dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 149
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 841

Downer Lesley - Ostatnia konkubina

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Downer Lesley - Ostatnia konkubina.pdf

dydona Literatura Lit. o Chinach i Japonii
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 506 stron)

LESLEY DOWNER Z języka angielskiego przełożyła Bogumiła Nawrot Tytuł oryginału: THE LAST CONCUBINE Copyright © Lesley Downer 2008 Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2008 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Ilustracja na okładce: Karina Brachmańska - Janczarska Zdjęcie autorki: Carolyn Watts Redakcja: Jolanta Olejniczak Korekta: Anna Rzedowska, Mariusz Kulan ISBN: 978-83-7508- 098-8 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com www.soniadraga.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp, z o, o. PI. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl Skład i łamanie: DT Studio Sx., tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25 Katowice 2008. Wydanie I Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne

Arthurowi Bo jeśli nie tobie, Komu mam pokazać kwiat śliwy? Wszak gdy rzecz o kwiatach i zapachach, Ten tylko wie, kto wie naprawdę. Ki no Tomonori (Kokinshu 1:38) CZĘŚĆ I

WIOSKA 1 Dolina Kiso, 1861 Oshikaraji Bez żalu kimi to tanti to no Jeśli dla ciebie, panie, tame naraba I twojego ludu mi iva Musashino no Zniknę razem z rosą tsuyu to kiyu tomo Na równinie Musashi. Księżniczka Kazu, 1861

I - SHITA NI IYO! SHITA NI IYO! SHITA NI... SHITA NI... Na kolana! Na kolana! Głos płynął nad doliną, tak cichy, że mógł to być szelest liści niesiony przez wiatr. W najwyższym punkcie przełęczy, gdzie droga opadała ku wiosce, czwórka potarganych dzieciaków, okutanych w spłowiałe, łatane kimona, stała, wytężając słuch. Był jeden z tych późnojesiennych dni, kiedy wszystko zdaje się skamieniałe, jakby w oczekiwaniu na coś. Rosnące wzdłuż drogi sosny były zadziwiająco nieruchome, leciuteńkie podmuchy powietrza ledwo unosiły butwiejące czerwone i złote liście, starannie zamiecione na kupki w pewnej odległości od poboczy. Jastrząb krążył leniwie, na moment niebo wypełniło stado dzikich gęsi. Zza zakrętu drogi dobywała się znajoma woń dymu palonego drewna zmieszana ze smrodem końskiego łajna, dobiegał fetor ekskrementów i zapach zupy miso. Od czasu do czasu zapiał kogut, a wioskowe psy odpowiadały mu chóralnym ujadaniem. Ale poza tym w dolinie panowała cisza. Zwykle na drodze jak okiem sięgnąć przewala- ły się tłumy podróżujących pieszo, w palankinach i konno. Ale tamtego dnia była zupełnie pusta. Właśnie tak Sachi zapamiętała ten dzień, kiedy wracała do niego myślami wiele lat później - strzeliste, ciemne sosny, błękitna czasza nieba tak nisko nad głowami, 13 że zdawała się na wyciągnięcie ręki, majaczące na horyzoncie blade góry. Jedenastoletnia Sachi była malutka i drobniutka. Latem jej skóra przybierała kolor kasztanów, z których słynęła dolina Kiso, ale teraz była niepokojąco prześwi-tująca i blada, niemal tak biała, jak jej oddech w mroźnym powietrzu. Często żało-wała, że nie jest smagła i silna jak pozostałe dzieci, chociaż im nie przeszkadzała jej odmienność. Nawet oczy miała inne. Podczas gdy ich były brązowe lub czarne, jej - ciemnozielone jak sosny latem albo mech w leśnym poszyciu. W głębi duszy jednak odczuwała nawet dumę ze swojej białej cery, chociaż wiedziała, że nie powinna czuć się lepsza z tego powodu. Czasami klękała przed zmatowiałym luster-kiem matki i wpatrywała się w swoje odbicie. Potem wyjmowała grzebień, który nosiła w rękawie. Traktowała go jak talizman, amulet na szczęście. Był śliczny, błyszczący. Zawsze, odkąd sięgała pamięcią, należał do niej, nikt nie miał takiego grzebienia. Wolno, w zamyśleniu czesała włosy, aż stawały się lśniące, a potem starannie związywała je kawałkiem jaskrawoczerwonej krepy. Dwa lata temu w wiosce pojawili się jacyś wędrowni aktorzy. Przez kilka dni

odgrywali na prowizorycznej scenie historie o duchach, aż wszystkim widzom przechodziły ciarki po plecach. Dzieciaki zbijały się w kupkę, sparaliżowane strachem, i śledziły losy porzuconej żony, umierającej z rozpaczy. Pod koniec sztuki zmarła kobieta o trupiobladej twarzy nagle pojawiała się, płynąc w powietrzu przed swoim niewiernym mężem. Czesała swoje długie, czarne włosy, które jej wypadały całymi kępkami. Dzieciaki tak krzyczały, że nie było słychać aktorów. Teraz, kiedy chciały dokuczyć Sachi, mówiły jej, że też jest duchem. Babka mawiała o niej „chorowita”. Czasami słyszała, jak strofowała jej matkę. - Ta twoja córka, ta Sa - gderała - za bardzo ją rozpieszczasz! Myślisz, że znajdzie męża, kiedy jest taka blada i chorowita? A do tego próżna, wiecznie czesze te swoje włosy. Nikt nie chce żony spędzającej całe dnie przed lustrem. Trzeba mieć córki o rozłożystych biodrach, by mogły rodzić dzieci, i pracowite. W przeciwnym razie nigdy się ich nie pozbędziesz z domu. - Jest delikatna - łagodnie mówiła jej wiecznie zmęczona matka, uśmiechając się wyrozumiale. - Nie taka, jak inne dzieci. I bardzo ładna. - Zawsze brała jej stronę. - Ładna, ładna - przedrzeźniała ją babka. - Też mi coś. Co chłopu po ładnej żonie? 14 Sachi przestępowała z nogi na nogę, rozcierając ręce i chuchając na nie. Mimo kilku warstw ubrania z szorstkiej bawełny, grubej, watowanej kurtki, którą jej matce udało się dla niej znaleźć, oraz szalika wokół głowy, i tak było jej zimno. Jedyne, co ją trochę grzało, to niemowlę przywiązane chustą. Dziewczynka mocno spała, główka jej opadła jak u szmacianej lalki. Tuż obok Sachi przycupnęła jej przyjaciółka, Mitsu. Były nierozłączne, bo obie były malutkie. Ale na tym kończyło się podobieństwo między dziewczynkami. Mitsu była śniada i przysadzista, niczym małpka, miała małe oczka i perkaty nosek. Kiedy się urodziła, matka kazała akuszerce ją zabić. - Jest taka brzydka, nigdy nie znajdzie sobie męża - powiedziała. - I co wtedy z nią zrobimy? Akuszerka skinęła głową. To było rozsądne żądanie. Wiele noworodków zabija-no zaraz po urodzeniu. Splunęła na kawałek papieru, przyłożyła go do buzi i noska niemowlęcia, a potem ściśle owinęła gałgankiem. Ale kiedy myślały, że dziecko nie

żyje, zaczęło się wiercić, a potem krzyczeć wniebogłosy. Widocznie bogowie zade- cydowali, że ma żyć. - A kim jesteśmy, by się sprzeciwiać bogom? - zapytała matka, rozkładając szeroko czerwone, spracowane ręce. Zdawało się, że jeszcze bardziej pokochała swoją córeczkę, która w taki cudowny sposób uniknęła śmierci. Mitsu, pogodna, praktyczna, opiekuńcza, nic a nic nie przejmowała się tą opowieścią. Tak jak Sachi miała zwykle przytroczone do pleców jedno z młodszego rodzeństwa. Odgłosy dobiegające z drugiego końca doliny stawały się coraz wyraźniejsze. Wytężywszy słuch, dzieci rozpoznały chrzęst ziemi pod nogami, przytłumiony stukot końskich kopyt, owiniętych słomą, brzęk żelaza uderzającego o żelazo i kamienie. Ponad ten hałas wznosiły się głosy, początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze, aż zaczęły rozróżniać poszczególne wyrazy, powtarzane w kół- ko śpiewnym tonem. - Shita ni iyo! Shita ni iyo! Shita ni... Shita ni... Wędrowcy byli jeszcze w głębi lasu porastającego górskie zbocze, ukryci przed wzrokiem przez gęsty baldachim liści, ale ich głosy nie milkły ani na chwilę. Jakby się spodziewali, że wszystko - wysokie drzewa z grubymi czapami liści, rośliny, wilki, lisy, jelenie, niemrawe niedźwiedzie himalajskie i groźne dziki o ostrych kłach - padnie na kolana. Genzaburo, niekwestionowany prowodyr dziecięcej gromadki, wdrapał się na drzewo i przesunął wzdłuż gałęzi, aż zawisł nad drogą. Żylasty chłopak o długich 15 rękach i nogach, skórze spalonej słońcem niemal na czarno oraz szelmowskim uśmiechu wiecznie się pakował w jakieś tarapaty, wymykając się, by łapać ryby albo pływać w rzece, kiedy powinien pracować. Do perfekcji opanował sztukę pod- kradania się do koni i wyrywania im kilku włosów z ogonów, a potem zmykał, kiedy koniuszy próbował go złapać. Szare końskie włosie idealnie się nadawało na żyłki wędkarskie, ponieważ ryby go nie widziały. Dlatego wyrwanie go jakiemuś siwkowi zawsze było szczególnym wyzwaniem. Genzaburo mógł się również pochwalić walką z dzikiem, który pewnego dnia pojawił się w wiosce i napełnił wszystkich przerażeniem. Chłopak miał wtedy zaledwie dziesięć lat. Zdzielił zwierzę pięścią, a potem tak długo wymierzał mu kopniaki, aż bestia wzięła nogi za pas i czmychnęła z powrotem do lasu. Czasami Genzaburo przechwalał się szramą na ręku, pamiątką po spotkaniu z odyńcem. Traktował ją jak odznakę za męstwo.

Tylko Chobei, najmłodszy z dzieci, braciszek Sachi, umorusany chłopczyk o na- stroszonych włosach, opatulony w grube, brązowe kimono, nie zwracał uwagi na odgłosy. Przykucnął przy drodze i przyglądał się jaszczurce, która wypełzła z zaro- śli. Genzaburo przesunął się jeszcze bardziej wzdłuż gałęzi i zmrużywszy oczy, wpatrywał w dal. - Nadchodzą! Nadchodzą! - wykrzyknął. Po chwili wszyscy ujrzeli pierwsze proporce górujące nad drzewami, czerwone, fioletowe i złote. Trzepotały jak płatki kwiatów. Światło odbijało się od stalowych okuć masztów sztandarów i włóczni. Dzieci przyglądały się temu uważnie, z biją- cymi sercami. Wszystkie dokładnie wiedziały, co znaczy Shita ni iyo! To pierwsze, czego ich nauczono. Wszystkie pamiętały dotyk dużych, szorstkich rąk ojców na swoich główkach, kiedy je popychali, by padły na kolana, a buziami niemal dotknęły ziemi. Niemal słyszały głos swoich ojców, warczących: - Na ziemię, i to już! Bo cię zabiją. Nikt nie zapomniał, co spotkało nieszczęsnego Sohei, miejscowego pijaczynę. Kilka lat temu, po wypiciu zbyt dużej ilości sake, zataczając się wszedł w drogę orszakowi. Nim ktokolwiek zdołał go odciągnąć, dwóch samurajów wyjęło miecze z pochew i rozsiekało nieszczęśnika na miejscu. Wieśniacy w milczeniu zabrali jego zwłoki. To tylko świadczyło, jak niewiele jest warte życie. Samurajowie byli ich panami; decydowali o ich życiu i śmierci. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. 16 Ale chorągwie były jeszcze daleko. Dzieciaki gapiły się jak urzeczone, rozemo- cjonowane tym, że robią coś zabronionego i tak niebezpiecznego. W oddali z lasu wyłaniały się malutkie postaci ubrane na niebiesko i czarno. Osłaniając oczy, dzieci zobaczyły zastępy żołnierzy, maszerujących w zwartym szyku, i wojowników na koniach; rogi na ich hełmach połyskiwały w blasku słońca. Za nimi szły długie szeregi tragarzy, dźwigających błyszczące kufry z laki. Postaci stawały się coraz większe w miarę, jak orszak się zbliżał. Brzęk metalowych kółek

na laskach strażników, szuranie nóg, tętent kopyt i złowrogie słowa: Shita ni iyo! Shita ni iyo! Shita ni... Shita ni... - rozbrzmiewały coraz głośniej. Nagle czar prysł. Złapawszy się za ręce, dzieci odwróciły się i pobiegły na łeb, na szyję, w dół zbocza, potykając się; niemowlęta, przytroczone do pleców dziewczynek, kiwały się i podskakiwały. Góra, w której cieniu leżała wioska, była tak wysoka i stroma, że pierwsze promienie słońca dopiero zaczęły przeszywać lodowate powietrze, chociaż była godzina konia i słońce stało niemal w zenicie. Znalazłszy się na początku drogi, dzieci przystanęły, by zaczerpnąć tchu. Jeszcze nigdy nie widziały jej tak pełnej ludzi. Wznoszące się po obu stronach rachityczne zajazdy zdawały się chwiać pod napo- rem tłumu. Ich właściciele na całą szerokość otworzyli drzwi i kłęby dymu buchały z przepaścistych wnętrz. Grupy krzywonogich tragarzy w watowanych, bawełnianych kurtkach i getrach spiesznie wbiegały i wybiegały, siorbiąc z miseczek jęcz-mienny kleik. Stajenni zmagali się z narowistymi końmi nie większymi od kucy, siodłając je i mocując im do kopyt słomiane podkowy. Inni przepychali się przez ciżbę w słomianych pelerynach, przypominając ruchome stogi siana. Większość stała i czekała, gładząc długie cybuchy fajek. Część z nich, mieszkająca w okolicznych wioskach, zawsze się pojawiała, kiedy potrzebni byli tragarze lub stajenni, ale większość pochodziła z osad położonych w głębi gór. Ci wędrowali cały dzień, by tutaj dotrzeć. W samym środku tego tłumu stał wysoki mężczyzna o szerokim, spokojnym obliczu, ze strzechą gęstych włosów związanych w koński ogon. Wykrzykiwał rozkazy, wymachując rękami, posyłając ludzi tu i tam. Sachi z pozostałymi dziećmi przecisnęła się przez tłum i złapała go za rękaw. - Księżniczka nadjeżdża! Księżniczka nadjeżdża! - chórem zawołały dzieci. Uśmiechnął się do nich szeroko i pogładził je po główkach. - Dobrze, dobrze - powiedział. - A teraz zmykajcie do swoich matek, i to już! 17

II JIROEMON, OJCIEC SACHI, BYŁ NACZELNIKIEM WIOSKI. Odpowiadał za wszystko, co się w niej działo, tak jak od niepamiętnych czasów jego przodkowie. Przejął obowiązki dziesięć lat temu, kiedy jego ojciec na starość zniedołężniał. W przeszłości członkowie jego rodziny nosili dwa miecze, świadczące o tym, że są samurajami, ale kilkaset lat temu odebrano im ten przywilej. Jiroemon nadal jednak miał przy sobie krótki, ceremonialny miecz jako oznakę swojego statusu społecznego. Był postawnym mężczyzną, przynajmniej w porównaniu do pozostałych wie- śniaków, przysadzistych i krzepkich, prawdziwych „górskich małp” z Kiso. Prawdopodobnie nie miał jeszcze czterdziestu lat - nieliczni dorośli dokładnie znali swój wiek - ale jego twarz już była pobrużdżona po latach pośredniczenia między wieśniakami a władzami. Cała ziemia w Kiso należała do miejscowego feudała, chłopi mogli wykarczować tylko jeden mały kawałek lasu na własny użytek. Każ- dego roku ludzie rozpaczliwie potrzebujący drewna na opał ścinali drzewa. Oficjalnie obowiązywała kara „jedno drzewo, jedna głowa”, ale Jiroemon zawsze bła-gał o wyrozumiałość. Wieśniakom ani na moment nie pozwalano zapomnieć, że w oczach swoich panów byli nie lepsi od zwierząt. Głównym obowiązkiem Jiroemona było dbanie o to, by ruch na przebiegającym przez wioskę odcinku głównego traktu - Nakasendo, Drogi Wewnętrznych Gór - odbywał się płynnie. Gościniec wypełniali zwykle podróżni, których otaczała tajemnicza aura odległych miejsc. Grupki pielgrzymów w białych szatach kroczyły wolno, potrząsając dzwoneczkami, zmierzając do odległych sanktuariów, chociaż większość sprawiała wrażenie, że bardziej interesują ich błazenady i oglądanie świata, niż modlitwy i umartwianie się. Zdarzali się bogaci kupcy, którym towarzyszył orszak żon, konkubin i służących, ubranych zgodnie z najnowszą modą. Spotykało się biednych chłopów oraz żebraków proszących o jałmużnę. Trafiały się oddziały samurajów na koniach albo w palankinach i pośrednicy handlowi, nadzo- rujący transport towarów, załadowanych do skrzyń i niesionych przez armie tragarzy. Wędrowni poeci zatrzymywali się na wiele dni, by wieczorami dawać lekcje pisania wierszy, a uczeni i kapłani przekazywali ostatnie nowiny, pogłoski i plotki z trzech wielkich miast: Osaki, Kioto i Edo. Byli też kurierzy pocztowi, zatrzymują-

cy się tylko na tak długo, by zmienić konie, i indywidua o rozbieganych oczach, o 18 których powszechnie było wiadomo, że są szpiegami albo agentami policji i mają baczenie na wszystkich podróżnych. Jeśli dodać do tego zbuntowanych samurajów, włóczęgów, domokrążców, rze- zimieszków, wędrownych aktorów, iluzjonistów, oszustów i sprzedawców żabiego oleju, skutecznie leczącego wszystkie dolegliwości, to wieśniacy mieli dużo roboty. Każdego wieczoru na ulicę wylęgały tabuny gejsz i zaczepiały przechodniów. Od- głosy muzyki, śmiechu i tańców dobiegały z oświetlonych lampami zajazdów i niosły się ciemnymi ulicami. Jiroemon też był właścicielem zajazdu, ale bardzo okazałego i wytwornego, przeznaczonego dla książąt feudalnych, daimyō, każdego roku podróżujących drogą wewnętrznych gór. Poza sezonem mogli się w niej zatrzymywać urzędnicy i inne ważne lub bardzo bogate persony. Daimyō, czyli lokalni książęta, byli udzielnymi władcami swoich małych księstw i utrzymywali własne armie. Zbierali podatki i decydowali o życiu i śmierci swoich poddanych. Ale wszyscy oni winni byli posłuszeństwo shōgunowi w Edo i każdego roku musieli tam się udać, by złożyć mu hołd, pokazać się na dworze i pozostać w stolicy przez kilka miesięcy. Każdy z nich miał w mieście dwa albo trzy pałace, w których na stałe mieszkały ich kobiety, więźniowie w złotych klatkach. Trzydziestu czterech większych i mniejszych daimyō korzystało z Drogi We- wnętrznych Gór. Niektórzy podróżowali w jedną stronę, inni - w przeciwną, na wschód do Edo lub na zachód do Kioto, świętego miasta i oficjalnej stolicy pań- stwa, gdzie w odosobnieniu mieszkał cesarz. Zawsze towarzyszyły im okazałe orszaki, setki służących i strażników. Był to spektakl zapierający dech w piersiach. Kiedy daimyō przejeżdżali drogą, chłopi powinni się trzymać z dala lub przynajmniej paść na kolana i spuścić głowy, ale zawsze starali się chociażby rzucić okiem na orszak. Wszyscy z wyjątkiem niosących palankin byli odziani w eleganckie szaty z czarnego jedwabiu. Niektórzy jechali konno, ale większość maszerowała, tworząc zwarty szyk. Niżsi rangą, pikinierzy i ci, którzy trzymali kapelusze od słońca, parasolki i kufry, zawsze urządzali widowisko dla skulonych wieśniaków. Dumnie kroczyli, zakasawszy wysoko suknie, a ich nagie pośladki połyskiwały w słońcu i ich goliznę osłaniały tylko przepaski. Przy każdym kroku zamaszyście zginali nogę, niemal

dotykając piętą tyłków, i wyrzucali przeciwległą rękę, jakby płynęli w powietrzu. Pikinierzy wywijali pikami, niosący kapelusze od słońca kapeluszami, 19 a niosący parasolki - parasolkami, wszyscy dokładnie w tym samym rytmie. Orszak zawsze się zatrzymywał w wiosce Jiroemona, by odpocząć, zmienić konie i tragarzy. Kiedy służący byli zajęci, ci, którzy nieśli palankin z daimyō, oraz jego świta szli do zajazdu Jiroemona, gdzie wypijali herbatę lub zostawali na noc. Większość daimyō podróżowała od dziecka i dobrze znała wykształconego i go- ścinnego właściciela zajazdu. Po wypiciu sake zapraszano ich ulubione gejsze. Niektórzy na tyle się odprężali, że wzywali go na pogawędkę, chociaż nikt nigdy nie zapominał o przepaści, jaka ich dzieliła. Jiroemon doskonale wiedział, że w ich oczach był tylko wieśniakiem, choć dość inteligentnym. Parę razy sam był w Edo, tej legendarnej metropolii na równinie Musashi, odległej o dwa tygodnie wędrówki przez góry. Przyniósł z powrotem alarmującą wieść. Jakieś osiem lat wcześniej cztery Czarne Okręty, żelazne potwory, najeżone działami, plujące dymem i parą, pojawiły się na widnokręgu i zarzuciły kotwice na brzegu w pobliżu Shimody. Wkrótce potem doszło do serii kataklizmów - gwał- townych trzęsień ziemi i ogromnych powodzi, na niebie pojawiła się kometa, wy- raźnie zwiastując nieszczęście. Z pokładu okrętów zeszła delegacja barbarzyńców. Jiroemon nie widział ich osobiście, ale powiedziano mu, że mieli olbrzymie nosy, szorstką, bladą skórę, odziani byli w czerwone futra i cuchnęli padliną, którą się odżywiali. Nie tylko zbrukali swoimi stopami świętą ziemię Japonii, ale twierdzili, że zamierzają tu pozostać i założyć faktorie. Podróżni zatrzymujący się w zajeździe Jiroemona nie ukrywali, że kraj stanął w obliczu kryzysu. Zaledwie ubiegłej wiosny do doliny dotarły pogłoski, że Ii Naosu- ke, najwyższy radca, który żelazną ręką władał krajem, został zabity przed bramą zamku w Edo, rezydencji shōguna. Wśród zabójców znajdowali się samurajowie z Mito, posiadłości jednego z najpotężniejszych i najważniejszych książąt w kraju, krewniaka shōguna. Inni pochodzili z księstwa na południu, rządzonego przez ród Satsuma, jednego z odwiecznych wrogów shōguna. Życie wieśniaków zawsze było ciężkie, traktowano ich okrutnie i niesprawiedliwie, ale przynajmniej wiedzieli, na czym stoją. Teraz nie mogli być niczego pewni. Bali się, co się wydarzy. Starcy przebąkiwali, że nastała epoka schyłku buddyjskiego prawa, mappa, opisana w

świętych księgach. Może nadciągał koniec świata. 20

III PIERWSZY ROK OKRESU BUNKYŪ - który w podręcznikach historii określany jest jako 1861 - był wyjątkowo zimny. Już niemal należało siać jęczmień, a z okapów dachów wciąż zwisały sople i tylko najbardziej zdeterminowani podróżni przemie-rzali pokryty śniegiem trakt. Pewnego dnia pojawił się posłaniec na ubłoconym koniu. Przywiózł Jiroemonowi list od okręgowych komisarzy - odpowiedzialnych za organizację transportu drogowego. Zaniepokojony Jiroemon złamał pieczęć, otworzył szkatułkę i rozwinął list. Jakie nowe żądania znów wymyślili? Przeczytał pismo, podrapał się w głowę, po czym znów pogrążył się w lekturze, starając się zrozumieć zawiłości urzędowego języka. Komisarze informowali go jako naczelnika wioski, że Jej Wysokość Księż- niczka Kazu, młodsza siostra cesarza, będzie podróżowała Drogą Wewnętrznych Gór i zawita do wioski dziesiątego miesiąca bieżącego roku. Natychmiast miał przystąpić do przygotowań. Księżniczka z cesarskiej rodziny, córka poprzedniego cesarza i młodsza siostra obecnego „króla nieba”, zawita do ich wioski! Jeszcze nigdy nie spotkał ich taki zaszczyt. Potykając się i ślizgając na oblodzonych ścieżkach, Jiroemon pospiesznie wrócił do zatłoczonych pokoi, zajmowanych przez jego rodzinę, w głębi okazałego zajazdu, w którym zatrzymywał się daimyō. Kiedy rozsunął drzwi, ze środka wyle- ciał dym. Wszyscy domownicy skupili się wokół paleniska, czekając na jego po- wrót. - Jak żyję, nie pamiętam czegoś takiego, matko - mruknął, wszedłszy do izby. Zawsze zwracał się do swojej żony, Otamy, per kaachan, jak czule wołano na wsi na matkę. Na jego zwykle opanowanej twarzy malował się niepokój, bruzdy na czole były głębsze niż normalnie, kępki czarnych włosów sterczały na wszystkie strony. Babka nałożyła mu porcję kleiku, a potem jeszcze drugą. Twarz miała tak ciemną i zasuszoną, że przypominała orzech włoski, a plecy zgięte w pałąk od lat ciężkiej pracy. - Gościniec stale przeciążony, okoliczne wioski odmawiają przysyłania tragarzy, a teraz jeszcze to! - powiedział. - Jak myślisz, ilu podróżnych mamy dziennie? Tysiąc? To już i tak o wiele za dużo, niż jesteśmy w stanie ich przyjąć. A tu piszą, że

orszak Jej Książęcej Wysokości będzie liczył dziesięć tysięcy osób, i to bez tragarzy. Potrzeba ile? Czterech, pięciu dni, nim przejadą. I mamy zapewnić dwa, trzy tysiące tragarzy. Dwa, trzy tysiące! Do tego pięćset 21 koni dziennie. Sześć tysięcy poduszek. Ryż. Węgiel drzewny. Naczynia. I oczekują, że nakarmimy wszystkich ludzi niższych rangą. Jak mamy sprostać ich żądaniom? Przecież to niewykonalne! Otama, chuda, zniszczona kobieta o twarzy pokrytej siateczką zmarszczek, wło-sy upięła w kok. Dłonie miała spuchnięte i popękane od zmywania i gotowania; w ich skórę wżarł się brud od kopania i pielenia, a plecy zaczęły jej się garbić po latach flancowania ryżu. Rodzice wydali ją za Jiroemona, kiedy była jeszcze bardzo młoda, niewiele starsza niż teraz Sachi. Rodziła mu dzieci, ale wszystkie po kolei umierały, więc w końcu adoptowali słabowitą, bladą dziewczynkę. Dali jej na imię Sachi - „Szczęście” - mając nadzieję, że przynajmniej ona przeżyje. To wszystko, co Sachi o sobie wiedziała. Nigdy nie zadawała żadnych pytań. Jej krótkie życie i tak obfitowało w wydarzenia, by jeszcze miała się interesować, skąd się wzięła albo kim byli jej rodzice. Połowę dzieci w wiosce adoptowano albo przekazywano innym rodzinom w zależności od tego, w której było chorowite albo która potrzebowała syna, by kontynuować ród; więc część dzieci nie miała pojęcia, kim są ich prawdziwi rodzice. Nikt się tym zbytnio nie przejmował. Traktowało się jak swoją rodzinę tę, która cię przygarnęła. Kilka lat później Otama urodziła Jiroemonowi chłopczyka, małego Chobei. Przeżył, potem urodziły się kolejne dzieci. Była silna, zdrowa, pracowita, cicha - czegóż więcej mógłby chcieć od żony taki mężczyzna jak Jiroemon - więc był jej całkowicie oddany. Teraz, kiedy babka się zestarzała i zniedołężniała, ona była podporą rodziny. Przyglądała mu się uważnie, kiedy mówił. W milczeniu odstawiła miseczkę i odłożyła pałeczki obok piecyka, uklęknęła koło męża i zaczęła mu ugniatać ramiona kciukami. Skrzywił się, kiedy masowała szczególnie napięty mięsień. W końcu przemówiła. - Przypuszczam, że napisali, jaki to wielki zaszczyt i przywilej - powiedziała. -

Wątpię, czy zobaczymy chociaż jednego miedziaka czy ziarnko ryżu. Doskonale wiedzą, że dysponujemy tylko dwiema setkami mężczyzn i pięćdziesiątką koni. Nawet gdybyśmy się udali do wszystkich okolicznych wiosek, nie zdołalibyśmy zgromadzić tylu tragarzy i wierzchowców, ile żądają. - W liście piszą, że możemy się spodziewać jakiejś formy rekompensaty pieniężnej. Ale naturalnie niczego nie obiecują. 22 - Znajdziesz rozwiązanie - powiedziała uspokajająco, uciskając jego ramiona palcami. - Jak zawsze. Zwykle Sachi nie przysłuchiwała się rozmowom dorosłych. Zawsze mówili o tym, co jest do zrobienia; ich rozmowy obracały się wokół planów, trosk, pienię- dzy, plotek, codziennych obowiązków. Puszczała to mimo uszu i pogrążała się we własnych myślach. Ale dziś było inaczej. Rodzice zawsze dodawali jej otuchy, chronili ją, służyli dobrą radą, rozwiązywali jej problemy. Uważała za coś oczywistego, że w przeciwieństwie do niej nie mają zmartwień ani trosk. Teraz zobaczyła, że są tak samo słabi i bezradni jak ona. Przestraszyła się i poczuła bardzo osamot-niona. Ale jednocześnie znalazła się w dziwnym transie. Księżniczka pojawi się w ich wiosce... Do tej pory nigdy nie myślała o księżniczkach. Czasami widywała bogatych kupców, podróżujących z kobietami, niektóre z nich miały skórę niemal tak bladą jak ona. Może księżniczka też ma białą cerę. Pomacała grzebień ukryty w rękawie kimona, jak miała zwyczaj robić zawsze, gdy nad czymś rozmyślała. Była prawie dorosła, wiedziała, że za rok, dwa lata bę- dzie musiała wyprowadzić się z domu rodziców. Była świadkiem, jak wioskę opuszczały nieco starsze od niej dziewczęta. Jedna pojechała do domu kuzyna, by pogłębić znajomość świata i móc w przyszłości być bardziej użyteczną żoną, parę poszło służyć w domach samurajów, pozostałe wydano za mąż. Wkrótce przyjdzie kolej na nią. Czegóż innego może oczekiwać od losu? W jej głowie rozbrzmiewały słowa babki: „ Myślisz, że znajdzie męża, kiedy jest taka blada i chorowita? Co chłopu po »ładnej « żonie?”. A jeśli rzeczywiście jest zbyt drobna i blada, by się nadawać na żonę? Może inne dziewczęta opuszczą rodzinne domy, a ona nadal będzie mieszkała ze swoimi rodzicami, okrywając ich wstydem, stanowiąc dla nich ciężar, budząc litość u wszystkich mieszkańców wioski.

Na dodatek wioskowe gejsze żartowały sobie z niej; mówiły, że powinna przystać do nich. Pokrywały swoje smagłe twarze wieśniaczek grubą warstwą ryżowego pudru i chichotały z fałszywą skromnością, jak to miały w zwyczaju. Ale jej buzia była biała jak księżyc w pełni, biała jak kwiaty wiśni rosnących w górach - nie potrzebowała jej pudrować. Poza tym była z każdym rokiem ładniejsza. Ich komentarze sprawiały, że czuła się jeszcze większym odmieńcem. Kiedy jej matka słyszała uwagi gejsz, uśmiechała się swoim znużonym uśmiechem i odchodziła, mocniej trzymając ją za rączkę. Nazajutrz po tym, jak wieśniacy się dowiedzieli, że księżniczka ma przejeżdżać przez ich osadę, Sachi z samego rana zajęła swoje zwykłe miejsce obok 23 zniszczonego krosna, by nawijać bawełnę na szpulki i podawać je matce. Babka siedziała w kącie, tak nisko pochylona nad kołowrotkiem, że dotykała go nosem. Przez chwilę było słychać jedynie rytmiczny furkot szpulki, śmigającej tam i z powrotem, stukot krosna i skrzypienie kołowrotka. W końcu Sachi wzięła głęboki oddech. - Kaachan - przemówiła niepewnie. - Matko, księżniczka... Możesz mi powiedzieć...? Jaka ona... ? Otama przerwała przesuwanie szpulki, by złożyć utkany kawałek materiału. Przez chwilę się zastanawiała. - Cóż, moja mała Sa - odparła. - Nie wiem. Twój ojciec mówi, że jedzie do Edo, by zostać żoną shōguna. By zostać żoną shōguna! To jak w jednej z bajek, które czasem opowiadała jej babka. Ciekawe, czy shōgun jest stary i brzydki, pomarszczony i zasuszony jak wioskowy kapłan, czy też młody i pełen życia... Oczami duszy ujrzała szczupłe, młode ciało Genzaburo śmigającego w wodach rzeki. Przez następne dni podróżni przynosili coraz to nową plotkę. Każdego wieczoru lampy oliwne w domu modlitwy dymiły i migotały do późna, a rodzina coraz dłużej czekała na powrót Jiroemona do domu na kolację. Wpadał zmęczony, zjadał kilka porcji kleiku jęczmiennego, wycierał się ręcznikiem nad miską z wrzącą wo-dą i padał na słomiane maty, na których już spały dzieci. Wieśniacy mieli wyłożyć białymi kamieniami odcinek drogi biegnący przez wieś, wraz z poboczami na szerokość jednego lub dwóch ri. Droga miała mieć dwanaście shaku szerokości,

nawet jeśli oznaczało to konieczność zburzenia muru wokół czyjegoś domu. Nazajutrz po tym, jak zniknęły ostatnie śniegi, Sachi wsunęła na nogi parę przypominających chodaki geta, obejrzała stare, drewniane wiadro, żeby sprawdzić, czy nie przecieka, i pobiegła, by zająć miejsce w kolejce do studni. Jak zwykle grupka czekających kobiet rozmawiała z przejęciem. Przynoszenie wody należało do obowiązków młodych kobiet. To była idealna wymówka, by uciec od jędzowa-tych teściowych i trochę poplotkować we własnym gronie. - Wiecie, że ma zaledwie piętnaście lat? - zaszczebiotała Shigé z zajazdu po drugiej stronie drogi. - Tak mówi mój teść. - Sama też miała piętnaście lat, była pulchna i dziewczęca, miała spieczone słońcem policzki i krzywe zęby. Była żoną najstarszego syna, któremu powiła potomka, będącego dziedzicem rodu, więc uważała się za kogoś bardzo ważnego. Genzaburo był młodszym bratem jej męża. 24 Sachi czuła przed nią respekt. Nie wyobrażała sobie, że sama mogłaby kiedyś być taka dorosła i pewna siebie. - Naprawdę? - zapiszczała Kumé, młodziutka żona syna szewca. Urodziła się z jedną nogą krótszą i utykała, ale umiała uprząść tak cienką nić, jak to potrafiła tylko najstarsza mieszkanka wioski. - A wiecie, co ja słyszałam? Że nie chciała... - Zgadza się - przerwała jej Shigé. - Kilka razy odmówiła. Wyobraźcie sobie tylko, żeby kobieta nie wyrażała zgody na ślub! Rozległy się piskliwe okrzyki pełne niedowierzania. - Już była zaręczona - ciągnęła Shigé. - Z księciem z cesarskiej rodziny. Obie-cano ją mu, kiedy miała sześć lat. Powiedziała, że woli zostać mniszką, niż poślubić shōguna. - Mój teść mówi, że to skandal wysyłać taką młodą dziewczynę tak daleko od domu - powiedziała Kumé, kiedy w końcu udało jej się dojść do głosu. - Edo to miasto żołnierzy. To nie miejsce dla kogoś tak delikatnego jak ona. - Musi być prześliczna - szepnęła Oman z zajazdu sąsiadującego z zajazdem ojca Sachi. Dopiero niedawno przybyła tu z pobliskiej wioski jako żona, więc nadal bywała przygnębiona i skłonna do płaczu. - Słyszałam, że sprowadzają dla niej wodę źródlaną do kąpieli aż z Kioto.

- Niesłychane! - wykrzyknęły pozostałe kobiety, z niedowierzaniem kręcąc głowami. - To prawda - zapewniła Oman. - Jest zbyt delikatna, by się myć naszą wodą z Kiso. Dałabym wszystko, żeby ją zobaczyć, choćby przez chwilkę! Rozległ się trwożliwy chichot, bo takie pragnienie było czymś niezwykle zuchwałym. - Ach - wzdychały młode kobiety, kiwając głowami. - Szkoda, że żadna z nas nigdy nie zobaczy księżniczki. Nikt nigdy nie zobaczy takiej wielkiej damy! Sachi nasłuchiwała w milczeniu. A więc księżniczka była niewiele starsza od niej. Jak jej musi być smutno, że wysyłają ją z domu w taką długą podróż do obcego miasta, by poślubiła kogoś, kogo nie zna i kogo nie chciała poślubić. Pod tym względem jej życie nie różniło się od życia najbiedniejszej wieśniaczki. Tylko że ona miała czelność odmówić, chociaż ostatecznie i tak musiała ustąpić. Wprawdzie była jedną z największych dam w kraju, ale i ona nie miała nic do powiedzenia w sprawie własnego losu. 25 - Prawdopodobnie ma białą cerę, jeszcze bielszą od twojej, mała Sa - powiedziała Oman. - Może jest podobna do ciebie, mała Sa - dodała Kumé - z tą twoją pociągłą twarzą i wydatnym nosem. - Nie mów głupstw - wyśmiała ją Shigé z miną kobiety światowej. - Księżniczka jest prześliczna. Nie przypomina żadnej z nas. Upłynął rok, urozmaicany festynami, dniami pomyślnymi i pechowymi. Wiosną Sachi codziennie wstawała przed świtem i wspinała się na zbocze góry, by zrywać orlice, pędy skrzypu polnego, bulwy łopianu i wszelkie inne jadalne ko-rzonki i rośliny, które tam rosły. Potem nadszedł pierwszy dzień wiosny, zaraz po nim - dzień dziewczynek i pora flancowania sadzonek ryżu. Latem dzieci pracowa- ły przy budowie drogi i w polu, ale przy każdej okazji wymykały się nad rzekę. Tam rozbierały się i beztrosko pluskały w zimnej wodzie. Genzaburo zabierał je do lasu, gdzie wspinały się na drzewa, bawiły się, goniły króliki, lisy i borsuki. W siódmym miesiącu, kiedy panował taki upał, że trudno było cokolwiek robić i wszyscy ocie- kali potem, obchodzono święto bon, gdy duchy przodków przybywają z wizytą na ziemię; wieśniacy tańczyli do późnej nocy. Jesienią Sachi znów chodziła na wzgó-

rza, by zbierać grzyby. Otama sprzątała, szorowała, zamiatała i gotowała, dbając o to, żeby zajazd zawsze lśnił czystością, gotów na przyjęcie kolejnych ważnych gości, przejeżdżających przez wioskę. Krosno stukotało, kołowrotek furkotał. Ale chociaż kobiety zajmowały się codziennymi obowiązkami, cały czas widziały gorączkowe starania Jiroemona, by godnie przygotować wioskę na przyjęcie licznego orszaku. Bez końca negocjował z naczelnikami coraz bardziej oddalonych osad, chcąc zapewnić odpowiednią liczbę tragarzy i koni. Nikt się nie zastanawiał, czy to wykonalne; po prostu trzeba było to zrobić i już. Kiedy nadszedł dziewiąty miesiąc, nagle pojawili się urzędnicy, strażnicy, żoł- nierze i miejscowy daimyō z całą swoją świtą. Udawali się do Kioto, by towarzyszyć księżniczce podczas podróży. Droga codziennie była zakorkowana. Tragarze i żołnierze szli tak blisko siebie, że deptali sobie po piętach. Chociaż Jiroemon zorganizował ponad tysiąc dodatkowych tragarzy, i tak byli nadmiernie przepracowa-ni, a ich ilość wciąż niewystarczająca. Pewnego dnia pojawił się szereg bogato zdobionych i okazałych palankinów, jakich nikt tu jeszcze nigdy nie widział. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy i wkrótce tłumy wieśniaków klęczały wzdłuż drogi, wykręcając szyje, by zajrzeć do środka, zanim przegonią ich strażnicy. 26 - Damy z pałacu wewnętrznego - usłyszała Sachi, jak Jiroemon mówi Otamie. - Zatrzymają się tu na noc. Co mam zrobić? Wyjść i je powitać? Nie otrzymałem żadnych instrukcji. - Z pałacu wewnętrznego? - zapytała Otama. - Pałacu kobiet na zamku Edo - ze zniecierpliwieniem wyjaśnił Jiroemon. - Takie wielkie damy w podróży? - zdziwiła się Otama, kręcąc głową. - To niesłychane! To prawda. Jedynymi kobietami, które widywała Sachi, były chłopki lub piel- grzymujące mieszczki, czasem eleganckie żony kupców, które zwykle targowały się jeszcze bardziej zawzięcie niż ich mężowie. Niekiedy trafiała się jakaś poetka, ale nigdy kobiety z wyższych sfer. Daimyō towarzyszyli w podróży wyłącznie mężczyź-

ni. Strażnicy na posterunku koło szlabanu przy wjeździe do wioski doskonale wiedzieli, że do ich najważniejszych obowiązków należało dbanie o to, by nie przemknęła się żadna wielka dama w przebraniu, próbująca uciec z Edo do rodzinnej prowincji. Wszystkie inne uchybienia ze strony strażników były wybaczalne, ale za to płacili głową. Ruch na drodze panował przez dziewięć dni. Potem nastąpiła chwila wytchnienia. Wieśniacy szacowali straty. Zdemolowano dom modlitwy, pijani samurajowie zniszczyli podczas bijatyk wiele drzwi w zajazdach. Pobito kilku tragarzy, dwóch próbujących uciec zastrzelono. Ludzie natykali się wzdłuż poboczy drogi na ciała osób bezceremonialnie usuniętych z trasy przemarszu orszaków. Dwudziestu, może trzydziestu tragarzy zasłabło, dźwigając zbyt wielkie ciężary, a następnie zmarło, Ale tak już był urządzony ten świat i nic nie można na to poradzić. Wie- śniacy natychmiast przystąpili do usuwania szkód, by zdążyć, nim nadciągnie orszak księżniczki. Potem przybyli osobiście komisarze transportu, niesieni w palankinach, otoczeni służącymi, pomocnikami i strażnikami. Kroczyli dumnie tam i z powrotem w sztywnych szerokich spodniach hakama, z przypasanymi dwoma mieczami. Na noc zatrzymali się w luksusowym zajeździe Jiroemona, ale mieli własnych kucha-rzy, którzy przyrządzali dla nich herbatę i przygotowywali kolację; byli zbyt wielkimi panami, by jeść nawet najlepsze potrawy, jakie mogła im zaproponować Otama. Stukając wachlarzami, wyciągnęli plany i wymierzyli drogę. Powiedzieli Jiroemonowi, że kiedy orszak księżniczki będzie przejeżdżał przez wioskę, kobiety i dzieci mają w milczeniu klęczeć w domach, a wszystkie okiennice należy zamknąć. 27 Każdy, kto znajdzie się na zewnątrz, ma paść plackiem na ziemię. Psy i koty muszą być uwiązane, nie wolno rozpalać ognia, a ciężkie kamienie mocujące dachówki mają zostać zabezpieczone, by nie doszło do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Na trzy dni przed planowanym przejazdem księżniczki polecono wstrzymać cały ruch na drodze w obu kierunkach. Nagle gościniec zrobił się dziwnie pusty. Pierwsza grupa eskortująca księżniczkę przybyła dwudziestego czwartego dnia dziesiątego miesiąca. Przez dwa dni bez przerwy ciągnęli tragarze, chwiejąc się pod ciężarem koszy i pudeł, okrytych bogatym brokatem, oraz kufrów z laki, błyszczących od złoceń. Jiroemonowi udało się zgromadzić ogółem dwa tysiące dwustu siedemdziesięciu siedmiu ludzi z trzydziestu trzech okolicznych wiosek.

Zanosili bagaż do następnej wioski przy drodze, a potem wracali po następną partię. Trzeciego dnia miała przejeżdżać sama księżniczka. Sachi wstała dobrze przed świtem, by pomóc matce sprawdzić, czy wszystko jest jak należy. Otama elegancko ułożyła w wazonie gałęzie klonu - tak, jak lubili daimyō, a Sachi w tym czasie biegała z jednego cichego pomieszczenia do drugiego z wilgotną ścierką, aż jasne maty tatami błyszczały, a na ich jedwabnych obszyciach nie było ani jednej plam-ki. Po raz ostatni wypolerowały drewniane podłogi w korytarzach i w wejściu, żeby nigdzie nie było nawet najmniejszego pyłka. Potem Sachi pobiegła na skraj wioski razem z innymi dzieciakami, by wyglądać orszaku. Nim przybiegły z powrotem, by przekazać Jiroemonowi wieść, już wszyscy słyszeli pobrzękiwanie żelaznych pierścieni na laskach strażników, odgłosy kroków, stukot kopyt i ani na chwilę niemilknące okrzyki: „Shita ni iyo! Shita ni iyo! Na, kolana! Na kolana!”. - Ukryję się pod okapem domu i obejrzę przejeżdżający orszak - szepnął Genzaburo. - Dołączysz do mnie, Sa? Może być fajna zabawa. Nigdy nie wiadomo. Ale Sachi miała ważniejsze sprawy na głowie. Zawsze, kiedy przejeżdżał jakiś orszak, Jiroemon musiał się udać na skraj wioski, by powitać daimyō. Potem biegł do zajazdu, by ponownie go powitać na ganku, przed którym stawiano palankin na ziemi. Ale tym razem był kłopot. Po pierwsze, podróżowała kobieta. Na dodatek najważniejsza, najwyżej urodzona kobieta w kraju. Było nie do pomyślenia, by jakikolwiek mężczyzna, a co dopiero prosty właściciel zajazdu, taki jak on, choćby rzucił okiem na kobietę tak 28 wysokiego stanu. Ale rzeczą równie nie do pomyślenia było niepowitanie jej przed zajazdem. W miarę zbliżania się dnia przejazdu księżniczki Jiroemon był coraz bardziej zasępiony. Odpowiedzialni za drogi komisarze nie raczyli go poin- struować w tej kwestii. W końcu postanowił, że wyjdzie na spotkanie gościa, jak to miał w zwyczaju, ale towarzyszyć mu będą żona i córka. Ostatecznie jego rodzina kiedyś należała do stanu samurajskiego; byli lepsi od innych wieśniaków. Sachi włożyła nowe kimono koloru indygo, które Otama trzymała dla niej na Nowy Rok. Babcia uprzędła nici, Otama utkała materiał w kratkę oraz doszyła kieszeń w rękawie na amulet Sachi. W ten sam rękaw Sachi wsunęła swój grzebień, a w talii owinęła się obi z czerwonej krepy. Potem uklęknęła obok matki przy wejściu