dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Christie Agatha - Morderstwo w Orient Expresie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :673.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Christie Agatha - Morderstwo w Orient Expresie.pdf

dydona Literatura Lit. angielska Christie A. Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

1 AGATHA CHRISTIE MORDERSTWO W ORIENT EXPRESSIE TŁUMACZYŁA ANNA WIŚNIEWSKA–WALCZYK TYTUŁ ORYGINAŁU: MURDER IN ORIENT EXPRESS Dla M.E.L.M. Arpachiya, 1933

2 I FAKTY ROZDZIAŁ PIERWSZY ZNAMIENITY PASAŻER TAURUS EXPRESSU Piąta, zimowy ranek w Syrii, Przy peronie dworca w Aleppo stoi pociąg szumnie określany w przewodnikach kolejowych jako Taurus Express. W jego skład wchodzą kuchnia i wagon restauracyjny, wagon sypialny i dwa wagony linii lokalnych. Przy stopniach prowadzących do wagonu sypialnego stał młody Francuz, olśniewający w mundurze porucznika armii. Rozmawiał z niskim mężczyzną, opatulonym po uszy, tak że widać mu było jedynie zaczerwieniony czubek nosa i dwa szpice podwiniętych do góry wąsów. Panował siarczysty mróz, toteż wyprawianie w podróż owego niedużego, dystyngowanego przybysza wydawało się zadaniem nie do pozazdroszczenia. Lecz porucznik Dubosc wypełniał je mężnie. Z jego warg spływały okrągłe zdania wypowiadane w wykwintnej francuszczyźnie. Nie, żeby dokładnie orientował się w tym, co się ostatnio wydarzyło. Oczywiście, jak zwykle przy takich okazjach, szerzyły się plotki. Generał — jego generał — miał coraz gorszy humor. I wtedy zjawił się ten nieznajomy. Belg, ale wyglądało na to, że przybył aż z Anglii. A potem minął tydzień — tydzień niezwykłego napięcia. I zaszły pewne wypadki. Jeden z bardzo wybitnych oficerów popełnił samobójstwo, inny podał się do dymisji. Anulowano niektóre obostrzenia regulaminu wojskowego. Generał zaś — ten sam generał porucznika Dubosca — nagle odmłodniał o całe dziesięć lat. Dubosc podsłuchał przypadkiem fragment rozmowy między generałem a tajemniczym przybyszem. — Ocaliłeś nas, mon cher — mówił wzruszony generał, a jego siwe, sumiaste wąsy drgały w takt wypowiadanych słów. — Ocaliłeś honor Francji i zapobiegłeś przelewowi krwi! Jakże mogę wyrazić swoją wdzięczność, że pospieszyłeś na moje wezwanie? Przebyć taki szmat drogi… Na co nieznajomy (mienił się monsieur Herkules Poirot) zrewanżował się stosowną repliką, w której między innymi znalazło się i takie zdanie: — Ależ jakże ja mógłbym zapomnieć, że ty kiedyś ocaliłeś mi życie! Z kolei generał znalazł właściwe słowa. Wypierał się jakichkolwiek zasług z przeszłości, natomiast coraz goręcej prawił o Francji, Belgii, chwale, honorze i tym podobnych sprawach, aż wreszcie obaj mężczyźni uścisnęli się serdecznie i na tym zakończyło się wzajemne komplementowanie. Ponieważ tyle tylko dowiedział się porucznik Dubosc, całe wydarzenie było dla niego owiane mgłą tajemnicy. Natomiast fakt, że jemu właśnie powierzono misję odprowadzenia monsieur Poirota na Taurus Express i że wypełniał ten obowiązek gorliwie i z zapałem, wróżył młodemu oficerowi jak najlepszą karierę w przyszłości. — No to dzisiaj mamy niedzielę — zauważył porucznik Dubosc. — Nazajutrz, w poniedziałek wieczorem, już się znajdzie pan w Stambule. Nie pierwszy raz wypowiedział tę kwestię. Konwersacja na peronie, tuż przed odjazdem pociągu, z natury swojej sprowadza się zazwyczaj do powtórek. — Otóż właśnie — zgodził się monsieur Poirot. — I, jak sądzę, zamierza pan kilka dni pozostać w tym mieście? — Mais oui. Nigdy dotąd nie bawiłem w Stambule. Szkoda by więc było potraktować to miasto jedynie jako przystanek w podróży. Comme ça — pstryknięciem palców zilustrował swoje słowa. — Nic pilnego mnie nie goni. Toteż spędzę tam kilka dni jako turysta. — La Saint Sophie jest niezwykle piękna — oświadczył porucznik Dubosc, który jej nigdy nie widział.

3 Przez peron przeleciał podmuch mroźnego wichru. Obaj mężczyźni zadrżeli z zimna. Porucznik Dubosc kątem oka zdołał spojrzeć na zegarek. Za pięć piąta — jeszcze tylko pięć minut! Zaniepokojony, że tamten spostrzegł jego gest, pospiesznie zaczął mówić: — O tej porze roku podróżuje niewiele osób — popatrzył w górę na okna wagonu sypialnego. — Otóż to — zgodził się monsieur Poirot. — Miejmy nadzieję, że w górach Taurus nie złapie was śnieżyca — A bywa tak? — Owszem, zdarza się. Ale w tym roku jeszcze jej nie było. — No to miejmy tę nadzieję — powiedział monsieur Poirot. — Choć prognozy pogody z Paryża nie są pomyślne. — Wyjątkowo niepomyślne. Na Bałkanach obfity śnieg. — Z tego, co słyszałem, także i w Niemczech. — Eh bien — odezwał się czym prędzej porucznik Dubosc, przeczuwając z obawą, że za chwilę znowu zapadnie milczenie. — Jutro wieczorem, o siódmej czterdzieści, już pan będzie w Konstantynopolu. — Rzeczywiście — potwierdził monsieur Poirot, po czym w desperacji dodał: — La Saint Sophie, słyszałem, że jest bardzo piękna. — Mam wrażenie, że jest wspaniała. Ponad ich głowami, w oknie jednego z przedziałów wagonu sypialnego uniosła się roleta. Pojawiła się twarz młodej kobiety. Mary Debenham, odkąd w ubiegły czwartek wyruszyła z Bagdadu, niewiele zaznała snu. Ani w pociągu do Kirkuku, ani w zajeździe w Mosul, ani minionej nocy w tymże pociągu nie wyspała się należycie. A teraz, znużona bezsennym leżeniem w gorącej duchocie przegrzanego przedziału, wstała, by popatrzeć przez okno. Najprawdopodobniej to Aleppo. Oczywiście, nic ciekawego. Jedynie długi, skąpo oświetlony peron. Skądś dobiegały odgłosy wrzaskliwej, gwałtownej arabskiej kłótni. Pod oknem rozmawiało po francusku dwóch mężczyzn. Jeden z nich to oficer francuski. Ten drugi to niepozorny człowieczek z ogromnym wąsiskiem. Uśmiechnęła się blado. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała kogoś tak szczelnie opatulonego. Na dworze musi być bardzo zimno. To dlatego tak straszliwie przegrzewają pociąg. Usiłowała szerzej uchylić okno, ale ani drgnęło. Do rozmawiających mężczyzn podszedł konduktor Wagon Lit. Powiadomił ich, że pociąg za chwilę rusza. Tak więc lepiej będzie, jak monsieur już wsiądzie. Mały człowieczek zdjął kapelusz. Przecież jego głowa kształtem przypomina jajo! Mary Debenham, mimo strapień zaprzątających jej głowę, roześmiała się. Zabawny człowieczek. Jeden z tych, których nikt nigdy nie traktuje serio. Porucznik Dubosc wygłaszał mowę pożegnalną. Ułożył ją sobie zawczasu i zachował na ostatnią chwilę. Była niezwykle kwiecista i wytworna. Nie dając się zdystansować, monsieur Poirot odpłacił mu w podobny sposób. — En voiture, monsieur — odezwał się konduktor Wagon Lit. Z nieskrywanym ociąganiem monsieur Poirot wszedł po schodach do pociągu. Za nim konduktor. Poirot pomachał dłonią. Porucznik Dubosc zasalutował. Pociąg z przeraźliwym zgrzytem ruszył powoli w dalszą drogę. — Enfin! — mruknął monsieur Herkules Poirot. — Brrr… — zatrząsł się porucznik Dubosc, uświadamiając sobie dotkliwie, jak bardzo przemarzł… — Voil?, monsieur — konduktor teatralnym gestem zademonstrował Poirotowi doskonały wygląd przedziału sypialnego oraz gustowne rozmieszczenie bagażu. — A tę małą walizeczkę, monsieur, postawiłem o, tutaj. — Wymownie wyciągnięta dłoń nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Herkules Poirot umieścił na niej złożony banknot.

4 — Merci, monsieur — konduktor nabrał energii i przybrał urzędowy ton. — Ja mam bilety monsieur. Poproszę także o pana paszport. Jak rozumiem, monsieur w Stambule robi sobie przerwę w podróży. Monsieur Poirot przytaknął. — Przypuszczam, że nie ma zbyt wielu podróżnych? — zapytał. — Nie, monsieur. Mam jeszcze tylko dwójkę pasażerów, oboje to Anglicy. Pułkownik z Indii i młoda dama z Bagdadu. Czy monsieur życzy sobie czegoś jeszcze? Monsieur życzył sobie małej butelki wody mineralnej Perriera. Piąta nad ranem to niezręczna pora na zaczynanie podróży. Do świtu całe dwie godziny. Świadomy, iż tej i nocy nie otrzymał swojej porcji snu, i zadowolony z wypełnionej z powodzeniem delikatnej misji, Poirot zwinął się w kłębek w kącie i zasnął. Gdy się obudził, było wpół do dziesiątej, zrobił więc wypad prosto do wagonu restauracyjnego w poszukiwaniu gorącej kawy. Akurat przebywało tam tylko jedno z dwójki pasażerów, bez wątpienia młoda angielska dama, o której wspominał konduktor. Była wysoka, szczupła, ciemnowłosa, miała może dwadzieścia osiem lat. Sposób, w jaki spożywała śniadanie, demonstrował jej chłodną pewność siebie, a to, jak wezwała kelnera, by dolał jej kawy, zdradzało obycie w świecie i doświadczenie w podróżach. Ubrana była w ciemną sukienkę podróżną z cienkiego materiału, znakomicie nadającą się do przegrzanego pociągu. Monsieur Poirot, nie mając nic lepszego do roboty, zabawiał się dyskretnym obserwowaniem pasażerki. Uznał, że należała do tych młodych kobiet, które bez najmniejszych trudności potrafią o siebie zadbać, niezależnie od tego, gdzie się znajdą. Była zrównoważona i kompetentna. Spodobała mu się surowa regularność rysów jej twarzy i delikatna, blada cera. A także ułożone w eleganckie fale lśniące czarne włosy i oczy — szare, chłodne i jakby nieobecne. Jednakże w mniemaniu Poirota była nieco zbyt kompetentna, by można ją było zaliczyć do tego typu kobiet, które określał jako jolie femme. W tej chwili do wagonu restauracyjnego wszedł drugi pasażer. Wysoki mężczyzna między czterdziestką a pięćdziesiątką, o szczupłej sylwetce, opalony, lekko posiwiały na skroniach. — Pułkownik z Indii — powiedział do siebie Poirot. Nowo przybyły ukłonił się dziewczynie. — Dzień dobry, panno Debenham. — Dzień dobry, pułkowniku Arbuthnot. Pułkownik stanął naprzeciwko niej z dłonią opartą o krzesełko. — Czy pani pozwoli? — spytał. — Oczywiście. Proszę siadać. — Cóż, pani rozumie, że śniadanie nie zawsze nastraja do pogawędki. — Mam nadzieję. Ale mimo to ja nie gryzę. Pułkownik usiadł. — Boy! — zawołał rozkazującym tonem. Zamówił jajka i kawę. Przez chwilę jego wzrok zatrzymał się na Herkulesie Poirocie, lecz zaraz obojętnie przesunął się dalej. Poirot, który potrafił nieomylnie czytać w myślach Anglików, wiedział, że tamten mruknął do siebie: „To tylko jakiś przeklęty cudzoziemiec”. Wierna swojemu narodowemu temperamentowi para Anglików nie była zbyt rozmowna. Wymienili między sobą kilka zdawkowych uwag i niebawem dziewczyna wstała i poszła do swojego przedziału. W porze lunchu ponownie usiedli przy jednym stoliku. I tym razem oboje całkowicie zignorowali obecność trzeciego pasażera. Wiedli bardziej ożywioną niż przy śniadaniu pogawędkę. Pułkownik Arbuthnot opowiadał o Pendżabie i od czasu do czasu zadawał dziewczynie jakieś pytania o Bagdad, gdzie, jak się okazało, pracowała jako guwernantka. W trakcie rozmowy odkryli, że mają

5 kilku wspólnych znajomych, co natychmiast sprawiło, iż stali się mniej sztywni. Gawędzili o starym Tommym Kimśtam i Jerrym Jakimśtam. Pułkownik dopytywał się, czy dziewczyna jedzie prosto do Anglii, czy też zatrzyma się w Stambule. — Nie, jadę tam bezpośrednio. — Czyż to nie szkoda? — Przebyłam już tę trasę dwa lata temu i wtedy w Stambule zabawiłam trzy dni. — Ach, tak. No cóż, muszę wobec tego wyznać, iż jestem niezwykle rad, że jedzie pani wprost do Anglii, gdyż ja także mam taki zamiar. Niezgrabnie, sztywno skłonił się, przy czym się lekko zarumienił. Nasz pułkownik ma romantyczną duszę — pomyślał rozbawiony Herkules Poirot. — Podróż pociągiem jest równie niebezpieczna jak rejs statkiem! Panna Debenham odpowiedziała z chłodną uprzejmością, że będzie jej bardzo milo. Miała nieco peszący sposób bycia. Herkules Poirot zauważył, że pułkownik odprowadził ją do przedziału. Wkrótce za oknami pociągu ukazały się wspaniałe krajobrazy Taurusu. Kiedy mijali leżące w dole Wrota Cilician, stojąca w korytarzu tuż obok pułkownika Arbuthnota dziewczyna niespodziewanie westchnęła. Poirot, który znajdował się w pobliżu, usłyszał jej szept: — Jak tu pięknie! Chciałabym… jakżebym chciała… — Tak? — Tak chciałabym móc się tym cieszyć! Arbuthnot milczał. Tylko kwadratowy zarys jego podbródka przybrał jakby twardszy i bardziej zacięty wyraz. — Jak mi Bóg miły, dałbym duszę, abyś ty nie była w to wmieszana! — powiedział po chwili. — Pst… ciszej, proszę. — Och! Wszystko w porządku. — Odrobinę zniecierpliwionym spojrzeniem obrzucił Poirota. Potem mówił dalej: — Ależ mnie nie podoba się to, że pani pracuje jako guwernantka, zmuszona biec na każde skinienie tyrańskich matek i ich rozpuszczonych bachorów. Roześmiała się, w jej śmiechu dało się zauważyć jakby cień nieopanowania. — Och! Proszę przestać myśleć w ten sposób. Poniewierana guwernantka to tylko wyolbrzymiony mit. Mogę zapewnić, że są tacy rodzice, którym nogi się trzęsą właśnie na mój widok. Nie powiedzieli już nic więcej. Może Arbuthnot zawstydził się swojego wybuchu. — Byłem świadkiem dziwnej, małej komedyjki — powiedział do siebie w zamyśleniu Poirot. Przypomniał sobie to spostrzeżenie w przyszłości. Do stacji Konya dotarli tej samej nocy o wpół do jedenastej. Dwójka angielskich pasażerów wysiadła, by rozprostować nogi. Spacerowali tam i z powrotem po ośnieżonym peronie. Monsieur Poirot zadowolił się obserwowaniem przez zamknięte okno rojnej krzątaniny na dworcu. Jednakże po upływie jakichś dziesięciu minut uznał, iż mimo wszystko haust świeżego powietrza może mu dobrze zrobić. Przygotował się więc starannie, owinął w liczne okrycia i szale oraz zabezpieczył eleganckie obuwie wsuwając kalosze. Tak uzbrojony zszedł na peron i, idąc wzdłuż niego, zawędrował aż za lokomotywę. Głosy zdradziły mu, do kogo należą dwie niewyraźne sylwetki stojące w cieniu wagonu bagażowego. Mówił Arbuthnot. — Mary… Dziewczyna przerwała mu. — Nie teraz. Nie teraz. Kiedy już będzie po wszystkim… Kiedy to będzie już poza nami… wtedy… Monsieur Poirot dyskretnie się wycofał. Był zdumiony. Ledwie poznawał ten zwykle chłodny, opanowany głos panny Debenham. — Zadziwiające — mruknął do siebie.

6 Nazajutrz zastanawiał się, czy tamci przypadkiem się nie poróżnili. Tak niewiele ze sobą rozmawiali. Pomyślał, że dziewczyna wygląda na stroskaną. Pod jej oczami pojawiły się głębokie cienie. Około wpół do trzeciej po południu pociąg zatrzymał się. Z okien wyjrzały głowy podróżnych. Niewielka grupka mężczyzn skupiła się z jednej strony toru, pochylając się i wskazując coś pod wagonem restauracyjnym. Poirot wychylił się i zagadnął przechodzącego obok konduktora Wagon Lit. Ten powiedział parę słów i Poirot cofnął głowę. Odwrócił się i omal nie wpadł na Mary Debenham, która stała tuż za nim. — Co się dzieje? — spytała, jakby zadyszana, po francusku. — Dlaczego stoimy? — Nic takiego, mademoiselle. Coś się zapaliło pod wagonem restauracyjnym. Nic poważnego. Ogień już ugaszono. Teraz naprawiają szkody. Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, zapewniam panią. Uczyniła drobny, gwałtowny gest, jakby sam pomysł niebezpieczeństwa odtrącała jako coś z istoty swej nieważnego. — Tak, tak, rozumiem. Ale chodzi o czas! — Czas? — Właśnie, to spowoduje opóźnienie. — Możliwe — zgodził się Poirot. — Ależ my nie możemy mieć opóźnienia! Ten pociąg ma dojechać o 6.55, a trzeba jeszcze przepłynąć Bosfor i na drugim brzegu złapać odchodzący o dziewiątej Simplon Orient Express. Gdyby się spóźnił o godzinę czy dwie, stracimy to połączenie. — Owszem, możliwe… — zgodził się Poirot. Popatrzył na nią zaciekawiony. Dłoń, spoczywająca na poręczy okna, nieznacznie drżała, tak samo wargi. — Czy to ma dla pani aż takie znaczenie, mademoiselle? — spytał. — Tak. Tak, ma. Ja… ja po prostu muszę złapać tamten pociąg. Odwróciła się i poszła korytarzem do pułkownika Arbuthnota. Denerwowała się jednak niepotrzebnie. Po dziesięciu minutach pociąg ruszył w dalszą drogę. Na Haydapassar przybył spóźniony zaledwie o pięć minut, nadrabiając podczas jazdy stracony czas. Bosfor był wzburzony, toteż monsieur Poirot niezbyt dobrze zniósł przeprawę. Na promie rozdzielono go z jego towarzyszami podróży i więcej już ich nie widział. Po przybyciu do mostu Galta udał się prosto do hotelu Tokatlian.

7 ROZDZIAŁ DRUGI W HOTELU TOKATLIAN W Tokatlian Herkules Poirot poprosił o pokój z łazienką. Potem podszedł do biurka recepcjonisty dowiedzieć się, czy nie ma dla niego korespondencji. Czekały trzy listy i telegram. Na jego widok brwi Poirota uniosły się nieco w górę. Była to bowiem niespodzianka. Jak zwykle starannie, bez pośpiechu, otworzył depeszę. Ujrzał dobitne, wyraźne słowa: „Spodziewany przez pana obrót w sprawie Kassnera nastąpił szybciej proszę niezwłocznie wracać”. — Voil? ce qui est embetant — mruknął zirytowany Poirot. Zerknął na zegar. — Muszę wyjechać już dziś wieczór — wyjaśnił recepcjoniście. — O której odchodzi Simplon Orient Express? — O dziewiątej, monsieur. — Czy może mi pan zarezerwować przedział sypialny? — Z całą pewnością, monsieur. O tej porze roku nie ma żadnych trudności. Pociągi jeżdżą prawie puste. Pierwsza czy druga klasa? — Pierwsza. — Tres bien, monsieur. Dokąd pan życzy sobie jechać? — Do Londynu. — Bien, monsieur. Wykupię panu bilet do Londynu i zamówię rezerwację na przedział w wagonie sypialnym Stambuł–Calais. Poirot ponownie spojrzał na zegar. Za dziesięć ósma. — Czy zdążę zjeść obiad? — Ależ oczywiście, monsieur. Mały Belg skinął głową. Pospieszył odwołać rezerwację pokoju, potem przeszedł hallem do restauracji. Kiedy składał zamówienie u kelnera, poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. — Ach! Mon vieux! Cóż za przyjemna niespodzianka! — odezwał się za jego plecami czyjś głos. Człowiek, który to mówił, był niskim, krępym, podstarzałym mężczyzną, o włosach obciętych en brosse. Uśmiechał się wniebowzięty. Poirot zerwał się na równe nogi. — Monsieur Bouc. — Monsieur Poirot. Monsieur Bouc był Belgiem, dyrektorem Compaigne Internationale des Wagon Lits, zaś jego znajomy to niegdysiejsza, sprzed wielu, wielu lat znakomitość belgijskiej policji. — Zawędrowałeś daleko od domu, mon cher — zauważył monsieur Bouc. — Miałem małą robótkę w Syrii. — Ach! A teraz wracasz do domu. Kiedy? — Dziś wieczór. — Cudownie! Ja także. To znaczy, ja jadę tylko do Lozanny, gdzie mam coś niecoś do załatwienia. Jak sądzę, wybrałeś Simplon Orient? — Owszem. Poprosiłem właśnie, by zamówiono mi miejsce w wagonie sypialnym. Miałem szczerą ochotę zabawić tutaj kilka dni, lecz otrzymałem depeszę wzywającą mnie do Anglii w pilnych interesach. — Ach! — westchnął monsieur Bouc. — Les affaires… les affaires! Ale ty… ty, mon vieux, dzisiejszymi czasy znalazłeś się na samym szczycie! — No, może odniosłem kilka maleńkich sukcesów — Herkules Poirot usiłował przybrać skromną minę, lecz z mizernym skutkiem. Bouc roześmiał się.

8 — Zobaczymy się później — powiedział. Monsieur Poirot skupił się całkowicie na tym, by nie umoczyć w zupie wąsów. Gdy już dopełnił owego skomplikowanego zadania, w oczekiwaniu na następne danie rozejrzał się dokoła. W restauracji siedziało może z sześć osób, a z owej szóstki tylko dwóch mężczyzn przyciągnęło uwagę Herkulesa Poirota. Zajmowali stolik nie opodal. Młodszy, sympatycznie wyglądający, był bez wątpienia Amerykaninem. Jednakże to nie na nim, a na jego towarzyszu skupił uwagę mały detektyw. Był to mężczyzna w wieku między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką. Z pewnej odległości wydawał się być dobrotliwym filantropem. Jego nieznacznie łysiejąca głowa, wypukłe czoło, uśmiech odsłaniający bardzo białe, sztuczne zęby — wszystko to przemawiało na rzecz dobrodusznego charakteru. Zaprzeczały temu jedynie jego oczy: małe, głęboko osadzone i chytre. I coś jeszcze. Kiedy mężczyzna, wypowiadając jakąś uwagę, przebiegł wzrokiem po sali, jego oczy przez chwilę zatrzymały się na Poirocie. I właśnie w tej sekundzie w jego spojrzeniu pojawiła się dziwna wrogość i nienaturalne napięcie. Zaraz też wstał. — Zapłać rachunek, Hector — polecił. Miał nieco ochrypły glos. Brzmiący fałszywie, miękko, groźnie. Gdy Poirot w barze dołączył do swojego przyjaciela Bouca, tamtych dwóch właśnie opuszczało hotel. Zniesiono ich bagaż. Młodszy doglądał tej operacji. Akurat otworzył przeszklone drzwi i powiedział: — Wszystko gotowe, panie Ratchett. Starszy mężczyzna chrząknął z aprobatą i wyszedł. — Eh bien! — odezwał się Poirot. — No i cóż myślisz o tej parze? — Amerykanie — stwierdził monsieur Bouc. — Bezsprzecznie Amerykanie. Ale ja pytałem, co sądzisz o ich charakterach? — Ten młodszy wydaje się całkiem sympatyczny. — A drugi? — Mówiąc prawdę, mój przyjacielu, nie przyglądałem mu się specjalnie. Wywarł na mnie nieprzyjemne wrażenie. A na tobie? Herkules Poirot, nim odpowiedział, zastanowił się chwilę. — Kiedy mijał mnie w restauracji — rzekł wreszcie — doznałem osobliwego uczucia. Tak jakby mijało mnie dzikie zwierzę. Okrutne, bezlitosne, bestia! — Ma jednak, ponad wszelką wątpliwość, szacowny wygląd. — Précisément! Jego ciało, ta klatka, jest w każdym calu godna szacunku. Ale spoza kraty wyziera dzika bestia. — Masz bujną wyobraźnię, mon vieux — orzekł monsieur Bouc. — Całkiem możliwe. Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że otarłem się o zło. — W postaci tego godnego dżentelmena z Ameryki? — Dokładnie w tej postaci. — No cóż — stwierdził rozbawiony monsieur Bouc. — Może być i tak. Na świecie panoszy się tyle zła. W lej właśnie chwili otworzyły się drzwi i wszedł recepcjonista kierując się ku dwójce przyjaciół. Miał zakłopotaną i przepraszającą ruinę. — Zdarzyło się coś niesłychanego, monsieur — zwrócił się do Poirota. — W pierwszej klasie wagonu sypialnego nie ma ani jednego wolnego miejsca. — Comment?! — zawołał monsieur Bouc. — O tej porze roku? Ach, to bez wątpienia jakiś zjazd dziennikarzy… polityków..? — Nie wiem, sir — odpowiedział recepcjonista, zwracając się do niego z szacunkiem. — Ale to fakt.

9 — No cóż — odezwał się do Poirota monsieur Bouc. — Nie martw się, mój przyjacielu. Coś na to zaradzimy. Zawsze jedzie wolny jeden przedział, numer 16. Konduktor się tym zajmie. — Uśmiechnął się, zerknął na zegarek. — Chodźmy — powiedział. — Czas ruszyć w drogę. Na dworcu monsieur Bouca z najwyższym uszanowaniem powitał ubrany w brązowy uniform konduktor Wagon Lii. — Dobry wieczór, monsieur. Zajmuje pan przedział numer 1. Wezwał tragarzy, by przewieźli bagaż do wagonu, na którym mosiężna tabliczka obwieszczała cel jego przeznaczenia: ISTAMBUŁ–TRIEST–CALAIS — Słyszałem, ze macie komplet? — To wprost nie do wiary, monsieur. Właśnie tego wieczoru cały świat ruszył w podróż! Mimo to musicie znaleźć wolny przedział dla lego lulaj oto dżentelmena. To mój przyjaciel. Może zająć numer 16. — Już jest zajęty, monsieur. — Co takiego?! Numer 16? Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i konduktor uśmiechnął się. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku i o ziemistej cerze. — A jednak, monsieur. Jak panu mówiłem: mamy komplet, wszystkie miejsca zajęte. — Cóż to się wyprawia? — dopytywał się zirytowany monsieur Bouc. — Czy gdzieś jest jakaś konferencja? Zjazd? — Nie, monsieur. Czysty przypadek. Traf chciał, że dzisiejszą noc wiele osób wybrało sobie na podróż. Monsieur Bouc cmoknął zmartwiony. — W Belgradzie — powiedział — zostanie dołączony wagon sypialny z Aten. Również pociąg Bukareszt–Paryż. Tylko że my do Belgradu dojedziemy dopiero jutro rano. Problemem więc jest dzisiejsza noc. Czy i w drugiej klasie nie ma żadnego wolnego łóżka? — W drugiej klasie jest miejsce, monsieur. — Wobec tego… — Ale to przedział damski. Zajęty już przez pewną Niemkę, pokojówkę. — L?, l?! Cóż za niezręczna sytuacja — stwierdził monsieur Bouc. — Nie kłopocz się, przyjacielu — odezwał się Poirot. — Przyjdzie mi więc odbyć podróż na siedząco w zwykłym wagonie. — Ależ skąd, za nic. — Bouc znowu zwrócił się do konduktora. — A może ktoś się jeszcze nie zgłosił? — Zgadza się — potwierdził konduktor. — Nie pojawił się dotąd jeden z pasażerów. Mówił wolno, z wahaniem w głosie. — No proszę, dalej! — To łóżko numer 7, druga klasa. Tamten dżentelmen jeszcze nie przyszedł, a już za cztery dziewiąta. — Kto to taki? — Anglik — konduktor sprawdził na liście. — Jakiś pan Harris. — Takie nazwisko to dobry omen — ucieszył się Poirot. — Czytałem Dickensa. Ten monsieur Harris w ogóle nie przybędzie. — Proszę wnieść bagaż monsieur do numeru 7 — polecił Bouc. — Jeżeliby zaś ten jakiś Harris nadciągnął, to proszę go poinformować, że się spóźnił. Że tak długo nie możemy przetrzymywać wolnej kuszetki. Całą sprawę załatwimy potem w ten czy w inny sposób. Co mnie obchodzi jakiś tam monsieur Harris? — Jak pan sobie życzy — zgodził się konduktor.

10 I poinstruował tragarza, dźwigającego bagaż Poirota, gdzie ma się skierować. Potem odstąpił na bok, wskazując Poirotowi drogę do wagonu. — Tout ? fait au bout, monsieur! — zawołał. — Przedział drugi od końca. Poirot przeciskał się przez korytarz. Był to proces nieco żmudny, gdyż większość podróżnych stała przed swoimi przedziałami. Z regularnością zegarka wygłaszał grzecznościowe pardon, aż wreszcie dotarł do wskazanego mu przedziału. W środku, sięgając akurat ku miejscu przeznaczonemu na bagaż, stał wysoki, młody Amerykanin z hotelu Tokatlian. Na widok Poirota zmarszczył brwi. — Proszę mi wybaczyć — odezwał się — wydaje mi się jednak, że zaszła tu jakaś pomyłka. — Potem dodał mozolnie po francusku: — Je crois que vous avez un erreur. Poirot odpowiedział mu po angielsku. — Pan się nazywa Harris? — Nie, moje nazwisko brzmi MacQueen, Ja… Ale w tej chwili znad ramienia Poirota dobiegł głos konduktora. Głos przepraszający, jakby bez tchu. — W całym pociągu nie ma innego wolnego miejsca sypialnego, monsieur. Tak więc ten dżentelmen musi je zająć. Mówiąc to podciągnął do góry okno na korytarzu i zaczął wnosić bagaż Poirota. Poirot z niejakim rozbawieniem zwrócił uwagę na przepraszający ton jego głosu. Bez wątpienia obiecano mu solidny napiwek, jeżeli zachowa ten przedział do wyłącznego użytku młodego pasażera. Jednakże nawet najhojniejszy napiwek tracił swoją moc, jeśli w wagonie znalazł się dyrektor kompanii, który wydał polecenia. Konduktor opuścił przedział natychmiast po rozmieszczeniu walizek na siatkach. — Voil?, monsieur — powiedział jeszcze. — Wszystko gotowe. Pan zajmuje górne łóżko, numer 7. Za minutę odjazd. I pospiesznie oddalił się korytarzem. Poirot ponownie wkroczył do przedziału. — Rzadko oglądane zjawisko — zauważył żartobliwie. — Konduktor Wagon Lit sam, osobiście lokuje bagaż! Coś niesłychanego! Współpasażer uśmiechnął się. Najwyraźniej minęła mu irytacja. Prawdopodobnie uznał, że do całego zagadnienia można podejść jedynie filozoficznie. — Pociąg jest niezwyczajnie przepełniony — stwierdził. Rozległ się gwizdek, odpowiedział mu przeciągły, melancholijny gwizd lokomotywy. Obaj mężczyźni wyszli na korytarz. Z peronu dobiegł czyjś okrzyk: — En voiture! — Ruszyliśmy — odezwał się MacQueen. Nie całkiem jednak ruszyli. Ponownie rozległ się gwizd lokomotywy. — Proszę pana — powiedział niespodziewanie młody człowiek. — Gdyby pan wolał dolne łóżko, byłoby panu tam wygodniej, czy jak, to ja się z ochotą zamienię. Sympatyczny młodzieniec. — Ależ nie, nie… — zaprotestował Poirot. — Jakże ośmieliłbym się pozbawiać pana… — To przecież nic wielkiego… — Jest pan nadzwyczaj uprzejmy… I z obu stron popłynęły pełne grzeczności zaprzeczenia. — To tylko na tę jedną noc — wyjaśnił Poirot. — W Belgradzie… — Ach, rozumiem. Pan wysiada w Belgradzie… — Niezupełnie. Widzi pan… Nagłe szarpnięcie. Obaj mężczyźni wychylili się przez okno, spoglądając na przesuwający się powoli przed ich oczami długi, oświetlony peron. Orient Express ruszył w swoją trzydniową podróż przez Europę.

11 ROZDZIAŁ TRZECI POIROT ODMAWIA PRZYJĘCIA SPRAWY Nazajutrz w porze lunchu monsieur Poirot z niewielkim opóźnieniem wkroczył do wagonu restauracyjnego. Wstał wcześnie, śniadanie jadł prawie sam, a cały ranek spędził przeglądając notatki dotyczące sprawy, która wzywała go do Londynu. Widział więc dotąd niewielu ze swoich towarzyszy podróży. Monsieur Bouc, który już zajął miejsce, uczynił w stronę przyjaciela powitalny gest i zaprosił go do swojego stolika. Poirot usiadł i natychmiast znalazł się w uprzywilejowanej pozycji kogoś, kogo obsługuje się w pierwszej kolejności i raczy najlepszymi zakąskami. Także danie główne było nadzwyczaj smaczne. Dopiero przy delikatnym serze monsieur Bouc pozwolił sobie zwrócić uwagę na sprawy inne niż kulinarne. Na etapie dania mięsnego zaczął filozofować. — Ach! — westchnął. — Gdybym to ja władał piórem Balzaka. Opisałbym całą tę scenę. Zatoczył ręką koło. — Owszem, to dobry pomysł — przytaknął Poirot. — Ach, więc zgadzasz się ze mną? Jeszcze chyba nikt tego nie zrobił? A przecież — wszystko to skłania się do romansu, mój przyjacielu. Wokół nas zasiedli ludzie o najróżniejszej pozycji społecznej, najróżniejszych narodowości, w najróżniejszym wieku. Całe trzy dni ci ludzie, obcy sobie nawzajem, spędzą razem. Będą spać i jeść pod wspólnym dachem, nie będą mogli siebie uniknąć. A po upływie owych trzech dni rozejdą się, każdy ruszy własną drogą i może już nigdy więcej się nie spotkają. — Ale — wtrącił Poirot — załóżmy, że jakiś wypadek… — Och, nie, przyjacielu… — Zgadzam się, że z twojego punktu widzenia byłoby to pożałowania godne wydarzenie. Lecz mimo wszystko, tylko na chwilę, dopuśćmy taką możliwość. Wtedy, załóżmy, wszystkie te osoby związałaby… śmierć. — Może jeszcze odrobinę wina — powiedział monsieur Bouc, po czym pospiesznie je nalał: — Jesteś w grobowym nastroju, przyjacielu. Może to skutek niestrawności. — To prawda — zgodził się Poirot — że syryjskie jedzenie niespecjalnie przysłużyło się mojemu żołądkowi. Wysączył wino. Potem, rozparłszy się wygodnie, w zamyśleniu przesuwał wzrokiem po wagonie restauracyjnym. Przebywało tutaj trzynaście osób i, jak trafnie zauważył Bouc, były to osoby o różnych pozycjach społecznych i narodowościach. Zaczął się im uważnie przypatrywać. Stolik naprzeciwko zajmowała trójka mężczyzn. Odgadł, iż podróżowali samotnie, a razem usadził ich nieomylny instynkt personelu restauracji. Potężny, smagły Włoch z zapałem dłubiący w zębach. Po drugiej stronie schludny, szczupły Anglik, o obojętnej, lecz pełnej potępienia twarzy świetnie wyszkolonego kamerdynera. Obok Anglika Amerykanin w krzykliwym garniturze — prawdopodobnie komiwojażer. — Powinieneś pan się tego pozbyć — prawił tubalnym, nosowym głosem. Włoch wyjął wykałaczkę z zębów, by móc nią swobodnie gestykulować. — Jasne — odpowiedział. — To właśnie cały czas powtarzam. Anglik popatrzył przez okno i zakasłał. Poirot przeniósł wzrok dalej. Przy małym stoliku, wyprostowana jak struna, siedziała leciwa dama, najbrzydsza, jaką Poirot widział w życiu. Była to brzydota wybitna — bardziej fascynowała niż odpychała. Dama siedziała sztywno i prosto. Jej szyję okalał sznur ogromnych pereł, które, choć to się wydawało niemożliwe, były prawdziwe. Dłonie skrywały pierścienie. Na ramionach futro z soboli. Malutki, kosztowny, czarny toczek szkaradnie kłócił się z żółtawą twarzą ropuchy.

12 Dama właśnie zwracała się do kelnera dobitnym, wytwornym, absolutnie arystokratycznym tonem: — Niech pan będzie taki uprzejmy i przyniesie mi do przedziału butelkę wody mineralnej i karafkę soku pomarańczowego. Oraz dopatrzy, by wieczorem podano mi na kolację kurczę przyrządzone bez sosu i gotowaną rybę. Kelner, tak jak powinien, odpowiedział jej z najwyższym uszanowaniem. Skinęła nieznacznie, acz łaskawie głową i wstała. Jej wzrok zatrzymał się na Poirocie, po czym minął go z nonszalancją wyniosłej arystokratki. — To księżna Dragomiroff — wyjaśnił przyciszonym głosem Bouc. — Rosjanka. Jej mąż przed rewolucją wycofał wszystkie pieniądze i zainwestował je za granicą. Ona jest wyjątkowo bogata. Kosmopolitka. Poirot kiwnął głową. Słyszał już o księżnej Dragomiroff. — Cóż to za osobowość — zauważył monsieur Bouc. — Brzydka jak grzech śmiertelny, ale wywiera wrażenie. Zgodzisz się ze mną? Poirot się zgodził. Przy jednym z większych stolików siedziała Mary Debenham wraz z dwiema innymi kobietami. Jedna z nich była w średnim wieku, wysoka, w bluzce w szkocką kratę i w tweedowej spódnicy. Masę wypłowiałych żółtych włosów niechlujnie zwinęła w ogromny kok, nosiła okulary i miała pociągłą, sympatyczną twarz owcy. Słuchała słów trzeciej kobiety, starszawej, otyłej, o przyjemnej twarzy, która mówiła powolnym, wyraźnym, monotonnym głosem, bez najmniejszych prób zaczerpnięcia oddechu czy oznak zbliżania się do pointy. — …i moja córka powiedziała: „Dlaczego nie można by w tym kraju po prostu zastosować amerykańskich metod. To przecież naturalne, że ludzie tutaj są leniwi — powiada. — Nie mają w sobie ani krzty energii”. Ale mimo to zdumione byście były widząc, czego nasza szkoła tam dokonuje. Zebrali świetne grono pedagogiczne. Jestem zdania, że nie ma nic nad dobrą edukację. Musimy zastosować nasze zachodnie ideały i nauczyć Wschód, jak je rozumieć. Moja córka mówi… Pociąg wjechał w tunel. Stłumił spokojny, monotonny głos. Przy sąsiednim małym stoliku zasiadł pułkownik Arbuthnot — samotnie. Nie spuszczał wzroku z pleców Mary Debenham. Nie usiedli razem. A przecież dałoby się to bez trudu załatwić. Dlaczego? Może — pomyślał Poirot — Mary Debenham miała jakieś obiekcje. Guwernantki uczą się ostrożności. Dziewczyna sama zarabiająca na utrzymanie musi być dyskretna. Oczy Poirota przesunęły się ku przeciwnej stronie wagonu. W najdalszym krańcu, pod ścianą, siedziała kobieta w średnim wieku, czarno ubrana, o szerokiej twarzy bez wyrazu. Niemka lub Skandynawka, zdecydował Poirot. Najprawdopodobniej niemiecka pokojówka. Stolik obok niej zajmowała jakaś para, nachylona ku sobie i rozprawiająca z ożywieniem. Mężczyzna miał angielski garnitur z przedniego tweedu, ale nie był Anglikiem. Choć Poirot mógł widzieć go jedynie od tylu, kształt jego głowy i zarys ramion zdradzały cudzoziemskie pochodzenie. Postawny mężczyzna, dobrze zbudowany. Niespodziewanie odwrócił się i Poirot zobaczył jego profil. Bardzo przystojny mężczyzna po trzydziestce, z obfitym, jasnym wąsem. Siedząca naprzeciwko dama była bardzo młoda — miała może z dwudziestkę. Świetnie dopasowany czarny żakiet i spódnicę, białą satynową bluzkę, mały czarny, elegancki toczek, zgodnie z obowiązującą modą zawadiacko przekrzywiony na bakier. Cudzoziemka miała śliczną twarz, białą cerę, ogromne piwne oczy, kruczoczarne włosy. Paliła osadzonego w długiej cygarniczce papierosa. Wypielęgnowane dłonie z polakierowanymi na intensywnie czerwony kolor paznokciami. Pojedynczy szmaragd, osadzony w platynie. W jej spojrzeniu i w głosie wyczuwało się kokieterię. — Elle est jolie–et chic — mruknął Poirot. — Mąż i żona, co? Monsieur Bouc potaknął. — Z tego, co wiem, z ambasady węgierskiej — wyjaśnił. — Przystojna para. Pozostała jeszcze tylko dwójka gości — współpasażer Poirota, MacOueen, i jego pracodawca, pan Ratchett. Ten ostatni siedział zwrócony przodem .do Poirota, który mógł ponownie wnikliwie

13 przyjrzeć się jego odpychającej twarzy. Spostrzegł fałszywą dobroduszność linii brwi i małe, okrutne oczka. Monsieur Bouc bez wątpienia dostrzegł zmianę wyrazu, jaka odmalowała się na obliczu przyjaciela. — Przyglądasz się właśnie swojej dzikiej bestii? — spytał. Poirot kiwnął głową. Kiedy mu przyniesiono kawę, Bouc wstał. Ponieważ zaczął lunch wcześniej, skończył jeść już przed dobrą chwilą. — Wracam do swojego przedziału — oświadczył. — Zajrzyj do mnie później, to pogawędzimy. — Z przyjemnością. Poirot dopił kawy i zamówił likier. Kelner szedł od stolika do stolika z kasetką na pieniądze, zbierając należność za rachunki. Głos podstarzałej Amerykanki nabrał przenikliwych i płaczliwych tonów. — Moja córka mówiła: „Weź kupony na posiłki, a nie będziesz mieć żadnych kłopotów, nawet najmniejszych”. Ale okazuje się coś wręcz przeciwnego. Zdaje się, że oni wpierw oczekują dziesięcioprocentowego napiwku, a dopiero potem pojawi się butelka wody mineralnej. I żeby to jeszcze normalnej wody. Nie mają tu ani Evian, ani Vichy, wprost nie posiadam się ze zdumienia. — Bo… oni muszą… jakby to powiedzieć… serwować wodę mineralną danego kraju — wyjaśniła niewiasta o twarzy owcy. — Cóż, wydaje mi się to idiotyczne — Amerykanka z obrzydzeniem popatrzyła na leżący przed nią stosik drobnych. — Spójrzcie tylko na te cudaczne monety, które mi wydał. Dinary czy coś w tym guście. Wyglądają na kupę śmieci. Moja córka powiada… Mary Debenham odsunęła krzesło i wyszła, skłoniwszy się lekko swoim towarzyszkom. Pułkownik Arbuthnot pospieszył za nią. Zebrawszy owe „cudaczne monety”, Amerykanka poszła w ich ślady, podobnie niewiasta z owczą twarzą. Wcześniej wagon opuściła para węgierska. Nie było więc nikogo prócz Poirota oraz Ratchetta z MacQueenem. Ratchett powiedział coś do swojego towarzysza, który wstał i odszedł. Potem i on się podniósł, ale nie podążył za MacQueenem, lecz całkiem nieoczekiwanie zajął krzesło naprzeciwko Poirota. — Czy może mi pan posłużyć ogniem? — spytał. Miał miękki, natarczywy głos. — Nazywam się Ratchett. Poirot ukłonił się zdawkowo. Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnąwszy pudełko zapałek podał je tamtemu. Ratchett wziął je, lecz papierosa nie przypalił. — Jak przypuszczam — mówił — mam przyjemność rozmawiać z monsieur Herkulesem Poirotem. Czyż nie tak? Poirot i tym razem skinął głową. — Pańskie informacje są prawidłowe, monsieur. Detektyw czuł, jak tamten otaksował go swoim dziwnym, chytrym wzrokiem, nim ponownie zabrał glos: — W moim kraju — powiedział — szybko przechodzimy do sedna sprawy. Panie Poirot, chciałbym, aby pan podjął się dla mnie pewnej roboty. Brwi Herkulesa Poirota uniosły się odrobinę w górę. — Moja client?le, monsieur, w dzisiejszych czasach jest mocno ograniczona. Podejmuję się prowadzenia bardzo niewielu spraw. — Ależ oczywiście, doskonale to rozumiem. Tylko że ta robota, panie Poirot, oznacza ciężkie pieniądze. — I powtórzył cichym, natarczywym głosem: — Ogromne pieniądze. Herkules Poirot milczał parę sekund, po czym rzekł: — Co by pan chciał, abym dla pana zrobił, panie… eee… Ratchett? — Panie Poirot, jestem bogatym człowiekiem, bardzo bogatym. Człowiek o takiej pozycji ma wrogów. I ja mam wroga. — Tylko jednego?

14 — Co pan chciał przez to powiedzieć? — spytał ostro Ratchett. — Monsieur, moje doświadczenie podpowiada mi, że kiedy człowiek zajmuje taką pozycję, by mieć, jak to sam pan zauważył, wrogów, liczba ich zwykle nie ogranicza się tylko do jednego. Zdawało się, że Ratchett odprężył się, usłyszawszy wyjaśnienie Poirota. Odezwał się pospiesznie: — No cóż, owszem, akceptuję taki punkt widzenia. Wróg czy wrogowie, to bez znaczenia. Znaczenie ma natomiast moje bezpieczeństwo. — Bezpieczeństwo? — Zagrożone jest moje życie, panie Poirot. A ja zaliczam się do tych, którzy nieźle potrafią o siebie zadbać. — Przez chwilę w jego dłoni mignął wyjęty z kieszeni marynarki pistolet. Ratchett ciągnął dalej twardym tonem: — Nie uważam, bym należał do takich, co to się dadzą zaskoczyć. Ale jak o tym myślę, dochodzę do wniosku, że mógłbym zabezpieczyć się podwójnie. I mam wrażenie, że pan jest odpowiednim człowiekiem, którego mogę wynająć za własne pieniądze, monsieur Poirot. A proszę pamiętać, że to nie byle jakie pieniądze. Poirot przez chwilę przyglądał mu się w zamyśleniu. Na jego twarzy nie uzewnętrzniały się żadne uczucia, Ratchett nie mógł więc zorientować się, jakie są jego zamiary. — Żałuję, monsieur — odezwał się wreszcie Poirot. — Nie mogę służyć panu swoją osobą. Tamten popatrzył na niego chytrze. — Wobec tego proszę samemu określić zapłatę — rzekł. Poirot potrząsnął głową. — Pan mnie źle zrozumiał, monsieur. Fortuna sprzyja mi w mojej pracy. Mam wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić nie tylko swoje potrzeby, ale nawet kaprysy. Wobec tego, obecnie, przyjmuję już tylko te sprawy, które mnie interesują. — Ma pan nerwy z żelaza — stwierdził Ratchett. — Czy może skusi pana suma dwudziestu tysięcy dolarów? — Nie skusi. — Jeżeli liczy pan na więcej, to się pan przeliczy. Wiem, ile i co jest dla mnie warte. — Ja również, monsieur Ratchett. — Więc co jest niewłaściwego w mojej ofercie? Poirot wstał. — Proszę wybaczyć mi, że zrobię wycieczkę osobistą. Nie podoba mi się pańska twarz, monsieur Ratchett. I z tymi słowy opuścił wagon restauracyjny.

15 ROZDZIAŁ CZWARTY KRZYK W NOCY Simplon Orient przybył do Belgradu o dziewiątej wieczorem tego samego dnia. Ponieważ w dalszą drogę miał ruszyć dopiero o 9.15, Poirot wyszedł na peron. Nie pozostał tam jednak zbyt długo. Panowało przenikliwe zimno, choć peron był osłonięty dachem. Na zewnątrz padał gęsty śnieg. Detektyw wrócił więc do przedziału. Konduktor, który na peronie przytupywał i zabijał rękami, aby się rozgrzać, zwrócił się do niego: — Pańskie walizki, monsieur, przeniesiono do przedziału numer 1, przedziału monsieur Bouca. — Ale gdzie wobec tego podział się sam monsieur Bouc? — Przeprowadził się do przyłączonego właśnie wagonu z Aten. Poirot ruszył na poszukiwanie przyjaciela. Monsieur Bouc machnięciem ręki uciął jego protesty. — Przecież to nic takiego. Nic takiego. Teraz mi nawet wygodniej. Ponieważ ty jedziesz aż do Anglii, to lepiej, byś pozostał w wagonie do Calais. A mnie jest tutaj całkiem dobrze. Tu jest o wiele spokojniej. W wagonie nie ma nikogo prócz mnie i małego Greka, lekarza. Ach, mój przyjacielu, co za noc! Mówią, że od lat nie było takiego śniegu. Miejmy nadzieję, że nas to nie zatrzyma w drodze. Nie byłbym z tego specjalnie zadowolony, powiadam ci. Punktualnie o 9.15 pociąg ruszył z dworca. Wkrótce potem Poirot wstał, życząc przyjacielowi dobrej nocy, i podążył korytarzem do własnego wagonu, znajdującego się za wagonem restauracyjnym. A tam, drugiego dnia podróży, bariery zaczęły się kruszyć. Przed drzwiami swojego przedziału stał pułkownik Arbuthnot, gawędząc z MacQueenem. Na widok Poirota MacQueen urwał w połowie słowa jakąś kwestię. Wyglądał na mocno zaskoczonego. — O! — zawołał. — Myślałem, że pan nas już opuścił. Mówił pan, że wysiada w Belgradzie! — Pan mnie źle zrozumiał — uśmiechnął się Poirot. — Przypominam sobie, że kiedy rozmawialiśmy na ten temat, pociąg właśnie ruszał ze Stambułu. — Ależ, monsieur, przecież pański bagaż zniknął. — Przeniesiono go tylko do innego przedziału, to wszystko. — A, rozumiem. Powrócił do rozmowy z Arbuthnotem, Poirot zaś poszedł dalej korytarzem. Dwa przedziały od jego obecnego lokum stała starszawa amerykańska dama, rozmawiając z niewiastą o owczej twarzy, która okazała się być Szwedką. Pani Hubbard wciskała tamtej jakieś ilustrowane pismo. — No, proszę to wziąć, moja droga — mówiła. — Ja mam mnóstwo do czytania. Boże, czyż to zimno nie jest przeraźliwe? — uprzejmie skinęła głową Poirotowi. — Jest pani nadzwyczaj miła — powiedziała Szwedka. — Ależ to nic takiego. Mam nadzieję, że pani będzie zdrowo spać, a rano głowa przestanie panią boleć. — To tylko ten mróz. Zaraz sobie zaparzę filiżankę herbaty. — Czy zażyła pani aspirynę? Na pewno? Ja mam mnóstwo aspiryny. No cóż, dobrej nocy, moja droga. A kiedy tamta odeszła, Amerykanka zwróciła się do Poirota z wyraźną chęcią pogawędki. — Poczciwe stworzenie z tej Szwedki. O ile mogłam się zorientować, jest kimś w rodzaju misjonarki czy nauczycielki. Miłe stworzenie, choć niezbyt biegłe w angielskim. Szalenie zaciekawiło ją to, co opowiadałam jej o mojej córce. Do tego czasu Poirot wiedział już wszystko o córce pani Hubbard. Podobnie jak każdy pasażer pociągu władający angielskim! Że wraz z mężem wchodzi w skład licznego grona pedagogicznego wielkiego college’u w Smyrnie i że była to pierwsza podróż pani Hubbard na Wschód, i jaka jest jej opinia o Turkach, ich niechlujstwie i stanie ich dróg.

16 Otworzyły się sąsiednie drzwi i ukazał się w nich szczupły, blady kamerdyner. Wewnątrz przedziału Poirot dostrzegł siedzącego na łóżku Ratchetta. I ten zobaczył detektywa, twarz jego pociemniała z gniewu. Potem drzwi zamknęły się. Pani Hubbard odciągnęła Poirota na bok. — Wie pan, śmiertelnie się boję tego człowieka. Och, nie kamerdynera, tego drugiego, jego chlebodawcy. Chlebodawcy, akurat! Z tym człowiekiem jest coś nie w porządku. Moja córka zawsze powtarza, że mam wyjątkową intuicję. „Kiedy mamuśka ma przeczucie, nigdy się nie myli” — tak powiada moja córka. A w przypadku tego mężczyzny mam przeczucie. On zajmuje sąsiedni przedział i to mi się nie podoba. Zeszłej nocy zastawiłam łączące nas drzwi walizkami. Wydaje mi się, że słyszałam, jak ruszał klamką. Czy pan wie, że nie zdziwiłabym się ani trochę, gdyby ten człowiek okazał się mordercą, jednym z takich, co to się o nich czyta, że napadają w pociągach. Może zachowuję się głupio, ale tak właśnie czuję. Boję się go śmiertelnie. Moja córka mówiła, że będę miała przyjemną podróż, ale ja jakoś nie jestem zadowolona. Może to idiotyczne, ale mam przeczucie, że coś się może zdarzyć. Dosłownie wszystko. Jak ten miły młodzieniec może być sekretarzem u takiego typa, doprawdy trudno zrozumieć. Korytarzem nadchodzili pułkownik Arbuthnot i MacQueen. — Zapraszani do mojego przedziału — mówił MacOueen. — Łóżko jeszcze nie rozesłane. Chciałbym dobrze zrozumieć, czy wasza polityka w Indiach, to… Mężczyźni minęli ich i poszli dalej, do MacQueena. Pani Hubbard życzyła Poirotowi dobrej nocy. — Chyba zaraz położę się do łóżka i poczytam sobie — oświadczyła. — Dobranoc. Poirot udał się do własnego przedziału, sąsiadującego z drugiej strony z Ratchettem. Rozebrał się i wyciągnął na łóżku, poczytał jakieś pół godziny, potem zgasił światło. Obudził się kilka godzin później, i to raptownie. Wiedział, co było tego przyczyną — głośny jęk, niemal krzyk, gdzieś bardzo blisko. W tej samej chwili ostro zabrzęczał dzwonek. Poirot usiadł i zapalił światło. Stwierdził, że pociąg stoi przypuszczalnie na stacji. Ten krzyk go zaniepokoił. Wiedział, że sąsiedni przedział zajmuje Ratchett. Wstał z łóżka i otworzył drzwi w tej samej chwili, w której korytarzem nadbiegł konduktor Wagon Lit. Zapukał do drzwi Ratchetta. Poirot przez szparę w drzwiach obserwował. Konduktor zapukał powtórnie. Zadźwięczał drugi dzwonek i w głębi korytarza nad jednymi z drzwi zapaliło się światełko. Konduktor obejrzał się przez ramię. I w tej samej sekundzie z głębi sąsiedniego przedziału dobiegły głośno wypowiedziane słowa: — Ce n’est rien. Je me suis trompé. — Bien, monsieur. — Konduktor pospieszył dalej, by zapukać do drzwi, nad którymi pojawiło się światełko. Poirot wrócił do łóżka, już uspokojony, i zgasił lampkę. Spojrzał na zegarek. Była dokładnie za dwadzieścia trzy minuty pierwsza.

17 ROZDZIAŁ PIĄTY ZBRODNIA Okazało się, że ponowne zapadnięcie w sen nastręczało trudności. Po pierwsze, detektywowi brakowało ruchu pociągu. Jeżeli stali na dworcu, to był on zdumiewająco cichy. Przez kontrast hałasy w samym pociągu wydawały się niezwykle głośne. Poirot słyszał, jak obok krząta się Ratchett — pstryknięcie, kiedy otwierał umywalkę, szum płynącej z kranu wody, plusk, potem następne pstryknięcie, kiedy na powrót zamykał umywalkę. Z korytarza dobiegły go czyjeś kroki, szurające kroki kogoś w rannych pantoflach. Herkules Poirot leżał bezsennie, wpatrzony w sufit. Dlaczego na tym dworcu jest tak cicho? Poczuł, że zaschło mu w gardle. Zapomniał zamówić, jak to zazwyczaj robił, butelkę wody mineralnej. Zadzwoni na konduktora i poprosi o wodę. Jego palec powędrował do dzwonka, ale zatrzymał się, gdyż Poirot w tej ciszy usłyszał inny dzwonek. Przecież konduktor nie będzie w stanie odpowiedzieć jednocześnie na wszystkie dzwonki! Dzyń… dzyń… dzyń… Dzwoni raz po raz. Gdzież się ten konduktor podziewa! Ktoś wyraźnie traci cierpliwość. Dzyń… Kimkolwiek był dzwoniący, nie odrywał palca od dzwonka. Nagle, pędząc na łeb na szyję, nadbiegł konduktor, jego kroki odbijały się echem po korytarzu. Zapukał do czyichś drzwi niedaleko przedziału Poirota. Potem dały się słyszeć głosy — pełen szacunku i uniżony głos konduktora i kobiecy — natarczywy i swarliwy. Pani Hubbard! Poirot uśmiechną! się. Sprzeczka — jeżeli rzeczywiście nią była — trwała dłuższą chwilę. Proporcjonalnie dziewięćdziesiąt jej procent zaliczało się na konto pani Hubbard, a tylko uspokajające dziesięć na rzecz konduktora. Wreszcie chyba spór rozstrzygnięto, gdyż Poirot wyraźnie usłyszał: — Bonne nuit, madame — i trzask zamykanych drzwi. Detektyw nacisnął własny dzwonek. Konduktor pojawił się błyskawicznie. Wydawał się zgrzany i udręczony. — De l’eau minérale, s’il vous plaít. — Bien, monsieur — Możliwe, że porozumiewawczy błysk w oku Poirota ośmielił go do zrzucenia ciężaru z serca. — La dame Américaine… — Tak? Otarł pot z czoła. — Proszę sobie wyobrazić, co ja z nią miałem! Twierdziła, i to jak uparcie, że w jej przedziale jest jakiś mężczyzna! Proszę to sobie wyobrazić, monsieur. Na powierzchni tych rozmiarów — zatoczył ręką koło. — I gdzież on zdołałby się ukryć? Perswadowałem jej. Dowodziłem, że to niemożliwe. Ale gdzież tam… ona się upierała. Że się obudziła i zobaczyła mężczyznę. Więc spytałem, jakim cudem mógłby stamtąd wyjść i zaryglować za sobą drzwi od wewnątrz. Ale ona była głucha na wszelkie argumenty. Jak byśmy i bez tego nie mieli dosyć kłopotów. Ten śnieg… — Śnieg? — Oczywiście, monsieur. Monsieur niczego nie zauważył? Pociąg stoi. Wjechaliśmy w zaspy. Bóg jeden wie, jak długo będziemy tu uwięzieni. Pamiętam, jak kiedyś zamieć trwała aż siedem dni. — A gdzie jesteśmy? — Między Vincovci a Brodem. — L?, l? — rzekł zirytowany Poirot. Konduktor odszedł, by powrócić z wodą. — Bon soir, monsieur. Poirot wypił szklankę wody i ułożył się do snu.

18 Właśnie zapadał w sen, kiedy znowu go coś obudziło. Tym razem jakby jakiś ciężki przedmiot z hukiem odbił się od jego drzwi. Zerwał się z łóżka, otworzył przedział i wyjrzał. Nic. Ale z prawej strony, w głębi korytarza, przed jego oczami znikała kobieca postać owinięta w szkarłatne kimono. W przeciwległym końcu, siedząc na małym krzesełku, konduktor zapisywał coś na wielkich arkuszach papieru. Dokoła panowała głucha cisza. — Najwyraźniej mam zszargane nerwy — orzekł Poirot i znowu położył się do łóżka. Tym razem spał do rana.: Kiedy się zbudził, pociąg wciąż stał. Detektyw podniósł roletę i wyjrzał. Wagon otaczały wysokie śnieżne zaspy. Zerknąwszy na zegarek stwierdził, że minęła dziewiąta. Za piętnaście dziesiąta, starannie wymuskany i wyelegantowany jak zawsze, udał się do wagonu restauracyjnego, gdzie rozbrzmiewał chór biadoleń. Wszelkie bariery, jakie jeszcze dzieliły pasażerów, teraz już pękły ostatecznie. Wszystkich połączyło wspólne nieszczęście. Najgłośniej lamentowała pani Hubbard. — Moja córka mówiła, że to najprostsza droga na świecie. Jak gdyby nigdy nic, jedziesz sobie wygodnie aż do samego Paryża. A tymczasem możemy tu postać jeszcze wiele dni — jęczała. — Mój statek odpływa pojutrze. Jakim cudem mogłabym na niego zdążyć? Proszę, nie mogę nawet telegraficznie odwołać rezerwacji. Ach, zbyt jestem zdenerwowana, żeby o tym mówić. Wtórował jej Włoch. Że ma pilne interesy do załatwienia w Mediolanie. Potężny Amerykanin powiedział: „To bardzo przykre, ma’am” i gwoli uspokojenia wyraził nadzieję, że pociąg nadrobi może opóźnienie. — Moja siostra, jej dzieci, oni czekają na mnie — odezwała się Szwedka i zapłakała. — Nie mogę ich zawiadomić. Co sobie pomyślą? Pomyślą, że przytrafiło mi się coś złego. — Jak długo będziemy tutaj lak stać? — pytała ostro Mary Debenham. — Czy ktokolwiek coś wie? W jej glosie dźwięczała irytacja, lecz Poirot nie zauważył ani śladu niemal gorączkowej trwogi, którą objawiła podczas przestoju Taurus Expressu. Pani Hubbard ponownie wiodła prym w rozmowie. — W tym pociągu w ogóle nikt nic nie wie. I nikt nie próbuje czegokolwiek zrobić. To zbieranina nieporadnych cudzoziemców. No cóż, gdybym była u siebie, ktoś przynajmniej usiłowałby temu zaradzić. Do Poirota staranną, brytyjską francuszczyzną zwrócił się Arbuthnot: — Vous ?tes un directeur de la ligne, je crois, monsieur. Vous pouvez nous dire… Poirot z uśmiechem wyprowadził go z błędu. — Nie, nie — powiedział po angielsku. — To nie ja. Pan pomylił mnie z moim przyjacielem, monsieur Boukiem. — Och! Najmocniej przepraszam. — Ależ nie ma za co. To ze wszech miar zrozumiale. Zajmuję obecnie przedział, który wcześniej do niego należał. Monsieur Bouca nie było w wagonie restauracyjnym. Poirot rozejrzał się, by sprawdzić, kogo jeszcze brakuje. Nie zjawiła się księżna Dragomiroff ani małżeństwo Węgrów. A także nie było Ratchetta, jego kamerdynera i niemieckiej pokojówki. Szwedka ocierała oczy. — Taka jestem głupia — mówiła. — Płaczę jak dziecko. Wszystko będzie dobrze, cokolwiek się stanie. Jednakże jej chrześcijańska ufność nie spotkała się z powszechnym poparciem. — Już jest bardzo dobrze — oświadczył niespokojnym tonem MacQueen. — Możemy tak stać tutaj i kilka dni.

19 — A przy okazji, co to za kraj? — dopytywała się doprowadzona do łez pani Hubbard. Gdy dowiedziała się, że Jugosławia, stwierdziła: — Och, to któreś z tych bałkańskich państewek. No i czegóż innego można by się spodziewać? — Jedynie pani zachowuje spokój, mademoiselle — Poirot zwrócił się do panny Debenham. Wzruszyła obojętnie ramionami. — A jakie jest inne wyjście? — Widzę, że z pani niezły filozof, mademoiselle. — Filozofia zakłada bezstronną ocenę. A moja jest chyba bardziej egoistyczna. Nauczyłam się chować dla siebie swoje bezużyteczne emocje. Nawet na niego nie spojrzała. Jej wzrok minął detektywa i zatrzymał się za oknem, za którym w wysokich pryzmach leżał śnieg. — Ma pani silny charakter, mademoiselle — oświadczył szarmancko Poirot. — Mam wrażenie, że najsilniejszy z nas wszystkich tu obecnych. — O, nie. Wcale nie. Znam kogoś, kto jest o wiele ode mnie silniejszy… — Kto to taki? Widać było, że opanowała się nagle, jakby uświadamiając sobie, że przecież rozmawia z obcym człowiekiem, cudzoziemcem, z którym do tego ranka zamieniła ledwie kilka zdawkowych słów. Roześmiała się uprzejmie, lecz zniechęcająco. — No cóż, na przykład ta wiekowa dama. Prawdopodobnie zwrócił pan na nią uwagę. Niespotykanie brzydka, starsza dama, ale w jakiś sposób fascynująca. Wystarczy, że kiwnie małym palcem, a cały pociąg spieszy na jej usługi. — Tak samo jak pędzi do mojego przyjaciela, monsieur Bouca — stwierdził Poirot. — Ale to dlatego, że jest dyrektorem tej kolei, a nie, że ma władczy charakter. Mary Debenham uśmiechnęła się. Ranek mijał ospale. Wiele osób, między innymi i Poirot, pozostało w wagonie restauracyjnym. W danej chwili życie towarzyskie wydawało się najlepszym sposobem na zabicie czasu. Detektyw usłyszał sporo nowych informacji o córce pani Hubbard i o nawykach zmarłego pana Hubbarda — począwszy od jego rannego wstawania i konsumowania śniadania złożonego z owsianki, po spoczynek nocny w skarpetkach, które pani Hubbard własnoręcznie i bez przerwy robiła dla niego na drutach. Właśnie kiedy słuchał pełnej zażenowania relacji Szwedki o jej misyjnych celach, do wagonu wszedł jeden z konduktorów Wagon Lit i stanął przy Poirocie. — Pardon, monsieur. — Słucham. — Przesyłam ukłony od monsieur Bouca, który byłby uszczęśliwiony, gdyby pan zechciał być tak uprzejmy i zajść do niego na kilka minut. Poirot wstał, grzecznie przeprosił Szwedkę i opuścił wagon restauracyjny. Nie był to konduktor z jego wagonu — inny, zwalisty, jasnowłosy mężczyzna. Detektyw podążył za przewodnikiem korytarzem swojego wagonu, potem sąsiedniego. Mężczyzna zapukał do jakichś drzwi, potem odstąpił na bok, wpuszczając Poirota do środka. Przedział nie należał do monsieur Bouca. Był drugiej klasy, a wybrano go przypuszczalnie dlatego, że był odrobinę przestronniejszy. Mimo to i tak sprawiał wrażenie zatłoczonego. Sam monsieur Bouc zajmował małe krzesełko naprzeciw drzwi. W kącie pod oknem, na wprost niego, siedział nieduży, ciemnowłosy mężczyzna, zapatrzony w śnieg za szybą. Niemal uniemożliwiając Poirotowi przeciśnięcie się do środka, stali masywny mężczyzna w niebieskim mundurze (chef de train) i konduktor z wagonu detektywa. — Och, mój zacny przyjacielu! — krzyknął monsieur Bouc. — Wchodź, proszę. Potrzebujemy ciebie! Mały człowieczek spod okna przesunął się nieco na ławce, tak by Poirot mógł jakoś między dwójką mężczyzn dostać się do środka. Usiadł zwrócony twarzą do swojego przyjaciela.

20 Wyraz malujący się na obliczu monsieur Bouca dał mu, jakby to sam określił, gwałtownie do myślenia. Było oczywiste, że wydarzyło się coś niezwykłego. — Co się stało? — Dobre pytanie. Najpierw ten śnieg i przestój. A teraz… Umilkł, za to z gardła konduktora Wagon Lit wydobyło się jakby zduszone westchnienie. — Co teraz? — A teraz jeden z pasażerów leży martwy na swoim łóżku, zakłuty na śmierć — monsieur Bouc mówił z cichą rezygnacją. — Pasażer? Który? — Amerykanin. Mężczyzna nazwiskiem… nazwiskiem… — zerknął do leżących przed sobą notatek. — Ratchett, zgadza się, Ratchett? — Tak, monsieur — wykrztusił konduktor. Poirot spojrzał na niego. Mężczyzna był kredowoblady. — Lepiej dajmy temu człowiekowi usiąść — powiedział detektyw. — Inaczej może zemdleć. Chef de train usunął się nieco i konduktor opadł na miejsce w rogu. Ukrył twarz w dłoniach. — No, no! — wzdrygnął się Poirot. — To poważna sprawa! — Jasne, że poważna. Po pierwsze, morderstwo samo w sobie jest już wielkim nieszczęściem. Ale nie tylko to. Okoliczności jego popełnienia są niezwykłe. Utknęliśmy tutaj na przymusowym postoju. Możemy tak postać całymi godzinami… żeby tylko godzinami — dniami! I jeszcze jedna okoliczność. Przejeżdżając przez większość krajów, zabieramy do pociągu policję danego państwa. Tylko w Jugosławii — akurat nie! Pojmujesz? — Rzeczywiście, nadzwyczaj skomplikowana sytuacja — odrzekł Poirot. — A najgorsze jeszcze usłyszysz. Doktor Constantine, o, zapomniałem panów sobie przedstawić… Doktor Constantine — monsieur Poirot. Nieduży, śniady człowieczek skłonił się, Poirot odwzajemnił ukłon. — Doktor Constantine jest zdania, że zgon nastąpił około pierwszej w nocy. — W tych sprawach trudno jest twierdzić coś z całym przekonaniem — odezwał się lekarz — ale sądzę, że mogę określić dokładny czas zgonu na między północą a drugą nad ranem. — Kiedy po raz ostatni Ratchetta widziano przy życiu? — spytał Poirot. — Wiadomo, że był żywy mniej więcej za dwadzieścia pierwsza, kiedy rozmawiał z konduktorem — wyjaśnił monsieur Bouc. — Prawda — potwierdził Poirot. — Słyszałem, co się wtedy działo. I to był ten ostatni raz? — Tak. Poirot odwrócił się w stronę lekarza, który mówił dalej: — Okno przedziału monsieur Ratchetta było otwarte na oścież, co skłania do przypuszczenia, że morderca uciekł tą właśnie drogą. Ja jednak jestem zdania, że okno otworzono dla zmylenia śladów. Każdy, kto by tamtędy wyszedł, zostawiłby na śniegu wyraźne ślady. A myśmy takowych nie znaleźli. — O której odkryto zbrodnię? — spytał Poirot. — Michel! Konduktor wyprostował się. Miał wciąż pobladłą i przerażoną twarz. — Opowiedzcie temu dżentelmenowi dokładnie, co się wydarzyło — polecił monsieur Bouc. Mężczyzna odezwał się cokolwiek drżącym głosem: — Dzisiaj rano służący pana Ratchetta kilkakrotnie pukał do jego drzwi. Bez odpowiedzi. Potem, jakieś pół godziny temu, z wagonu restauracyjnego przyszedł kelner. Chciał się dowiedzieć, czy monsieur będzie jadł dejeneur. Sam pan rozumie, była już jedenasta. Otworzyłem mu drzwi własnym kluczem. Ale te były także zabezpieczone łańcuchem. Nikt się nie odzywał, a w środku panowała absolutna cisza i było zimno, okropnie zimno. Otwarte okno i śnieg padający do przedziału. Pomyślałem sobie, że może ten dżentelmen zasłabł. Wezwałem więc chef de train. Zerwaliśmy łańcuch i weszliśmy do środka. On był… Ach! C’était terrible! I znowu ukrył twarz w dłoniach.

21 — Drzwi zamknięto i zabezpieczono łańcuchem od wewnątrz — powtórzył w zamyśleniu Poirot. — Nie mamy do czynienia z samobójstwem, co? Grecki lekarz parsknął sardonicznym śmiechem. — Czy człowiek popełnia samobójstwo zadając sobie dziesięć, dwanaście albo piętnaście ran kłutych? — spytał. Poirot szeroko otworzył oczy. — Jakie straszliwe okrucieństwo. — To dzieło kobiety — odezwał się chef de train, po raz pierwszy zabierając głos. — Z tego właśnie wnioskuję, że zrobiła to kobieta. Tylko kobieta jest zdolna zadać aż tyle ciosów. Doktor Constantine zamyślił się, wykrzywiając twarz. — W takim razie musiała być to niezwykle silna niewiasta — stwierdził. — Nie leży w moich zamiarach wdawanie się w techniczne szczegóły, to zmąci tylko obraz, ale mogę panów zapewnić, że kilka z tych ciosów zadano z taką siłą, że przebiły twarde warstwy kości i mięśni. — Jasno więc widać, iż morderstwo to nie było starannie obmyślane — stwierdził Poirot. — Wysoce niestarannie — zgodził się doktor Constantine. — Jak się wydaje, ciosy wymierzano na chybił trafił, gdzie popadnie. Niektóre po prostu się obsunęły, niewiele czyniąc krzywdy. Tak jakby ktoś zamknął oczy i w zapamiętaniu, na ślepo, uderzał raz po raz. — C’est une femme — powtórzył chef de train. — To podobne do kobiety. Kiedy one wpadają w szał, okropnie przybywa im siły. — Z takim przekonaniem pokiwał głową, iż wszyscy nabrali podejrzeń, że chef de train musiał doświadczyć tego na własnej skórze. — Możliwe, że potrafię dorzucić coś niecoś do waszego zasobu wiadomości — odezwał się Poirot. — Monsieur Ratchett zaczepił mnie wczoraj. Mówił mi, o ile właściwie zrozumiałem, że ktoś nastaje na jego życie. — Ma go „wykończyć”, tak to chyba określają Amerykanie, prawda? — dodał monsieur Bouc. — Wobec tego to nie kobieta. To jakiś gangster czy rewolwerowiec. Chef de train wyglądał na urażonego, że jego teoria obraca się w gruzy. — Skoro tak — powiedział Poirot — to wydaje się, iż czynu tego dokonano jednak po amatorsku. W jego głosie dał się słyszeć wyraz dezaprobaty detektywa wobec takiej amatorszczyzny zabójcy. — Pasażerem pociągu jest potężny Amerykanin — zauważył monsieur Bouc, rozwijając swoją tezę — o przeciętnym wyglądzie i straszliwym garniturze. Żuje gumę, co, jak sądzę, nie jest przyjęte w lepszych sferach. Wiecie, o kogo mi chodzi? Konduktor Wagon Lit, do którego się zwrócił, kiwnął głową. — Oui, monsieur, to numer 16. Ale to nie mógł być on. Musiałbym zauważyć, gdyby wychodził czy wchodził do przedziału. — A może jednak nie? Może nie zauważyliście? Niebawem i do tego dojdziemy. Pytanie na teraz brzmi: co robimy? — Bouc spojrzał na Poirota. Ten odwzajemnił spojrzenie. — No cóż, przyjacielu — powiedział monsieur Bouc. — Rozumiesz przecież, o co chcę cię prosić. Znam twoje możliwości. Widzisz, dla nas to poważna sprawa. Mówię w imieniu Compaigne Internationale des Wagons Lits. Kiedy pojawi się jugosłowiańska policja, byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli przedstawić jej gotowe już rozwiązanie! W przeciwnym wypadku będą opóźnienia, kłopoty, tysiąc i jeden niedogodności. Kto wie, może i poważne przykrości dla wielu niewinnych osób. A zamiast tego: ty rozwiążesz tę zagadkę! Powiemy: „Miało miejsce morderstwo, a oto zbrodniarz!” — Załóżmy jednak, że jej nie rozwiążę? — Ach! Mon cher! — w głos pana Bouca wkradły się niezwykle przymilne nutki. — Znam twoją reputację. Wiem to i owo o twoich metodach. Ta sprawa jest jak stworzona dla ciebie. Spojrzenie w przeszłość tych wszystkich osób, odkrycie ich bona fides — to pochłania czas i nastręcza kłopotów bez końca. Ale czyż ja sam nie słyszałem wielekroć z twoich ust, że aby rozwiązać jakąś zagadkę,

22 należy tylko wygodnie rozsiąść się w fotelu i pomyśleć? Więc zrób tak. Przesłuchaj pasażerów, obejrzyj zwłoki, sprawdź powiązania tu i tam… Cóż, mam do ciebie zaufanie! Jestem absolutnie pewny, że to nie były czcze przechwałki z twojej strony. Usiądź więc wygodnie i pomyśl… wykorzystaj — jak to często powtarzasz — małe, szare komórki swojego mózgu… a niebawem będziesz wiedział wszystko. Nachylił się do przodu, spoglądając tkliwie na pana Poirot. — Twoja wiara we mnie wzrusza mnie, mój przyjacielu — odezwał się z głębi serca detektyw. — Jak sam zauważyłeś, ta sprawa nie może być zbyt skomplikowana. Ja sam, ubiegłej nocy… ale teraz nie pora o tym mówić. Szczerze powiedziawszy, ta zagadka zaintrygowała mnie. Nie dalej niż pół godziny temu myślałem, że przed nami długi czas nudy, gdy będziemy tutaj uwięzieni. A teraz… zagadka do rozwiązania sama wchodzi mi w ręce. — Więc przyjmujesz tę sprawę? — dopytywał się skwapliwie monsieur Bouc. — C’est entendu. Skoro oddajesz ją w moje dłonie… — Znakomicie! Wszyscy służymy ci pomocą. — Na początek muszę dostać rozkład wagonu linii Stambuł–Calais z krótką informacją o pasażerach, którzy zajmują poszczególne przedziały. Chciałbym także obejrzeć ich paszporty i bilety. — Michel się tym zajmie. Konduktor wyszedł z przedziału. — Czy tym pociągiem jadą też jacyś inni pasażerowie? — spytał Poirot. — W tym wagonie podróżujemy tylko ja z doktorem Constantine’em. W wagonie z Bukaresztu starszy dżentelmen utykający na nogę. Dalej są zwykłe wagony, ale te nas nie interesują, gdyż po kolacji ubiegłego wieczoru zostały zamknięte. Przed wagonem Stambuł–Calais jest tylko wagon restauracyjny. — Wygląda więc na to — odezwał się przeciągle Poirot — że naszego mordercy musimy szukać w wagonie Stambuł–Calais. — Zwrócił się do lekarza. — To właśnie pan sugerował, jak sądzę? Grek skinął głową. — Pół godziny po północy wpadliśmy w zaspy śnieżne. Od tamtej pory nikt nie mógł opuścić pociągu. Monsieur Bouc odezwał się poważnym tonem: — Morderca jest wśród nas… tutaj, w tym pociągu…

23 ROZDZIAŁ SZÓSTY KOBIETA — Przede wszystkim — zabrał głos Poirot — powinienem zamienić słówko z monsieur MacQueenem. On może udzielić nam cennych informacji. — Oczywiście — zgodził się pan Bouc. I zwrócił się do chef de train: — Proszę przyprowadzić tutaj MacQueena. Chef de train wyszedł z przedziału. Wrócił konduktor, niosąc plik paszportów i biletów. Monsieur Bouc przejął je z jego rąk. — Dziękuję, Michel. Jak sądzę, teraz będzie lepiej, jak pan wróci na swój posterunek. Później złożycie nam formalne zeznanie. — Oczywiście, panie dyrektorze. I Michel opuścił przedział. — Kiedy już sobie porozmawiamy z młodym MacQueenem — odezwał się Poirot — może monsieur le docteur uda się ze mną do przedziału zamordowanego ? — Zgoda. — A kiedy już tam skończymy… Ale w tej właśnie chwili wrócił chef de train w towarzystwie Hectora MacQueena. Bouc wstał. Trochę tutaj ciasno — powiedział uprzejmie. — Proszę zająć moje miejsce, monsieur MacQueen. Pan Poirot naprzeciwko, o, w ten sposób. Odwrócił się do chef de train. — Proszę, by wagon restauracyjny opuścili wszyscy pasażerowie — polecił. — Oddamy go do dyspozycji monsieur Poirota. To tam będziesz prowadził swoje przesłuchania, prawda, mon cher? — Owszem, tam będzie najwygodniej — zgodził się Poirot. MacQueen stał popatrując to na jednego, to na drugiego, nie całkiem chwytając sens potoku francuszczyzny. — Qu’est–ce qu’il y a? — zaczął mozolnie. — Pourquoi…? Poirot energicznym gestem skłonił go do zajęcia miejsca w narożniku przedziału. Amerykanin usiadł i ponownie zaczął: — Pourquoi…? — potem zreflektował się i wrócił do ojczystego języka: — Co się w tym pociągu wyprawia? Czy coś się stało? Przesunął wzrok po obecnych. Poirot kiwnął głową. — Właśnie. Coś się wydarzyło. Proszę przygotować się na wstrząs. Pański pracodawca, monsieur Ratchett, nie żyje! Wargi MacQueena złożyły się jak do gwizdnięcia. Oprócz tego, że odrobinę szerzej otworzył oczy, nie okazał żadnych objawów szoku czy zmartwienia. — Więc mimo wszystko go dopadli — powiedział. — Co, dokładnie, chciał pan wyrazić tym stwierdzeniem, monsieur MacQueen? Amerykanin zawahał się. — Pan zakłada — ciągnął Poirot — że Ratchetta zamordowano ? — A czyż nie? — tym razem MacQueen był zaskoczony. — No cóż — mówił dalej powoli. — To właśnie miałem na myśli. Czy panu chodzi o to, że on zwyczajnie umarł we śnie? Dlaczego, ten stary był tak twardy… tak twardy jak… Urwał, nic mogąc znaleźć porównania. — Nie, nic — odezwał się pospiesznie Poirot. — Pańskie przypuszczenie jest zgodne z prawdą. Pana Ratchetta zamordowano. Zakłuto na śmierć. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan był taki pewny, że dokonano morderstwa, a nic nastąpiła śmierć naturalna? MacQueen zastanowił się. — Jedno muszę wyjaśnić — powiedział. — Kim pan naprawdę jest? I do czego pan zmierza? — Reprezentuję Compaigne Internationale des Wagons Lit.?. — Poirot umilkł, potem dodał: — Jestem detektywem. Nazywam się Herkules Poirot.

24 Jeżeli spodziewał się, że wywrze to wrażenie, to się zawiódł. MacQueen rzucił ledwie: — Ach, tak? — czekając, aż Poirot powie coś więcej. — Może pan już słyszał to nazwisko? — Cóż, wydaje mi się znajome… tyle że zawsze myślałem, iż to nazwisko projektanta mody damskiej. Herkules Poirot spojrzał na niego z niesmakiem. — Wprost nie do wiary! — stwierdził. — Co jest nic do wiary? — Nic takiego. Przejdźmy do naszej sprawy. Chciałbym, żeby mi pan powiedział, panie MacQucen, wszystko, co panu wiadomo o zmarłym. Czy był pana krewnym? — Nie. Jestem… byłem… jego sekretarzem. — Od jak dawna pan dla niego pracował? — Niewiele ponad rok. — Proszę więc udzielić mi wszelkich posiadanych przez pana informacji. — Cóż, pana Ratchetta poznałem jakiś rok temu, kiedy przebywałem w Persji… Poirot przerwał mu. — A co pan tam robił? — Przyjechałem z Nowego Jorku, żeby rozejrzeć się za koncesją na wydobycie ropy naftowej. Nie sądzę, żeby pan chciał poznać szczegóły. Mnie i moim przyjaciołom nie powiodło się najlepiej w tym przedsięwzięciu. Pan Ratchett mieszkał w tym samym hotelu. Akurat poróżnił się ze swoim sekretarzem. Zaproponował mi tę posadę, a ja ją przyjąłem. Byłem bez pracy, więc ucieszyłem się, że oto trafia się gotowe, podsunięte pod nos, dobrze płatne zajęcie. — A potem? — Podróżowaliśmy. Pan Ratchett pragnął zwiedzić świat. Na przeszkodzie stała mu nieznajomość języków obcych. Służyłem więc mu bardziej za przedstawiciela niż za sekretarza. To było przyjemne życic. — Proszę mi teraz opowiedzieć wszystko, co panu wiadomo na temat jego chlebodawcy. Młody człowiek wzruszył ramionami. Przez jego twarz przemknęło zakłopotanie. — To nie takie proste. — Jak brzmiało jego pełne imię i nazwisko? — Samuel Edward Ratchett. — Czy miał obywatelstwo amerykańskie? — Tak. — Z której części Ameryki pochodził? — Nie wiem. — No cóż, wobec tego proszę mi powiedzieć, co pan wie. — Sęk tkwi w tym, panie Poirot, że ja nic nie wiem! Pan Ratchett nigdy nie mówił mi nic ani o sobie, ani o swoim życiu w Ameryce. — Jak pan sądzi, dlaczego? — Szczerze mówiąc, nie wiem. Wyobrażałem sobie, że może wstydzi się swojego pochodzenia, Niektórzy ludzie są tacy. — Czy takie wytłumaczenie pana zadowala? — Prawdę powiedziawszy, nic. — Czy miał jakichś krewnych? — Nigdy o żadnych nic wspominał. Poirot zatrzymał się przy tej kwestii. — Pan musiał stworzyć sobie jakąś teorię, monsieur MacQueen. — A owszem, stworzyłem. Przypuszczałem, że wyjechał z Ameryki na dobre, żeby uciec przed kimś lub przed czymś. I myślę, że mu się to udało, do czasu. Tydzień lub dwa temu… — Co potem? — Zaczął dostawać listy z pogróżkami.

25 — Pan je czytał? — Tak. Do moich obowiązków należało zajmowanie się jego korespondencją. Pierwszy list przyszedł dwa tygodnie temu. — Czy te listy zostały zniszczone? — Nie, chyba kilka zachowało się w moich papierach. O jednym wiem, że pan Ratchctt podarł go w ataku wściekłości. Mam je przynieść? — Jeśli pan byłby taki dobry… MacOueen wyszedł z przedziału. Wrócił po kilku minutach i położył przed Poirotern dwa arkusiki wymiętego papieru. Pierwszy list brzmiał: „Myślałeś, że udało ci się nas zmylić i uciec od tego, prawda? Nigdy w życiu. Ruszyliśmy już, żeby cię DOPAŚĆ, Ratchett, i dopadniemy!” Brakowało podpisu. Bez żadnych komentarzy, unosząc jedynie brwi, Poirot wziął do ręki drugi list: „Zamierzamy wyprawić cię w drogę, Ratchett. Już wkrótce. Zamierzamy cię DOPAŚĆ. Rozumiesz, co to znaczy?” Poirot odłożył kartkę. — Cóż za monotonia stylu! — orzekł. — Dużo większa niż charakter pisma. MacOueen utkwił w nim oczy. Pan mógł tego nie zauważyć — powiedział uprzejmie Poirot. — Trzeba mieć bardziej wyrobione oko. Tych listów nic pisał jeden człowiek, monsieur MacOueen. Wyszły spod pióra co najmniej dwóch osób, a każda z nich w każdym liście pisała po jednym słowie. Co więcej, anonimy pisane są drukowanymi literami. A to czyni zadanie zidentyfikowania charakteru pisma o wiele trudniejszym. Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: — Czy panu wiadomo, że Ratchett zwrócił się do mnie o pomoc? — Do pana? Zdumienie w głosie MacOueena dowodziło, że młodzieniec nie miał o tym pojęcia. Poirot skinął głową: — Tak. Był wystraszony. Proszę powiedzieć mi, jak zachowywał się po otrzymaniu pierwszego listu? MacQueen zawahał się: — Trudno określić. Skwitował go… typowym dla siebie stłumionym śmiechem. Jednakże — lekko się wzdrygnął — odniosłem wrażenie, że pod tym spokojem kryje się wiele. Poirot ponownie skinął głową. Potem zadał niespodziewane pytanie: — Panie MacQueen, może mi pan powie, całkiem szczerze, co pan sądzi o swoim pracodawcy? Czy pan go lubił? Hector MacQueen odpowiedział nie od razu. — Nie — przyznał wreszcie. — Nie lubiłem go. — Z jakiego powodu? — Trudno mi to sprecyzować. Był wobec mnie życzliwy. — Umilkł, potem dodał: — Wyznam panu prawdę, panie Poirot. Równie go nie lubiłem, jak mu nie ufałem. Jestem przekonany, że był okrutnym i niebezpiecznym człowiekiem. Chociaż muszę powiedzieć, że nie mam żadnych dowodów na poparcie swojej opinii. — Dziękuję panu, monsieur MacQueen. Jeszcze tylko jedno: kiedy po raz ostatni widział pan Ratchetta przy życiu?