dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Christie Agatha - N czy M

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :802.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Christie Agatha - N czy M.pdf

dydona Literatura Lit. angielska Christie A. Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 277 stron)

AGATHA CHRISTIE N CZY M? PIĄTA KOLUMNA DZIAŁA TYTUŁ ORYGINAŁU "N OR M?" PRZEŁOŻYŁA KRYSTYNA TARNOWSKA I Tomasz Beresford zdjął płaszcz w przedpokoju i starannie, nie śpiesząc się, powiesił go na wieszaku. Kapelusz powędrował na sąsiedni wieszak. Wyprostował plecy i z przylepionym do twarzy pewnym siebie uśmiechem wszedł do saloniku, gdzie jego żona robiła na drutach czapeczkę wojskową z wełny koloru khaki. Była to wiosna roku 1940. Pani Beresford zerknęła na męża spod oka, po czym z niewiarygodną wprost szybkością zaczęła przebierać drutami. - Jest może coś nowego w popołudniowych gazetach? - spytała po chwili. - Lada dzień rozpocznie się Blitzkrieg - odpowiedział Tomasz. - Sytuacja we Francji wygląda kiepsko. - Trzeba przyznać, że świat teraz nie jest wesoły - mruknęła Tuppence. Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Tomasz:

- No i dlaczego nie pytasz? Nie bądźże tak piekielnie taktowna. - Wiem - przyznała Tuppence. - Świadomie okazywany takt jest strasznie irytujący. Ale kiedy pytam, też cię to drażni. Zresztą po co pytać? Wystarczy na ciebie spojrzeć. - Nie przypuszczałem, że wyglądam jak wcielenie rozpaczy. - Bynajmniej, mój drogi. Tylko twój uśmiech robi takie wrażenie, jakbyś go gwoździkami przybił do twarzy. Na sam widok kraje się serce. - Czyżby to robiło wrażenie aż tak rozpaczliwe? - spytał Tomasz z uśmiechem. - Gorzej niż rozpaczliwe. No, wyrzućże z siebie wszystko. Nic z tego? - Nic. Nie jestem im w ogóle potrzebny. Przyznasz, Tuppence, że to przykre, kiedy z czterdziestosześcioletniego mężczyzny robi się wbrew jego woli zgrzybiałego starca. Piechota, marynarka, lotnictwo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych - wszędzie powiadają mi to samo: jestem za stary. Ewentualnie może później na coś im się przydam. - To samo ze mną - powiedziała Tuppence. - Kobiet w moim wieku nie przyjmują na sanitariuszki: dziękujemy, nie chcemy! Ani w ogóle nie biorą do żadnych innych zajęć. Wolą pierwszą lepszą niedouczoną smarkulę, która w życiu nie widziała rany ani nie sterylizowała opatrunku, niż mnie, która od 1915 do 1918 roku wykonywałam najrozmaitsze prace. Byłam pielęgniarką na oddziale

chirurgicznym i siostrą operacyjną, potem kierowcą ciężarówki dowożącej zaopatrzenie na front i wreszcie szoferem generalskiego samochodu. Jak sam wiesz najlepiej, we wszystkich tych czynnościach wykazywałam się doskonałymi rezultatami. A teraz jestem śmieszną, nudną, natrętną kobietą w średnim wieku, która w żaden sposób nie chce (chociaż powinna) siedzieć spokojnie w domu i robić na drutach. - Ta wojna jest po prostu ohydna - mruknął posępnie Tomasz. - Każda wojna jest ohydna. Ale kiedy w dodatku każą człowiekowi siedzieć z założonymi rękami... - Na szczęście Debora ma pracę - rzucił pocieszająco. - O tak, jej się udało - przyznała Tuppence. - Zresztą mam wrażenie, że się dobrze spisuje. Ale mimo to uważam, że dawałabym sobie radę nie gorzej od niej. - Debora jest pewnie innego zdania - uśmiechnął się Tomasz. - Córki są czasami wręcz nieznośne. Zwłaszcza kiedy przez delikatność starają się być szczególnie dobre dla matek. - Życzliwa pobłażliwość, jaką mi okazuje ten smarkacz Derek - mruknął Tomasz - bywa niekiedy trudna do zniesienia. Widzę wtedy wyraźnie w jego oczach współczucie dla "biednego starego ojca". - Trzeba przyznać - odparła Tuppence - że chociaż nasze dzieci są przemiłe, są jednocześnie strasznie irytujące.

Ale na samo wspomnienie bliźniaków, Derka i Debory, tkliwość pojawiła się w jej oczach. - Ludziom chyba zawsze trudno jest przywyknąć do myśli - powiedział poważnie Tomasz - że się starzeją i nie nadają do niczego. Tuppence parsknęła gniewnie i z taką gwałtownością potrząsnęła ciemną, lśniącą główką, że aż motek wełny zsunął jej się z kolan. - Nie nadajemy się już do niczego? Czyżby? A może tylko inni usiłują w nas to wmówić? Czasami mam takie uczucie, że zawsze byliśmy parą niedołęgów. - Bardzo prawdopodobne. - Może. Ale przecież kiedyś nam się zdawało, że dokonaliśmy czegoś w życiu. Teraz zaczynam podejrzewać, że tamto wszystko wcale się nie zdarzyło. Powiedz, Tomaszu - czy tamto jest tylko urojeniem? Czy to prawda, że niemieccy szpiedzy rozbili ci głowę i porwali cię? Czy to prawda, że wyśledziliśmy kiedyś i schwytali niebezpiecznego złoczyńcę? Czy to prawda, że uratowaliśmy życie młodej dziewczynie i odzyskaliśmy ważne tajne dokumenty, co w swoim czasie potrafiła ocenić wdzięczna ojczyzna? My! Ty i ja! Wyszydzani, nikomu niepotrzebni państwo Beresford? - Uspokój się, kochanie. Takie próżne żale do niczego nie prowadzą. - W każdym razie - oznajmiła Tuppence, przełykając łzy - nasz pan Carter mocno mnie rozczarował. - Dostaliśmy od niego bardzo miły list.

- Ale absolutnie nic dla nas nie zrobił, nie zostawił nam nawet cienia nadziei. - No cóż, odsunięto go od tych spraw - odparł Tomasz. - Jak nas. Przecież to stary człowiek. Siedzi w Szkocji i łowi ryby. Tuppence powiedziała z tęskną nutą w głosie: - Mogliby nam dać jakąś... jakąkolwiek pracę w wywiadzie. - Może nie dalibyśmy rady. Może zabrakłoby nam dzisiaj odwagi. - Czyja wiem... Mam wrażenie, że od tamtych czasów nic się nie zmieniłam. Ale kto wie, może gdyby przyszło co do czego... Och, żeby nam dali jakąkolwiek pracę! - dodała z westchnieniem. - To okropne, kiedy człowiek ma tyle czasu na myślenie. Jej wzrok spoczywał króciutką chwilę na fotografii młodego chłopca w mundurze lotnika, którego szczery, szeroki uśmiech tak bardzo przypominał uśmiech ojca. - Sytuacja mężczyzny jest jeszcze trudniejsza - mruknął Tomasz. - Kobiety mogą ostatecznie robić na drutach, przygotowywać paczki na front i pomagać w kantynach żołnierskich. - Tego rodzaju zajęcia będą dla mnie odpowiednie za dwadzieścia lat - warknęła Tuppence. - Nie jestem jeszcze aż tak stara, żeby się tym zadowolić. Nie jestem ani stara, ani młoda. Rozległ się dzwonek u drzwi. Tuppence wstała. Beresfordowie zajmowali małe mieszkanko w nowoczesnym bloku. Otworzywszy drzwi, Tuppence

zobaczyła na progu mężczyznę o szerokich barach, z dużymi jasnymi wąsami i wesołą, ogorzałą twarzą. Ogarnął ją szybkim spojrzeniem i zapytał: - Czy pani Beresford? Tuppence spodobało się miłe brzmienie jego głosu. - Tak - odparła. - Nazywam się Grant. Jestem przyjacielem lorda Easthamptona. Namówił mnie, żebym państwa odwiedził. - Bardzo mi miło, proszę, niech pan wejdzie. Wprowadziła go do saloniku. - Mój mąż, kapitan... - rzekła. - Wystarczy "pan". - Pan Grant - poprawiła się Tuppence. - Przyjaciel pana Car... lorda Easthamptona. O ileż swobodniej wymawiała nazwisko Carter, którym posługiwał się kiedyś dawny szef wywiadu, niż ów właściwy tytuł ich starego przyjaciela. Przez kilka minut rozmawiali wesoło we trójkę. Grant był czarującym człowiekiem o miłym i swobodnym obejściu. Tuppence wyszła z pokoju i po chwili wróciła z butelką sherry i trzema kieliszkami. Gdy w pewnym momencie zapadło krótkie milczenie, Grant zwrócił się do Tomasza: - Słyszałem, że szuka pan pracy. W oczach Tomasza pojawił się błysk. - Tak - odparł. - Czy może pan... Grant roześmiał się i potrząsnął głową.

- O, nic w tym rodzaju. Niestety, tamte sprawy trzeba zostawić młodym, energicznym mężczyznom... albo ludziom, którzy zajmują się nimi od lat. Przykro mi, ale mógłbym panu zaproponować tylko coś bardzo mało pociągającego. Praca w biurze. Papierkowa robota. Porządkowanie akt i umieszczanie ich we właściwych przegródkach. Coś w tym rodzaju. Twarz Tomasza wydłużyła się. - Ach tak... - mruknął. - Myślę, że lepsze to niż nic - dodał zachęcająco Grant. - W każdym razie niech mnie pan odwiedzi któregoś dnia w biurze. Ministerstwo Zaopatrzenia. Pokój numer 22. Coś dla pana znajdziemy. Zadzwonił telefon. Tuppence podniosła słuchawkę. - Halo... tak... co? - w słuchawce brzęczał głośno czyjś chrypli- wy, podniecony głos. Tuppence zmieniła się na twarzy. - Kiedy? Moje biedactwo... Ależ naturalnie, zaraz przyjdę. Odłożyła słuchawkę. - Dzwoniła Maureen - powiedziała do Tomasza. - Tak mi się też zdawało. Nawet stąd poznałem jej głos. Tuppence wyjaśniała z przejęciem: - Tak mi przykro, proszę pana. Ale muszę pójść do przyjaciółki. Upadła i zwichnęła nogę, a jest przy niej tylko jej mała córeczka... więc muszę tam pójść i zająć się wszystkim, i znaleźć kogoś, kto by jej doglądał. Nie pogniewa się pan? - Ależ nie, proszę pani. Rozumiem to doskonale.

Tuppence uśmiechnęła się do niego, wzięła palto leżące na oparciu kanapy, ubrała się i wyszła. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią. Tomasz nalał gościowi kieliszek sherry. - Niech pan jeszcze nie odchodzi - powiedział. - Chętnie zostanę. - Grant sięgnął po kieliszek i pił powoli, w milczeniu. Po chwili rzekł: - Właściwie dobrze się stało, że pańska żona wyszła. To nam oszczędzi czasu. - Nie rozumiem. - Na twarzy Tomasza odmalowało się zdziwienie. - Gdyby pan przyszedł do mnie do ministerstwa, przedłożyłbym panu pewną propozycję, do czego zostałem upoważniony - powiedział z naciskiem Grant. Ciemny rumieniec rozlewał się powoli na piegowatej twarzy Tomasza. - Czy chce pan przez to powiedzieć... - zaczął. Grant kiwnął głową. - Easthampton nam pana polecił. Powiedział, że jest pan do tej pracy po prostu stworzony. Z piersi Tomasza wyrwało się głębokie westchnienie. - Niech mi pan wszystko dokładnie opowie - rzekł. - Naturalnie sprawa jest ściśle tajna. Tomasz skinął głową. - Nawet żona nie może o niczym wiedzieć. Rozumie pan? - Oczywiście. Jeżeli stawia pan to jako warunek... Ale poprzednio pracowaliśmy razem. - Wiem. Ta propozycja dotyczy jednak tylko pana.

- Cóż, zgoda. - Oficjalnie otrzyma pan, jak już to mówiłem, pracę biurową w oddziale ministerstwa w Szkocji, w strefie zakazanej, dokąd żona nie będzie mogła panu towarzyszyć. W rzeczywistości uda się pan zupełnie gdzie indziej. Tomasz słuchał w milczeniu. - Czytał pan zapewne w gazetach o Piątej Kolumnie - ciągnął Grant. - Musi więc pan wiedzieć, przynajmniej w przybliżeniu, co ten termin oznacza. - Wróg wewnątrz kraju - mruknął Tomasz. - Otóż to. Wojna rozpoczęła się w nastroju optymistycznym. Nie mówię o ludziach, którzy naprawdę znali te zagadnienia - od pierwszej chwili wiedzieliśmy, kogo mamy przeciwko sobie, ocenialiśmy właściwie potencjał wojenny wroga, potęgę jego lotnictwa, jego determinację i precyzję działania jego machiny wojennej. Mam na myśli naszą ludność. Dobrodusznego, ogłupionego obywatela, który wierzy w to, w co mu wierzyć wygodnie: że Niemcy same się rozlecą, że znajdują się w przededniu rewolucji, że uzbrojenie mają z blachy, że niedożywieni niemieccy żołnierze będą padać w marszu, i tym podobne bzdury. Słowem, wiara w to, w co ma się ochotę wierzyć. Cóż, wojna potoczyła się trochę innym torem. Początek był zły, a dalszy ciąg jeszcze gorszy. Nasi żołnierze spisali się dzielnie - ci na okrętach, ci w samolotach, ci w okopach. Ale zawiodło kierownictwo, nie byliśmy należycie przygotowani,

co wynikało może częściowo z naszych wad narodowych. Nie chcieliśmy wojny, nie traktowaliśmy poważnie możliwości wybuchu wojny, nie potrafiliśmy się do niej należycie przygotować. Najgorsze mamy już za sobą. Naprawiliśmy niektóre błędy, powoli znajdujemy właściwych ludzi na właściwe stanowiska. Zaczynamy prowadzić wojnę tak, jak powinna być prowadzona, i - niech mnie pan dobrze zrozumie - możemy ją wygrać, jeżeli jej przedtem nie przegramy. A niebezpieczeństwo klęski nie zagraża nam z zewnątrz - nie ze strony niemieckich bombowców, nie stąd, że Niemcy zagarniają jedno po drugim państwa neutralne i zyskują coraz to nowe bazy wypadowe - tylko z wewnątrz. Jest to niebezpieczeństwo takie jak w Troi: drewniany koń w naszych murach. Może pan to nazwać Piątą Kolumną, jeśli się tak panu podoba. Jest ono tu, między nami. Mężczyźni i kobiety, niektórzy na wysokich stanowiskach, inni nikomu nieznani, ale wszyscy wierzący głęboko w cele hitleryzmu j w hitlerowski system. Chcieliby oni zastąpić tym bezwzględnie precyzyjnym systemem nieskoordynowaną, beztroską swobodę naszych demokratycznych instytucji. - Grant pochylił się do przodu i wciąż tym samym miłym, beznamiętnym głosem powiedział: - A my nie wiemy, kim oni są... - Przecież chyba... - zaczął Tomasz. Grant przerwał z odcieniem zniecierpliwienia: - Ależ tak, naturalnie, możemy wyłapać płotki. To nic trudnego. Chodzi nam jednak o tamtych. Wiemy

o nich coś niecoś. Wiemy na przykład, że najmniej dwóch zajmuje wysokie stanowiska w Ministerstwie Marynarki, że przynajmniej jeden musi być członkiem Sztabu Generalnego, chyba ze trzech jest w dowództwie lotnictwa i wreszcie dwóch - jeśli nie więcej - to członkowie wywiadu, posiadający dostęp do tajnych akt państwowych. Wiemy, że tak jest. Wskazuje na to sam przebieg zdarzeń. Zresztą, najlepszy dowód to przeciekanie informacji do wroga - informacji pochodzących z samej góry. Tomasz, na którego sympatycznej twarzy malowało się zakłopotanie, spytał niepewnie: - Ale w jaki sposób ja mógłbym się wam przydać? Przecież nie znam żadnej z tych osób. Grant przytaknął skinieniem głowy. - Właśnie o to idzie. Nie zna pan ich i oni pana nie znają. Milczał przez chwilę, jakby dając Tomaszowi czas na przetrawienie tej myśli, po czym ciągnął dalej: - Ci ludzie z góry znają większość naszych współpracowników. Nie możemy im przecież odmawiać informacji. Znalazłem się w położeniu bez wyjścia. Pojechałem do Easthamptona. On naturalnie nie jest już z nami związany... Cóż, chory człowiek... ale jego umysł pracuje niezwykle sprawnie; to jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Wspomniał o panu. Minęło już dwadzieścia lat, odkąd pan współpracował z naszym departamentem. Nazwisko z nami niezwiązane.

Twarz nikomu nieznana. Co pan na to? Zaryzykuje pan? Szeroki, radosny uśmiech o mało nie rozszczepił twarzy Tomasza na dwoje. - Czy zaryzykuję? No chyba! Tylko nie wiem, czy będzie ze mnie jakikolwiek pożytek. Jestem przecież amatorem. - Drogi panie, o to nam właśnie idzie - odparł Grant. - Okoliczności przemawiają w tym wypadku na niekorzyść zawodowców. Przyjmujemy pana na miejsce najlepszego pracownika, jakiego mieliśmy dotąd i jakiego kiedykolwiek będziemy mieli. Tomasz spojrzał na Granta pytająco. - Tak. Zmarł w szpitalu w ubiegły wtorek. Przejechany przez ciężarówkę. Żył zaledwie kilka godzin. Cóż, wypadek. Tylko że to nie był wypadek. Tomasz powiedział z namysłem: - Rozumiem. - I właśnie dlatego - ciągnął spokojnie Grant - mamy podstawę do przypuszczeń, że Farquhar był na jakimś śladzie, że wreszcie zbliżał się do celu. Właśnie dlatego, że jego śmierć nie była przypadkowa. W milczeniu Tomasza kryło się pytanie. - Niestety - mówił dalej Grant. - O wynikach jego poszukiwań nic prawie nie wiemy. Farquhar prowadził metodyczne i wielokierunkowe śledztwo. Większość dróg, po których kroczył, prowadziła donikąd. Grant umilkł, lecz po chwili odezwał się znowu:

- Farquhar dopiero na kilka minut przed śmiercią odzyskał przytomność. Usiłował wtedy coś powiedzieć. Zdążył wyszeptać tylko tyle: "N czy M... Song Susie". - Trzeba przyznać - powiedział Tomasz - że nie jest to wskazówka zbyt jasna. Grant uśmiechnął się. - Nieco bardziej, niż pan przypuszcza. O "N czy M" słyszeliśmy już niejednokrotnie. Kryptonim ten odnosi się do dwojga bodaj najważniejszych i najbardziej zaufanych członków niemieckiego wywiadu. Natrafiliśmy na ślady ich działalności w innych krajach i wiemy coś niecoś o tej parze, ale bardzo niewiele. Do nich właśnie należy organizowanie Piątej Kolumny poza granicami Niemiec i utrzymanie łączności między danym krajem a Rzeszą. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, N jest mężczyzną, M zaś kobietą. Wiemy o nich tylko tyle, że są najbardziej zaufanymi agentami Hitlera, a w szyfrze, który nam się udało odczytać tuż przed wybuchem wojny, było zdanie: "Proponuję N albo M na Anglię. Pełne uprawnienia..." - Rozumiem. Widocznie Farquhar... - zaczął Tomasz. - Przypuszczam, że Farquhar wpadł na ślad jednego z tych dwojga. Niestety, nie wiemy którego. "Song Susie" brzmi jak kryptonim, ale trzeba pamiętać, że francuszczyzna Farquhara nie odznaczała się wykwintnym akcentem. W jego kieszeni znaleźliśmy bilet powrotny do Leahampton, co nasuwa rozmaite przypuszczenia. Leahampton jest niewielką

miejscowością wypoczynkową na południowym wybrzeżu, usiłującą dorównać Bournemouth czy Torquay, czy innym słynnym kąpieliskom. Mnóstwo tam prywatnych hoteli i pensjonatów. Między innymi pensjonat Sans Souci... - Song Susie... Sans Souci... Teraz rozumiem - przerwał Tomasz. - Czy tak? - spytał Grant. - Chodzi o to - rzekł Tomasz - żebym tam pojechał i hm... spróbował powęszyć. - O to właśnie chodzi - przyznał Grant. Na twarzy Tomasza pojawił się znów uśmiech. - Trochę to mgliste i nieokreślone. Prawda? Nie wiem nawet, czego mam właściwie szukać. - A ja nic panu nie mogę pomóc - powiedział Grant. - Po prostu nic nie wiem. Wszystko będzie zależało od pana. Tomasz westchnął. Wyprostował plecy. - Cóż, mogę spróbować. Ale uprzedzam, że nie odznaczam się szczególną pomysłowością. - Mówiono mi, że w dawnych czasach nieźle pan sobie radził. - Ot, zwykłe szczęście - pośpiesznie odrzekł Tomasz. - Tego nam właśnie najbardziej potrzeba - odparł Grant. Tomasz rozważał jakąś myśl. Po chwili powiedział: - Co się tyczy tego Sans Souci... Grant wzruszył ramionami. - Może to być fałszywy ślad. Naprawdę nie wiem. Farquhar mógł mieć na myśli piosenkę "Siostra

Susie szyje koszule dla wojska". Przecież to wszystko domysły. - A samo Leahampton? - spytał Tomasz. - Cóż, miejscowość jak tyle innych. Można je liczyć na setki. Stare damy, starzy pułkownicy, nieposzlakowane stare panny, trochę niebieskich ptaków, kilku cudzoziemców. Ot, zwykła mieszanina. - I N albo M między nimi? - Niekoniecznie. Może tylko ktoś, kto jest ich łącznikiem. Ale zupełnie możliwe, że N albo M we własnej osobie. Tak, pensjonat w małej miejscowości nadmorskiej to dobra i nierzucająca się w oczy kryjówka. - Nie domyśla się pan nawet, czy mam szukać mężczyzny czy kobiety? - pytał dalej Tomasz. Grant potrząsnął głową. - Hm... mogę spróbować - mruknął Tomasz. - Życzę powodzenia. A teraz przejdźmy do szczegółów... Kiedy w pół godziny później Tuppence wróciła, zdyszana i rozpalona ciekawością, Tomasz był już sam i z niewyraźną miną siedział, pogwizdując w fotelu. - No i jak? - spytała, wkładając w to krótkie pytanie bezmiar tłumionego uczucia. - Cóż - odparł Tomasz, trochę jakby niepewnie. - Dostałem... dostałem pracę. - Jaką?

Tomasz wykrzywił twarz w grymasie odpowiadającym treści jego słów. - Pracę biurową. W jakimś zapadłym kącie Szkocji. Ściśle tajne i tak dalej, ale nie zapowiada się to bardzo emocjonująco. - Dostaliśmy ją oboje czy tylko ty? - spytała Tuppence. - Niestety tylko ja. - Niech cię licho! Co za podłość ze strony naszego pana Cartera. - Przypuszczam, że przy tego rodzaju pracach zatrudnia się mężczyzn i kobiety oddzielnie. Inaczej ciężko byłoby skupić myśli - podsunął Tomasz. - Czy będziesz układał, czy odczytywał szyfry? Czy będziesz robił coś takiego, co robi Debora? Bądź ostrożny, Tomaszu, bo ludzie ślęczący nad szyframi stają się po jakimś czasie dziwni, źle sypiają, chodzą po nocach, jęcząc i powtarzając w kółko: 9, 7, 8, 3, 4, 5, 2, 8, 6... albo coś w tym rodzaju i w końcu wędrują do zakładów dla obłąkanych. - Tego się nie obawiaj - pocieszył ją Tomasz. - Prędzej czy później musi się to tak skończyć - rzekła Tuppence. - Czy mogłabym z tobą pojechać... nie żeby pracować, tylko po prostu jako twoja żona? Rozumiesz - pantofle ranne przy łóżku, gorący posiłek wieczorem... Tomasz wyraźnie się zmieszał. - Przykro mi, staruszko. Naprawdę mi przykro. Tak nie lubię się z tobą rozstawać.

- Ale mimo to uważasz, żeś powinien jechać - wyszeptała Tuppence głosem nabrzmiałym wzruszeniem. - Ostatecznie, kochanie, możesz robić na drutach - wyjąkał Tomasz niepewnie. - Robić na drutach? Na drutach? - Chwyciła wełnianą czapeczkę koloru khaki i z całej siły cisnęła nią o podłogę. - Nienawidzę wełny koloru khaki - zawołała - i granatowej marynarskiej, i szaroniebieskiej lotniczej! Chciałabym robić coś w kolorze magenta. - To słowo brzmi bardzo wojennie - odparł Tomasz. - Prawie jak Blitzkrieg. Było mu ciężko na duszy. Ale w Tuppence wstąpił duch iście spartański. Nadrabiała miną, po wielekroć zapewniając Tomasza, że koniecznie musi przyjąć pracę i że naprawdę ona zupełnie się nie liczy. Dodała, że podobno potrzebny jest ktoś do szorowania podłóg w punkcie pomocy sanitarnej. Kto wie, może nada się do tej pracy. W trzy dni później Tomasz wyjechał do Aberdeen. Tuppence odprowadziła go na dworzec. Oczy błyszczały jej podejrzanie, mrugała też od czasu do czasu powiekami, ale na ogół trzymała się bardzo dzielnie. Gdy jednak pociąg ruszył i Tomasz zobaczył drobną, samotną postać żony opuszczającej peron, poczuł dławienie w gardle. Wojna wojną, ale mimo wszystko miał uczucie, że zdradza Tuppence. Opanował się z wysiłkiem. Cóż, rozkaz - to rozkaz.

Przyjechawszy, jak to było postanowione, do Szkocji, nazajutrz kupił bilet do Manchesteru, na trzeci zaś dzień wysiadł na dworcu w Leahampton. Zatrzymał się w największym hotelu i następnego dnia obszedł kolejno rozmaite hoteliki i pensjonaty, oglądając pokoje i omawiając warunki na wypadek dłuższego pobytu. Sans Souci, obszerna ciemnoczerwona willa w stylu wiktoriańskim, stała na zboczu pagórka, dzięki czemu z okien wyżej położonych pokoi roztaczał się widok na morze. W hallu bił w nozdrza zapach kurzu i gotowanego w kuchni jedzenia, dywan zaś był mocno wytarty, ale w porównaniu z kilkoma innymi pensjonatami, które Tomasz tego ranka oglądał, Sans Souci wywarło na nim dość korzystne wrażenie. Odbył rozmowę z właścicielką, panią Perenna, w jej biurze, dość niechlujnym pokoiku z biurkiem zarzuconym papierami. Pani Perenna miała wygląd również dość niechlujny. Była to kobieta w średnim wieku, z ogromną szopą wijących się bezładnie czarnych włosów, niedbale uróżowana i ukazująca w szerokim, trochę jakby wymuszonym uśmiechu rząd bardzo białych zębów. Tomasz napomknął o swojej krewnej, pannie Meadowes, która przebywała w Sans Souci przed dwoma laty. Pani Perenna doskonale pamięta pannę Meadowes... taka miła staruszka... może nie taka znów bardzo stara... a co za żywotność, co za poczucie humoru!

Tomasz przytaknął powściągliwie. Wiedział, że panna Meadowes naprawdę istniała. Departament zachowywał daleko posuniętą ostrożność w tego rodzaju drobiazgach. - A jak się miewa panna Meadowes? Tomasz wyjaśnił ze smutkiem, że panny Meadowes nie ma już na tym świecie, co usłyszawszy, pani Perenna cmoknęła współczująco, wydała kolejno wszystkie stosowne w takich okolicznościach dźwięki i oblekła twarz w żałobę. Po chwili znów się rozgadała. Ma wolny pokój, który - jest tego niemal pewna - będzie odpowiadał panu Meadowesowi. Pokój z pięknym widokiem na morze. Jej zdaniem pan Meadowes słusznie postąpił, opuszczając Londyn. Jak słyszała, nastrój w mieście jest teraz bardzo przygnębiający, no i oczywiście po tak ostrej grypie... Nie przerywając potoku wymowy, pani Perenna zaprowadziła Tomasza na górę i pokazała mu kilka pokoi. Wymieniła przy tym tygodniowy koszt utrzymania. Tomasz zrobił zgnębioną minę. Pani Perenna wyjaśniła, że ceny zastraszająco poszły w górę. Tomasz zapewnił ją, że jego dochody spadły, a jeśli wziąć pod uwagę podatki i tym podobne... Pani Perenna jęknęła: - Och, ta okropna wojna! Tomasz przytaknął i dodał, że jego zdaniem tego draba Hitlera powinno się powiesić. Przecież to wariat, zwykły szaleniec.

Pani Perenna przyznała mu słuszność, po czym oznajmiła, że racjonowanie żywności, a także kłopoty z rzeźnikami, którzy nigdy nie otrzymują właściwego mięsa (czasem jest go za dużo na rynku, kiedy indziej znów znika wątróbka i podroby), że wszystko to utrudnia niepomiernie prowadzenie gospodarstwa. Biorąc jednak pod uwagę pokrewieństwo Tomasza z panną Meadowes, gotowa jest opuścić pół gwinei. Obiecawszy przemyśleć propozycję, Tomasz wycofał się z placu boju, jednakże pani Perenna ścigała go aż do furtki, wyrzucając z siebie coraz gwałtowniejsze salwy słów i objawiając zapał, który go przerażał. Musiał przyznać, że jest na swój sposób przystojną kobietą. Zastanowił się, jakiej też jest narodowości. Chyba nie czystej krwi Angielką? Nazwisko miało brzmienie portugalskie albo hiszpańskie, ale to stanowiło przecież tylko o narodowości męża. Pomyślał że można by ją było wziąć za Irlandkę, chociaż nie miała charakterystycznego irlandzkiego akcentu. Takie pochodzenie tłumaczyłoby jej żywość i wybuchowość temperamentu. W końcu ustalono, że pan Meadowes wprowadzi się następnego dnia. Tomasz przybył do Sans Souci o godzinie szóstej po południu. Pani Perenna wyszła mu na spotkanie do hallu, wydała mnóstwo poleceń dotyczących bagażu pokojówce o wyglądzie bez mała idiotki, która wybałuszywszy oczy, spoglądała na Tomasza z

rozdziawionymi ustami, i zaprowadziła go do pokoju zwanego w tym domu salonem. - Zawsze przedstawiam moich gości - oznajmiła pani Perenna, uśmiechając się świadomym swego celu uśmiechem, który nie uląkł się podejrzliwych spojrzeń pięciu par oczu. - To jest nasz nowy domownik, pan Meadowes... pani O'Rourke. - Wąsata kobieta przerażającego wzrostu i tuszy obdarzyła Tomasza rozkosznym uśmiechem. - Major Bletchley - wymieniła pani Perenna. Major Bletchley zmierzył Tomasza wzrokiem i skłonił lekko głowę. - Pan von Deinim - młody człowiek, bardzo sztywny, jasnowłosy i niebieskooki, wstał i ukłonił się. - Panna Minton - starsza niewiasta obwieszona paciorkami, robiąca na drutach szalik z wełny koloru khaki, uśmiechnęła się i zachichotała. - I pani Blenkensop - jeszcze jedna para śmigających drutów, ciemna, niezbyt porządnie uczesana głowa i oczy, które oderwały się niechętnie od czapeczki wojskowej. Tomasz wstrzymał oddech, pokój zawirował mu przed oczami. Pani Blenkensop! Tuppence! Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne i niemożliwe - Tuppence, spokojnie robiąca na drutach w saloniku Sans Souci! Rzuciła mu tylko jedno spojrzenie - grzeczne, obojętne spojrzenie obcej osoby. Podziw Tomasza wzrósł. Tuppence!

II Tomasz nigdy nie mógł zrozumieć, jak zdołał przebrnąć przez resztę tego wieczoru. Nie miał odwagi spoglądać zbyt często w kierunku pani Blenkensop. Przy obiedzie pojawiło się troje pozostałych pensjonariuszy Sans Souci: państwo Cayley, małżeństwo w średnim wieku, i pani Sprot, młoda mężatka, która przyjechała z córeczką z Londynu i była najwyraźniej znudzona przymusowym pobytem w Leahampton. Siedziała przy stole obok Tomasza i od czasu doczasu wpatrywała się w niego wyblakłymi, zielonkawymi oczami, w pewnej zaś chwili spytała nieco nosowym głosem: - Czy nie myśli pan, że teraz jest już zupełnie bezpiecznie? Prawda, że wszyscy po trochu wracają? Zanim Tomasz zdążył odpowiedzieć na to nieskomplikowane pytanie, jego sąsiadka z drugiej strony, dama obwieszona sznurkami ś paciorków, wmieszała się do rozmowy. - Kiedy się ma dzieci, moim zdaniem, nie wolno ryzykować. Maleńka Betty taka jest zachwycająca. Gdyby się coś stało, nigdy by sobie pani tego nie darowała, a zna pani przecież zapowiedź Hitlera, że i niedługo rozpocznie swój Blitzkrieg na Anglię i w dodatku użyje zupełnie nowych gazów. Major Bletchley przerwał ostro:

- Mówi się tysiące bzdur na temat gazów. Hitler nie będzie marnował czasu i zawracał sobie głowy gazami. Wystarczą bomby burzące i zapalające. Wypróbowano je w Hiszpanii. Wszyscy stołownicy wzięli udział w ożywionej rozmowie. Nagle Tuppence odezwała się głosem piskliwym i nie bardzo mądrze: - Mój syn Douglas mówi... "Douglas, rzeczywiście! - pomyślał Tomasz. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie Douglas!" Po nieco pretensjonalnym obiedzie składającym się z wielu raczej skąpych dań, w jednakowym stopniu pozbawionych smaku, goście przeszli do salonu. Panie zabrały się znów do roboty na drutach, Tomasz zaś, chcąc nie chcąc, musiał wysłuchać bardzo długiej i bardzo nudnej opowieści majora Bletchleya o jego doświadczeniach na północno- zachodnim froncie. Jasnowłosy młody człowiek o przezroczystych niebieskich oczach, skłoniwszy się lekko na progu, wyszedł z pokoju. Major Bletchley przerwał opowiadanie i szturchnął Tomasza kułakiem w bok. - Wie pan, kto to jest? Uciekinier. Wyjechał z Niemiec na miesiąc przed wybuchem wojny. - Obywatel niemiecki? - Tak. I nawet nie Żyd. Jego ojciec był prześladowany za krytykę nazizmu. Dwaj jego bracia są tam w obozach koncentracyjnych. Temu udało się uciec w porę.

W tym momencie Tomasz dostał się w niepodzielne władanie pana Cayleya, który długo i nie szczędząc szczegółów, informował go o stanie swojego zdrowia. Dla narratora temat ów tak był zajmujący, że Tomasz zdołał się wymknąć wtedy dopiero, gdy nadeszła pora spoczynku. Nazajutrz Tomasz wstał wcześnie i wyszedł z domu. Ruszył raźnym krokiem na molo, a gdy wracał nadbrzeżnym bulwarem, spostrzegł idącą mu naprzeciw znajomą sylwetkę. Uchylił kapelusza. - Dzień dobry - powiedział uprzejmie. - Pani Blenkensop, jeśli się nie mylę? W pobliżu nie było nikogo. Tuppence odpowiedziała: - Czyżbym miała przyjemność z doktorem Livingstonem? - Na miłość boską, Tuppence, skąd tyś się tu wzięła? Przecież to czary, zwykłe czary. - Żadne czary. Po prostu inteligencja - odparła. - Masz zapewne na myśli własną inteligencję? - Słusznie zgadujesz. Ach, ty i ten twój nadęty pan Grant! Mam nadzieję, że dałam mu dobrą nauczkę. - Chyba nawet doskonałą - przyznał Tomasz. - Dalejże, Tuppence, powiedz prędko, jak to zrobiłaś. Dosłownie umieram z ciekawości. - Och, nic w tym nie było trudnego. Jak tylko Grant wspomniał o panu Carterze, zaraz wiedziałam, co się święci. Zrozumiałam, że nie chodzi o żadną głupią pracę biurową. Ale domyśliłam się z jego zachowania, że będę tym razem pominięta. Wobec tego postanowiłam sama sobie radzić. Kiedy poszłam

po sherry, wymknęłam się do mieszkania Brownów i zadzwoniłam do Maureen. Prosiłam, żeby zatelefonowała do mnie, i pouczyłam ją, co ma mówić. Uczciwie odegrała swoją rolę... udał jej się ten zbolały, skrzekliwy głos. W całym pokoju było słychać, co mówiła. Wtedy zrobiłam, co do mnie należało - okazałam niepokój, odrobinę niechęci, przyjacielską troskę, potem wyszłam z wszelkimi oznakami żalu i irytacji. Zatrzasnęłam drzwi, ale naturalnie nie za sobą, wśliznęłam się do pokoju sypialnego i odemknęłam drzwi zastawione i etażerką. - I słyszałaś wszystko? - Wszyściutko - odpowiedziała Tuppence z satysfakcją. Tomasz rzekł z wyrzutem: - I nie przyznałaś się do niczego? - Oczywista, że nie. Chciałam ci dać nauczkę. Tobie i temu twojemu panu Grantowi. - Po pierwsze, on nie jest żadnym "moim" panem Grantem. A po drugie, rzeczywiście dałaś mu nauczkę. - Pan Carter na pewno nie potraktowałby mnie tak ohydnie - powiedziała Tuppence z przekonaniem. - Myślę, że wywiad nie jest już tym, czym był za naszych czasów. - Teraz, kiedyśmy wrócili w jego szeregi, niewątpliwie odzyska swoją dawną świetność. Ale skąd to Blenkensop? - rzekł poważnie Tomasz. - Nie podoba ci się? - spytała Tuppence.