AGATHA CHRISTIE
KIESZEŃ PEŁNA ŻYTA
TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: „A POCKET FULL OF RYE”
I
Według kolejności herbatę parzyła panna Somers — najnowsza i najbardziej nieudolna
pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie zatroskanej
twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie wrzącej wody, gdyż biedaczka
nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co stanowiło jeden z wielu
kłopotów, stale zatruwających jej życie.
Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy spodeczek
zawilgłym herbatnikiem.
— Woda znów nie zagotowana, Somers! — skarciła ją surowo panna Griffith, energiczna
kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji
Powierniczej od lat szesnastu.
Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą — pomyślała panna
Griffith. — Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do Banku
Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie
puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze znalezieniem rzeczywiście
inteligentnej maszynistki…”
Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów
wewnętrznych panny Griffith.
Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla samego pana
Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego
przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz wodę z kranu w garderobie,
ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna Grosvenor dopilnowała
tego osobiście.
Panna Grosvenor — olśniewająca blondynka — miała na sobie szykowny i kosztowny
czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z czarnego
rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni
spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła funkcję osobistej sekretarki
pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą. Pan
Fortescue zawarł niedawno powtórny związek małżeński, i żona — również olśniewająca —
pochłaniała całą jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment dekoracji biura —
dekoracji zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej.
Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i
poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do własnego
miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić do najważniejszego
sanktuarium — gabinetu samego szefa.
Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi wschodnimi
dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele klubowe
obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym sykomorowym biurkiem stanowiącym
główny akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan Fortescue w całej
okazałości.
Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w miarę
możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na
wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem
łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku papiery.
Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym
głosem:
— Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi. Zadzwoniła w
dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła jeden
telefon.
— Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe — odpowiedziała wyniośle. — Pan
Fortescue ma konferencję.
Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk: stłumiony, lecz
niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku sekretarki
zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor zastygła w bezruchu, po czym przerażona i
zdezorientowana dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła kompletnie
równowagę, mimo to jednak z normalną, posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała
i weszła do sanktuarium.
Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który siedział za
biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach było
spojrzeć.
— Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? — powiedziała panna Grosvenor i momentalnie
uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania.
Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem wstrząsały
bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot.
— Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?… Pomocy!…. Lekarza!…
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą sekretarką.
Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę. W pokoju
maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
— Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba zaraz wezwać lekarza…
Wygląda okropnie… Kona!
Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
— Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta — doradziła panna Bell, najmłodsza z
maszynistek. — Kto ma korek?
Nikt nie miał korka.
— W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja — orzekła panna Somers.
— Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! — podchwyciła panna Griffith, ale tym razem
nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny Griffith nigdy
nie trzeba było wzywać lekarza do biura.
Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś inny jest
osiągalny w niedalekim sąsiedztwie?
Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać lekarzy pod
„L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby taksówki
na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu — ale jakim?
— Musi to być szpital właściwy — powiedziała panna Somers. — Inaczej nikt nie
przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja.
Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali maszyn. Policja!
Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje wszystkim
obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod
postępowania. Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia Ratunkowego pod „P”.
— Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła gońcowi, by
natychmiast sprowadził lekarza — jakiegokolwiek, skądkolwiek — a następnie w osobistym
skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana ordynującego przy Harley Street. Panna
Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie mniej dbając o wytworność niż w
normalnych warunkach.
— Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!… Z pewnością nic nie było w
herbacie…
— Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy aparatu
telefonicznego. Czemu pani to mówi?
— On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi telefonu sir
Edwina Sandemana a numerem „999”.
— Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! — zawołała panna Bell, osoba młoda, więc
usposobiona optymistycznie. — Czy jest musztarda w biurze?
W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu przeciwnych
stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w windzie. Nie
zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji Powierniczej.
II
W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym sykomorowym biurkiem zajmował
inspektor Neele. Jeden z jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą, tuż obok drzwi. W
ręku trzymał notatnik.
Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne kasztanowate włosy zaczesane
do góry nad nieco zbyt niskim czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa czysto formalna” —
ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne to wszystko, co jest ci dostępne”.
Ten ktoś myliłby się bardzo. Pod pozorną tępotą inspektor Neele krył wyobraźnię i umiejętność
myślenia, a do jego metod śledczych należało tworzenie fantastycznych teorii odnośnie do
winy osoby przesłuchiwanej w danym momencie.
Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith kobietę najbardziej powołaną do
zwięzłego przedstawienia sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy sykomorowym biurku.
Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po wyczerpującym zrelacjonowaniu porannych
wydarzeń. Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne błyskotliwe teorie tyczące racji, dla
których wytrawna kierowniczka hali maszyn mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową
herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w charakterystyczny dla siebie sposób odrzucił je
niezwłocznie, jako wysoce nieprawdopodobne.
Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował następujące wnioski: a) to nie typ
trucicielki, b) nie miała romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń
psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i mściwej. Takie rozumowanie
skutecznie wyeliminowało kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją w śledztwie jedynie
jako źródło ścisłych informacji.
Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał wiadomości ze szpitala Świętego
Judy. Oczywiście istniała możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue wywołała jakaś
przyczyna naturalna.
Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green, ani sir Edwin Sandeman z Harley
Street.
Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w bliskości lewej ręki i wyraził
życzenie, by zgłosiła się osobiście sekretarka pana Fortescue.
Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo znikomym stopniu. Do gabinetu
weszła lękliwie, bez zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca zastosowała taktykę
obronną.
— Ja tego nie zrobiłam! — oznajmiła.
— Nie zrobiła pani? — bąknął półgębkiem detektyw i wskazał sekretarce krzesło, które
zajmowała zwykle, gdy szef dyktował listy.
Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z ociąganiem i podejrzliwie patrzała
na inspektora, który tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie? Szantaż? Platynowa blondynka
na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie nieszkodliwego i chyba głupawego…
— W herbacie nic nie było — podjęła panna Grosvenor — Nic być nie mogło.
— Zapewne… Pani nazwisko i adres?
— Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill. Inspektor Neele z zadowoleniem
skinął głową i pomyślał: „Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze miłosnej. Dziewczyna
mieszka z pewnością w solidnym domu, przy rodzicach. Szantaż też w grę nie wchodzi”. W ten
sposób odpadł szereg drobnych teorii roboczych.
— Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? — zapytał uprzejmie detektyw.
— Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja robię to codziennie.
Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i odesłane dokąd należy, celem
przeprowadzenia analizy. Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał przyrządzania
przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że tylko panna Grosvenor posługiwała się
wymienionymi przedmiotami. Z czajnika korzystały uprzednio maszynistki, lecz sekretarka
napełniła go powtórnie wodą z kranu w garderobie.
— A sama herbata? — zapytał inspektor Neele.
— Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To specjalny chiński gatunek. Trzymam
ją na półce w moim pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem.
Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał, że pan Fortescue pija herbatę
nie słodzoną.
Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę.
— Szpital Świętego Judy? — zapytał z lekko zmienionym wyrazem twarzy i zwrócił się do
jasnowłosej sekretarki: — Na razie dziękuję pani.
Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z gabinetu.
Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego głosu i od czasu do czasu kreślił
jakieś zagadkowe znaki w rogu leżącego przed nim bibularza.
— Aha, zmarł pięć minut temu — powiedział i zerknąwszy na zegar napisał szybko:
dwunasta czterdzieści trzy.
Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce mówić z inspektorem Neele.
— Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć — odparł zwięźle detektyw i chyba zgorszył nieco
właścicielkę głosu, który w ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem urzędowego szacunku.
Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane pomruki. Inspektor czekał cierpliwie i
odsunął nieco słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej głęboki bas.
— Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy się nad zwłokami!
Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego Judy zetknęli się przed z górą
rokiem przy okazji pewnej sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali przyjacielskie stosunki.
— Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje.
— A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku.
— Przyczyna zgonu?
— Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek, bardzo ciekawy. Kontent
jestem, że coś takiego mnie się trafiło.
Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie Bernsdorffa dawał wiele do myślenia.
— Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna — powiedział obojętnie
detektyw.
— Ma się rozumieć, że nie — wrzasnął doktor i dodał z nieco spóźnioną przezornością. —
Oczywiście wypowiadam się na ten temat nieoficjalnie.
— Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda?
— Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź nieoficjalna, tylko między nami… A
co więcej, gotów jestem trzymać zakład, jakiej użyto trucizny.
— Czyżby?
— Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny!
— Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
— Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście bardzo niezwykła. Powiem
otwarcie, że nawet mnie nie przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech czy czterech
tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla lalek. Rozumiesz? Narwały jagód cisa i
zastąpiły nimi herbatę.
— Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa?
— W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca, naturalnie alkaloid. Chyba nie
słyszałem o przypadku rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad wyraz oryginalna.
Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka nudzą te same wciąż klasyczne preparaty
chwastobójcze. Ale taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz oczywista, mogę być w błędzie. Nie
powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę, żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie,
odbiegająca od rutyny.
— Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz denata?
— Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało — przytaknął doktor Bernsdorff
zdawkowym tonem.
— Powiedział coś przed śmiercią?
— Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści. On poda ci szczegóły. Facet
mamrotał coś o herbacie. Podobno mówił, że otruto go herbatą w biurze. Oczywisty nonsens!
— Dlaczego nonsens? — obruszył się zawiedziony inspektor, który oczyma wyobraźni
oglądał już efektowną pannę Grosvenor, przyrządzającą dla szefa tradycyjny napój z
nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód.
— Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko. Podobno objawy wystąpiły
bezpośrednio po wypiciu herbaty, prawda?
— Tak wszyscy twierdzą.
— Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z wyjątkiem oczywiście cyjanku i
może nikotyny w czystym stanie.
— Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna?
— Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed przybyciem lekarza. O cyjanku albo
nikotynie nie ma mowy. Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje wyglądały całkiem
nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów jestem ręczyć swoją reputacją
zawodową, że chodzi o taksynę.
— Po jakim czasie to paskudztwo działa?
— Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na nie lada żarłoka. Zwłokę
mogło wywołać solidne śniadanie.
— Śniadanie, mówisz? — podchwycił inspektor z nutą zastanowienia w głosie — Racja!
Wszystko wskazuje na śniadanie.
— Śniadanie u Borgiów — roześmiał się pogodnie Bernsdorff. — No, pomyślnych łowów,
stary.
— Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z moim sierżantem.
Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor złowił uchem ciężkie sapanie,
jakim sierżant Hay zwykł poprzedzać każdą rozmowę.
— Pan inspektor?
— Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale pan doktor twierdzi…
— Wiem. Nic więcej?
— Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa. Naturalnie przejrzałem kieszenie
ubrania, które nieboszczyk miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę do nosa, klucze,
bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń marynarki. Było w niej zboże.
— Zboże?
— Tak jest, proszę pana inspektora.
— Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy, które jada się na śniadanie? A
może kukurydza czy jęczmień?
— Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój rozum żyto… Dużo żyta…
— Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę towaru objętego jakąś transakcją
handlową.
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że warto o tym zameldować.
— Zupełnie słusznie, Hay.
Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu, zapatrzony
przed siebie. Jego systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej fazy śledztwa — od
podejrzeń do pewności otrucia. Profesor Bernsdorff wypowiedział się nieoficjalnie, ale to ktoś,
kto nie zwykł mylić się w sądach. Rex Fortescue został zamordowany. Truciznę podano mu na
jedną do trzech godzin przed wystąpieniem pierwszych objawów. W takim razie cały personel
biura jest zapewne niewinny.
Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła opieszale i maszyny klekotały w
zwolnionym tempie.
— Proszę pani — zwrócił się do panny Griffith — mógłbym zamienić z panią jeszcze kilka
słów?
— Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść na obiad? Normalna pora
przerwy dawno minęła. A może życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek?
— Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że wszystkie wrócą.
— Rzecz oczywista.
Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa, gdzie zasiadła na krześle, spokojna i
energiczna jak zawsze.
— Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy — rozpoczął bez ostrożnego wstępu
inspektor Neele. — Pan Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy.
Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko pochyliła głowę.
— Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko — powiedziała. „Niewiele ją to obeszło”
pomyślał detektyw i podjął:
— Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach rodzinnych denata?
— Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się telefonicznie z panią Fortescue.
Odpowiedziano mi, że zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się jej na obiad. Nie
wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan ciągnęła tonem wyjaśnienia — państwo
Fortescue mieszkają w Baydon Heath, niedaleko trzech bardzo znanych klubów golfowych.
Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście wiedział, że w Baydon Heath rezydują
niemal wyłącznie bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą komunikację kolejową,
leży o niespełna dwadzieścia mil od centrum Londynu i stosunkowo łatwo dotrzeć tam
samochodem nawet w godzinach rannego i popołudniowego szczytu.
— Proszę o bliższy adres i numer telefonu.
— Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę Domek pod Cisami.
— Co takiego? — detektyw dał wyraz spontanicznemu zdumieniu. — Jak pani
powiedziała? Domek pod Cisami?
— Tak, panie inspektorze — kobieta spojrzała nań ze zdziwieniem, lecz detektyw zdążył się
już opanować.
— Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych zmarłego.
— Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża młodszą. Pobrali się jakieś dwa lata
temu. Pierwsza żona nie żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj synowie i córka. W
Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy syn, wspólnik firmy. Niestety jest obecnie na
północy w sprawach handlowych. Powinien wrócić jutro.
— Kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj.
— Próbowała pani nawiązać z nim kontakt?
— Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala, połączyłam się z hotelem Midland w
Manchesterze, gdzie miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego rana, prawdopodobnie
do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem pewna. Mogę panu dać nazwy kilku firm, które
chyba zamierzał odwiedzić.
„Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała uśmiercić szefa, załatwiłaby to
sprawnie” — pomyślał inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich teoretycznych rozważań, aby
skupić uwagę na sytuacji domowej pana Fortescue.
— Wspomniała pani o drugim synu, prawda?
— Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz przebywa za granicą.
— Czy obydwaj są żonaci?
— Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną samodzielny apartament w Domku pod
Cisami. Wkrótce przeprowadzą się do własnego domu, również w Baydon Heath.
— Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani Parcivalowej nie było w domu?
— Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan Lancelot ożenił się niespełna rok
temu z wdową po lordzie Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej zdjęcia, na przykład w
„Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas zawodów hipicznych.
Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał nutką podniecenia. Neele —
niezły znawca natury ludzkiej — pojął, że małżeństwo w takim stylu poruszyło snobistyczne i
romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co arystokracja, to arystokracja, a panna
Griffith nie musiała wiedzieć, że nieboszczyk lord Fryderyk Anstice cieszył się nie najlepszą
reputacją na torach wyścigowych. Palnął sobie w łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w
sprawie pewnej gonitwy z udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał tez coś niecoś o
lady Anstice, córce irlandzkiego para, której pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o
Anglię. Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue — gdyż Neele nie wątpił, że
nieporozumienia z ojcem, o których wspomniała mimochodem panna Griffith, miały związek z
jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka.
Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano Parcival! Detektyw zainteresował
się osobą pierwszej pani Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W każdym razie zdradzała
szczególne upodobania w zakresie wyboru imion.
Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL — litery wywoławcze
międzymiastowej — poprosił o Baydon Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski głos.
— Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną Fortescue — powiedział Neele.
— Niestety, żadnej z pań nie ma w domu.
Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony.
— Czy pan jest kamerdynerem?
— Tak. Zgadza się.
— Pan Fortescue ciężko zachorował.
— Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan Val wyjechał na północ, a
pani Fortescue gra w golfa, nie bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w Londynie; wróci na
kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje małe skautki.
— Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o nagłym zasłabnięciu pana
Fortescue? To sprawa bardzo pilna.
— Hm… Czyja wiem? — w głosie zabrzmiało wahanie. — Jest panna Ramsbottom, ale ona
nigdy nie podchodzi do telefonu… Albo panna Dove… że się tak wyrażę, zarządzająca
domem.
— Niech pan poprosi pannę Dove.
— Postaram się ją znaleźć — powiedział kamerdyner.
Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru minut odezwał się w telefonie
kobiecy głos.
— Mówi Dove.
Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna. Inspektor stworzył sobie korzystny
obraz panny Dove.
— Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue umarł w szpitalu Świętego
Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma porozumieniu się z
rodziną.
— Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… — panna Dove nie dokończyła zdania; jej
głos nie zdradzał głębszych uczuć, brzmiał jednak nutą zaskoczenia i zdziwienia. — Wszystko
fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem Parcivalem Fortescue, który bez
wątpienia zajmie się nieodzownymi formalnościami. Może go pan znaleźć w hotelu Midland w
Manchesterze albo w hotelu Grand w Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje zatelefonować
do Shearera i Bondsa w Leicester. Nie znam numeru, ale wiem, że pan Parcival miał ich
odwiedzić. Chyba będą mogli poinformować pana, gdzie go dziś trzeba szukać. Pani Fortescue
z pewnością wróci na kolację, może nawet na podwieczorek. Przeżyje straszny wstrząs. Śmierć
nastąpiła chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał przed wyjazdem z domu.
— Widziała go pani przed wyjazdem?
— Tak, proszę pana. Co to było? Serce?
— Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe?
— Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon nasuwa przypuszczenie… —
Panna Dove znów nie dokończyła zdania. — Czy pan mówi ze szpitala Świętego Judy? Jest pan
lekarzem?
— Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu pana Fortescue. Inspektom
Neele z Wydziału Śledczego. Postaram się możliwie zaraz przyjechać do Baydon Heath i
porozmawiać z panią.
— Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy, proszę pana?
— W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach, proszę pani, my pojawiamy się na
scenie, zwłaszcza jeżeli zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką lekarską, co w
danym przypadku miało chyba miejsce…
Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove odpowiedziała żywo:
— Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca wizytę u doktora. Ale pan
Fortescue nie chciał o tym słyszeć. Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina niepokoiła się o
niego… — zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet podjąć uprzednim, chłodnym
tonem: — Co mam powiedzieć pani Fortescue, jeżeli wróci, nim pan zdąży przyjechać?
„Rzeczowa i praktyczna osoba” — pomyślał detektyw i dodał głośno:
— Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci nieuniknione są pewne pytania… To
sprawa czysto formalna — zakończył o odłożył słuchawkę.
III
Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym wzrokiem zmierzył pannę Griffith.
— Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue. Wysyłała go do lekarza? Nic mi
pani nie mówiła.
— Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. — Zresztą nie sądziłam nigdy, by pan
Fortescue był naprawdę chory.
— Nie chory?… Więc co?
— Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się w sposób szczególny.
— Martwił się o coś?
— On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał cierpliwie dalszego ciągu.
— Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty — podjęła panna Griffith. — Miewał zmienne
nastroje. Czasami zachowywał się hałaśliwie. Parę razy odniosłam, doprawdy, wrażenie, że
chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite cudaczne historie, z całą pewnością
nieprawdziwe. Ale to nie wszystko. Pracuję tu od lat i przez prawie cały ten czas pan Fortescue
był powściągliwy… powściągliwy i bardzo, bardzo oszczędny. Ale ostatnio zupełnie się
zmienił. Stał się gadatliwy i, można powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy nasz goniec
wybierał się na pogrzeb babki, szef zawołał go do gabinetu, dał chłopcu banknot pięciofuntowy
i zanosząc się śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie faworyta. Był, że się
tak wyrażę, całkiem niepodobny do samego siebie. Tyle mogę powiedzieć, panie inspektorze.
— Może go coś dręczyło?
— Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje czegoś radosnego… jakichś
pomyślnych wydarzeń,
— Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji — podpowiedział Neele.
— Właśnie, panie inspektorze — przyznała z przekonaniem panna Griffith. — Zdawać się
mogło, że nie obchodzą go powszednie sprawy. Był ożywiony, podniecony. Odwiedzali go
jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie przychodzili. Pan Parcival okropnie
się tym trapił.
— Aa… Okropnie się tym trapił.
— Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który ufał mu bez zastrzeżeń, liczył
na niego. Ale ostatnio…
— Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? — podchwycił detektyw.
— Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się nierozsądne panu Parcivalowi.
To człowiek bardzo ostrożny, rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle przestał się z nim liczyć.
— I stąd wynikła kłótnia — sondował dalej inspektor Neele.
— Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan Fortescue był całkiem
niepodobny do siebie, kiedy tak krzyczał.
— Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił?
— Wpadł do hali maszyn i…
— Więc wszystkie panie to słyszały?
— Tak… Oczywiście.
— Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival wtedy zrobił?
— Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec nazywał go gryzipiórkiem,
marnym urzędniczyną, który nie ma szerokich horyzontów, nie wie, jak załatwia się wielkie
interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart dziesięciu takich jak ty. No i
ożenił się dobrze. Ma rozmach. Nie szkodzi, że raz zdarzyło mu się wejść w kolizję z prawem”.
Mój Boże! O tym nie powinnam mówić.
Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa zręcznym manewrom inspektora,
odczuła teraz spóźnione skrupuły.
— Nie ma się czym przejmować — pocieszył ją detektyw. — To chyba dawna sprawa?
— O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody, lekkomyślny. Nie orientował się, co
właściwie robi.
Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i nie zgadzał się z nimi. Nie podjął
wszakże dyskusji, aby bez przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie.
— Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura — podjął spokojnie.
Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję, więc nie skąpiła informacji o
pracownikach Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła, detektyw podziękował i
oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać z panną Grosvenor.
Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął posępnie, że to eleganckie biuro. Objął
spojrzeniem okazałe fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne oświetlenie.
— I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska — ciągnął. — Grosvenor to całkiem po
książęcemu. Fortescue też brzmi nielicho.
— Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej — odparł z uśmiechem Neele. —
Fontescu. Pochodził skądś z Europy Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się nada.
Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym podziwu.
— Pan inspektor wie już wszystko o nim?
— Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na wezwanie.
— Notowany u nas?
— Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do czynienia z czarnym rynkiem i
od czasu do czasu robił interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie. Wszystko jednak mieściło
się w granicach prawa.
— Rozumiem. Wredny typ, prawda?
— Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie przeskrobał. Ludzie z Kontroli
Skarbowej długo deptali mu po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho! Nieboszczyk Rex
Fortescue to istny geniusz finansowy!
— Taki facet mógł mieć wrogów, co? — podchwycił wywiadowca z nutą nadziei w głosie.
— Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został otruty w domu. Na to
przynajmniej wygląda. Wiesz co, Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat: stary,
wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły chłopiec Lance, typ bardzo interesujący
dla płci pięknej. Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na jakich kortach zamierza grać
w golfa. Wszystko to brzmi nieobco, tylko jeden szczegół fatalnie nie pasuje.
— Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz w tej chwili otwarły się drzwi
gabinetu i panna Grosvenor, która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i stała się znów
normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle:
— Życzył pan sobie mówić ze mną?
— Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pracodawcy… Należałoby raczej powiedzieć
byłego pracodawcy.
— Biedaczek! — westchnęła nieprzekonywająco panna Grosvenor. — Czy ostatnio
zauważyła w nim pani zmiany?
— Otwarcie mówiąc, zauważyłam.
— Jakie?
— Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił rozmaite głupstwa. W połowę tego
niepodobna było wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana Parcivala. Na mnie nie,
bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie dyrektorze” — odpowiadałam zawsze bez
względu na to, co on mówi… a raczej, co mówił.
— Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse?
— Nie… Tego nie mogę powiedzieć — odparła efektowna sekretarka jak gdyby z pewnym
żalem.
— Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże?
— Zboże? — zdumiała się panna Grosvenor. — W kieszeni? Żeby karmić gołębie czy coś
podobnego?
— Nie wykluczam takiego powodu.
— Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić gołębie? To nie w jego stylu.
— Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w kieszeni, dajmy na to, jęczmień albo
żyto? Może chodziło o próbkę zboża objętego jakąś transakcją handlową?
— Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z Azjatyckiej Spółki Naftowej i na
prezesa pewnego przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się innych klientów.
— Mniejsza z tym… — Neele skwitował temat niedbałym gestem ręki, którym zarazem
odprawił pannę Grosvenor.
— Nogi pierwsza klasa! — westchnął wywiadowca Waite. — I nylony nie gorsze.
— Nic nie pomogły te nogi — burknął inspektor Neel. — Nie posunąłem się o krok. Wciąż
mam przed sobą nie wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.
IV
Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na schodach, aby wyjrzeć przez
wielkie okno. Zajechał właśnie samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Wyższy stanął
plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła. Mary Dove bacznie oszacowała ich
wzrokiem. Nie wątpiła, że to inspektor Neele i zapewne jakiś jego podwładny. Odwróciła się i
spojrzała na własne odbicie w długim lustrze, które zdobiło ścianę przy zakręcie schodów.
Zobaczyła drobną, przesadnie skromną postać w beżowoszarej sukni o niepokalanie białych
mankietach i kołnierzyku. Ciemne włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema
lśniącymi falami ku węzłowi upiętemu nisko nad karkiem… Szminka na ustach miała odcień
bladoróżowy…
Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej powierzchowności. Uśmiechnęła się
ledwie dostrzegalnie i ruszyła w dół schodami.
Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i myślał: „Oni nazwali to «domkiem».
Dobre sobie! «Domek pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na mój rozum lepsze
byłoby określenie «pałac»„.
Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam wychował się przecież w domku
odźwiernego przy bramie posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna, niezdarnie
pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć pokoi sypialnych, ostatnio zaś
została zasekwestrowana przez władze skarbowe. Mały domek odźwiernego z zewnątrz
prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny, straszliwie niewygodny i nie miał żadnych
nowoczesnych urządzeń z wyjątkiem najbardziej prymitywnej kanalizacji. Na szczęście
rodzice inspektora Neele uważali swoje warunki mieszkalne za normalne i odpowiednie. Nie
musieli płacić czynszu i nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i zamykania bramy, kiedy
zaszła ku temu potrzeba. Ponadto park obfitował w króliki, a od czasu do czasu trafiał do
garnka nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy, ile satysfakcji sprawiają
elektryczne żelazka, piece stałopalne, wentylowane spiżarki pod oknami, krany z zimną oraz
gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca. Zimą Neele’owie korzystali z lampy
naftowej, w lecie kładli się spać o zmroku. Byli rodziną zdrową i, mimo całego zacofania,
bardzo szczęśliwą.
Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w inspektorze wspomnienia z lat
dzieciństwa. Jednakże gmach ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami przypominał
pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie, aby mówić o nich „moje skromne zacisze na
wsi”. Nawiasem mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym zaciszem i nie znajdował się na
wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły rozrastało się raczej wszerz niż wzwyż i miało dach
nieco zanadto łamany oraz pokaźną liczbę okien z oprawnych w ołów szklanych gomułek.
Ogród był sztywny, konwencjonalny, pełen różanych klombów i rabat, pergoli, cembrowanych
sadzawek oraz (zgodnie z nazwą rezydencji) często strzyżonych szpalerów cisowych.
Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby surowca dla wyprodukowania taksyny!
W prawym kącie ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono ślad prawdziwej
przyrody — stare drzewo cisowe przywodzące na myśl cmentarz, o gałęziach podpartych
palami. „Rosło na tym miejscu długie lata — medytował inspektor Neele — nim najazd
nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać wiejskie okolice. Rosło na tym miejscu, nim
założono pole golfowe, a modni architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi klientami, aby zachwalać
im korzystne strony takich lub innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny zabytek, więc
zostało włączone do odmiennego krajobrazu i najprawdopodobniej dało nazwę wymarzonej
siedzibie bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie drzewa…”
Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania. Musiał przystąpić do pracy.
Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku odpowiadający dość wiernie obrazowi,
jaki detektyw stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał minę mało
inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z lekka drżące ręce.
Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego i nie bez przyjemności
dostrzegł wyraz przestrachu w oczach kamerdynera. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi.
Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana bynajmniej z nagłym zgonem
pracodawcy.
— Czy pani Fortescue wróciła?
— Nie, panie inspektorze.
— A pozostałe dwie panie?
— Także nie wróciły, panie inspektorze.
— W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący zerknął przez ramię w
kierunku schodów.
— Panna Dove właśnie idzie — powiedział.
Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu szła z piętra na parter. Tym
razem rzeczywistość nie odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie zarządzającej domem
czy gospodyni kojarzy się automatycznie z wizerunkiem postawnej, energicznej damy ubranej
w czerń i pobrzękującej niewidocznymi kluczami.
Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w sukience gołębiej barwy. Nie spodziewał
się śnieżnobiałych mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko uczesanych włosów ani
subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko wydało mu się trochę nierealne, jak gdyby ta
młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę — nawet nie rolę zarządzającej domem,
lecz po prostu Mary Dove. Jej powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej w
harmonii z nazwiskiem1
.
— Pan inspektor Neele? — zapytała opanowanym tonem.
— Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak wspomniałem już podczas rozmowy
telefonicznej, pan Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie dwunastej czterdzieści
trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo, że śmierć nastąpiła w wyniku otrucia czymś, co denat
spożył dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant Hay mógłby pójść do kuchni celem zebrania
nieodzownych informacji?
— Naturalnie, panie inspektorze — odpowiedziała panna Dove i rzuciła pod adresem
kamerdynera, który niepewnie przestępował z nogi na nogę Crump, proszę zaprowadzić
sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej zażąda.
Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do inspektora:
— Pozwoli pan ze mną?
Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do szablonowego pokoju —
niewątpliwie palarni ozdobionej boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i
odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z wyścigów i polowań.
— Zechce pan usiąść.
Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce naprzeciw niego, twarzą w kierunku
okna, czego detektyw nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła dla kobiety,
zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co jej wiadomo… Ale może ta
dziewczyna nie ma nic do ukrycia?
— Fatalnie się składa — zauważyła — że niepodobna porozumieć się szybko z nikim z
rodziny. Pani Fortescue powinna lada moment wrócić. Tak samo pani Parcivalowa. Do jej
męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca.
— Bardzo pani dziękuję.
1
Dove (ang.) — gołąb, gołębica.
— Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła nastąpić w wyniku otrucia czymś, co
spożył dziś na śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe?
— Zapewne… — bąknął inspektor obserwując bacznie Mary Dove.
— Mało prawdopodobne — ciągnęła z niezmąconym spokojem. — Na śniadanie podano
bekon, jajecznicę, kawę, marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z puszki otwartej
wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych dolegliwości. Nie było na śniadanie ryby,
kiełbasek… niczego, co mogłoby wydać się podejrzane.
— Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu.
— Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj na kolację…
— To obojętne, proszę pani — przerwał detektyw. — Jadłospis wczorajszej kolacji nie ma
znaczenia.
— Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują czasami dopiero po dwudziestu
czterech godzinach.
— W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani poinformować mnie
szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił dzisiaj, przed wyjazdem z domu?
— O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do jadalni zeszedł kwadrans po
dziewiątej. Jak mówiłam już, na śniadanie podano bekon, jajecznicę, marmoladę, grzanki.
— Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju?
— Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy.
— Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu?
— Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy.
— Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki uspokajające? Ułatwiające
trawienie?
— Nie, panie inspektorze.
— Czy pani uczestniczyła w śniadaniu?
— Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną pracodawcy.
— Kto był przy stole?
— Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu wiadomo, pan Parcival jest
nieobecny.
— Czy te panie jadły i piły to samo?
— Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym, kawie i grzankach. Pani Valowa i
panna Fortescue mają dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych potraw jadły też
szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę, nie kawę.
Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się zakres potencjalnej sposobności.
Śniadanie jadły z denatem trzy — i tylko trzy — osoby: jego żona, córka i synowa. Każda z
nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w filiżance. Smak trucizny
zneutralizowałaby gorycz nie osłodzonej kawy. Oczywiście w grę wchodzi również poranna
herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w herbacie taksyną byłaby wyczuwalna…
Chociaż luz po przebudzeniu, kiedy człowiek nie oprzytomniał zupełnie… Detektyw podniósł
wzrok i spostrzegł, że jest pod baczną obserwacją.
— Pytał pan — podjęła Mary Dove — o lekarstwa, środki uspokajające, ułatwiające
trawienie. Wydaje mi się to trochę dziwne. Gdyby lekarstwo było wadliwie przygotowane,
gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić objawy zatrucia pokarmowego.
Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem.
— Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji zatrucia pokarmowego.
Mówiłem tylko, że to prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie.
Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu nie zdradzał przestrachu,
zdziwienia. Brzmiał tylko nutą zainteresowania z powodu świeżo wynikłej koncepcji czy też
nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło następne zdanie:
— Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem otrucia.
— To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele.
— Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła.
Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później spojrzała na detektywa z
nieoczekiwanym uśmiechem.
— Ja tego nie zrobiłam — powiedziała. — Sądzę jednak, że coś podobnego usłyszy pan od
wszystkich.
— A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła ramionami.
— Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to zrobić? Każdy!
— Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta tylko dlatego, że jest
„obrzydliwy”. W takim przypadku musi działać solidny, konkretny motyw.
— Tak… — przyznała z namysłem Mary Dove. — Niewątpliwie.
— Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o domownikach? Dziewczyna podniosła
wzrok i zdziwiła detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu.
— Sądzę — zaczęła — że nie będzie to formalne zeznanie. Oczywiście że nie! Przecież
pański sierżant straszy w tej chwili służbę. Nie chciałabym, panie inspektorze, by odczytano w
sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam ochotę… tak między nami… że się tak wyrażę
„poza protokołem”.
— Śmiało, proszę pani — wtrącił inspektor Neele. — Nie mamy świadka rozmowy, na co
zdążyła pani zwrócić uwagę.
Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę, zmrużyła oczy.
— Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do lojalności wobec moich
pracodawców. Pracuję tutaj, bo posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach zawsze mi
zależy.
— Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję zarządzającej domem. Z taką
inteligencją, z takim wykształceniem…
— Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy — podchwyciła — albo pomnażać akta
któregoś z ministerstw! Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes nieporównanie
lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo, bardzo grubo komuś, kto wyzwala ich od
domowych kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest robotą straszliwie żmudną.
Trzeba pisywać do biur pośrednictwa pracy, zamieszczać ogłoszenia w prasie, rozmawiać z
kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a wreszcie dbać, by w gospodarstwie wszystko
szło gładko. Wszystko to wymaga umiejętności, których ludzie bogaci zwykle nie mają.
— A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim trudem odejdzie? Słyszała chyba
pani o takich przypadkach.
— W razie potrzeby — uśmiechnęła się Mary — potrafię zasłać łóżka, sprzątnąć pokoje,
ugotować, co trzeba, nawet podać do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy. Naturalnie nie
reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do niewczesnych pomysłów. Mogę
jednak zapełnić taką lub inną lukę. Na szczęście luki nie zdarzają się często. Z reguły pracuję u
rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi są dać wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą
wygodę. Płacę najwyższe pensje i zdobywam zwykle najlepszą służbę.
— Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna uśmiechnęła się do inspektora nie
bez uznania.
— Widzi pan — podjęła — z małżeństwami zawsze są kłopoty. Crumpa trzymam na
posadzie tylko ze względu na żonę, najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To istny klejnot,
wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej powiedzieć: cenił, dobrą kuchnię.
Nikt nie ma tutaj szczególnych skrupułów, a pieniędzy jest w bród. Pani Crump umie zdobyć na
czarnym rynku wszystko, co trzeba: masło, jaja, śmietankę2
. Ostatecznie Crump jest też na
2
W okresie bezpośrednio po wojnie obowiązywało w Anglii racjonowanie żywności i
odzieży (przyp. tłum.).
poziomie. Srebra czyści nie najgorzej, do stołu posługuje jako tako. Klucz od piwnicy z winem
noszę zawsze przy sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę domowników.
— Niezastąpiona panna Mary Dove — wtrącił z uśmiechem Neele.
— Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom muszę sama wszystko umieć.
Później mogę tego nigdy nie robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o rodzinie
Fortescue.
— Proszę, jeżeli pani łaskawa.
— To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk pan Fortescue był typowym
kombinatorem, który dba zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać chełpliwie o
rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z pewnością tyranem o
grubiańskich, aroganckich manierach. Adela to jego druga żona, o dobre trzydzieści lat
młodsza. Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka i rozglądała się za
grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna… Taka, rozumie pan, „seksbomba”.
Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie zdradzić wrażenia. Jego zdaniem
młoda dama pokroju Mary Dove nie powinna mówić o takich sprawach.
— Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy — ciągnęła młoda dziewczyna. — Do
białej gorączki przywiodła tym Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę Elaine. Obydwoje
odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to kobieta rozumna. Nie obraża się, jak gdyby nic
nie rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod pantoflem. Mój Boże! Znowu użyłam
niewłaściwego czasu. Trudno mi uwierzyć, że on rzeczywiście umarł.
— Chciałbym usłyszeć coś o synu.
— O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val. To świętoszek, hipokryta. Jest
układny, podstępny, chytry. Boi się ojca, który go zawsze terroryzował. Pozwala na to, ale wie,
jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do pana Fortescue bardzo liczy się z pieniędzmi.
Oszczędność jest prawdziwą pasją jego życia. Dlatego właśnie długo szukał dla siebie
oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj dogadza kieszeni Vala.
— A jego żona?
— Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia, czego zresztą nie jestem zupełnie
pewna. Przed ślubem była pielęgniarką. Aż do romantycznego finału opiekowała się
Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie pochwalał tego związku. Jako nie lada
snob życzył sobie, aby syn zrobił to, co się nazywa „świetną partią”. Biedną Jennifer
lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że ona też bardzo nie lubi… to jest nie lubiła
teścia. Zainteresowania tej osóbki ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej główną troskę
stanowi skąpstwo męża, od którego dostaje za mało pieniędzy.
— Co pani powie o córce?
— Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła dziewczyna, typ pensjonarki, która
rośnie, lecz wcale nie dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem przewodzi
starszym i młodszym skaut—kom. Pasjonuje się sprawami takiego pokroju. Niedawno wynikła
romantyczna historia między nią a zbuntowanym młodym nauczycielem. Niestety papa odkrył,
że kawaler hołduje radykalnym ideom, więc jak taranem rozbił niedoszły związek.
Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu.
Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę. Myślę, że i tym razem w grę
wchodziły pieniądze. Widzi pan, Elaine nie jest szczególnie pociągająca.
A drugi syn? — zapytał detektyw.
— Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny mężczyzna i skończony łobuz.
Ma na koncie drobne fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje. Obecnie mieszka w Afryce
Wschodniej.
— Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem?
— Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez szylinga, bo już dawniej zrobił go
młodszym wspólnikiem firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a jeżeli ktoś wspomniał
przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać: „Nie chcę nic wiedzieć o łajdaku. To nie mój
syn”. Mimo wszystko jednak… — panna Dove umilkła nagle.
— Mimo wszystko jednak… — podpowiedział inspektor Neele.
— Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue usiłuje sprowadzić do kraju
Lancelota.
— Na czym pani opiera swój pogląd?
— Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro posprzeczał się z Parcivalem.
Odkrył jakieś machinacje za swoimi plecami czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie, o co
poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną furię. Parcival stracił pozycję faworyta,
dobrego chłopca… Tak! On zachowywał się ostatnio inaczej niż zwykle.
— Kto? Pan Fortescue?
— Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że biedak na śmierć się zamartwia.
— Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów poznałem. Kto więcej jest w
domu?
Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta pokoje na parterze, nakrywa do stołu,
pomaga Crumpowi przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita dziewczyna, tylko bardzo
ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna. Typ wyraźnie skrofuliczny. Inspektor
pokwitował informacje skinieniem głowy.
— Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale służyła w dobrych domach, a swoje
obowiązki zna pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw gospodarskich załatwiają
rozmaite przychodnie kobiety.
— Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze stara panna Ramsbottom.
— Któż to taki?
— Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony. Pierwsza żona była znacznie
starsza od niego, a z kolei panna Ramsbottom znacznie starsza od niej. Obecnie ma z pewnością
grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na piętrze, sama przyrządza swoje posiłki i korzysta
tylko z pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest dziwaczką i nigdy chyba nie przepadała za
szwagrem, lecz zamieszkała tutaj jeszcze za życia siostry i została po jej śmierci. Pan Fortescue
nigdy się nie przejmował losami cioci Effie, ale moim zdaniem to postać ciekawa.
— Innych domowników nie ma?
— Nie ma, panie inspektorze.
— Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani.
— Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam wyższy kurs sekretarski w
Kolegium Świętego Alfreda. Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam ją, poszukałam drugiej i
osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam obecną karierę. Miałam dotychczas trzech
pracodawców, bo po roku lub półtora zaczyna mnie nudzić każde miejsce, więc się przenoszę.
W Domku pod Cisami jestem od przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie nazwiska i adresy
moich poprzednich pracodawców i wraz z kopiami świadectw doręczę je sierżantowi…
sierżantowi Hayowi, o ile się nie mylę. Czy to wystarczy?
— Niewątpliwie, proszę pani.
Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać Mary Dove manipulującą
podejrzanie przy śniadaniu pana Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej — do
systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z ciężkim westchnieniem wrócił do
rzeczywistości i chwili obecnej.
— Teraz — podjął — chciałbym zobaczyć Gladys… kredensową i pokojówkę Ellen. Aha,
proszę pani — dodał powstając z fotela — nie domyśla się pani, czemu pan Fortescue mógł
mieć w kieszeni zboże?
— Zboże? — powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem.
— Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy? Absolutnie z niczym.
— Kto dbał o jego garderobę?
— Crump.
— Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną sypialnię?
— Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i łazienkę. Mary Dove zerknęła na
zegarek. — Adela powinna wrócić już naprawdę niedługo.
— Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w bliskim sąsiedztwie znajdują się aż
trzy kluby golfowe. Dziwi mnie jednak, że do lej pory nie udało się odnaleźć pani Fortescue w
żadnym z. nich.
— Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani Fortescue może wcale nie grać w
golfa — odparła szorstko Mary Dove.
— Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki zamiar.
— Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie zamiarze oznajmiła. Oczywiście
wóz prowadzi sama.
Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie spodziewał się uzyskać ważną
informację.
— Wie pani, kto miał być jej partnerem? — zapytał.
— Zapewne miał to być pan Vivian Dubois.
— Rozumiem… — powiedział tylko Neele, a zarządzająca domem podjęła szybko:
— Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie śmiertelnie wystraszona. — Na chwilę
przystanęła w progu, by dodać: — Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co mówiłam. Jestem
piekielnie złośliwa.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył przez moment w zadumie.
Dziewczyna mogła być piekielnie złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej posiadały wagę.
Jeżeli Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili było prawie pewne), sytuacja
w Domku pod Cisami wyglądała obiecująco. Motywy zdawały się leżeć wokół grubą warstwą.
V
Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni, była nieładna, wystraszona i
mimo szykownej sukni koloru czerwonego wina sprawiała wrażenie jak gdyby nie domytej i
zaniedbanej.
Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała:
— Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o tym wszystkim nie wiem.
— Spokojnie, panienko, spokojnie…
Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz łagodniej, bardziej pogodnie i
naturalnie. Niewątpliwie detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i zbitej z tropu młodej
Gladys.
— Proszę siadać — ciągnął. — Porozmawiamy. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o
dzisiejszym śniadaniu.
— Ja tam nic nie zrobiłam.
— Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole, prawda?
— Tak, proszę pana, to racja — przyznała opornie dziewczyna.
Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu. Jednakże Neele widywał często
świadków zbliżonego pokroju, nie tracił więc pogody, starał się pozyskać Gladys, życzliwym,
uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy przyszedł do jadalni, kto następny.
Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w chwili kiedy Crump wniósł
dzbanek z kawą. Po niej zjawiła się pani Fortescue, następnie pani Valowa. Pan przyszedł
ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na podgrzewanych płytkach. Państwo
obsługiwali się sami.
Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu zgadzało się z relacją Mary Dove.
Państwo i panna Elaine pili kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się nie inaczej niż
zwykle.
Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała mniej niechętnie. Służyła w
prywatnych domach. Później pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie postanowiła wrócić do
prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami przyjęła miejsce w Domku pod Cisami.
— Podoba się tu panience? — zapytał Neele.
— Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest wciąż na nogach. Tyle że
mniej swobody… znaczy się, wolnego czasu.
— Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue, jego ubraniach. Kto utrzymywał
je w porządku, czyścił?
Gladys nastroszyła się znowu.
— Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę roboty.
— Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan Fortescue był dziś ubrany?
— Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich przecież tyle.
— Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z tych garniturów?
— Zboże?
Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała.
— Wyrażając się ściślej, żyto.
— Żyto?
— Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki, którą pan Fortescue miał dziś
na sobie.
— W kieszeni marynarki?
— Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło?
— Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele podejrzewał przez moment, że
dziewczyna wie o sprawie więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest zakłopotana,
przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na karb oporów naturalnych wobec
policjanta. Kiedy powiedział jej ostatecznie, że może odejść, kredensowa zapytała:
— On rzeczywiście nie żyje? To prawda?
— Prawda.
— Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że dostał jakiegoś ataku, konwulsji.
— Istotnie. To wyglądało na konwulsje.
— Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje. Zawsze nagle przychodziły, a ja
bałam się okropnie.
Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys.
Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go niepokojące przyjęcie. Groźnie
postąpiła w jego stronę kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona w wałek do ciasta.
Policja! Dobre sobie! — przemówiła. — Przychodzi tutaj taki i gada głupstwa. Także
pomysł! Nic nie zmajstrowałam. Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze takie, jak trzeba.
A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję! Wystąpię do sądu o potwarz, nawet
przeciwko policji. Nigdy w tym domu nie daje się na stół nic złego.
Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej mistrzyni rondla. Gdy z nią
rozmawiał, sierżant Hay uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju kredensowego. Bez
wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i oburzenia pani Crump.
Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do hallu i zastał tam Mary Dove, która
spiesznie notowała coś na bloku korespondencyjnym.
— Telegram — rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię.
Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła blok inspektorowi. Depesza
została nadana w Paryżu i brzmiała, jak następuje:
FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON HEATH SURREY. LIST NADSZEDŁ
OPÓŹNIONY.
PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM SIĘ TUCZNEGO CIELCA NA
KOLACJĘ. LANCELOT.
Inspektor Neele szeroko otworzył oczy.
— Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu — szepnął.
VI
W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu filiżankę herbaty, jego syn z żoną
siedzieli pod drzewami na Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów,
— Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej odpowiedzieć na pytanie — mówił
właśnie Lance Fortescue. — Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja strona. Czego
chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to, szczerze mówiąc, niezły szachraj. Ciebie to
chyba nie zgorszy, prawda? Bądź co bądź musisz być przyzwyczajona do szachrajów.
— Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę.
Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej zadumy. Może pomyślała, iż cały
świat jest szachrajski albo też jej wyjątkowo nie dopisywało szczęście.
Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano piękności, lecz roztaczała urok płynący
z nadmiaru sił żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i śliczne, lśniące
kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że dzięki długiemu obcowaniu z końmi nabrała
wdzięku młodej kłaczki pełnej krwi.
Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych, niebawem zaś miała nawiązać
kontakt z szachrajstwami świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż jej nie znany dotąd
teść jest wzorem uczciwości w granicach określonych literą prawa. Często tak bywa. Ludzie,
pyszniący się chętnie swoimi „sprytnymi posunięciami”, nie rozmijają się zazwyczaj z
postanowieniami kodeksu karnego. Ale jej Lance, którego kocha, który przyznaje, że w
młodzieńczych latach przekroczył tę barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą cwaniakom
praktykującym z powodzeniem legalne szachrajstwa.
— Nie twierdzę, że to oszust — ciągnął młody człowiek. — Nic podobnego! Ale, widzisz,
Pat, stary potrafi grać na całego.
— Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią grać na całego — odrzekła Pat
i dodała: — Jesteś do niego przywiązany.
Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania. Lance zastanawiał się przez
chwilę. Później odpowiedział tonem nie pozbawionym zdziwienia:
— Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do niego przywiązany.
Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod lekko opuszczonych powiek.
Kochana, najmilsza dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić!
— Powrót tam — podjął — jest w pewnym sensie diabelnie przykrą sprawą. Biurowe nudy.
Jazda do domu co dzień pociągiem o piątej osiemnaście po południu. Życie całkiem nie w
moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród rozmaitych wzlotów i upadków. Ale
ostatecznie człowiek musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie wymaga to starań, ale ty
poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się okazać nawet przyjemne. Stary nawrócił
się, przekonał do mnie, trudno w takim przypadku nie skorzystać z okazji. Muszę przyznać, że
jego list sprawił mi niespodziankę. Byłem zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival
musiał mu się narazić! Percy, ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to spryciarz,
podstępny spryciarz. Zawsze był taki.
— Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata Parcivala —wtrąciła Pat.
— Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy nie pasowaliśmy do siebie. Ja
trwoniłem kieszonkowe, on robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z sympatycznymi
nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne znajomości”. Stanowiliśmy przeciwstawne
bieguny. Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę, że nienawidził mnie serdecznie. Nie
bardzo rozumiem dlaczego…
— Ja chyba rozumiem — wtrąciła znów Pat.
— Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na karku. Widzisz, zastanawiam się
chwilami… To fantastyczny pomysł, ale…
— Ale co? Mów śmiało.
— Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z tamtym czekiem… Pamiętasz?
Dostałem wtedy kopniaka od ojca i stary wściekał się, że nie może być mowy o
wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika firmy. Najciekawsza historia, że ja
czeku nie sfałszowałem. Oczywiście nikt nie uwierzyłby mi wtedy, bo raz podebrałem firmowe
pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz, byłem murowanie pewny, że wszystko zwrócę,
i ostatecznie chodziło o pieniądze w niejakim stopniu moje. Ale podrobić podpis na czeku?
Nie! Czasem przychodzi mi do głowy zabawny pomysł, że to może Parcival mnie zastąpił. Nie
mam pojęcia czemu, ale pomysł przychodzi.
— Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły na twój rachunek.
— Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A jednak… Pat spojrzała bystro na
męża.
— Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć?
— Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać podobnych bredni. Zapomnij o tym,
Pat. Ciekaw jestem, jak stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót syna marnotrawnego. Ale
wytrzeszczy te swoje mętne, chytre, bladozielone oczki!
— On wie, że wracasz?
— Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz stary, Pat, ma trochę
zwichrowane poczucie humoru.
— Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca?
— Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego do białej gorączki. Inaczej nie
napisałby do mnie.
— Kiedy dostałeś jego pierwszy list?
— Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt gderliwy list, lecz bez wątpienia
również gałązka oliwna. „Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod wieloma względami
nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się wyszumieć, ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić, że
na pojednaniu skorzystasz finansowo”. „Życzliwie i serdecznie powitam ciebie oraz twoją
żonę”. Wiesz co, kochanie? Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na starym
zrobił wrażenie fakt, że wżeniłem się do arystokracji.
— Do arystokracji? — parsknęła śmiechem Pat. — Takie tam arystokratyczne męty!
— Wszystko jedno — uśmiechnął się Lance. — O mętach mało kto wie, o arystokracji
wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz małżonkę Parcivala! To osóbka, która biada nad zgubieniem
znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać piklów”.
Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się zastanawiać nad kobietami ze swojej
nowej rodziny — kwestią, której Lance dotąd nie poruszył.
— A twoja siostra? — zapytała.
— Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy wyjeżdżałem, była bardzo młoda.
Wiesz, taki podlotek diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała. Pewno zdążyła z
tego wyrosnąć.
Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca.
— Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy opuściłeś kraj… Nie pisywała,
prawda?
— Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby się na list. Widzisz, jesteśmy
rodziną bez sentymentów.
— Na to wygląda.
Lancelot zerknął spod oka ku żonie.
— Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince? Całkiem zbytecznie. Przecież nie
zamieszkamy wspólnie. Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne gniazdko. Rozumiesz? Konie,
psy, co tylko zechcesz.
— No i ten pociąg o piątej osiemnaście.
— To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie. Oficjalnie ubrany. Ale nie martw się,
najmilsza. Są urocze, wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie Londynu. No, a ja
czuję ostatnimi czasy przypływ zamiłowania do spraw finansowych. Nic dziwnego, kochanie.
To dziedziczne z obydwu stron rodziny.
— Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz?
— Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była stara. Miała bez mała
pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby, zwykle
leżała na sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie o rycerzach i damach.
„Idylle królewskie” Tennysona… Zapewne ją kochałem. A dziś, kiedy wspominam tamte łata,
rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta.
Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie kochasz —rzuciła Pat nie bez
przygany w głosie. Mąż ujął jej rękę, ścisnął mocno.
— Kocham ciebie, Pat — powiedział.
AGATHA CHRISTIE KIESZEŃ PEŁNA ŻYTA TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: „A POCKET FULL OF RYE”
I Według kolejności herbatę parzyła panna Somers — najnowsza i najbardziej nieudolna pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie wrzącej wody, gdyż biedaczka nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co stanowiło jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej życie. Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy spodeczek zawilgłym herbatnikiem. — Woda znów nie zagotowana, Somers! — skarciła ją surowo panna Griffith, energiczna kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji Powierniczej od lat szesnastu. Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała. — Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę. „Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą — pomyślała panna Griffith. — Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do Banku Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze znalezieniem rzeczywiście inteligentnej maszynistki…” Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów wewnętrznych panny Griffith. Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla samego pana Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz wodę z kranu w garderobie, ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna Grosvenor dopilnowała tego osobiście. Panna Grosvenor — olśniewająca blondynka — miała na sobie szykowny i kosztowny czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z czarnego rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła funkcję osobistej sekretarki pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą. Pan Fortescue zawarł niedawno powtórny związek małżeński, i żona — również olśniewająca — pochłaniała całą jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment dekoracji biura — dekoracji zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej. Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do własnego miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić do najważniejszego sanktuarium — gabinetu samego szefa. Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi wschodnimi dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele klubowe obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym sykomorowym biurkiem stanowiącym główny akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan Fortescue w całej okazałości. Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w miarę możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku papiery. Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym głosem:
— Herbatka, panie dyrektorze. Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany pomruk. Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi. Zadzwoniła w dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła jeden telefon. — Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe — odpowiedziała wyniośle. — Pan Fortescue ma konferencję. Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej. W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk: stłumiony, lecz niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor zastygła w bezruchu, po czym przerażona i zdezorientowana dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła kompletnie równowagę, mimo to jednak z normalną, posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała i weszła do sanktuarium. Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który siedział za biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach było spojrzeć. — Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? — powiedziała panna Grosvenor i momentalnie uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania. Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem wstrząsały bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot. — Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?… Pomocy!…. Lekarza!… Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą sekretarką. Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę. W pokoju maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie: — Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba zaraz wezwać lekarza… Wygląda okropnie… Kona! Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna. — Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta — doradziła panna Bell, najmłodsza z maszynistek. — Kto ma korek? Nikt nie miał korka. — W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja — orzekła panna Somers. — Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! — podchwyciła panna Griffith, ale tym razem nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny Griffith nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura. Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś inny jest osiągalny w niedalekim sąsiedztwie? Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać lekarzy pod „L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu — ale jakim? — Musi to być szpital właściwy — powiedziała panna Somers. — Inaczej nikt nie przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja. Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali maszyn. Policja! Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod postępowania. Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia Ratunkowego pod „P”. — Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany. Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła gońcowi, by natychmiast sprowadził lekarza — jakiegokolwiek, skądkolwiek — a następnie w osobistym skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana ordynującego przy Harley Street. Panna
Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie mniej dbając o wytworność niż w normalnych warunkach. — Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!… Z pewnością nic nie było w herbacie… — Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy aparatu telefonicznego. Czemu pani to mówi? — On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu podałam w herbacie. Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi telefonu sir Edwina Sandemana a numerem „999”. — Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! — zawołała panna Bell, osoba młoda, więc usposobiona optymistycznie. — Czy jest musztarda w biurze? W biurze nie było musztardy. Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu przeciwnych stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w windzie. Nie zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji Powierniczej.
II W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym sykomorowym biurkiem zajmował inspektor Neele. Jeden z jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą, tuż obok drzwi. W ręku trzymał notatnik. Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne kasztanowate włosy zaczesane do góry nad nieco zbyt niskim czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa czysto formalna” — ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne to wszystko, co jest ci dostępne”. Ten ktoś myliłby się bardzo. Pod pozorną tępotą inspektor Neele krył wyobraźnię i umiejętność myślenia, a do jego metod śledczych należało tworzenie fantastycznych teorii odnośnie do winy osoby przesłuchiwanej w danym momencie. Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith kobietę najbardziej powołaną do zwięzłego przedstawienia sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy sykomorowym biurku. Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po wyczerpującym zrelacjonowaniu porannych wydarzeń. Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne błyskotliwe teorie tyczące racji, dla których wytrawna kierowniczka hali maszyn mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w charakterystyczny dla siebie sposób odrzucił je niezwłocznie, jako wysoce nieprawdopodobne. Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował następujące wnioski: a) to nie typ trucicielki, b) nie miała romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i mściwej. Takie rozumowanie skutecznie wyeliminowało kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją w śledztwie jedynie jako źródło ścisłych informacji. Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał wiadomości ze szpitala Świętego Judy. Oczywiście istniała możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue wywołała jakaś przyczyna naturalna. Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green, ani sir Edwin Sandeman z Harley Street. Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w bliskości lewej ręki i wyraził życzenie, by zgłosiła się osobiście sekretarka pana Fortescue. Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo znikomym stopniu. Do gabinetu weszła lękliwie, bez zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca zastosowała taktykę obronną. — Ja tego nie zrobiłam! — oznajmiła. — Nie zrobiła pani? — bąknął półgębkiem detektyw i wskazał sekretarce krzesło, które zajmowała zwykle, gdy szef dyktował listy. Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z ociąganiem i podejrzliwie patrzała na inspektora, który tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie? Szantaż? Platynowa blondynka na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie nieszkodliwego i chyba głupawego… — W herbacie nic nie było — podjęła panna Grosvenor — Nic być nie mogło. — Zapewne… Pani nazwisko i adres? — Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill. Inspektor Neele z zadowoleniem skinął głową i pomyślał: „Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze miłosnej. Dziewczyna mieszka z pewnością w solidnym domu, przy rodzicach. Szantaż też w grę nie wchodzi”. W ten sposób odpadł szereg drobnych teorii roboczych. — Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? — zapytał uprzejmie detektyw. — Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja robię to codziennie. Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i odesłane dokąd należy, celem przeprowadzenia analizy. Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał przyrządzania
przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że tylko panna Grosvenor posługiwała się wymienionymi przedmiotami. Z czajnika korzystały uprzednio maszynistki, lecz sekretarka napełniła go powtórnie wodą z kranu w garderobie. — A sama herbata? — zapytał inspektor Neele. — Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To specjalny chiński gatunek. Trzymam ją na półce w moim pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem. Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał, że pan Fortescue pija herbatę nie słodzoną. Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę. — Szpital Świętego Judy? — zapytał z lekko zmienionym wyrazem twarzy i zwrócił się do jasnowłosej sekretarki: — Na razie dziękuję pani. Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z gabinetu. Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego głosu i od czasu do czasu kreślił jakieś zagadkowe znaki w rogu leżącego przed nim bibularza. — Aha, zmarł pięć minut temu — powiedział i zerknąwszy na zegar napisał szybko: dwunasta czterdzieści trzy. Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce mówić z inspektorem Neele. — Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć — odparł zwięźle detektyw i chyba zgorszył nieco właścicielkę głosu, który w ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem urzędowego szacunku. Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane pomruki. Inspektor czekał cierpliwie i odsunął nieco słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej głęboki bas. — Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy się nad zwłokami! Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego Judy zetknęli się przed z górą rokiem przy okazji pewnej sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali przyjacielskie stosunki. — Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje. — A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku. — Przyczyna zgonu? — Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek, bardzo ciekawy. Kontent jestem, że coś takiego mnie się trafiło. Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie Bernsdorffa dawał wiele do myślenia. — Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna — powiedział obojętnie detektyw. — Ma się rozumieć, że nie — wrzasnął doktor i dodał z nieco spóźnioną przezornością. — Oczywiście wypowiadam się na ten temat nieoficjalnie. — Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda? — Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź nieoficjalna, tylko między nami… A co więcej, gotów jestem trzymać zakład, jakiej użyto trucizny. — Czyżby? — Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny! — Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem. — Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście bardzo niezwykła. Powiem otwarcie, że nawet mnie nie przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech czy czterech tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla lalek. Rozumiesz? Narwały jagód cisa i zastąpiły nimi herbatę. — Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa? — W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca, naturalnie alkaloid. Chyba nie słyszałem o przypadku rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad wyraz oryginalna. Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka nudzą te same wciąż klasyczne preparaty chwastobójcze. Ale taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz oczywista, mogę być w błędzie. Nie
powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę, żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie, odbiegająca od rutyny. — Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz denata? — Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało — przytaknął doktor Bernsdorff zdawkowym tonem. — Powiedział coś przed śmiercią? — Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści. On poda ci szczegóły. Facet mamrotał coś o herbacie. Podobno mówił, że otruto go herbatą w biurze. Oczywisty nonsens! — Dlaczego nonsens? — obruszył się zawiedziony inspektor, który oczyma wyobraźni oglądał już efektowną pannę Grosvenor, przyrządzającą dla szefa tradycyjny napój z nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód. — Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko. Podobno objawy wystąpiły bezpośrednio po wypiciu herbaty, prawda? — Tak wszyscy twierdzą. — Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z wyjątkiem oczywiście cyjanku i może nikotyny w czystym stanie. — Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna? — Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed przybyciem lekarza. O cyjanku albo nikotynie nie ma mowy. Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje wyglądały całkiem nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów jestem ręczyć swoją reputacją zawodową, że chodzi o taksynę. — Po jakim czasie to paskudztwo działa? — Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na nie lada żarłoka. Zwłokę mogło wywołać solidne śniadanie. — Śniadanie, mówisz? — podchwycił inspektor z nutą zastanowienia w głosie — Racja! Wszystko wskazuje na śniadanie. — Śniadanie u Borgiów — roześmiał się pogodnie Bernsdorff. — No, pomyślnych łowów, stary. — Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z moim sierżantem. Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor złowił uchem ciężkie sapanie, jakim sierżant Hay zwykł poprzedzać każdą rozmowę. — Pan inspektor? — Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o czym powinienem wiedzieć? — Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale pan doktor twierdzi… — Wiem. Nic więcej? — Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa. Naturalnie przejrzałem kieszenie ubrania, które nieboszczyk miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę do nosa, klucze, bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń marynarki. Było w niej zboże. — Zboże? — Tak jest, proszę pana inspektora. — Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy, które jada się na śniadanie? A może kukurydza czy jęczmień? — Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój rozum żyto… Dużo żyta… — Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę towaru objętego jakąś transakcją handlową. — Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że warto o tym zameldować. — Zupełnie słusznie, Hay. Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu, zapatrzony przed siebie. Jego systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej fazy śledztwa — od podejrzeń do pewności otrucia. Profesor Bernsdorff wypowiedział się nieoficjalnie, ale to ktoś,
kto nie zwykł mylić się w sądach. Rex Fortescue został zamordowany. Truciznę podano mu na jedną do trzech godzin przed wystąpieniem pierwszych objawów. W takim razie cały personel biura jest zapewne niewinny. Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła opieszale i maszyny klekotały w zwolnionym tempie. — Proszę pani — zwrócił się do panny Griffith — mógłbym zamienić z panią jeszcze kilka słów? — Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść na obiad? Normalna pora przerwy dawno minęła. A może życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek? — Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że wszystkie wrócą. — Rzecz oczywista. Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa, gdzie zasiadła na krześle, spokojna i energiczna jak zawsze. — Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy — rozpoczął bez ostrożnego wstępu inspektor Neele. — Pan Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy. Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko pochyliła głowę. — Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko — powiedziała. „Niewiele ją to obeszło” pomyślał detektyw i podjął: — Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach rodzinnych denata? — Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się telefonicznie z panią Fortescue. Odpowiedziano mi, że zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się jej na obiad. Nie wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan ciągnęła tonem wyjaśnienia — państwo Fortescue mieszkają w Baydon Heath, niedaleko trzech bardzo znanych klubów golfowych. Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście wiedział, że w Baydon Heath rezydują niemal wyłącznie bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą komunikację kolejową, leży o niespełna dwadzieścia mil od centrum Londynu i stosunkowo łatwo dotrzeć tam samochodem nawet w godzinach rannego i popołudniowego szczytu. — Proszę o bliższy adres i numer telefonu. — Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę Domek pod Cisami. — Co takiego? — detektyw dał wyraz spontanicznemu zdumieniu. — Jak pani powiedziała? Domek pod Cisami? — Tak, panie inspektorze — kobieta spojrzała nań ze zdziwieniem, lecz detektyw zdążył się już opanować. — Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych zmarłego. — Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża młodszą. Pobrali się jakieś dwa lata temu. Pierwsza żona nie żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj synowie i córka. W Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy syn, wspólnik firmy. Niestety jest obecnie na północy w sprawach handlowych. Powinien wrócić jutro. — Kiedy wyjechał? — Przedwczoraj. — Próbowała pani nawiązać z nim kontakt? — Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala, połączyłam się z hotelem Midland w Manchesterze, gdzie miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego rana, prawdopodobnie do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem pewna. Mogę panu dać nazwy kilku firm, które chyba zamierzał odwiedzić. „Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała uśmiercić szefa, załatwiłaby to sprawnie” — pomyślał inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich teoretycznych rozważań, aby skupić uwagę na sytuacji domowej pana Fortescue. — Wspomniała pani o drugim synu, prawda? — Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz przebywa za granicą.
— Czy obydwaj są żonaci? — Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną samodzielny apartament w Domku pod Cisami. Wkrótce przeprowadzą się do własnego domu, również w Baydon Heath. — Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani Parcivalowej nie było w domu? — Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan Lancelot ożenił się niespełna rok temu z wdową po lordzie Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej zdjęcia, na przykład w „Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas zawodów hipicznych. Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał nutką podniecenia. Neele — niezły znawca natury ludzkiej — pojął, że małżeństwo w takim stylu poruszyło snobistyczne i romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co arystokracja, to arystokracja, a panna Griffith nie musiała wiedzieć, że nieboszczyk lord Fryderyk Anstice cieszył się nie najlepszą reputacją na torach wyścigowych. Palnął sobie w łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w sprawie pewnej gonitwy z udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał tez coś niecoś o lady Anstice, córce irlandzkiego para, której pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o Anglię. Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue — gdyż Neele nie wątpił, że nieporozumienia z ojcem, o których wspomniała mimochodem panna Griffith, miały związek z jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka. Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano Parcival! Detektyw zainteresował się osobą pierwszej pani Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W każdym razie zdradzała szczególne upodobania w zakresie wyboru imion. Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL — litery wywoławcze międzymiastowej — poprosił o Baydon Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski głos. — Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną Fortescue — powiedział Neele. — Niestety, żadnej z pań nie ma w domu. Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony. — Czy pan jest kamerdynerem? — Tak. Zgadza się. — Pan Fortescue ciężko zachorował. — Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan Val wyjechał na północ, a pani Fortescue gra w golfa, nie bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w Londynie; wróci na kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje małe skautki. — Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o nagłym zasłabnięciu pana Fortescue? To sprawa bardzo pilna. — Hm… Czyja wiem? — w głosie zabrzmiało wahanie. — Jest panna Ramsbottom, ale ona nigdy nie podchodzi do telefonu… Albo panna Dove… że się tak wyrażę, zarządzająca domem. — Niech pan poprosi pannę Dove. — Postaram się ją znaleźć — powiedział kamerdyner. Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru minut odezwał się w telefonie kobiecy głos. — Mówi Dove. Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna. Inspektor stworzył sobie korzystny obraz panny Dove. — Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue umarł w szpitalu Świętego Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma porozumieniu się z rodziną. — Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… — panna Dove nie dokończyła zdania; jej głos nie zdradzał głębszych uczuć, brzmiał jednak nutą zaskoczenia i zdziwienia. — Wszystko fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem Parcivalem Fortescue, który bez wątpienia zajmie się nieodzownymi formalnościami. Może go pan znaleźć w hotelu Midland w
Manchesterze albo w hotelu Grand w Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje zatelefonować do Shearera i Bondsa w Leicester. Nie znam numeru, ale wiem, że pan Parcival miał ich odwiedzić. Chyba będą mogli poinformować pana, gdzie go dziś trzeba szukać. Pani Fortescue z pewnością wróci na kolację, może nawet na podwieczorek. Przeżyje straszny wstrząs. Śmierć nastąpiła chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał przed wyjazdem z domu. — Widziała go pani przed wyjazdem? — Tak, proszę pana. Co to było? Serce? — Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe? — Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon nasuwa przypuszczenie… — Panna Dove znów nie dokończyła zdania. — Czy pan mówi ze szpitala Świętego Judy? Jest pan lekarzem? — Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu pana Fortescue. Inspektom Neele z Wydziału Śledczego. Postaram się możliwie zaraz przyjechać do Baydon Heath i porozmawiać z panią. — Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy, proszę pana? — W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach, proszę pani, my pojawiamy się na scenie, zwłaszcza jeżeli zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką lekarską, co w danym przypadku miało chyba miejsce… Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove odpowiedziała żywo: — Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca wizytę u doktora. Ale pan Fortescue nie chciał o tym słyszeć. Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina niepokoiła się o niego… — zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet podjąć uprzednim, chłodnym tonem: — Co mam powiedzieć pani Fortescue, jeżeli wróci, nim pan zdąży przyjechać? „Rzeczowa i praktyczna osoba” — pomyślał detektyw i dodał głośno: — Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci nieuniknione są pewne pytania… To sprawa czysto formalna — zakończył o odłożył słuchawkę.
III Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym wzrokiem zmierzył pannę Griffith. — Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue. Wysyłała go do lekarza? Nic mi pani nie mówiła. — Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. — Zresztą nie sądziłam nigdy, by pan Fortescue był naprawdę chory. — Nie chory?… Więc co? — Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się w sposób szczególny. — Martwił się o coś? — On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał cierpliwie dalszego ciągu. — Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty — podjęła panna Griffith. — Miewał zmienne nastroje. Czasami zachowywał się hałaśliwie. Parę razy odniosłam, doprawdy, wrażenie, że chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite cudaczne historie, z całą pewnością nieprawdziwe. Ale to nie wszystko. Pracuję tu od lat i przez prawie cały ten czas pan Fortescue był powściągliwy… powściągliwy i bardzo, bardzo oszczędny. Ale ostatnio zupełnie się zmienił. Stał się gadatliwy i, można powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy nasz goniec wybierał się na pogrzeb babki, szef zawołał go do gabinetu, dał chłopcu banknot pięciofuntowy i zanosząc się śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie faworyta. Był, że się tak wyrażę, całkiem niepodobny do samego siebie. Tyle mogę powiedzieć, panie inspektorze. — Może go coś dręczyło? — Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje czegoś radosnego… jakichś pomyślnych wydarzeń, — Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji — podpowiedział Neele. — Właśnie, panie inspektorze — przyznała z przekonaniem panna Griffith. — Zdawać się mogło, że nie obchodzą go powszednie sprawy. Był ożywiony, podniecony. Odwiedzali go jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie przychodzili. Pan Parcival okropnie się tym trapił. — Aa… Okropnie się tym trapił. — Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który ufał mu bez zastrzeżeń, liczył na niego. Ale ostatnio… — Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? — podchwycił detektyw. — Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się nierozsądne panu Parcivalowi. To człowiek bardzo ostrożny, rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle przestał się z nim liczyć. — I stąd wynikła kłótnia — sondował dalej inspektor Neele. — Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan Fortescue był całkiem niepodobny do siebie, kiedy tak krzyczał. — Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił? — Wpadł do hali maszyn i… — Więc wszystkie panie to słyszały? — Tak… Oczywiście. — Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival wtedy zrobił? — Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec nazywał go gryzipiórkiem, marnym urzędniczyną, który nie ma szerokich horyzontów, nie wie, jak załatwia się wielkie interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart dziesięciu takich jak ty. No i ożenił się dobrze. Ma rozmach. Nie szkodzi, że raz zdarzyło mu się wejść w kolizję z prawem”. Mój Boże! O tym nie powinnam mówić. Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa zręcznym manewrom inspektora, odczuła teraz spóźnione skrupuły.
— Nie ma się czym przejmować — pocieszył ją detektyw. — To chyba dawna sprawa? — O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody, lekkomyślny. Nie orientował się, co właściwie robi. Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i nie zgadzał się z nimi. Nie podjął wszakże dyskusji, aby bez przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie. — Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura — podjął spokojnie. Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję, więc nie skąpiła informacji o pracownikach Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła, detektyw podziękował i oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać z panną Grosvenor. Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął posępnie, że to eleganckie biuro. Objął spojrzeniem okazałe fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne oświetlenie. — I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska — ciągnął. — Grosvenor to całkiem po książęcemu. Fortescue też brzmi nielicho. — Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej — odparł z uśmiechem Neele. — Fontescu. Pochodził skądś z Europy Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się nada. Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym podziwu. — Pan inspektor wie już wszystko o nim? — Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na wezwanie. — Notowany u nas? — Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do czynienia z czarnym rynkiem i od czasu do czasu robił interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie. Wszystko jednak mieściło się w granicach prawa. — Rozumiem. Wredny typ, prawda? — Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie przeskrobał. Ludzie z Kontroli Skarbowej długo deptali mu po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho! Nieboszczyk Rex Fortescue to istny geniusz finansowy! — Taki facet mógł mieć wrogów, co? — podchwycił wywiadowca z nutą nadziei w głosie. — Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został otruty w domu. Na to przynajmniej wygląda. Wiesz co, Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat: stary, wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły chłopiec Lance, typ bardzo interesujący dla płci pięknej. Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na jakich kortach zamierza grać w golfa. Wszystko to brzmi nieobco, tylko jeden szczegół fatalnie nie pasuje. — Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz w tej chwili otwarły się drzwi gabinetu i panna Grosvenor, która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i stała się znów normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle: — Życzył pan sobie mówić ze mną? — Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pracodawcy… Należałoby raczej powiedzieć byłego pracodawcy. — Biedaczek! — westchnęła nieprzekonywająco panna Grosvenor. — Czy ostatnio zauważyła w nim pani zmiany? — Otwarcie mówiąc, zauważyłam. — Jakie? — Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił rozmaite głupstwa. W połowę tego niepodobna było wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana Parcivala. Na mnie nie, bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie dyrektorze” — odpowiadałam zawsze bez względu na to, co on mówi… a raczej, co mówił. — Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse? — Nie… Tego nie mogę powiedzieć — odparła efektowna sekretarka jak gdyby z pewnym żalem. — Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże?
— Zboże? — zdumiała się panna Grosvenor. — W kieszeni? Żeby karmić gołębie czy coś podobnego? — Nie wykluczam takiego powodu. — Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić gołębie? To nie w jego stylu. — Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w kieszeni, dajmy na to, jęczmień albo żyto? Może chodziło o próbkę zboża objętego jakąś transakcją handlową? — Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z Azjatyckiej Spółki Naftowej i na prezesa pewnego przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się innych klientów. — Mniejsza z tym… — Neele skwitował temat niedbałym gestem ręki, którym zarazem odprawił pannę Grosvenor. — Nogi pierwsza klasa! — westchnął wywiadowca Waite. — I nylony nie gorsze. — Nic nie pomogły te nogi — burknął inspektor Neel. — Nie posunąłem się o krok. Wciąż mam przed sobą nie wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.
IV Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na schodach, aby wyjrzeć przez wielkie okno. Zajechał właśnie samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Wyższy stanął plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła. Mary Dove bacznie oszacowała ich wzrokiem. Nie wątpiła, że to inspektor Neele i zapewne jakiś jego podwładny. Odwróciła się i spojrzała na własne odbicie w długim lustrze, które zdobiło ścianę przy zakręcie schodów. Zobaczyła drobną, przesadnie skromną postać w beżowoszarej sukni o niepokalanie białych mankietach i kołnierzyku. Ciemne włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema lśniącymi falami ku węzłowi upiętemu nisko nad karkiem… Szminka na ustach miała odcień bladoróżowy… Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej powierzchowności. Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie i ruszyła w dół schodami. Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i myślał: „Oni nazwali to «domkiem». Dobre sobie! «Domek pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na mój rozum lepsze byłoby określenie «pałac»„. Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam wychował się przecież w domku odźwiernego przy bramie posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna, niezdarnie pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć pokoi sypialnych, ostatnio zaś została zasekwestrowana przez władze skarbowe. Mały domek odźwiernego z zewnątrz prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny, straszliwie niewygodny i nie miał żadnych nowoczesnych urządzeń z wyjątkiem najbardziej prymitywnej kanalizacji. Na szczęście rodzice inspektora Neele uważali swoje warunki mieszkalne za normalne i odpowiednie. Nie musieli płacić czynszu i nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i zamykania bramy, kiedy zaszła ku temu potrzeba. Ponadto park obfitował w króliki, a od czasu do czasu trafiał do garnka nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy, ile satysfakcji sprawiają elektryczne żelazka, piece stałopalne, wentylowane spiżarki pod oknami, krany z zimną oraz gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca. Zimą Neele’owie korzystali z lampy naftowej, w lecie kładli się spać o zmroku. Byli rodziną zdrową i, mimo całego zacofania, bardzo szczęśliwą. Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w inspektorze wspomnienia z lat dzieciństwa. Jednakże gmach ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami przypominał pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie, aby mówić o nich „moje skromne zacisze na wsi”. Nawiasem mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym zaciszem i nie znajdował się na wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły rozrastało się raczej wszerz niż wzwyż i miało dach nieco zanadto łamany oraz pokaźną liczbę okien z oprawnych w ołów szklanych gomułek. Ogród był sztywny, konwencjonalny, pełen różanych klombów i rabat, pergoli, cembrowanych sadzawek oraz (zgodnie z nazwą rezydencji) często strzyżonych szpalerów cisowych. Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby surowca dla wyprodukowania taksyny! W prawym kącie ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono ślad prawdziwej przyrody — stare drzewo cisowe przywodzące na myśl cmentarz, o gałęziach podpartych palami. „Rosło na tym miejscu długie lata — medytował inspektor Neele — nim najazd nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać wiejskie okolice. Rosło na tym miejscu, nim założono pole golfowe, a modni architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi klientami, aby zachwalać im korzystne strony takich lub innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny zabytek, więc zostało włączone do odmiennego krajobrazu i najprawdopodobniej dało nazwę wymarzonej siedzibie bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie drzewa…” Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania. Musiał przystąpić do pracy. Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku odpowiadający dość wiernie obrazowi, jaki detektyw stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał minę mało inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z lekka drżące ręce. Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego i nie bez przyjemności dostrzegł wyraz przestrachu w oczach kamerdynera. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana bynajmniej z nagłym zgonem pracodawcy. — Czy pani Fortescue wróciła? — Nie, panie inspektorze. — A pozostałe dwie panie? — Także nie wróciły, panie inspektorze. — W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący zerknął przez ramię w kierunku schodów. — Panna Dove właśnie idzie — powiedział. Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu szła z piętra na parter. Tym razem rzeczywistość nie odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie zarządzającej domem czy gospodyni kojarzy się automatycznie z wizerunkiem postawnej, energicznej damy ubranej w czerń i pobrzękującej niewidocznymi kluczami. Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w sukience gołębiej barwy. Nie spodziewał się śnieżnobiałych mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko uczesanych włosów ani subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko wydało mu się trochę nierealne, jak gdyby ta młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę — nawet nie rolę zarządzającej domem, lecz po prostu Mary Dove. Jej powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej w harmonii z nazwiskiem1 . — Pan inspektor Neele? — zapytała opanowanym tonem. — Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak wspomniałem już podczas rozmowy telefonicznej, pan Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie dwunastej czterdzieści trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo, że śmierć nastąpiła w wyniku otrucia czymś, co denat spożył dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant Hay mógłby pójść do kuchni celem zebrania nieodzownych informacji? — Naturalnie, panie inspektorze — odpowiedziała panna Dove i rzuciła pod adresem kamerdynera, który niepewnie przestępował z nogi na nogę Crump, proszę zaprowadzić sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej zażąda. Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do inspektora: — Pozwoli pan ze mną? Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do szablonowego pokoju — niewątpliwie palarni ozdobionej boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z wyścigów i polowań. — Zechce pan usiąść. Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce naprzeciw niego, twarzą w kierunku okna, czego detektyw nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła dla kobiety, zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co jej wiadomo… Ale może ta dziewczyna nie ma nic do ukrycia? — Fatalnie się składa — zauważyła — że niepodobna porozumieć się szybko z nikim z rodziny. Pani Fortescue powinna lada moment wrócić. Tak samo pani Parcivalowa. Do jej męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca. — Bardzo pani dziękuję. 1 Dove (ang.) — gołąb, gołębica.
— Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła nastąpić w wyniku otrucia czymś, co spożył dziś na śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe? — Zapewne… — bąknął inspektor obserwując bacznie Mary Dove. — Mało prawdopodobne — ciągnęła z niezmąconym spokojem. — Na śniadanie podano bekon, jajecznicę, kawę, marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z puszki otwartej wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych dolegliwości. Nie było na śniadanie ryby, kiełbasek… niczego, co mogłoby wydać się podejrzane. — Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu. — Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj na kolację… — To obojętne, proszę pani — przerwał detektyw. — Jadłospis wczorajszej kolacji nie ma znaczenia. — Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują czasami dopiero po dwudziestu czterech godzinach. — W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani poinformować mnie szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił dzisiaj, przed wyjazdem z domu? — O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do jadalni zeszedł kwadrans po dziewiątej. Jak mówiłam już, na śniadanie podano bekon, jajecznicę, marmoladę, grzanki. — Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju? — Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy. — Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu? — Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy. — Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki uspokajające? Ułatwiające trawienie? — Nie, panie inspektorze. — Czy pani uczestniczyła w śniadaniu? — Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną pracodawcy. — Kto był przy stole? — Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu wiadomo, pan Parcival jest nieobecny. — Czy te panie jadły i piły to samo? — Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym, kawie i grzankach. Pani Valowa i panna Fortescue mają dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych potraw jadły też szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę, nie kawę. Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się zakres potencjalnej sposobności. Śniadanie jadły z denatem trzy — i tylko trzy — osoby: jego żona, córka i synowa. Każda z nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w filiżance. Smak trucizny zneutralizowałaby gorycz nie osłodzonej kawy. Oczywiście w grę wchodzi również poranna herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w herbacie taksyną byłaby wyczuwalna… Chociaż luz po przebudzeniu, kiedy człowiek nie oprzytomniał zupełnie… Detektyw podniósł wzrok i spostrzegł, że jest pod baczną obserwacją. — Pytał pan — podjęła Mary Dove — o lekarstwa, środki uspokajające, ułatwiające trawienie. Wydaje mi się to trochę dziwne. Gdyby lekarstwo było wadliwie przygotowane, gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić objawy zatrucia pokarmowego. Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem. — Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji zatrucia pokarmowego. Mówiłem tylko, że to prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie. Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu nie zdradzał przestrachu, zdziwienia. Brzmiał tylko nutą zainteresowania z powodu świeżo wynikłej koncepcji czy też nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło następne zdanie: — Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem otrucia.
— To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele. — Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła. Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później spojrzała na detektywa z nieoczekiwanym uśmiechem. — Ja tego nie zrobiłam — powiedziała. — Sądzę jednak, że coś podobnego usłyszy pan od wszystkich. — A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła ramionami. — Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to zrobić? Każdy! — Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta tylko dlatego, że jest „obrzydliwy”. W takim przypadku musi działać solidny, konkretny motyw. — Tak… — przyznała z namysłem Mary Dove. — Niewątpliwie. — Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o domownikach? Dziewczyna podniosła wzrok i zdziwiła detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu. — Sądzę — zaczęła — że nie będzie to formalne zeznanie. Oczywiście że nie! Przecież pański sierżant straszy w tej chwili służbę. Nie chciałabym, panie inspektorze, by odczytano w sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam ochotę… tak między nami… że się tak wyrażę „poza protokołem”. — Śmiało, proszę pani — wtrącił inspektor Neele. — Nie mamy świadka rozmowy, na co zdążyła pani zwrócić uwagę. Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę, zmrużyła oczy. — Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do lojalności wobec moich pracodawców. Pracuję tutaj, bo posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach zawsze mi zależy. — Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję zarządzającej domem. Z taką inteligencją, z takim wykształceniem… — Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy — podchwyciła — albo pomnażać akta któregoś z ministerstw! Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes nieporównanie lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo, bardzo grubo komuś, kto wyzwala ich od domowych kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest robotą straszliwie żmudną. Trzeba pisywać do biur pośrednictwa pracy, zamieszczać ogłoszenia w prasie, rozmawiać z kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a wreszcie dbać, by w gospodarstwie wszystko szło gładko. Wszystko to wymaga umiejętności, których ludzie bogaci zwykle nie mają. — A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim trudem odejdzie? Słyszała chyba pani o takich przypadkach. — W razie potrzeby — uśmiechnęła się Mary — potrafię zasłać łóżka, sprzątnąć pokoje, ugotować, co trzeba, nawet podać do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy. Naturalnie nie reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do niewczesnych pomysłów. Mogę jednak zapełnić taką lub inną lukę. Na szczęście luki nie zdarzają się często. Z reguły pracuję u rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi są dać wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą wygodę. Płacę najwyższe pensje i zdobywam zwykle najlepszą służbę. — Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna uśmiechnęła się do inspektora nie bez uznania. — Widzi pan — podjęła — z małżeństwami zawsze są kłopoty. Crumpa trzymam na posadzie tylko ze względu na żonę, najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To istny klejnot, wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej powiedzieć: cenił, dobrą kuchnię. Nikt nie ma tutaj szczególnych skrupułów, a pieniędzy jest w bród. Pani Crump umie zdobyć na czarnym rynku wszystko, co trzeba: masło, jaja, śmietankę2 . Ostatecznie Crump jest też na 2 W okresie bezpośrednio po wojnie obowiązywało w Anglii racjonowanie żywności i odzieży (przyp. tłum.).
poziomie. Srebra czyści nie najgorzej, do stołu posługuje jako tako. Klucz od piwnicy z winem noszę zawsze przy sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę domowników. — Niezastąpiona panna Mary Dove — wtrącił z uśmiechem Neele. — Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom muszę sama wszystko umieć. Później mogę tego nigdy nie robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o rodzinie Fortescue. — Proszę, jeżeli pani łaskawa. — To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk pan Fortescue był typowym kombinatorem, który dba zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać chełpliwie o rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z pewnością tyranem o grubiańskich, aroganckich manierach. Adela to jego druga żona, o dobre trzydzieści lat młodsza. Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka i rozglądała się za grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna… Taka, rozumie pan, „seksbomba”. Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie zdradzić wrażenia. Jego zdaniem młoda dama pokroju Mary Dove nie powinna mówić o takich sprawach. — Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy — ciągnęła młoda dziewczyna. — Do białej gorączki przywiodła tym Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę Elaine. Obydwoje odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to kobieta rozumna. Nie obraża się, jak gdyby nic nie rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod pantoflem. Mój Boże! Znowu użyłam niewłaściwego czasu. Trudno mi uwierzyć, że on rzeczywiście umarł. — Chciałbym usłyszeć coś o synu. — O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val. To świętoszek, hipokryta. Jest układny, podstępny, chytry. Boi się ojca, który go zawsze terroryzował. Pozwala na to, ale wie, jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do pana Fortescue bardzo liczy się z pieniędzmi. Oszczędność jest prawdziwą pasją jego życia. Dlatego właśnie długo szukał dla siebie oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj dogadza kieszeni Vala. — A jego żona? — Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia, czego zresztą nie jestem zupełnie pewna. Przed ślubem była pielęgniarką. Aż do romantycznego finału opiekowała się Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie pochwalał tego związku. Jako nie lada snob życzył sobie, aby syn zrobił to, co się nazywa „świetną partią”. Biedną Jennifer lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że ona też bardzo nie lubi… to jest nie lubiła teścia. Zainteresowania tej osóbki ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej główną troskę stanowi skąpstwo męża, od którego dostaje za mało pieniędzy. — Co pani powie o córce? — Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła dziewczyna, typ pensjonarki, która rośnie, lecz wcale nie dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem przewodzi starszym i młodszym skaut—kom. Pasjonuje się sprawami takiego pokroju. Niedawno wynikła romantyczna historia między nią a zbuntowanym młodym nauczycielem. Niestety papa odkrył, że kawaler hołduje radykalnym ideom, więc jak taranem rozbił niedoszły związek. Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu. Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę. Myślę, że i tym razem w grę wchodziły pieniądze. Widzi pan, Elaine nie jest szczególnie pociągająca. A drugi syn? — zapytał detektyw. — Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny mężczyzna i skończony łobuz. Ma na koncie drobne fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje. Obecnie mieszka w Afryce Wschodniej. — Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem? — Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez szylinga, bo już dawniej zrobił go młodszym wspólnikiem firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a jeżeli ktoś wspomniał
przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać: „Nie chcę nic wiedzieć o łajdaku. To nie mój syn”. Mimo wszystko jednak… — panna Dove umilkła nagle. — Mimo wszystko jednak… — podpowiedział inspektor Neele. — Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue usiłuje sprowadzić do kraju Lancelota. — Na czym pani opiera swój pogląd? — Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro posprzeczał się z Parcivalem. Odkrył jakieś machinacje za swoimi plecami czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie, o co poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną furię. Parcival stracił pozycję faworyta, dobrego chłopca… Tak! On zachowywał się ostatnio inaczej niż zwykle. — Kto? Pan Fortescue? — Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że biedak na śmierć się zamartwia. — Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów poznałem. Kto więcej jest w domu? Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta pokoje na parterze, nakrywa do stołu, pomaga Crumpowi przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita dziewczyna, tylko bardzo ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna. Typ wyraźnie skrofuliczny. Inspektor pokwitował informacje skinieniem głowy. — Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale służyła w dobrych domach, a swoje obowiązki zna pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw gospodarskich załatwiają rozmaite przychodnie kobiety. — Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze stara panna Ramsbottom. — Któż to taki? — Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony. Pierwsza żona była znacznie starsza od niego, a z kolei panna Ramsbottom znacznie starsza od niej. Obecnie ma z pewnością grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na piętrze, sama przyrządza swoje posiłki i korzysta tylko z pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest dziwaczką i nigdy chyba nie przepadała za szwagrem, lecz zamieszkała tutaj jeszcze za życia siostry i została po jej śmierci. Pan Fortescue nigdy się nie przejmował losami cioci Effie, ale moim zdaniem to postać ciekawa. — Innych domowników nie ma? — Nie ma, panie inspektorze. — Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani. — Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam wyższy kurs sekretarski w Kolegium Świętego Alfreda. Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam ją, poszukałam drugiej i osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam obecną karierę. Miałam dotychczas trzech pracodawców, bo po roku lub półtora zaczyna mnie nudzić każde miejsce, więc się przenoszę. W Domku pod Cisami jestem od przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie nazwiska i adresy moich poprzednich pracodawców i wraz z kopiami świadectw doręczę je sierżantowi… sierżantowi Hayowi, o ile się nie mylę. Czy to wystarczy? — Niewątpliwie, proszę pani. Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać Mary Dove manipulującą podejrzanie przy śniadaniu pana Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej — do systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z ciężkim westchnieniem wrócił do rzeczywistości i chwili obecnej. — Teraz — podjął — chciałbym zobaczyć Gladys… kredensową i pokojówkę Ellen. Aha, proszę pani — dodał powstając z fotela — nie domyśla się pani, czemu pan Fortescue mógł mieć w kieszeni zboże? — Zboże? — powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem. — Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy? Absolutnie z niczym. — Kto dbał o jego garderobę?
— Crump. — Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną sypialnię? — Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i łazienkę. Mary Dove zerknęła na zegarek. — Adela powinna wrócić już naprawdę niedługo. — Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w bliskim sąsiedztwie znajdują się aż trzy kluby golfowe. Dziwi mnie jednak, że do lej pory nie udało się odnaleźć pani Fortescue w żadnym z. nich. — Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani Fortescue może wcale nie grać w golfa — odparła szorstko Mary Dove. — Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki zamiar. — Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie zamiarze oznajmiła. Oczywiście wóz prowadzi sama. Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie spodziewał się uzyskać ważną informację. — Wie pani, kto miał być jej partnerem? — zapytał. — Zapewne miał to być pan Vivian Dubois. — Rozumiem… — powiedział tylko Neele, a zarządzająca domem podjęła szybko: — Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie śmiertelnie wystraszona. — Na chwilę przystanęła w progu, by dodać: — Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co mówiłam. Jestem piekielnie złośliwa. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył przez moment w zadumie. Dziewczyna mogła być piekielnie złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej posiadały wagę. Jeżeli Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili było prawie pewne), sytuacja w Domku pod Cisami wyglądała obiecująco. Motywy zdawały się leżeć wokół grubą warstwą.
V Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni, była nieładna, wystraszona i mimo szykownej sukni koloru czerwonego wina sprawiała wrażenie jak gdyby nie domytej i zaniedbanej. Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała: — Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o tym wszystkim nie wiem. — Spokojnie, panienko, spokojnie… Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz łagodniej, bardziej pogodnie i naturalnie. Niewątpliwie detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i zbitej z tropu młodej Gladys. — Proszę siadać — ciągnął. — Porozmawiamy. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dzisiejszym śniadaniu. — Ja tam nic nie zrobiłam. — Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole, prawda? — Tak, proszę pana, to racja — przyznała opornie dziewczyna. Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu. Jednakże Neele widywał często świadków zbliżonego pokroju, nie tracił więc pogody, starał się pozyskać Gladys, życzliwym, uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy przyszedł do jadalni, kto następny. Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w chwili kiedy Crump wniósł dzbanek z kawą. Po niej zjawiła się pani Fortescue, następnie pani Valowa. Pan przyszedł ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na podgrzewanych płytkach. Państwo obsługiwali się sami. Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu zgadzało się z relacją Mary Dove. Państwo i panna Elaine pili kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się nie inaczej niż zwykle. Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała mniej niechętnie. Służyła w prywatnych domach. Później pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie postanowiła wrócić do prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami przyjęła miejsce w Domku pod Cisami. — Podoba się tu panience? — zapytał Neele. — Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest wciąż na nogach. Tyle że mniej swobody… znaczy się, wolnego czasu. — Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue, jego ubraniach. Kto utrzymywał je w porządku, czyścił? Gladys nastroszyła się znowu. — Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę roboty. — Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan Fortescue był dziś ubrany? — Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich przecież tyle. — Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z tych garniturów? — Zboże? Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała. — Wyrażając się ściślej, żyto. — Żyto? — Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki, którą pan Fortescue miał dziś na sobie. — W kieszeni marynarki? — Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło? — Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele podejrzewał przez moment, że dziewczyna wie o sprawie więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest zakłopotana, przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na karb oporów naturalnych wobec policjanta. Kiedy powiedział jej ostatecznie, że może odejść, kredensowa zapytała: — On rzeczywiście nie żyje? To prawda? — Prawda. — Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że dostał jakiegoś ataku, konwulsji. — Istotnie. To wyglądało na konwulsje. — Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje. Zawsze nagle przychodziły, a ja bałam się okropnie. Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys. Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go niepokojące przyjęcie. Groźnie postąpiła w jego stronę kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona w wałek do ciasta. Policja! Dobre sobie! — przemówiła. — Przychodzi tutaj taki i gada głupstwa. Także pomysł! Nic nie zmajstrowałam. Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze takie, jak trzeba. A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję! Wystąpię do sądu o potwarz, nawet przeciwko policji. Nigdy w tym domu nie daje się na stół nic złego. Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej mistrzyni rondla. Gdy z nią rozmawiał, sierżant Hay uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju kredensowego. Bez wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i oburzenia pani Crump. Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do hallu i zastał tam Mary Dove, która spiesznie notowała coś na bloku korespondencyjnym. — Telegram — rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię. Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła blok inspektorowi. Depesza została nadana w Paryżu i brzmiała, jak następuje: FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON HEATH SURREY. LIST NADSZEDŁ OPÓŹNIONY. PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM SIĘ TUCZNEGO CIELCA NA KOLACJĘ. LANCELOT. Inspektor Neele szeroko otworzył oczy. — Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu — szepnął.
VI W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu filiżankę herbaty, jego syn z żoną siedzieli pod drzewami na Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów, — Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej odpowiedzieć na pytanie — mówił właśnie Lance Fortescue. — Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja strona. Czego chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to, szczerze mówiąc, niezły szachraj. Ciebie to chyba nie zgorszy, prawda? Bądź co bądź musisz być przyzwyczajona do szachrajów. — Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę. Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej zadumy. Może pomyślała, iż cały świat jest szachrajski albo też jej wyjątkowo nie dopisywało szczęście. Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano piękności, lecz roztaczała urok płynący z nadmiaru sił żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i śliczne, lśniące kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że dzięki długiemu obcowaniu z końmi nabrała wdzięku młodej kłaczki pełnej krwi. Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych, niebawem zaś miała nawiązać kontakt z szachrajstwami świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż jej nie znany dotąd teść jest wzorem uczciwości w granicach określonych literą prawa. Często tak bywa. Ludzie, pyszniący się chętnie swoimi „sprytnymi posunięciami”, nie rozmijają się zazwyczaj z postanowieniami kodeksu karnego. Ale jej Lance, którego kocha, który przyznaje, że w młodzieńczych latach przekroczył tę barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą cwaniakom praktykującym z powodzeniem legalne szachrajstwa. — Nie twierdzę, że to oszust — ciągnął młody człowiek. — Nic podobnego! Ale, widzisz, Pat, stary potrafi grać na całego. — Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią grać na całego — odrzekła Pat i dodała: — Jesteś do niego przywiązany. Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania. Lance zastanawiał się przez chwilę. Później odpowiedział tonem nie pozbawionym zdziwienia: — Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do niego przywiązany. Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod lekko opuszczonych powiek. Kochana, najmilsza dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić! — Powrót tam — podjął — jest w pewnym sensie diabelnie przykrą sprawą. Biurowe nudy. Jazda do domu co dzień pociągiem o piątej osiemnaście po południu. Życie całkiem nie w moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród rozmaitych wzlotów i upadków. Ale ostatecznie człowiek musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie wymaga to starań, ale ty poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się okazać nawet przyjemne. Stary nawrócił się, przekonał do mnie, trudno w takim przypadku nie skorzystać z okazji. Muszę przyznać, że jego list sprawił mi niespodziankę. Byłem zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival musiał mu się narazić! Percy, ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to spryciarz, podstępny spryciarz. Zawsze był taki. — Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata Parcivala —wtrąciła Pat. — Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy nie pasowaliśmy do siebie. Ja trwoniłem kieszonkowe, on robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z sympatycznymi nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne znajomości”. Stanowiliśmy przeciwstawne bieguny. Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę, że nienawidził mnie serdecznie. Nie bardzo rozumiem dlaczego… — Ja chyba rozumiem — wtrąciła znów Pat. — Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na karku. Widzisz, zastanawiam się chwilami… To fantastyczny pomysł, ale…
— Ale co? Mów śmiało. — Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z tamtym czekiem… Pamiętasz? Dostałem wtedy kopniaka od ojca i stary wściekał się, że nie może być mowy o wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika firmy. Najciekawsza historia, że ja czeku nie sfałszowałem. Oczywiście nikt nie uwierzyłby mi wtedy, bo raz podebrałem firmowe pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz, byłem murowanie pewny, że wszystko zwrócę, i ostatecznie chodziło o pieniądze w niejakim stopniu moje. Ale podrobić podpis na czeku? Nie! Czasem przychodzi mi do głowy zabawny pomysł, że to może Parcival mnie zastąpił. Nie mam pojęcia czemu, ale pomysł przychodzi. — Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły na twój rachunek. — Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A jednak… Pat spojrzała bystro na męża. — Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć? — Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać podobnych bredni. Zapomnij o tym, Pat. Ciekaw jestem, jak stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót syna marnotrawnego. Ale wytrzeszczy te swoje mętne, chytre, bladozielone oczki! — On wie, że wracasz? — Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz stary, Pat, ma trochę zwichrowane poczucie humoru. — Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca? — Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego do białej gorączki. Inaczej nie napisałby do mnie. — Kiedy dostałeś jego pierwszy list? — Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt gderliwy list, lecz bez wątpienia również gałązka oliwna. „Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod wieloma względami nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się wyszumieć, ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić, że na pojednaniu skorzystasz finansowo”. „Życzliwie i serdecznie powitam ciebie oraz twoją żonę”. Wiesz co, kochanie? Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na starym zrobił wrażenie fakt, że wżeniłem się do arystokracji. — Do arystokracji? — parsknęła śmiechem Pat. — Takie tam arystokratyczne męty! — Wszystko jedno — uśmiechnął się Lance. — O mętach mało kto wie, o arystokracji wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz małżonkę Parcivala! To osóbka, która biada nad zgubieniem znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać piklów”. Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się zastanawiać nad kobietami ze swojej nowej rodziny — kwestią, której Lance dotąd nie poruszył. — A twoja siostra? — zapytała. — Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy wyjeżdżałem, była bardzo młoda. Wiesz, taki podlotek diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała. Pewno zdążyła z tego wyrosnąć. Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca. — Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy opuściłeś kraj… Nie pisywała, prawda? — Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby się na list. Widzisz, jesteśmy rodziną bez sentymentów. — Na to wygląda. Lancelot zerknął spod oka ku żonie. — Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince? Całkiem zbytecznie. Przecież nie zamieszkamy wspólnie. Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne gniazdko. Rozumiesz? Konie, psy, co tylko zechcesz. — No i ten pociąg o piątej osiemnaście.
— To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie. Oficjalnie ubrany. Ale nie martw się, najmilsza. Są urocze, wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie Londynu. No, a ja czuję ostatnimi czasy przypływ zamiłowania do spraw finansowych. Nic dziwnego, kochanie. To dziedziczne z obydwu stron rodziny. — Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz? — Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była stara. Miała bez mała pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby, zwykle leżała na sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie o rycerzach i damach. „Idylle królewskie” Tennysona… Zapewne ją kochałem. A dziś, kiedy wspominam tamte łata, rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta. Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie kochasz —rzuciła Pat nie bez przygany w głosie. Mąż ujął jej rękę, ścisnął mocno. — Kocham ciebie, Pat — powiedział.