starych wyg, ze zbyt dużą ilością wolnego czasu.
No cóż. Prawda zawsze w końcu wychodziła na jaw. A Cole
był naprawdę znudzony życiem. Po trzymiesięcznym pobycie w
24
Paryżu, gdzie próbował się w choć minimalnym stopniu
przyczynić do zawarcia pokoju, wrócił w końcu do Londynu...
Kiedy? Siedem miesięcy temu? Policzył na palcach. Ach, jaki to
był nudny okres!
Rana na udzie się zagoiła, a odłamki, które miały opuścić
jego ciało, dawno już to uczyniły. Cole zdawał sobie sprawę, że
jest szczęściarzem. Złamał nogę, spadając z konia, a rana, jaką
odniósł, miała powierzchowny charakter. Lepsi od niego tracili
kończyny w wyniku amputacji, a on po roku odczuwał tylko
czasem ból w nodze, a po ranie zostało tylko kilka niewielkich
blizn.
I nie mógł już znaleźć powodu, by nie wracać do domu, do
Cambridgeshire. Do Elmwood Manor, majątku, w którym nie
był, odkąd jeszcze przed wojną wyjechał z Anglii. Stajniami nie
mógł się poszczycić, rezydencja we wczesnym georgiańskim
stylu składała się z dwóch proporcjonalnych skrzydeł, z ogrodu
na tyłach widać jednak było oryginalne mury z czasów
Tudorów. Dawno temu, za życia prapradziadka Cole'a,
Elmwood było parafią. Tak też o jego rezydencji mówiło wielu
mieszkańców wioski, gdyż przez ponad sto lat, nawet po tym,
jak dom sprzedano Kościołowi, służyła im jako plebania kościoła
Świętej Anny. Teraz jednak nikogo takiego nie było.
Cole znalazł się i na takim rozstaju dróg; przez pewien czas
po opuszczeniu posady w Cambridge działał jako wikariusz z
zamiarem przywdziania szat duchownych. W końcu jednak
postanowił służyć Bogu siłą, nie duchem, i wstąpił do wojska.
Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak postąpił. Wiedział
tylko, że czuł silną potrzebę, by wstąpić do wojska, do walki
przyciągała go siła, jakiej nie potrafił określić. Niegdyś nazywał
ją patriotyzmem. Z pewnością nie został wojskowym z pobudek
finansowych. Jego patent oficerski kosztował majątek, a ponadto
miał żonę na utrzymaniu. I choć nie był bogatym człowiekiem,
na dwudzieste piąte urodziny otrzymał spory spadek po matce.
25
Liz Carlyle Wdówka Tytuł oryginału: A Woman Scorned
Prolog Na Brook Street spada złota siekiera* Mimo swoich pięćdziesięciu ośmiu lat Henry Rowland, markiz Mercer, wciąż był przystojnym mężczyzną. Barczyste plecy podkreślały siłę, haczykowaty nos zdradzał arogancję, a zaciśnięte pięści świadczyły o uporze. Przede wszystkim jednak wygląd jego lordowskiej mości potwierdzał jego majętność, gdyż markiz Mercer należał do ludzi niezwykle zamożnych. Gdyby ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, a żaden z dwóch *∗Legendarna złota siekiera to przedmiot pożądania i symbol pokusy (przyp. tłum). 2
obecnych z pewnością ich nie żywił, problem ten rozstrzygnąć mogło jedno tylko spojrzenie na jego smoking, który z pewnością został uszyty na miarę przez najlepszego krawca. Markiz mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, miał pięknie ukształtowaną talię i umięśnione łydki. Doktor Greaves powiódł spojrzeniem po owych łydkach i spoczął wzrokiem na obutych stopach. Jak każda inna część ubrania markiza pochodziły z najlepszych zasobów Bond Street, a ich podeszwy niemal nie nosiły śladów użytkowania. Doktor Greaves widział to dokładnie ze swego nietypowego punktu widzenia. - Naprawdę wspaniały mężczyzna - orzekł poważnym, donośnym głosem, po czym rzucając ukradkowe spojrzenie na płaczącą kobietę siedzącą w przyległym salonie, trącił mocno Mercera koniuszkiem buta. Jego lordowska mość pozostał jednak równie niewzruszony jak za życia. - Już widzę oznaki tego przeklętego rigor mortis - mruknął krągły straszy pan. - Nie żyje co najmniej od dwóch godzin. - Na miłość boską, Greaves - syknął sędzia stojący u jego boku. - Niech diabli wezmą ciebie i twoje chore plecy. Klęknij na tym dywanie i zrób coś. Doktor uniósł grube, ciemne brwi. - A co mam niby zrobić, panie Lyons? Lord Mercer jest zupełnie martwy, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Diabli nadali, Greaves! - odparł sędzia i z udawaną troską klęknął na dywanie. Już po raz czwarty w ciągu godziny namacał tętno i niczego nie znalazł. - Muszę mieć pewność, że Mercer odszedł do lepszego świata z przyczyn naturalnych, gdyż w przeciwnym wypadku Ministerstwo Spraw We- wnętrznych starannie dopilnuje, abym ja również się tam przeniósł i to znacznie szybciej, aniżeli bym miał na to ochotę. Greaves opadł z jękiem na podłogę luksusowej sypialni Mercera i rozpoczął rutynowe badanie wspaniale ubranych 3
zwłok. Jego sprawne, choć pulchne dłonie naciskały i podnosiły, szukając jakichkolwiek przyczyn śmierci jego lordowskiej mości. Niczego jednak, zgodnie ze swymi przewidywaniami, nie znalazł. - Atak serca - zawyrokował, próbując wstać z klęczek. - Musi pan być o tym absolutnie przekonany - ostrzegł sędzia złowieszczym szeptem. - Mimo ostatnich kłopotów z woreczkiem żółciowym Mercie cieszył się wspaniałym zdrowiem. - Czyżby? - Greaves łypnął na niego spod oka. - Teraz mi na to nie wygląda. Lyons przysiadł na udach i przygarbił się. „Morderstwo w Mayfair”. Już słyszał okrzyki złaknionych zysku gazeciarzy reklamujących nagłówki. Westchnął. - Posłuchaj, Greaves, z tego, co mówi kamerdyner, wynika, że markiz cierpiał wyłącznie z powodu drobnych dolegliwości. Nie był otyły, nie nadużywał alkoholu czy tytoniu. - Ale dziwek, owszem - mruknął doktor, ledwo słyszalnym szeptem. - Co? Greaves popatrzył na niego ze smutnym uśmiechem. - Wczoraj odbywała się tu kolacja noworoczna, prawda? A tak na marginesie, czy niestrudzona panna Lanier brała w niej udział? Może ten stary drań wreszcie zaciupciał się na śmierć. - Jest pan doprawdy obrzydliwy, Greaves! Poza tym on leży przecież na podłodze. Doktor wzruszył ramionami gestem ludzi, którzy żyją już na tym świecie bardzo długo i z niejednego pieca chleb jedli. - Mercer nie był zbyt wybredny w wyborze osoby, miejsca i czasu. - Proszę posłuchać - przerwał zirytowany Lyons. - Wiem od kamerdynera, że wczoraj na dole doszło do okropnej awantury. Słyszał ją także stróż nocny, który przechodził 4
tamtędy około jedenastej. Inni świadkowie również. I są to dobrze urodzeni świadkowie, jeśli pan mnie rozumie. - Wskazał dyskretnie siedzącą w salonie młodą parę przytuloną do siebie głowami. - Czy mogę zaryzykować przypuszczenie, o co właści- wie poszło? - Ma pan jakieś dowody? - spytał Greaves, który zaczął go teraz słuchać nieco uważniej. - Niezupełnie - najeżył się Lyons. - Choć trochę się dziwię, że lord Delacourt już znalazł się na miejscu i pociesza pogrążoną w żałobie wdowę. Ten arogancki drań zjawił się tutaj pięć minut po mnie i od razu zaczął zachowywać tak, jakby był właścicielem tego domu. Na co z pewnością ma nadzieję. - Nie bądź śmieszny, Lyons - powiedział doktor. - Ten dom i wszystko inne należy teraz do dziewięcioletniego dziecka. Lord Stuart Rowland został nowym markizem Mercer. - Hmm - mruknął Lyons, wpatrzony w kanapę. Dokładnie w tej samej chwili lady Mercer zatkała głośno, jakby jej życie właśnie się skończyło. Potem wpadła w objęcia lorda Delacourt i wcisnęła piękny nosek w klapę jego surduta. - Popatrz tylko, Greaves! Dla kogo ona właściwie odgrywa tę komedię. Przecież wszyscy wiedzą, że nienawidziła swego męża. - Być może nie bez powodu - powiedział cicho doktor i mocnym pociągnięciem ręki przeturlał ciało na bok w poszukiwaniu ewentualnej rany wylotowej. Nie znaczy to jednak, by mógł się jej spodziewać, gdyż otworu wlotowego także nigdzie nie było. Nie zauważył nawet śladów krwi na głowie lub nosie, jakie mogłyby powstać podczas upadku. Najwyraźniej markiz miał równie twardą głowę, jak serce, z czego słynął za życia. - Nie ma żadnych obrażeń? Greaves pokręcił głową. - Nie. Kto jeszcze o tym wie? - Puścił zwłoki i markiz 5
Mercer opadł nieelegancko na podłogę. - Nie wiem - odparł Lyons. - Z pewnością wszyscy domownicy. Pokojówka weszła tu o wpół do czwartej, żeby podtrzymać ogień w kominku, przekonana, że jej pan jest na dole. Trochę to podejrzane, ale tak czy inaczej, to ona właśnie wszczęła lament i ktoś zawiadomił strażnika, który schodził wtedy ze służby. Greaves odsunął dolną wargę markiza i obejrzał kolor jego dziąseł. - I co zrobił strażnik? Dotykał czegoś? Ruszał coś? Lyons popatrzył na niego z irytacją. - Boże, Greaves! On kończył służbę! Jak myślisz, co zrobił? Zwalił ten cały bałagan na policjanta, który z kolei przekazał go mnie. No i jestem. I mogę zdziałać dokładnie tyle samo, co ci bezmózgowcy. Greaves odsunął kciukiem jedną, potem drugą powiekę Mercera, by obejrzeć źrenice trupa, próbując wzbudzić w sobie, bez sukcesu, choć odrobinę współczucia. Niemniej jednak ten człowiek nie żył i trudno było ów drobny fakt przeoczyć. Ze swej pozycji Greaves nie widział jednak, co się dzieje w salonie. - Co robi lady Mercer? - zapytał Lyonsa, wskazując mu dyskretnie głową pokój. Lyons rzucił niespokojne spojrzenie na salon i pogardliwie prychnął. - Wciąż spija każde słowo z warg lorda Delacourta. Tak mi się przynajmniej zdaje z tej odległości. A on trzyma ją za ręce. Obie. - Więc zamknij drzwi i pozwól, że dokładniej obejrzę ciało - szepnął doktor, zwinnie zdejmując markizowi krawat. - Obyś się mylił, Lyons, co daj Boże amen, ale może coś za tym stoi. Markiz ma jakiś dziwny kolor, zupełnie mi się to nie podoba. Mercer był wcielonym diabłem, świeć Panie nad jego duszą. Jednak, jeżeli to nie serce, musimy poznać prawdę. - Może pan być pewien, że wszyscy ją poznają 6
- westchnął sędzia gorzko, podchodząc do drzwi prowadzących do pokoju lady Mercer. - Dostałem tę posadę przez protekcję i zamierzam ją utrzymać. Tymczasem my tu marudzimy, a jakaś pomywaczka albo pucybut już są w połowie drogi do „Timesa” z tą nieprzyjemną historią na ustach. - No właśnie - mruknął Greaves. - Łakomy kąsek dla mas. - Nic mnie nie obchodzą masy, Greaves. Martwi mnie minister spraw wewnętrznych. Nabije mi głowę na pal, jak tylko się dowie, że członek Izby Lordów został zamordowany we własnym domu, w dodatku nie wiadomo jak. - Lyons podszedł do Greavesa i przystanął na chwilę przed toaletką markiza. - A niech to. Mercer na coś przecież umarł i wolałbym wiedzieć na co, zanim zaczną o tym pisać wszystkie szmatławce w kraju. - Ja również - mruknął doktor, drapiąc się bezmyślnie po łysiejącej czaszce. - Ja również. Gdy sędzia nie odpowiedział, Greaves podniósł głowę i zauważył, że Lyons trzyma w dwóch palcach pusty kieliszek po winie. Sędzia zbadał wzrokiem rubinowy osad, a potem wsadził nos do środka i wciągnął w nozdrza zapach resztek. - Co tam pan ma? - mruknął doktor, którego ciekawość mieszała się z irytacją. Lyons jeszcze raz pociągnął nosem i przyjrzał się uważnie kieliszkowi. - Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem - mruknął i napotkał wzrokiem spojrzenie doktora. - Niech mnie diabli. Rozdział pierwszy 7
Pogoda w Londynie była typowo wiosenna - mżyło i panował przejmujący chłód. Kapitan Cole Amherst podniósł kołnierz płaszcza i wyszedł ze swojej skromnej garsoniery przy Red Lion Street. Zerknął na ruchliwą ulicę, przypomniał sobie, że przeżył znacznie gorsze czasy, i wszedł odważnie na chodnik, mieszając się z gwarem miasta. Spod dudniących kół powozów tryskały strugi wody. W powietrzu unosiły się ciężkie uliczne zapachy wilgotnej sadzy, końskiego łajna i potu skłębionej ludzkiej ciżby. Parę metrów dalej, gdzie chodnik się zwężał, przepchnął się przed Cole'a jakiś mężczyzna w długim, zniszczonym płaszczu. Głowę miał pochyloną, kapelusz przesiąknięty wodą. Cole prze- skoczył zręcznie uliczny rów z brudną wodą i z trudem uniknął ochlapania przez nadjeżdżający powóz. Szybko wrócił na chodnik, miał przez chwilę ochotę zwymyślać stangreta, ale szybko zmienił zdanie, wcisnął kapelusz głębiej i poszedł szybko przed siebie, nie zwracając uwagi na ból w dopiero co zagojonym lewym udzie. Uznał, że długi spacer do Mayfair na pewno dobrze mu zrobi. Deszcz nie ustawał, ale do Mount Street nie było dalej niż kilometr, a wyniosły budynek z cegły, do którego został wezwany, mieścił się zaledwie kilkanaście metrów dalej. Amherst miał często wrażenie, że w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat był tam wzywany, niezależnie od własnej woli lub planu dnia, przynajmniej przy setce różnych okazji. Jedna rzecz uległa jednak zmianie; teraz nie szedł tam ze strachu, lecz kierowany rodzinnym obowiązkiem. - Dobry wieczór, kapitanie - powiedział młody lokaj, który powitał go przy drzwiach. - Na taką pogodę nikt by nawet dzikiej bestii nie wypędził, prawda? - Dobry wieczór. - Cole obdarzył go uśmiechem, podał mu przemoczony kapelusz i zdjął płaszcz. - Skoro już mowa o dzikich bestiach, powiedz mojemu wujowi, że jestem. 8
Biurko w gabinecie lorda Jamesa Rolanda było tak ogromne jak zawsze, wydawało się wyrastać z jego ogromnego brzucha i zmierzać w nieskończoność. Widok ten budził niepokój zwłaszcza u dziecka, które z racji wzrostu patrzy na życie z in- nego punktu widzenia, Cole dobrze to pamiętał, gdyż większość młodości spędził w tym właśnie gabinecie, w oczekiwaniu na umoralniającą lekcję, wybaczenie lub jakieś zadanie. Nie mógł odmówić wujowi Jamesowi, gdyż ten nie miał żadnego obowiązku, by się opiekować osieroconym siostrzeńcem żony, i czynił to wyłącznie dlatego, że nie mógł znieść widoku jej łez. Ale Cole nie był już dzieckiem i zapomniał o dziecięcych sprawach, porzucił swe dawne nadzieje i marzenia. Pomysłowy chłopiec, który spędził pierwsze jedenaście lat życia w spokojnej parafii Cambridgeshire, przestał istnieć. Umarł nawet nieopierzony młokos, wychowywany przez wuja i ciotkę. A teraz nie pamiętał już nawet dżentelmena i uczonego, na którego ów młokos w końcu wyrósł. Nie miał prawie w ogóle żadnych ważnych wspomnień. W wieku trzydziestu czterech lat Cole był po prostu żołnierzem. Lubił takie nieskomplikowane życie, kroczył z przyjemnością po jasno wytyczonej ścieżce. Żadnych nauczycieli, wikariuszy, wujów, którym trzeba było sprawiać przyjemność. Teraz służył tylko swoim zwierzchnikom i opieko- wał się żołnierzami, których los oddał mu pod opiekę. To, czego nie nauczył go wojskowy rygor, wpoiło mu na zawsze okrucieństwo bitwy. Cole czuł się tak, jakby cała jego naiwność spłonęła w ogniu walki i przybrała jakąś nową, znacznie silniejszą postać. A może był to tylko pragmatyzm? Ale wojna już się skończyła. Po powrocie do Anglii Cole odpowiadał na wezwania wuja wyłącznie wtedy, gdy mu to odpowiadało, pokazywał się przy Mount Street wówczas, gdy miał czas i ilekroć przyszła mu na to chętka, droczył się ze 9
starym. Tak naprawdę wuj wcale nie był stary, tylko tak się zachowywał. Liczył sobie teraz najwyżej pięćdziesiąt pięć lat. Cole nie mógłby jednak na to przysiąc, gdyż James Rowland przypominał wyschnięte wysezonowane drewno, tyle że uległ nie wiatrom i pogodzie, lecz urojonym obowiązkom, poczuciu wyższości i arogancji. Tak jakby chciał udowodnić, że wiek się go nie ima, James Rowland wyskoczył zza biurka i zaczął przemierzać pokój. Zatrzymał się na chwilę, by chwycić z biurka arkusik papieru i wcisnąć go Cole'owi do ręki. - Niech to diabli, Cole. Popatrz tylko na to, Cole! Jak ona śmie? Jak śmie? - Kto, panie? - mruknął Cole, przebiegając wzrokiem ogłoszenie. Szanowany dom... Mayfair... poszukuje wysoko wykwalifikowanego guwernera... dwóch małych dżentelmenów w wieku dziewięciu i siedmiu lat... filozofia... greka... matematyka. Lord James stanął tuż za nim i wbił oskarżycielski palec w ogłoszenie. - To ta moja szkocka szwagierka! Dziwka! - Postukał placem w kartkę i omal nie wydarł jej Cole'owi z ręki. - Ta... morderczyni śmie podrywać mój autorytet. Wróciła z eskapady do Szkocji razem z tym swoim kochasiem i śmie zwalniać wszystkich dobrych angielskich służących. - Oskarżycielski palec wskazał północną stronę domu. - Wuju, wydaje mi się, że określenie „morderczyni” nie jest... James przerwał mu natychmiast, walnął pięścią w stół i niechcący strącił pióro na podłogę. - Wyrzuciła zaufanych służących, od lat zatrudnionych w tym domu, jak stary płaszcz, odesłała ich w diabły bez godziwej odprawy i przywiozła dwa powozy własnych sługusów. Przywlokła ich tu ze sobą ze Szkocji niczym stado owiec! Potem 10
ulokowała ich przy Bond Street, zupełnie jakby była panią tego domu. A teraz... popatrz tylko na to! Cole uniósł z ciekawością brwi. - Co? James znów dźgnął palcem kartkę. - Chce zatrudnić guwernera i odbiera mi prawo sprawowania pieczy nad edukacją dziedzica tytułu. Słowo daję, Cole, że tego nie zniosę. Tytularna głowa rodziny musi odebrać dobre wykształcenie. A to się nie stanie bez mojej rady, bez mojego udziału i zgody, gdyż to ja sprawuję prawną opiekę nad tymi młodzieńcami. Cole przełknął gorycz wywołaną słowami wuja. Więc takiej właśnie edukacji pragnął wuj dla swoich podopiecznych? Chciał, by ukończyli niższy stopień colege’u, tak jak on sam? Czy w taki właśnie sposób zamierzał się wywiązać z rodzinnego obowiązku? Wysłać chłopców do zimnych łóżek Eton, gdzie mogli egzystować wyłącznie dzięki stypendium i liczyć tylko na własne pięści? Cole aż zatrząsł się z gniewu na samą myśl o takim obrocie sprawy. Ale nie musiał się w to mieszać. On już swoje przeżył. Teraz to samo czekało chłopców. - Rozumiem, że mówimy o lady Mercer - spytał sucho, schylając się po pióro. - O niej właśnie w rzeczy samej - odparł twardo wuj. - I dlatego cię tutaj wezwałem. Potrzebuję twojej pomocy. Pomocy? O nie! Nie zamierzał wkładać palca między drzwi. Nie chciał mieć nic wspólnego z rodziną Mercerów. Młody markiz Mercer nic dla niego nie znaczył. Cole był związany z Mercerami wyłącznie poprzez małżeństwo, co zawsze wytykał mu kuzyn, Edmund Rowland, gdyż zależało mu bardzo na utrzymaniu właściwej hierarchii w rodzinie. A więc dobrze! Nie musi zatem cierpieć z powodu postępowania lady Mercer. Podejrzana śmierć jej męża zupełnie go nie dotyczyła. 11
Wdowa po Mercerze mogła być dla niego równie dobrze Lukrecją Borgią. Wielu zresztą właśnie w ten sposób ją postrzegało. I choć jej zmarły mąż cieszył się w towarzystwie jeszcze mniejszą sympatią, śmierć zawsze nobilitowała w jakiś sposób nawet największych łajdaków. Tak, życie lady Mercer musiało przypominać piekło, ale Cole nie chciał nic o tym wiedzieć. - Obawiam się, panie, że nie mogę w niczym pomóc - powiedział chłodno Cole. - Nie znam tej damy i trudno cokolwiek radzić, jeśli... - Owszem! - przerwał cierpko wuj. - Nie potrzebuję twojej rady. Znam swoje obowiązki wobec sierot. A właśnie ty powinieneś doskonale o tym wiedzieć. Obowiązki. Sieroty. Takie wstrętne, ponure słowa, a jednak podsumowywały znakomicie stosunek wuja do Cole'a. Oczyma wyobraźni widział niemal lorda Mercera i jego brata zamkniętych w pokoju w Eton. Cole powstrzymał się jednak od kąśliwych uwag. - Z całym szacunkiem, wuju, trudno uznać te dzieci za sieroty. Ich matka przecież żyje i wraz z tobą sprawuje nad nimi opiekę. - Owszem - syknął lord James. - Choć fakt, że Mercer wyznaczył nas oboje, zaprzecza wszelkiej logice. Ta kobieta... akurat ona! Cole omal się nie roześmiał. Sądził, że lord Mercer celowo nie odebrał swojej małżonce władzy rodzicielskiej nad chłopcami. Z tego, co słyszał, jej lordowska mość nie uznawała autorytetów i rozkazów. Zresztą owa dama, zwana przez część towarzystwa „czarownicą ze Strathclyde” była chyba zdolna do wszystkiego. Gdyby chciał podważyć decyzję swojego zmarłego małżonka, cala sfora najlepszych prawników już rzuciłaby się takiemu do gardła. Choć zapewne lady Mercer przegrałaby tę bitwę, gdyż 12
mimo tytułu i statusu wdowy po markizie w Anglii musiałaby walczyć z prawem patriarchatu, które umierało tu długą, powolną śmiercią. Z tego, co słyszał Cole, lady Mercer lub też lady Kilderermore, jak zwali ją niektórzy złośliwcy, z pewnością zapomniała o liście świętego Piotra, w którym nazywał on kobiety słabszą płcią i pisał o ich pokorze oraz spokojnym usposobieniu. Myśl o przesłaniu Piotrowym przywiodła mu na myśl żonę Rachelę i Cole poczuł ukłucie bólu. Jakże te dwie kobiety musiały się od siebie różnić! W przeciwieństwie do lady Mercer żona Cole'a stanowiła uosobienie wszystkich biblijnych nauk. Czyż nie po części z tego właśnie powodu zdecydował się ją poślubić? W owym czasie wydawała się idealną żoną dla teologa, mężczyzny, który śladem swego ojca poświęcił swe życie Kościołowi. Tak, Rachel podobnie jak wuj James, doskonale znała swoje obowiązki. Być może właśnie owo silne poczucie obowiązku i pokora przyczyniły się do jej zguby. Lub też zabił ją Cole, który zupełnie nie dbał o jej dobro. Cole poruszył się niespokojnie w mahoniowym fotelu i strząsnął z siebie wspomnienie żony. Powinno mu to było zresztą sprawić większą trudność, powinna prześladować go pamięć o własnych czynach, lecz była ona tak głęboko pogrzebana, że Cole już nie miał nawet pewności, czy naprawdę dręczą go wyrzuty sumienia. Zmusił się, by skierować całą uwagę na wuja, który wciąż chodził niespokojnie po złoto- czerwonym dywanie i kończył swoją tyradę. Nagle zatrzymał się i przechylił w jego stronę; w dłoni wciąż ściskał anons, stopy miał szeroko rozstawione. - Wciąż przebywasz na rencie? - spytał wprost. Cole lekko kiwnął głową. - Na razie tak. - A co potem? - Kiedy noga będzie w pełni sprawna, wrócę do garnizonu. 13
- Cole popatrzył na wuja z gorzkim uśmiechem. - Na jesieni wyślą mnie pewnie do Afganistanu, a jeśli fortuna będzie mi sprzyjać, może do Indii albo na Maltę. Lord James wrócił do spaceru po pokoju. W końcu znów się odezwał. - Dobrze, w takim razie mamy trochę czasu. - Słucham? Ale lord James nie odpowiedział, opadł bezwładnie na fotel za biurkiem, z lekko poszarzałą twarzą. Odchrząknął głośno. - Po prostu nie mogę jej zmusić do posłuchu - wyznał cicho, jakby wstydził się przyznać do takiej klęski. - Robiłem, co mogłem, ale ona nawet nie chce mnie przyjąć. Choćby w sprawie edukacji dzieci, i w obecności adwokatów. Możesz sobie wy- obrazić taką zuchwałość? Cole poczuł, że mimowolnie się uśmiecha. - To naprawdę szokujące - mruknął. James skinął głową, zadowolony z okazanego współczucia. - Od czasu, gdy zabiła mojego brata, ukrywa się w Kildermore Castle, zimnym, zapomnianym przez Boga zamku wiszącym na skale nad Zatoką Clyde. Nie mogłem, nasze prawo jest w takich przypadkach bezsilne, by temu zapobiec. Przeklęta, zuchwała kobieta! Otruła męża i wszystko uszło jej płazem! Niczego nie można jej udowodnić! Jest nie tylko cudzołożnicą, ale jeszcze morderczynią. W dodatku wyobraża sobie, że może ograniczyć mój wpływ na wychowanie dzieci. - James potrzą- snął głową tak mocno, że opadła mu szczęka. - Mówię ci, Cole, nie mogę się z tym pogodzić. Nie możesz pogodzić się z tym, że tytuł nie należy do ciebie, pomyślał sardonicznie Cole. Miał jednak na tyle rozumu, żeby ugryźć się w język. Lord James rozparł się wygodnie w fotelu i zaplótł dłonie na wydatnym brzuchu. - Muszę po prostu wprowadzić kogoś do tego domu, Cole! - mruknął. 14
Cole przez chwilę rozważał jego słowa. Znał osobiście przynajmniej dwustu dobrych żołnierzy, którzy od zakończenia wojny pozostawali bez pracy. Niektórzy z nich mieli zadatki na dobrych szpiegów, lecz on nie zamierzał wysyłać kogokolwiek do tego kłębowiska żmij. - Chcesz przeprowadzić dochodzenie? I odkryć, co się stało z twoim bratem? Wuj szybko pokręcił głową. - Nie, nie. Na to już za późno. Chcę tylko, żeby ktoś ją śledził. Odzyskam mojego siostrzeńca, Cole. Leży to zresztą w interesie młodego lorda, gdyż jego matka nie jest zdolna, by go wychować. - Czyżby? - spytał Cole z wyraźnym powątpiewaniem. James zaklął pod nosem. - Przecież ona doprowadza mężczyzn do szaleństwa. A ten głupi, bezczelny Delacourt mieszka teraz praktycznie pod jej dachem. Wystarczy spojrzeć na młodszego z chłopców, żeby zobaczyć, że nie jest to dziecko mojego brata, choć pewnie nie uda się tego udowodnić. - Czego dokładnie chcesz, wuju? - Chcę, by śledzono uważnie każdy jej krok. Chcę poznać każdy nieostrożny ruch, otrzymać sprawozdanie z każdej awantury. - James rąbnął pięścią w biurko. - I chcę, żeby ci chłopcy otrzymali staranne wykształcenie, czego dopilnuję osobiście, gdy tylko ich stamtąd wyciągnę i sprowadzę do siebie. A przynajmniej umieszczę w dobrej szkole. Cole poczuł przez chwilę współczucie dla lady Mercer, gdyż James najwyraźniej nie zamierzał ustąpić. I gdyby motywacja działania wuja była mniej osobista, Cole zgodziłby się może z jego oceną sytuacji. Z tego bowiem, co wiedział o jej lordowskiej mości, nie nadawała się ona prawie na pewno na matkę chłopców. Nawet on, zupełnie niezainteresowany plotkami, słyszał o jej kochankach i niejasnych okolicznościach 15
śmierci męża. Opowieści o morderstwie nie wydawały się przesadzone, gdyż podczas śledztwa wspomniano o truciźnie. A o uczuciu, jakim jej lordowska mość darzyła Davida Branthwaite'a, mówiono od dawna. Ich związek rozpoczął się na długo przed śmiercią Melcera, i teraz trwał w najlepsze. Cole'owi zrobiło się nagle żal dzieci lady Mercer, lecz szybko pozbył się również i tego uczucia. To zupełnie nie była jego sprawa. Gdy on znalazł się w tarapatach, nikt mu nie współczuł, zresztą on nawet by sobie tego nie życzył. Cole podniósł wzrok na wuja i rozłożył bezradnie ręce. - Rozumiem twój problem, wuju, i bardzo chciałbym pomóc, ale nie jest to z pewnością sprawa dla wojskowego. - Nie rozumiesz mnie, Cole. Szukam guwernera. - Guwernera? - Cole podniósł pytająco brwi. - Dobry Boże, Cole! - James położył dłonie płasko na biurku i pochylił się nad blatem. - Jak mam ci tłumaczyć, żebyś zrozumiał. Chcę, żebyś odpowiedział na anons lady Mercer. Proszę, żebyś się wystarał o posadę przy Brook Street. Nie mogę sobie wyobrazić nikogo o lepszych kwalifikacjach. Masz przecież wspaniałe wykształcenie. - Wykluczone! - Zrozum, jeśli nie możesz zrobić tego dla mnie, pomyśl o młodym lordzie. Został na łasce tej... tej czarownicy. Przecież chłopiec jest twoim kuzynem, na Boga! - Przykro mi, że muszę cię wyprowadzić z błędu, panie, ale żaden z tych chłopców nie jest moim krewnym. Lord James wstrzymał oddech, jakby otrzymał silny cios w plecy. Jego ciemne oczy zwęziły się jak szparki. - Twoje słowa głęboko mnie ranią. Rodzina przecież tyle dla ciebie zrobiła. Ci chłopcy to jeszcze dzieci. Jak możesz być takim egoistą, skoro sam pobierałeś edukację w najlepszych szkołach? Eton, Cambridge, King's College... na miłość boską! Masz 16
wspaniałe osiągnięcia akademickie. Co więcej, nabrałeś już doświadczenia w edukowaniu młodych chłopców z dobrych rodzin. - Ale teraz jestem oficerem kawalerii, sir. Powrót do nauczania zupełnie nie wchodzi w grę. Nie nadaję się już na towarzysza młodych dżentelmenów. A poza wszystkim innym, lady Mercer nigdy się na to nie zgodzi. - Cole, czasem naprawdę doprowadzasz mnie do rozpaczy. Przecież nie możesz się przyznać, kim jesteś. Nie widzieliście się całe lata, a poza tym ona na pewno nie może cię pamiętać. Nie zadałaby sobie nawet takiego trudu. Postarzałeś się i stward- niałeś przez tę wojnę. Niepomny swoich obraźliwych słów James wyciągnął ręce do Cole'a, jakby wszystko zostało już ustalone i należało tylko omówić szczegóły. - Spreparujemy twój życiorys tak, żeby ukryć cztery lata spędzone w wojsku - ciągnął. - Poza tym zapewnię ci oczywiście wiarygodne referencje. - Nie ma mowy - wtrącił Cole. Wstał z krzesła i wyciągnął z kieszeni złoty zegarek ojca. - Przykro mi, ale teraz muszę wyjść. Umówiłem się na kolację z kapitanem Madlowem. James wydostał się z trudem zza biurka i podszedł do siostrzeńca. - Cole, jesteś mi to winien. Nie chcę ci wymawiać, ile mi zawdzięczasz, ale popatrz na fakty. Cole podniósł ostrzegawczo dłoń. - Dla mnie liczy się wyłącznie to, że zmuszasz mnie do oszustwa. Widocznie troska o dzieci wzięła górę nad rozsądkiem i trzeźwą oceną sytuacji. Gdyby było inaczej, nigdy byś mi czegoś takiego nie zaproponował. - Cole! Cole! - James ukrył twarz w pulchnych palcach. - Gdzie się podziała twoja wdzięczność? - Oczywiście, że jestem niezmiernie wdzięczny. I owszem, 17
dbam o niewinność tych chłopców. Sam pan Bóg wie, że ja pożegnałem swoją stanowczo zbyt wcześnie. I bardzo mi przykro, że moi kuzyni stracili ojca w tak niefortunnych okolicznościach. Ale wolę nie podejmować nauczania i nie pozwolę sobie wmawiać, kim jestem lub kim powinienem się stać. Drzwi od gabinetu wuja otworzyły się nagle z takim impetem, że z biurka omal nie spadły świece. - Co ja widzę! Toż to kuzyn Cole - odezwał się od progu głęboki, aż nazbyt aksamitny głos. - Co za wspaniała niespodzianka! - Kuzyn Cole'a, Edmund Rowland, ruszył swobodnym krokiem, wyciągając do niego rękę. - Ojciec zapomniał mnie uprzedzić, że się ciebie spodziewa. Zostaniesz na kolacji? Cole popatrzył spod oka na kuzyna. - Nie, Edmundzie, dziękuję, ale mam inne zobowiązania. - No cóż. - Edmund pociągnął go lekko za mankiet koszuli. Z pewnością jesteś bardzo zajęty, tym bardziej że... no wiadomo, czym zajmują się wojskowi, którzy akurat nie muszą z nikim walczyć. - Zaśmiał się hałaśliwie. - Cicho bądź - powiedział z westchnieniem James. - I jeśli chcesz tu zostać, to usiądź, z łaski swojej. Właśnie rozmawiamy, co zrobić w sprawie lady Mercer. Na dźwięk tego nazwiska Edmund uniósł wysoko ciemne brwi. - Ach, droga kuzynka Jonet! Ja oczywiście wiem, co bym zrobił z taką ślicznotką. - Uśmiechnął się lubieżnie, pokazując piękne białe zęby, i opadł na krzesło obok Cole'a. James głośno syknął - Dzieci, głupcze! Chodzi o dzieci! - Dlaczego nic mnie to nie obchodzi? - Edmund popatrzył sarkastycznie na ojca. - Uważam, że sprawiają tylko kłopoty. A ty nie? Dwaj mali chłopcy stojący na drodze do majątku i potęgi! Tsk, tsk... tak mówi moja małżonka. - Otaksował wzrokiem 18
Cole'a i zatrzymał się na jego czerwono- złotych odznakach. - Chociaż nie bardzo rozumiem, co ty masz z tym wszystkim wspólnego. - Właśnie - powiedział Cole, próbując z całej siły pohamować drżenie policzka. Stał, wciąż zwrócony bokiem do drzwi, ale nie wychodził. A przecież chciał wyjść. Pomijając już nawet obraźliwą propozycję wuja, Cole unikał towarzystwa Edmunda, kiedy tylko się dało. Jednak coś w tonie kuzyna przykuwało mu buty do dywanu. Nie był jednak pewien, co to takiego. - Poprosiłem Cole'a, żeby objął posadę przy Brook Street w charakterze guwernera Stuarta i Roberta - powiedział niecierpliwie James. - Omawiamy szczegóły. Edmund parsknął śmiechem. - Renta widać ci nie wystarcza, chłopcze! Ja już chyba bym wolał wylądować w piekle. Trudno mi sobie wyobrazić ciebie teraz w takim charakterze, ale trzeba zarabiać na chleb, a wojna się skończyła. - Jutro pojadę na Brook Street - powiedział nagle Cole, patrząc w zdumione oczy wuja. Wydawało mu się, że przemówił ktoś inny, a jednak wypowiedź brzmiała wyjątkowo jasno. - Będę czekał na lady Mercer o trzeciej, jeśli nie zakłóci jej to planu zajęć. A ty zawiadomisz tę damę o celu mojej wizyty i poprosisz, by mnie przyjęła. I podasz jej mój życiorys, łącznie z epizodem wojennym. - Ja... dobrze, sądzę, że tak właśnie uczynię... - odparł James z wyjątkową jak na niego uległością. Cole skrzyżował ręce na piersiach. - Co więcej, wuju, to ty będziesz musiał ją namówić, żeby mnie zatrudniła, gdyż ja nie zamierzam jej o niczym przekonywać. A tym bardziej nie będę kłamać. Nie wspominając już nawet o szpiegowaniu na twoją rzecz. Czy to jasne? - Ja... sam już nie wiem. - James przesunął mięsistą dłonią 19
po twarzy. - Naprawdę martwię się o dzieci. Edward zerwał się nagle z krzesła. - Przecież to absurd! Nie możesz go tam posłać! Cole nie ma nic wspólnego z tą całą sprawą! Cole nie zwrócił na niego uwagi, całą uwagę skupił na coraz bardziej rumianej twarzy wuja. - Zaopiekuję się dziećmi. Możesz być pewien, że będę miał na względzie wyłącznie ich dobro. A przecież o to chodzi, prawda? James skinął niechętnie głową, toteż Cole kontynuował przemowę. - Gdybym jednak zauważył, że dzieje się tam coś niegodnego, nieprzyzwoitego lub niestosownego, przedyskutuję to od razu z tobą i lady Mercer. - Z nią?! Cole nie pozwolił się zbić z tropu. - Przecież nie mogę postąpić inaczej, skoro sprawujecie oboje opiekę prawną nad dziećmi, prawda? James podrapał z wahaniem szczękę. - Cole, nie jestem pewien, czy to... Cole podszedł do drzwi i położył rękę na gałce z brązu. - Zdaję sobie sprawę, panie, że niedokładnie tego się spodziewałeś, i bardzo mi z tego powodu przykro. Nie mam nic więcej do zaoferowania. Zastanów się nad tym do jutra, a jeżeli znajdziesz kogoś bardziej odpowiedniego, będę ci tylko wdzięczny. Był już w połowie schodów, gdy zlany deszczem, przypomniał sobie nagle, że minął Finleya, który chciał mu podać płaszcz i kapelusz. By uświadomić mu boleśnie jego szaleństwo, kropelka wody wpadła mu za kołnierz i pociekła w dół pleców, przyprawiając o dreszcz. Co on, u diabła, właściwie zrobił? I dlaczego? Ruszył z powrotem schodami w górę, myśląc, że chyba jednak został 20
ranny w głowę, nie w nogę, jak wcześniej mu się wydawało. * * * Ledwo wstał świt, ktoś zapukał energicznie do drzwi saloniku lady Mercer, małego, eleganckiego pokoju łączącego jej sypialnię z sypialnią zmarłego męża. Przez chwilę lady Mercer ignorowała jego obecność - była najwyraźniej zajęta wyglądaniem przez okno na ulicę. Delikatnie położyła palec na ustach i znów podniosła pióro. Ktoś zapukał jeszcze raz, tym razem głośniej. Lady Mercer głęboko westchnęła. Najwyraźniej nie była jej sądzona samotność. - Proszę - powiedziała w końcu, odepchnęła krzesło od biurka i wstała. Lokaj Donaldson stanął w drzwiach, przez chwilę przestępował niespokojnie z nogi na nogę, w końcu zrobił nieśmiały krok naprzód i wyciągnął przed siebie małą srebrną tackę. - Wiadomość, proszę pani - zaanonsował z lekkim szkockim akcentem. - Kazałem chłopcu zaczekać na dole, na wypadek gdyby zechciała pani odpowiedzieć. Jonet Cameron Rowland, markiza Mercer, hrabina Kildermore, wicehrabina Ledgewood, baronowa Carrow i Dunteith, głęboko wciągnęła powietrze. - Od kogo? Donaldson patrzył na nią ze współczuciem. - Zawiadamiam z przykrością, że znowu od lorda Jamesa. Lady Mercer porwała liścik z tacy. - I jego służący czeka? - Tak, ale w kuchni. - Donaldson podniósł obie ręce do góry. - Kucharka nie spuści go z oczu! Ironicznie kiwając głową, lady Mercer podeszła do biurka i 21
wzięła nóż do papieru. Rękojeść noża zdobił celtycki krzyż jej przodków. Jednym ruchem ręki jej lordowska mość otworzyła list i przebiegła oczyma jego treść. Była smukłą, filigranową kobietą o kruczoczarnych włosach. W dzieciństwie uważano ją za piękność, lecz wiek i doświadczenie życiowe odebrały jej twarzy dawną świeżość, której miejsce zajęła chłodna czujność widoczna szczególnie w błękitnych, chętnie przymrużanych w wyrazie ironii oczach, i w ustach przybierających aż nadto często kształt linijki. Spojrzenie lady Mercer było spokojne i czujne, zdolne, by przykuć nieostrożnego służącego do ściany niczym ostrze korsarskiej szpady. Dama miała cięty język, gwałtowny charakter i nie znosiła głupców. Mimo dwudziestu ośmiu lat i dwojga dzieci swoją piękną figurą przykuwała spojrzenia mężczyzn, lecz jej ostry wzrok z równą łatwością sprowadzał je na miejsce. Wysokie czoło, pięknie zarysowane kości policzkowe i nieskazitelna cera nadawały jej prawdziwie arystokratyczny wygląd, na jaki zasługiwała. Wielu uważało ją za zbyt dumną, zuchwałą, gwałtowną, a ostatnio mówiono o niej nawet jak o zimnokrwistej morderczyni. Tak czy inaczej, była osobą doświadczoną przez życie, lecz Donaldson, który znał ją od lat, wiedział o niej coś, czego nikt inny by się nie domyślił - jaka potrafi być wspaniałomyślna, hojna i bezgranicznie oddana tym, którym ufała. Groźna dla wrogów, bliskich kochała wierną, bezwarunkową miłością, choć jej życie nie ułożyło się tak, jak tego pragnęła. Donaldson patrzył teraz, jak jego pani nerwowo mruga i zaciska w dłoni liścik tak mocno, że bieleją jej kłykcie. Pomny jej gwałtowności odsunął się nieco, gdy lady Mercer syknęła jak wściekła kotka, chwyciła kałamarz i rzuciła nim o kominek. - Niech cię piekło pochłonie, potworze - wybuchnęła, a czarny atrament poplamił jasnoróżowy marmur kominka. 22
- Pani! - Donaldson położył jej uspokajająco rękę na ramieniu. - O co mu teraz chodzi, na Boga? Poprowadził ją delikatnie w stronę sofy stojącej na wprost kominka i zmusił, by usiadła. Lady Mercer opadła na miękką sofę, wręczyła mu list i zwróciła na niego oczy, w których przez chwilę czaił się strach. - O guwernera, Charlie - szepnęła, a jej głos załamał się nagle. - Przysyła mi guwernera. Chce się dostać do tego domu, choćby podstępem lub siłą. Co zrobimy? Charles Donaldson przyklęknął obok niej na jednym kolanie i przebiegł wzrokiem list. - Myślę... myślę... że damy sobie z tym radę. Mam posłać lokaja po McFaddena? Albo innego prawnika? Lady Mercer przełknęła ślinę. - Nie wiem - przyznała z westchnieniem. - Jestem śmiertelnie zmęczona tymi ciągłymi utarczkami. Poszukuję guwernera, a chłopcy naprawdę go potrzebują. Nie możemy wciąż zachowywać się tak, jakby życie się skończyło. - Ale to byłby obcy, lady Jonet - ostrzegł, nazywając lady Mercer jej dawnym imieniem. - Co byśmy o nim wiedzieli? - Nic - odparła ponuro. - James przysyła nam szpiega. Mogę się o to założyć. - Mam kazać go posłać w diabły? - spytał kamerdyner. - Tu jest napisane, że on przyjdzie o trzeciej. Lady Mercer zgniotła nerwowo list. Jak zwykle szybko doszła jednak do siebie, wyprostowała plecy i odezwała się normalnym, dość ostrym głosem: - To pewnie jeden z ludzi Jamesa i nie ma odpowiednich kwalifikacji. Kiedy już go poznam, szybko odkryję jego słabe strony i znajdę lepszego kandydata. Nawet James będzie się musiał ze mną zgodzić. - Dobrze, proszę pani. - Donaldson szybko podniósł się z klęczek. - Jest pani chyba zmęczona. Mogę tu przysłać panią 23
Cameron? Lady Mercer wstała; miała mocno zaciśnięte usta. - Nie, dziękuję. Kuzynka Ellen nie rozumie moich humorów. Tylko ją zdenerwuję, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. - Aye, milady. - Donaldson nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. - Co racja, to racja. * * * Swoim starym zwyczajem Cole wstał o świcie, ubrał się szybko i osiodłał konia na długą poranną przejażdżkę. Nie przepadał za modnymi rejonami miasta, minął więc szybko Hyde Park i inne eleganckie miejsca i ruszył na północ, wzdłuż Gray Inn Road, a potem dalej, na zielone przedmieścia. Tego dnia jeździł dłużej niż zwykle, ponad godzinę, i zawrócił dopiero wówczas, gdy zaczął odczuwać głód. Mimo predyspozycji naukowych zawsze mu się najlepiej myślało na końskim grzbiecie. Tego dnia jednak sposób zawiódł. Już w połowie Pancras, o tej porze już ruchliwej i pobudzonej do życia, Cole wciąż nie miał pojęcia, dlaczego się zgodził na szalony, egoistyczny plan wuja. Co James sobie właściwie wyobrażał? Co miał nadzieję uzyskać? Istotnie, w wojsku teraz nic się nie działo. Ale miał inne zajęcia. Klub przy Albermale, dwa towarzystwa naukowe, do których wciąż należał, wizyty w Departamencie Wojny, gdzie mógł pogawędzić z przyjaciółmi. Czytywał również pisma naukowe, pisywał listy do swoich byłych podwładnych, by sprawdzić, jak się miewają, bywał w miejscowym pubie, wieczorami pełnym aktorów, studentów i poetów, a także ludzi takich jak on, starych wyg, ze zbyt dużą ilością wolnego czasu. No cóż. Prawda zawsze w końcu wychodziła na jaw. A Cole był naprawdę znudzony życiem. Po trzymiesięcznym pobycie w 24
Paryżu, gdzie próbował się w choć minimalnym stopniu przyczynić do zawarcia pokoju, wrócił w końcu do Londynu... Kiedy? Siedem miesięcy temu? Policzył na palcach. Ach, jaki to był nudny okres! Rana na udzie się zagoiła, a odłamki, które miały opuścić jego ciało, dawno już to uczyniły. Cole zdawał sobie sprawę, że jest szczęściarzem. Złamał nogę, spadając z konia, a rana, jaką odniósł, miała powierzchowny charakter. Lepsi od niego tracili kończyny w wyniku amputacji, a on po roku odczuwał tylko czasem ból w nodze, a po ranie zostało tylko kilka niewielkich blizn. I nie mógł już znaleźć powodu, by nie wracać do domu, do Cambridgeshire. Do Elmwood Manor, majątku, w którym nie był, odkąd jeszcze przed wojną wyjechał z Anglii. Stajniami nie mógł się poszczycić, rezydencja we wczesnym georgiańskim stylu składała się z dwóch proporcjonalnych skrzydeł, z ogrodu na tyłach widać jednak było oryginalne mury z czasów Tudorów. Dawno temu, za życia prapradziadka Cole'a, Elmwood było parafią. Tak też o jego rezydencji mówiło wielu mieszkańców wioski, gdyż przez ponad sto lat, nawet po tym, jak dom sprzedano Kościołowi, służyła im jako plebania kościoła Świętej Anny. Teraz jednak nikogo takiego nie było. Cole znalazł się i na takim rozstaju dróg; przez pewien czas po opuszczeniu posady w Cambridge działał jako wikariusz z zamiarem przywdziania szat duchownych. W końcu jednak postanowił służyć Bogu siłą, nie duchem, i wstąpił do wojska. Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak postąpił. Wiedział tylko, że czuł silną potrzebę, by wstąpić do wojska, do walki przyciągała go siła, jakiej nie potrafił określić. Niegdyś nazywał ją patriotyzmem. Z pewnością nie został wojskowym z pobudek finansowych. Jego patent oficerski kosztował majątek, a ponadto miał żonę na utrzymaniu. I choć nie był bogatym człowiekiem, na dwudzieste piąte urodziny otrzymał spory spadek po matce. 25