dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 588
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 045

Dugoni Robert - Pan ławy przysięgłych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Dugoni Robert - Pan ławy przysięgłych.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Dugoni Robert Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 413 stron)

Poświęcam mojemu ojcu, Billowi, najwspa­ nialszemu człowiekowi, jakiego znam, mojej matce, Patty, która mnie inspirowała, i pamięci mojego drogiego przyjaciela, Eda Vendittiego - Bóg zabrał dobrego człowieka zbyt wcześnie

Kiedyś zagubion, teraz znalezion. Ślepy - na oczy przejrzałem. Amazing Grace „Cudowna łaska"* (John Newton, 1779) * Nieformalny hymn USA.

Podziękowania Jak w wypadku każdego przedsięwzięcia - jestem wi­ nien podziękowania wielu osobom. Wszystkim Wam je­ stem wdzięczny za poświęcony czas i użyczenie umiejętno­ ści. Dzięki Waszej mądrości Pan lawy przysięgłych stał się lepszą książką. Jeśli zapomniałem kogoś wspomnieć, to nie znaczy, że nie jestem mu wdzięczny, i jego praca oraz oso­ ba żyją na tych stronach. Wszelkie błędy obciążają tylko i wyłącznie mnie. Jak zawsze jestem szczególnie wdzięczny Jennifer McCord, konsultantce z Pacific Northwest i dobrej przy­ jaciółce, która dopomogła znaleźć dom mojemu pisarstwu i która w dalszym ciągu wspomaga moją karierę; Patowi Moranowi, szeryfowi miasta Redwood, oraz pracownikowi EPA* i byłemu funkcjonariuszowi FBI, Josephowi Hill- dorferowi za pomoc w opisywaniu policyjnych procedur i za wytrwałość, z jaką znosili moje natręctwo; Jamesowi Fickowi, wielbicielowi broni, za fascynację rewolwerami i pistoletami w szczególności oraz wiedzę na niemal wszel­ kie możliwe tematy. Jesteś bezcennym źródłem informacji. Dziękuję Robertowi Kapela, lekarzowi, patomorfologowi z ponad trzydziestoletnim doświadczeniem zawodowym, za wiedzę na temat sekcji zwłok i podsuwanie ciekawych, twórczych pomysłów, jak wykańcza się ludzi. Bernadettę Kramer, farmakologowi klinicznemu, za pomoc przy opi­ sie leków i ich działania oraz na temat organizacji pracy, szczególnie na oddziałach psychiatrycznych. Nie miałem * Agencja Ochrony Środowiska (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 7

pojęcia, że moja siostra jest tak mądra. Dziękuję licz­ nym bibliotekarkom i bibliotekarzom, którzy wskazali mi właściwy kierunek, gdy szukałem przeróżnych wyjaś­ nień. Serdecznie dziękuję dobrym przyjaciołom i dawnym ko­ legom w kancelarii Gordon & Rees w San Francisco, szcze­ gólnie Dougowi Harveyowi, który podczas dwunastu lat naszej wspólnej pracy nauczył mnie subtelnych i dalekich od subtelności adwokackich metod postępowania; moim nowym dobrym przyjaciołom i kolegom w Seattle, w kan­ celarii Schiffrin, Olsen, Schlemlein i Hopkins, a także Te­ resie Goetz; tym fantastycznym prawnikom i przyjaciołom, których uczynność pomogła mi regulować opłaty za światło i gaz, a którzy równocześnie zachęcali mnie do pisania be­ letrystyki i nie tylko, należą się szczególne podziękowania ze strony mojej żony i dzieci. Dziękuję Samowi Goldmanowi, prawdziwemu rewolwe­ rowcowi wśród wszystkich nauczycieli dziennikarstwa na Dzikim Zachodzie. Nauczyłeś mnie, jak należy pisać, i te­ raz nie ma rzeczy, którą bym bardziej kochał. Dziękuję moim agentom, Jane Rotrosen, Donaldowi Cleary i wszystkim w Jane Rotrosen Agency, ale zwłasz­ cza Meg Ruley. Jesteś lepsza, niż piszą w reklamach. Już to mówiłem, masz trzy najważniejsze cechy bezcenne dla każdego pisarza - jesteś zawsze pod ręką, zawsze gotowa mnie wysłuchać i zawsze gotowa mi pomóc. Mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności. Meg, kiedy znów wpadnę do Nowego Jorku, to ja płacę za kolację. Jestem wyjątkowo wdzięczny utalentowanym pracowni­ kom z Time Warner Book Group. Specjalne podziękowania Jamiemu Raabowi za stworzenie mi przychylnej atmosfery i opiekę nad moimi książkami. Dziękuję Becce Oliver za ciężką pracę i za to, że się tak skutecznie postarała, by Pan ławy przysięgłych był czytany na całym świecie, Anne Two- mey za interesującą, z klasą okładkę, redaktorom Peninie Sacks i Michaelowi Carrowi, którzy zadiustowali manu­ skrypt tak, że wyszedłem na mądrzejszego, niż naprawdę jestem, i Tinie Andreadis z działu reklamy. Dziękuję także mojemu redaktorowi, Colinowi Foxowi, za to że był w na- 8

rożniku i tak sprawnie opiekował się mną i Panem lawy przysięgłych. Musimy skoczyć na to piwo, i to szybko. Wszyscy byliście cudowni, ale też wszyscy oglądaliście mnie tylko z dobrej strony - przynajmniej starałem się, żeby tak było. To, że tłukłem głową w ścianę, zapłakiwa- łem się i traciłem wiarę w siebie, widziała tylko Cristina, moja żona. Nigdy nie zwątpiła ani nie okazała najmniej­ szego zniecierpliwienia. Mnie czasem brakowało zaufania we własne siły - ona ufała mi bezgranicznie. Jestem twoim najgorętszym fanem.

1 San Francisco Weszli na salę sądową niczym kupka bezdomnych, gar­ biąc się i ze zwieszonymi głowami, jakby szukali drobnych w szparach podłogi. David Sloane siedział, złożywszy ręce w daszek, którego zwieńczenie dotykało ust, łokcie opie­ rając na solidnym blacie dębowego stołu. Wydawał się głęboko zamyślony, ale kontrolował każdy ruch siedmiu mężczyzn i pięciu kobiet. Zajęli przypisane im miejsca na mahoniowym, ograniczonym balustradką podium, schylili się po leżące na tapicerowanych krzesłach notatniki i usie­ dli, nadal wbijając oczy w podłogę. Kiedy je unosili, omijali spojrzeniem Sloane'a, kierując wzrok ku dystyngowanemu dżentelmenowi przy sąsiednim stole - pełnomocnika proce­ sowego powoda - Kevinowi Steinerowi. Unikanie kontak­ tu wzrokowego ze strony przysięgłych to złowróżbny znak dla pełnomocnika i jego klienta. Zerkanie na pełnomocnika drugiej strony było wymowniejsze, niż gdyby cisnęli pozwa­ nemu pod nos stryczek. Po każdym z czternastu zwycięstw, których nie roz­ dzieliła żadna porażka, i wraz z rosnącą sławą Davida Sloane'a reprezentujące jego przeciwników kancelarie wy­ stawiały w sądowe szranki coraz lepszych adwokatów. Ża­ den z nich nie dorównywał Kevinowi Steinerowi. Jeden z najwybitniejszych prawników, którzy zaszczycili swoją obecnością sale rozpraw w San Francisco, Steiner błysz­ czał głową o rzednących srebrnych włosach, uśmiechem, od którego masło topniało, i sztuką oratorską udoskona­ loną podczas prac w studenckim teatrze nad sztukami 10

Szekspira. Jego wystąpienie końcowe było wzorcem dosko­ nałości. Mimo że Sloane wcześniej pouczył Paula Abbotta, by nie reagował podczas wchodzenia przysięgłych na salę, wy­ czuł, że ten pochyła się ku niemu, aż garnitur od Hickeya- -Freemana zgniótł poduszkę kupionej prosto z wieszaka, taniej marynarki Sloana. Jakby tego było mało, klient pod­ kreślił swój błąd, unosząc styropianowy kubeczek z wodą i nieudolnie się nim zasłaniając. - Jesteśmy załatwieni - wymamrotał Abbott, jakby czy­ tał w myślach Sloane'a. - Nie patrzą na nas. Żaden. Sloane zachował posągowy spokój, pozornie w najmniej­ szym stopniu nieprzejęty tym, co się wokół działo. Abbott jednak nie dał się zbyć. Opuścił kubeczek, odrzucając wszelkie pozory. - Nie płacę panu i tej pańskiej kancelarii czterech stów za godzinę, żeby dostać w dupę, panie Sloane. - Oddech Abbotta cuchnął tanim czerwonym winem, którym zapijał lunch. Żyła na karku, nabrzmiewająca, kiedy był wściekły, wyskoczyła nad kołnierzykiem wykrochmalonej białej ko­ szuli jak wezbrana rzeka. - Nająłem pana tylko dlatego, że Bob Foster powiedział mojemu dziadkowi, że nigdy pan nie przegrał. Dla pańskiego dobra radzę, przywal mu pan tak, żeby sukinsynowi szczena opadła. - Po tej pogróżce Abbott dopił resztkę wody, opadł na oparcie fotela i wygładził opa­ dający mu na podołek jedwabny krawat. Sloane wciąż nie reagował. Wyobraził sobie zgrabną sój­ kę w bok, obalającą Abbotta wraz z fotelem na podłogę, i swój spokojny wymarsz z sali, ale to nie była realna wi­ zja. Nie rozwalał łba i nie porzucał na pastwę losu wnuka Franka Abbotta, osobistego przyjaciela i kompana sobot­ nich partyjek golfa Boba Fostera, prezesa zarządu Foster & Bane. Pochodzenie i okoliczności wyniosły dwudziesto- dziewięcioletniego Paula Abbotta na fotel przyszłego wła­ ściciela Abbott Security Company, wartej wiele milionów dolarów firmy, przy okazji przysparzając Sloane'owi naj­ gorszego z możliwych klientów. Abbott wygodnie dla siebie zapomniał, że dlatego teraz siedzi w tej sali rozpraw, gdyż obijając się przez krótki czas 11

jako przewodniczący rady nadzorczej Abbott Security, swo­ ją niekompetencją zniszczył wiele z tego, czego budowanie jego dziadkowi zajęło lat czterdzieści. Trzykrotnie skazany za jazdę po spożyciu alkoholu pracownik firmy (co było do wykrycia po zastosowaniu najprostszych procedur werbun­ kowych) tkwił pijany za kontuarem ochrony w westybulu wysokościowca w San Francisco. Był tak śpiący, że nawet nie pomyślał, by zatrzymać Carla Sandala i zapytać go o personalia, pozwalając dwukrotnie skazanemu przestęp­ cy seksualnemu udać się do wind. Sandal późną nocą prze­ czesywał korytarze, aż natknął się na samotnie pracującą w biurze prawnym Emily Scott. Dotkliwie pobił, zgwałcił i udusił kobietę. W rok po tragedii mąż Scott i jej sześciolet­ ni syn wnieśli powództwo w procesie cywilnym przeciwko Abbott Security, domagając się odszkodowania w kwocie sześciu milionów dolarów za skutkujące śmiercią zaniedba­ nie. Sloane nalegał na Abbotta, by szukał ugody, zwłaszcza gdy postępowanie przygotowawcze ujawniło, że podpisując umowy o pracę z innymi funkcjonariuszami ochrony, na­ gminnie zaniedbywano procedur kontrolnych, lecz Abbott odmówił, nazywając Briana Scotta „kurwą, która przy oka­ zji tragedii chce upiec własną pieczeń". Sloane kątem oka widział, jak Steiner niemal niedostrze­ galnym pochyleniem głowy dziękuje ławie przysięgłych za wyrażone wzrokiem poparcie, nawet się przy tym nie uśmiechając - profesjonalista w każdym calu. Ograniczył się do tego, że łagodnym ruchem złożył notatnik i wsunął go do podniszczonej teczki, skromnego świadka jego trzy­ dziestoletniej kariery. Osiągnął swoje i zarówno on sam, jak i Sloane o tym wiedzieli. Abbott Security przegrało na dwóch frontach - podczas oceny materiału dowodowego i podczas wymiany argumentów pełnomocników stron - wy­ łącznie z tego powodu, że przewodniczący jej rady nadzor­ czej był aroganckim dupkiem, który zignorował wszelkie rady swojego pełnomocnika, w tym zakaz noszenia szytego na miarę, kosztującego dwa tysiące dolarów garnituru w na­ bitej publicznością sali sądowej. Większość przysięgłych by­ ła pracownikami fizycznymi, tylko szukającymi powodu, by ogołocić jego dziadka z części ciężko zarobionego majątku. 12

Siedząca wysoko pod złotym godłem stanu Kalifornia sędzina Sandra Brown odsunęła stos dokumentów i otar­ ła czoło ukrywaną w mankiecie czarnej togi chusteczką. Skomplikowany układ chłodzenia świeżo zbudowanego, su­ pernowoczesnego gmachu sądowego odmówił posłuszeń­ stwa pod naporem dręczącej miasto tygodniowej fali upa­ łów, zmuszając brygadę konserwatorów do rozłożenia w ko­ rytarzach jasnopomarańczowych przedłużaczy i rozstawie­ nia przenośnych klimatyzatorów. Po wystąpieniu końco­ wym Steinera sędzina zdobyła się na akt łaski, ogłaszając dziesięciominutową przerwę. Sloane odebrał to tak, jak uczeń odbiera czasowe zawieszenie kary przez wychowaw­ cę. Teraz miała być wymierzona. - Mecenasie Sloane, może pan wygłosić wystąpienie końcowe. Sloane podziękował skinieniem głowy i na moment spu­ ścił wzrok na sporządzone niebieskim atramentem notatki. To była wyłącznie gierka. Nie miał żadnych notatek. Po przemówieniu Steinera włożył swoje wystąpienie do teczki. Nie miał nic, czym mógłby skontrować skierowa­ ny do współczucia ławy przysięgłych apel Steinera, nic, czym mógłby zatrzeć koszmarny opis ostatnich chwil Emi­ ly Scott, nic, czym wytłumaczyłby haniebne zaniedbanie pracownika ochrony. Nie miał niczego, czym mógłby „tak przyłożyć sukinsynowi, żeby mu szczena opadła". Miał w głowie pustkę. Siedzący za jego plecami widzowie wciąż się wachlowali jak wierni, wypełniający latem kościelne ławki na Połu­ dniu; kontury białych kartek rozmazywały się, porusza­ ne nieustannymi, krótkimi ruchami. Przenośne klimaty­ zatory uporczywie brzęczały jak roje niewidzialnych owa­ dów. Sloane odepchnął fotel i wstał. Oślepił go błysk światła - białego światła, błyskawicy bólu, żądlącej czaszkę od podstawy do oczodołów. Uchwycił się brzegu stołu. W polu widzenia to wyostrzał się, to roz­ mywał znajomy obraz: na zaśmieconej podłodze leży kobie­ ta, zgruchotane ciało otacza jezioro krwi, a jego szkarłatne odpływy ciekną coraz dalej. 13

Sędzina kołysała się w fotelu, który trzeszczał rytmicz­ nie, jakby odliczając czas. Steiner również pozostał obo­ jętny. W pierwszym rzędzie publiczności, między dwie­ ma córkami, siedziała Patricia Hansen, matka Emily Scott. Kobiety splotły ramiona i dłonie jak czołówka mar­ szu protestu. Przez chwilę stalowoniebieskie oczy mat­ ki ofiary omijały Sloane'a, przywierając do ławy przysię­ głych. Sloane zmusił swoje długie ciało do wyprostowania. Skła­ dało się głównie z samych mięśni i teraz ważyło dziewięć­ dziesiąt pięć kilogramów, dwa i pół mniej niż wtedy, kiedy wstawał, wygłaszając wystąpienie wstępne, ale jego postać nie zdradzała oznak umysłowego i fizycznego wyczerpania, które musiało przyjść po pięciu tygodniach nieustannego stresu, niedospania i jedzenia byle czego. Miał pełną szafę ubrań na wypadek utraty wagi. Sędziowie przysięgli nie mieli jej dostrzec. Zapiął marynarkę i podszedł do nich, ale nie chcieli na niego spojrzeć, gdy stał przy barierce niczym niechętnie widziany krewny, jakby żywili nadzieję, że zigno­ rowany po prostu odejdzie. Sloane czekał. Ze wszystkich stron sali dochodziły go stukania i skrzypnięcia, gęste fale smrodu niedomytych, spoconych ciał. Przysięgły numer cztery, starannie notujący podczas całej rozprawy księgowy z Noe Valley, był pierwszy. Przy­ sięgły numer pięć, jasnowłosy pracownik transportu miej­ skiego - drugi. Przysięgły numer dziewięć, pracujący na budowach Murzyn, podniósł wzrok jako następny, cho­ ciaż w dalszym ciągu wyzywająco krzyżował ramiona na piersiach. Numer dziesiąty poszedł w ślady dziewiątego, po nich trójka i siódemka. Ulegali kolejno jak potrącone kostki domina; ciekawość zmuszała ich do oderwania pod­ bródka od piersi, aż ostatni z tuzina uniósł głowę. Dłonie Sloane'a odwróciły się i z wolna rozeszły na boki, a potem uniosły, gestem witającego parafian kaznodziei. Ten nieja­ sny ruch niebawem nabrał znaczenia - adwokat stał przed nimi z pustymi rękami, bez rekwizytów, nie szykując żad­ nych sztuczek. Otworzył usta ufny, że słowa popłyną jak zawsze, że 14

ułożą się jak paciorki na sznurku, jeden po drugim, ideal­ nym rzędem. - Każdy przeżywa ten koszmar - zaczął i wskazał czub­ kami palców siebie. - Jesteś w domu, myjesz naczynia w kuchni, kąpiesz dziecko, siedzisz w swoim pokoju, oglą­ dając mecz... wykonujesz rutynowe, zwykłe zajęcia, które niesie każdy dzień. - Ruszył w lewo. Głowy przysięgłych odwróciły się za nim. - Słyszysz pukanie do drzwi. - Pau­ za. - Wycierasz ręce w ścierkę, mówisz synowi, żeby nie odkręcał gorącej wody, idziesz do frontowych drzwi, cały czas zerkając na telewizor. Przeszedł w prawo, zatrzymał się i spojrzał w oczy przy­ sięgłej numer siedem, gimnazjalnej nauczycielce z Sunset District, która, wiedział o tym, miała być najsurowszym krytykiem jego klienta. - Otwierasz drzwi. Przełknęła z trudem. - Na werandzie stoi dwóch mężczyzn w wytartych sza­ rych garniturach, za nimi policjant. Zwracają się do ciebie, używając imienia i nazwiska. Zbyt wiele razy widziałeś to w telewizji, żeby nie wiedzieć, co się święci. Prawie niedostrzegalnie skinęła głową. Wrócił wzdłuż szeregu przysięgłych. Końcówka długopisu księgowego spoczywała bez ruchu na kartce notatnika. Pracownik bu­ dowlany rozplótł ręce. - Zakładasz, że był wypadek samochodowy. Prosisz ich błagalnie, żeby powiedzieli, że nic się jej nie stało, ale sam wy­ raz ich twarzy, nieruchoma postawa mówią, że coś się stało. Białe wachlarzyki zastygły. Steiner zdjął nogę z nogi i wychylił się z wyrazem niedowierzania, oszołomienia. Pa­ tricia Hansen uwolniła się z ucisku córek i położyła rękę na balustradzie jak ktoś, kto podczas ceremonii ślubnej gotuje się powstać i zaprotestować przeciwko związkowi. - Mówią bez ogródek, rzeczowo. Wprost. „Pańska żona została zamordowana". Twój wstrząs przechodzi w osłu­ pienie. Przeżywasz chwilę absurdalnej ulgi. To pomyłka. Przyszli nie do tego domu co trzeba. „To pomyłka", mówisz. Spuszczają oczy. „Przykro nam. To nie pomyłka". Wycho­ dzisz na werandę. „Nie. To nie może być moja żona. Spójrz- 15

cie na mój dom. Spójrzcie na mój samochód na podjeździe". Wskazujesz w lewo i w prawo, na porządną mieszczańską okolicę. „Patrzcie, gdzie mieszkam. Patrzcie, gdzie miesz­ kam. Tu nie zdarzają się żadne morderstwa. Dlatego tu mieszkamy. Tu jest bezpiecznie. Nasze dzieci jeżdżą rowe­ rem po ulicy. Śpimy przy otwartych oknach. Nie!", krzy­ czysz błagalnie. „To pomyłka". Przerwał, już to wyczuwając, widząc to w ich pustym wzroku - prośbę o dalszy ciąg, błaganie o łagodne pocie­ szenie w głosie. Wchłaniali jego słowa jak zastrzyk prze­ ciwbólowy. - Ale nie ma mowy o żadnej pomyłce. To nie był wy­ padek. Nie. To było celowe, zaplanowane działanie chore­ go, zdeprawowanego socjopaty, który nastawił się, że tej konkretnej nocy w konkretnym miejscu zabije. I absolutnie nikt i nic nie mogło go przed tym powstrzymać. - Rozłożył ramiona, gotowy ochronić ich przed bólem i dając znak, że jest świadom trudnego zadania, które ich czeka. - Jakże chciałbym, żeby zapytano was, czy śmierć Emily Scott była koszmarnym, bezsensownym morderstwem. - To było sub­ telne odniesienie do wystąpienia końcowego Steinera. - W tej sprawie wszyscy się zgadzamy. Głowy poruszyły się potakująco. - Jakże chciałbym, żeby pytanie brzmiało: czy małżonek i synek zamordowanej cierpieli i nadal będą cierpieć z po­ wodu niegodnego czynu Carla Sandala. - Przesunął wzrok po ich twarzach. - Chciałbym tego bardziej, niż ktokolwiek z was mógłby to sobie wyobrazić. - Jego głos hipnotyczną kadencją stopił się z buczeniem wentylatorów. - Ale nie na to pytanie musicie odpowiedzieć, nie po to składaliście przysięgę. I każdy, ale to każdy z was w głębi duszy o tym wie. To dlatego jest wam tak trudno. To dlatego czujecie tak wielki ból. Na pytanie, które wam postawiono, nie moż­ na odpowiedzieć, uciekając się do emocji. Musicie w zgo­ dzie z rozumem rozważyć sprawę, której rozum nie pojmie. Rozum nie pojmie, dlaczego Carl Sandal zrobił to, co zrobił. Nigdy. Łzy płynęły po twarzy jasnowłosego pracownika trans­ portu miejskiego. Nawet ich nie starł. 16

Sloane popatrzył na przysięgłego numer siedem, me­ chanika samochodowego z okręgu Richmond, i nie wiedzieć jakim sposobem uświadomił sobie, że ten mężczyzna zosta­ nie wybrany przewodniczącym ławy. - Przysięgam na Boga, że chciałbym znaleźć sposób, który zapobiegłby bezsensownym, okrutnym czynom pra­ gnących je popełnić drapieżców. Przysięgam na Boga, że chciałbym, abyśmy dzisiaj, w tej sali, mogli coś zrobić, żeby już nikt nigdy nie musiał otwierać drzwi i wysłuchiwać wie­ ści, których wysłuchał Brian Scott. Przysięgam na Boga, że chciałbym, abyśmy mogli zapobiec temu, co uczynił Carl Sandal. - Teraz ich wyczuwał; wyczuwał tę część ich osobo­ wości, która wcześniej wzdragała się przed przyjęciem jego słów. - Ale nie możemy. Nie możemy... chyba że będziemy żyć w lęku, zakratujemy nasze drzwi, okna i zamieszkamy w klatkach jak zwierzęta. Opuścił wzrok, uwolnił ich. Już otworzyli przed nim drzwi, już zaprosili go do swoich domów. I w tym momencie już wiedział. Nie musi nic więcej mówić. Abbott Security nie przegrało. I, na Boga, również temu chciałby zapobiec.

2 Bloomberry, Wirginia Zachodnia Parkujący pod osłoną osiki w Charles Town w stanie Wirginia Zachodnia policjant Bert Cooperman operował pokrętłem skanera z taką delikatnością, z jaką wędkarz sprawdza napięcie żyłki. Chociaż wyłaził ze skóry, nie mógł nic złowić i wyczuwał, że lada chwila utraci kontakt z tym, co gdzieś tam wyraźnie sobie z niego drwiło. To nie był komunikat policyjny. Służbę pełnił Kay i ża­ den rodowity Amerykanin, mający uszy do słuchania, nie pomyliłby gościa, którego głos Cooperman wciąż wyłapywał skanerem, z cedzącym słowa uwodzicielskim wirgińskim akcentem Kayem. To mógł być strażnik parku narodowego; ta kręta stroma droga, tuląca się do stóp gór Blue Ridge, biegła granicą Parku Narodowego Black Bear, podlegają­ cego ochronie służb parków narodowych, ale wskaźnik ska­ nera nawet nie musnął zakresu strażników. Drżał włos za 37,280 Mhz, cholernie blisko zakresu policji Charles Town. Tego właśnie Cooperman nie potrafił pojąć. Wyciągnął szyję i dalej miętolił gałkę, ciutkę w lewo, ciutkę w prawo, w koło Macieju. - No. Odezwijże się. - Niech to szlag, po tylu godzinach dobre byłoby i pół słowa. Mijała dziesiąta godzina półdobo- wej zmiany, mordował szósty kubek kawy, a powieki i tak leciały mu jak puszczona brama garażowa. Ten cholerny księżyc w pełni dał mu fałszywą nadzieję. Niech inni się śmieją, że to głupie gadanie, ale w pełnię księżyca walnię­ ci wypełzają jak glisty na trawnik w deszcz majowy. Kie- 18

dy tak się dzieje, dwanaście godzin przelatuje szybciej niż dwanaście minut. Nie tej zmiany. Dzisiaj wydawało mu się, że minęło dwanaście nocy. Przynajmniej miał wolny weekend, a że żonka miała jechać z klonem do rodzinki w Karolinie Południowej, miał szan­ sę naprawdę odespać zarwane noce i wyskoczyć na dawno zaległe polowanie. Tylko ta myśl i ten naigrawający się z niego głos w skanerze trzymały go przy życiu. Pojawiał się nie wiedzieć skąd, gdy Cooperman parkował z boku drogi, żując kanapkę z jajkiem, cuchnącą teraz na fotelu obok. —... przecinka przeciwopożaro... dwanaście kilome... przy... ece. No i znowu on, słaby, znikający, ale nadal niedający spokoju. Cooperman pomyślał, że prędzej go szlag trafi, niż go straci. - ...w zaroślach wie ...ek. Na pewno mężczyzna. Chyba gość znalazł coś w zaro­ ślach. Cooperman wytężał słuch. - Na pewno nie żyje... - Niech to cholera. - Cooperman opadł na oparcie, tłu­ kąc otwartą dłonią w kierownicę. - W dupę pierdolony ska­ ner. Chyba ktoś znalazł ofiarę wypadku drogowego. Trzeba mieć szczęście, nie? Wrzucił bieg i ruszył ze żwirowego po­ bocza. Skaner zaklekotał. - Nie żyje... Cooperman wbił w podłogę pedał hamulca. Kawa chlu­ snęła poza brzeg termosowego kubka, parząc mu nogę. Poderwał się z siedzenia, wcisnął pod udo serwetki i gaze­ tę, po czym znów szybko pokręcił gałką skanera - w lewo, w prawo. Nic. - Nie... nie... nie. No, dawaj! Dawaj! Wylał przez okno resztki kawy i opadł na oparcie. Księ­ życ mu urągał. Nagle uświadomił sobie coś z taką siłą, z ja­ ką ojciec trzepał go w głowę, gdy zrobił coś głupiego. 19

„A co, jak ten gość nie jest martwy, Coop? - zakołatało mu w głowie. - A co, jak wciąż żyje?" Targnął nim niepokój. Kofeina dołożyła swoje. Podsko­ czył jak na sprężynie. - Cholera. „A co, jak gość gdzieś tam dopiero odwala kitę?" Wcisnął gaz, ale kolejna myśl znów kazała mu wbić ha­ mulec. - Do diabła, facet może być wszędzie. - Szukanie umie­ rającej ofiary wypadku będzie tak łatwe jak szukanie igły w stogu siana. „Nie wystarczy jeździć na oślep". - Wiem o tym, cholera. Wiem. „Do diabła, co tamten powiedział? Pomyśl. Co ten twój umęczony łeb skojarzył? Coop...?" - Myślę. Myślę. - Ale to nie była prawda. Nie był w sta­ nie myśleć. Wałkował w głowie swoją nieudolność i już so­ bie wyobrażał nieuniknioną konfrontację z komendantem, J. Rayburnem Franklinem. Na zawsze pójdzie w odstawkę, będzie tylko nocami szlifował bruki jak cholerny wampir. „Przecinka przeciwpożarowa". Cooperman usiadł prosto. - Przecinka przeciwpożarowa. Zgadza się. Na pewno powiedział „przecinka przeciwpożarowa". „W tych lasach jest w sztok przecinek, kretynie". Masował kark. - Co jeszcze? Co jeszcze! „Dwanaście kilometrów". - Zgadza się, powiedział „dwanaście kilometrów". - Sło­ wo po słowie przypominał sobie dane z nasłuchu. „Na połączeniu rzek". „Shenandoah i Potomacu". Cooperman złapał przełącznik, zamarł. „Nie. To nie mogą być Shenandoah i Potomac. Za dale­ ko". - Musi być bliżej. He? „Evitt's Run". Z tą myślą miał wrażenie, że w głowie wybucha mu roz­ dęty balon. 20

- Ta przecinka przeciwpożarowa. Cholera, jest na tej przecince. Nie inaczej. Trafiłem. Cisnął za okno resztki kanapki i przerzucił przełącznik. Pulsujące białoniebieskie światło rozjarzyło się na pniach i konarach drzew. Zawrócił o 180 stopni i wbił gaz do de­ chy. Cztery minuty później, prowadząc jedną ręką, pokonał ostry zakręt i wsunął mikrofon w uchwyt. Podał pozycję. Kierunek północ, droga okręgowa nr 27. Procedury wyma­ gały wezwania wsparcia, ale wiedział, że dyspozytor nie od razu wezwie strażników parku, a kolega z komendy przy­ toczy się na miejsce jeszcze później. To było jego zadanie - możliwe, że pierwszy trup. Ziewanie i senność ustąpiły miejsca wybuchowi energii, jakby właśnie zaliczył serię wyciśnięć w leżeniu. Niech to diabli, nie ma nic lepszego niż taki kop! Poderwał głowę ku niebu i zawył jak prawdziwy świr. - Pełnia, kochanie! Nacisnął mocniej pedał, wchodząc w agrafkę. Nie oba­ wiał się, że przejedzie przecinkę. Znalazłby ją z zamknię­ tymi oczami. Evitt's Run biegła jakby prostopadle do She­ nandoah, aż do rzeki. W lutym i październiku, gdy służby leśne zarybiały rzekę pstrągiem i okoniem, przecinka za­ mieniała się w regularny trakt. Przez resztę roku nie było na niej żywej duszy, chyba że jakiś samotny turysta albo myśliwy szukał skrótu do Blue Ridge. Co jakiś czas zdarzał się wypadek z bronią, ktoś sam odstrzelił sobie palec u nogi czy też jeden kumpel nafaszerował drugiemu tyłek śrutem. To mógł być taki przypadek, chociaż sądząc z zasłysza­ nych strzępów rozmowy, wydawał się dużo poważniejszy. Cooperman przyjął, że wezwanie pomocy skierowano na numer alarmowy, i skaner je przechwycił. To by się zga­ dzało z opowieściami Toma Molii. Śledczy z Charles Town doprowadził do łez całą komendę, mówiąc, jak to podsłu­ chał pieprzącą się przez telefon parkę, która leciała najbar­ dziej świńskimi tekstami. Wtedy Cooperman uznał, że to zwykłe nawijanie w stylu Molii - lubił nawciskać ludziom kitu - chociaż skubany podsunął im potem pod nos artykuł 21

z „Post" o luce w łączności komórkowej, dzięki której ska­ nery wyłapują rozmowy telefoniczne, jak anteny - sygnały radiowe. - No, Molia - powiedział na głos Cooperman, szczerząc zęby - może moja historia nie będzie o waleniu przez słu­ chawkę, ale jeszcze zobaczysz, jak chłopaki gęby rozdzia­ wią, kiedy się dowiedzą, co usłyszałem. Może nawet uratuje komuś życie, zostanie bohaterem. J. Rayburn Franklin mówił na takie akcje „sakramencko sprawna policyjna robota" i lubił, jak szczawik błysnął sprawnością umysłu. Pewnie opiszą co trzeba w „Spirit of Jefferson", lokalnym tygodniku. Niech to diabli, może na­ wet zasłuży na wzmiankę w „Post", jak już o prasie mowa. Samochód zarzucił tyłem, pryskając spod kół żwirem i zahaczając o krawędź stromizny. Cooperman przyspieszył, zahamował i wprowadził chevroleta w kolejny zakręt. - Jak w akademii mówili, Coop. Pokonał kolejny ostry zakręt, dojrzał znajomy trójkątny znak, lśniący żółcią w świetle reflektorów, mocno wyha­ mował podczas skrętu w prawo i skontrował kierownicą, ustawiając wóz w linii. Pojazd wybijał się w górę i nurko­ wał na nieutwardzonej drodze, kawałki ziemi i kamienie tłukły werblem o podwozie. Koła zawirowały w powietrzu, znalazłszy się na szczycie wzgórza, i samochód opadł z głu­ chym hukiem; reflektory migotały na białym jesionie i klo­ nach. Cooperman skręcił w prawo i zatrzymał się, oświe­ tlając brodatego rudego mężczyznę, stojącego przy szoferce zniszczonego białego pikapa. Wyglądał jak sparaliżowana reflektorami łania. - Zgadza się, Rudy, pomoc dotarła. Cooperman przerzucił dźwignię na luz i wyskoczył zza kierownicy, wytrenowanymi ruchami wsuwając pałkę w uch­ wyt u pasa i równocześnie wyjmując ciężką, długą latar­ kę. Adrenalina pchała go do przodu, chociaż gdzieś w głębi umysłu instruktorzy z akademii darli się, by zwolnił i oce­ nił sytuację. Nogi nie chciały słuchać. - T o ty dzwoniłeś? - zawołał, podchodząc. Mężczyzna uniósł rękę, zasłaniając się przed światłem. Cooperman ob­ niżył latarkę. - Dzwoniłeś w sprawie trupa? 22

Rudy odwrócił się do pikapa. Cooperman poszedł za jego spojrzeniem, oświetlając głowę obramowaną uchwy­ tami, na których wisiały dwie myśliwskie strzelby dużego kalibru. Włoski podskoczyły mu na karku, na tyle wysoko, że instynktownie odpiął skrzydełko kabury ze swoim Smi­ them & wessonem, chociaż powstrzymał się przed wydoby­ ciem broni. „Oceń sytuację. Rusz głową. Zawsze". Rudy nosił dżinsowe spodnie, wysokie buty, dżinsową kurtkę - typowy myśliwski strój. Ocena. Broń? Normalka. Faceci nie polowaliby z gołymi rękami. Ocena. Na tablicy rejestracyjnej pikapa falujące wzgórza Wirginii Zachod­ niej o zmierzchu, poniżej znajomy napis „Nieposkromiona, Nadzwyczajna". Jeszcze raz ocena. To tylko dwóch zwy­ kłych, fajnych gości, którzy wymknęli się w góry trochę po- polować. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i z kabiny wy­ siadł zwalisty brunet. Cooperman skierował na niego la­ tarkę. - Funkcjonariusz Bert Cooperman, policja Charles Town. To wy dzwoniliście na numer alarmowy w sprawie trupa? Mężczyzna skinął głową, podchodząc z komórką w ręce. Te gadki Molii trzymały się kupy. - Tak, panie władzo, właśnie dzwoniłem. Niech to szlag, aleś nas pan wystraszył, szybkoś się pan uwinął. - Mówił wyraźnym akcentem człowieka urodzonego i mieszkające- go w Wirginii Zachodniej, trochę bez tchu. - Przechwyciłem wezwanie na skanerze. Patrolowałem w pobliżu. Mężczyzna wskazał gęste zarośla żarnowca, które nie- mal całkiem połknęły czarnego lexusa. - Jest jakoś dziwnie zaparkowany i w ogóle - powie­ dział, idąc do samochodu. - Chociaż może się zsunął. W środku nikogo. Tylko marynarka od garnituru. To też wydało się dziwne, więc rozejrzeliśmy się, po prostu z cie­ kawości, wie pan. - Wskazał na krawędź skarpy, zmienia­ jąc kierunek kroków. - Ciało po prostu poleciało w dół. Ni- czegośmy nie słyszeli, ale wygląda mi na to, że po prostu sam się walnął. 23

Cooperman szedł za nim pośpiesznie. - Sam się walnął? Mężczyzna zatrzymał się na skraju urwiska. W dole płynęła Shenandoah, mroczna jak asfaltowa droga nocą. - Strzelił se w łeb. Tak w każdym razie wygląda. - Trup? - Ciało jeszcze ciepłe. To znaczy, nie jesteśmy lekarzami ani nic z tych rzeczy, ale... - Wskazał palcem. - Tam mo­ żesz pan zobaczyć nogi, tuż na lewo od tego gęstego krza­ ka... niecałe dwadzieścia metrów stąd. Widzi pan? Cooperman przesunął strumień światła na szkarłatny kasztanowiec, po czym szybko znów oświetlił poprzednie miejsce, znajdując groteskowy, niepasujący do otoczenia element: sterczącą z krzaka nogę w eleganckich spodniach. Trup. Niech to diabli porwą, najprawdziwszy w świecie trup. Oczywiście, tego się spodziewał, ale co innego zoba­ czyć... jego pierwszy trup... Wydarzenia znów potoczyły się szybko. Myśli przebie­ gały przez głowę jak obrazki na ekranie gry wideo. Cooper­ man ruszył w dół stoku. Zatrzymał się. „Zgłoś to. On może nadal żyje. Ciało jest jeszcze ciepłe". Ruszył, znów się zatrzymał. „Nawet jak żyje, potrzebuje fachowej pomocy, twoje umiejętności tu na nic. Dzwoń po karetkę". Wspiął się na górę, ruszył do samochodu, po czym od­ wrócił się, chcąc poinformować mężczyzn, co zrobi. - Zamierzam... Cooperman upuścił latarkę, strumień światła potoczył się po ziemi i zatrzymał na czubku myśliwskiego buta. Po­ licjant patrzył w coś, co, jak potem mówili na komendzie starzy wyjadacze, wydaje się w takim momencie wielkie niczym otwór rury kanalizacyjnej i czego człowiek ma na­ dzieję nie zobaczyć do końca życia. - Wsparcie przyjedzie lada chwila - powiedział. Brunet uśmiechnął się. - Dziękuję za podanie tej ważnej informacji, panie wła­ dzo. - Swojski akcent zniknął. Komórka również. Mężczy­ zna trzymał w ręce broń krótką dużego kalibru. Cooperman patrzył w wylot lufy. 24

3 Park Narodowy Yosemite, Kalifornia Upiorne zawodzenie odbiło się echem od granitowych ścian. Sloane poderwał się, ale spętany kokonem śpiwora nie mógł usiąść. Wyrwał z poskręcanego materiału rękę, obmacał podłoże, znalazł gumową rękojeść i wyjął z niej ftalowe ząbkowane ostrze, kopnięciami odrzucając śpiwór. Przykucnął, szeroko otwierając oczy. W uszach czuł dud­ nienie krwi. Klatka piersiowa pracowała jak sfatygowany miech, tłocząc powietrze. Echo rozpłynęło się, przetoczyło przez góry i zostały tylko zwykłe odgłosy nocy - cykanie świerszczy, symfonia owadów i przytłumiony huk odległego wodospadu. Owionął go chłód, sprowadzając gęsią skórkę i paraliżujące, ostre poczucie rzeczywistości. Był sam. To on krzyczał jak upiór. Sloane wypuścił nóż i przeciągnął ręką po włosach. W miarę jak wzrok przystosowywał się do mroku, groźne cienie stały się drzewami i skałami, przy których rozłożył obozowisko. Po ogłoszeniu werdyktu ławy przysięgłych postanowił zostawić daleko za sobą gmach sądu, zapomnieć, poszukać ukojenia w górach, tam gdzie zawsze. Paula Abbotta zo­ stawił na sali sądowej, komórkę na kontuarze w mieszka­ niu, razem z laptopem i teczką na akta. Spuściwszy szyby auta, przejechał San Joaquin Valley. Z głośników leciał na pełną moc Springsteen, Zrodzeni do ucieczki, upał napę­ dzał z pastwisk wonie cebuli i krowiego łajna. Z każdym 25