Noc była jesienna, pochmurna. Wyłaniający się zza nabrzmiałych obłoków księżyc
odsłaniał martwą okolicę, nad którą przeszła niedawno deszczowa burza. Po wyboistej drodze
sunęła ciężarówka. Nie była to właściwie droga, tylko przeorana koleinami struga błota, z
której co kilkadziesiąt metrów wyłaniały się łby kamieni. Strzaskane gałęzie, jakieś szczątki
rozbitych pojazdów, skrzyń, a czasem światło księżyca wyławiało z tego krajobrazu
przewróconą na bok armatnią lawetę lub zastygły w martwocie blok czołgu.
To był krajobraz, przez który przetoczył się niedawno oddech wojny.
Krajobraz, gdzie bitewne spustoszenie nie zdążyło jeszcze wsiąknąć w glebę, obrosnąć
świeżą trawą, zaszyć się w zielsku. Jesień tego roku była ostatnią jesienią wojny. Front parł
nieustannie na zachód, zostawiając za sobą ziemię, na której wszystko należało ustanawiać od
początku, na której ze zdwojoną siłą, wybuchły nowe namiętności. I znowu ta ziemia miała
swoje podziemie, tym razem godzące w nią samą. I znowu ludzie sny mieli krótkie,
gwałtowne, a dni rozpalone jak żelazo.
Jedna ofiara pociągała za sobą drugą, jeden ogień wspomagał drugi. Zdawało się nieraz,
że rozlana na niebie łuna toczy się jak potok i gruchocze po drodze wszystko, co jeszcze z
wojennej zawieruchy ocalało. Z pierwszym zmierzchem odzywały się karabiny, pękały
granaty, a rozrzucone na ziemi ciała były jak przecinki, które nie mogą zatrzymać
rozpędzonego zdania. Zdania w krwawym i sięgającym po ostatnie argumenty dialogu. Racja
była jedna, ale żeby ją udowodnić, setki szły w ziemię, setki tych, co już powinni byli
przestać ginąć. Przez niejedną wioskę i miasteczko przeciągały pogrzeby zbiorowe, w
skleconych naprędce z prostych desek trumnach odchodzili na zawsze... Zostawali inni, ci, co
salwą nad grobem czcili ich pamięć, ale i dla nich każdy dzień mógł wynająć stolarza...
Noc była jesienna, pochmurna. Światła ciężarówki wyłapywały z mroku rozlazłe,
błotniste kałuże; wyboje, utrącone pnie przydrożnych drzew. Wiatr łomotał o szczelnie
zasznurowaną plandekę okrywającą platformę samochodu. Krawczuk, młody chłopak o
kędzierzawej czuprynie, przełączył biegi. Ciężarówka wolno zaczęła się wdrapywać na
wzniesienie. Silnik prychał, rzęził, zdawało się, że za chwilę stanie.
Na tle ciemnego horyzontu zarysował się wyraźnie masyw lasu.
Ciężarówka ciągle jeszcze pokonywała wzniesienie. Krawczuk wpił się dłońmi w
kierownicę, zacisnął zęby. Na jego zazwyczaj łagodnej twarzy pojawiła się teraz zaciętość,
tak jak gdyby własne mięśnie sprzągł z mechanizmem ciężko pracującej maszyny. Obok
Krawczuka siedział Kołdak. Spokojnie ćmił skręta, jego kudłata ruda głowa bezwolnie
chwiała się w rytmie drżenia i kołysania całej ciężarówki.
Przez szybę szoferki coraz wyraźniej widzieli las.
- Ty... Ty w tym lesie to lepiej przyciśnij - mruknął Kołdak.
- Przycisnąć to se możesz - babę do płotu! - warknął Krawczuk i jego dłonie ściskające
kierownicę rozwarły się nieco. Mięśnie w nim jak gdyby na chwilę rozluźniły się, ale
wiedział, co to znaczy, znał ten moment, nigdy nie wróżył niczego dobrego. Nacisnął wolną
od kierownicy ręką czapkę na oczy, też znajomy odruch. Ściągnął czapkę na tył głowy, omal
jej nie wyrzucił przez otwarte okienko szoferki.
- A niech cię... A niech cię... - zaczął mamrotać pod nosem.
Usiłował się uspokoić, przemawiać w duchu sam do siebie i kląć.
Zjeżdżali po zboczu. Kołdak milczał przez dłuższą chwilę, skręt zaczął mu parzyć
koniuszki palców.
- Jakbyś tak dodał gazu... - mruknął znowu.
- Czego?
- Gazu, mówię.
- Dodaj se - tego, co masz w portkach!
- Mnie daleko do strachu - ciągnął swoje spokojnie Kołdak. - Ale jakbyś tak dodał gazu,
to po tych dołach śmigałbyś, że hej!... A tam w lesie trzeba by...
- Pieprzyta, ojciec! - krzyknął Krawczuk. Widać było, że tym krzykiem chce stłamsić
wzbierający w nim niepokój.
Metoda, psiakrew, niezawodna metoda - myślał gorączkowo. - Ojciec uczył, ale chyba
niewiele nauczył... Pomyśl, że już wszystko przeżyłeś, że już nic do stracenia nie masz... On
nie miał, kiedy uczył, a ja?... O kur...! Wścieknij się, myśl, że litr samogonki masz w sobie, że
ci wszystko jedno, nic gorszego ani za tobą, ani przed tobą... A każdy ma diabła za skórą na
swoją miarę! Kiedy trzeba, wypuszczaj czorta!... Ej, ojciec, ojciec...
Wjechali między pierwsze drzewa.
Las był rozedrgany od wiejącego silnie wiatru, którego ciągłe porywy strącały z gałęzi
smugi kropli. Dudniły głucho o napiętą plandekę i dach szoferki. W lesie droga się zwężyła,
zdawało się, że jest jakby na siłę upchana między zwarte ściany drzew. Zaciskały się coraz
bardziej, i światła reflektorów, kiedy tylko ciężarówką rzuciła jakaś koleina czy wykrot, biły
w górę, jak gdyby roztrącając je, wyłamując między nimi coraz szersze przejście. Kałuże pod
kołami pryskały wtedy na boki i w cieniu następującym za oświetloną maską samochodu
rozlatujące się bryzgi błotnistej wody podobne były do przyczajonych postaci, które
wyskakiwały nagle w leśny gąszcz.
Krawczuk, przypięty do kierownicy, mówił nienaturalnie głośno:
- Gazu mu dodaj!... Luz w kierownicy jak jasna cholera, a ten... Bracie, pod prokuraturę
mamy zajechać, a nie pod zakład pogrzebowy!
- On nie przeżyje - rzucił spokojnie Kołdak.
Krawczuk na chwilę oderwał oczy od drogi. Wczepił się spojrzeniem w twarz tamtego.
Jednocześnie ciężarówka jakby poderwała się, zwiększyła szybkość.
- Musi - powiedział przez zęby. - Musi, skurczybyk!...
- Spójrz się!...
Kołdak uderzył ręką w szybę.
Przed nimi, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów zamajaczyła sylwetka człowieka. Stał na
wąskiej drodze, rozkrzyżował ręce. Światła reflektorów już go dosięgały. Krawczuk
machinalnie zaczął wyhamowywać. Kołdak odwrócił się szybko, zastukał w okienko z tyłu,
wpatrzył się w ciemne wnętrze.
Platforma ciężarówki była wypełniona po brzegi jabłkami. W rogu zrobiono coś w
rodzaju barłogu, który również otaczała sterta jabłek. Spod koców wystawała nieprzytomna,
przeżarta gorączką twarz. Obok tego posłania siedział doktor Sarnicki. Wpatrywał się w tę
twarz z takim natężeniem, jakby liczył każdą kroplę potu, którą rozbłyskiwało czoło tamtego.
Marian przypadł do okienka. Był to młody mężczyzna, ostra, skupiona twarz dziwnie
kontrastowała z miękkim spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Cywilne, przypadkowe ubranie
leżało na nim wyjątkowo źle.
Po drugiej stronie okienka przerażone spojrzenie Krawczuka. Marian zorientował się, że
ciężarówka zwalnia bieg. Zrobił gwałtowny ruch ręką. Sarnicki zrozumiał, o co mu chodzi.
Nieprzytomną, wystającą spod koców twarz nakrył wiklinowym koszem i zaczął zgarniać nań
jabłka. Potem całą resztę posłania pokrył szybko warstwą owoców.
Marian usłyszał przez szybę stłumiony krzyk Krawczuka:
- Zatrzymać?...
- Jedź! - rzucił wściekle.,
- Kiedy nie schodzi, nie schodzi... Żeby go jasna cholera!...
Sylwetka stojącego na drodze człowieka przybliżała się coraz bardziej. Krzyczał coś,
wymachiwał rękami. Światła reflektorów jak ostrza wycinały z mroku jego wykrzywioną od
krzyku twarz.
To wszystko trwało sekundy... Krawczuk docisnął gazu, powieki zadrgały mu, zamknął
oczy jak ktoś, kto czuje, że za chwilę nieuchronnie zwali się w przepaść. Kołdak spokojnie
zapalał następnego skręta. Krawczuk nie wytrzymał, ciężarówka znów zwolniła.
Usłyszał bębnienie w okienko i krzyk Mariana:
- Jedź! Jedź!... Utłukę, pod sąd oddam!... Jedź, psia twoja...
- O Chryste, Chryste Panie - wymamrotał Krawczuk.
Człowiek stojący na drodze już nie krzyczał. Opuścił ramiona, cały objęty światłem.
* * *
Parę godzin wcześniej...
Jest jeden z tych jesiennych dni, kiedy zmierzch następuje szybko i trwa tak krótko, że nie
wiadomo kiedy stapia się z nocą. Czasem chmury jeszcze nie całkiem wetrą się w niebo, bo
podświetlone jakąś łuną przypominają nasiąkające krwią tampony, którymi naprędce zatyka
się ranę. Potem nagle, gdy uderzy deszcz, rozmywa się to wszystko, rozprasza po niebie,
zrównuje je z jednolitą ciemnością, niemal czarną skorupą, przez którą od czasu do czasu
wciska się trochę księżycowego światła. Zaraz później noc napada znienacka, długa, ale tak
samo dręcząca jak bezsenność.
Posterunek milicji w Podcieniach, małym miasteczku, oszczędzonym przez wojnę. Nie
miały go jednak oszczędzić dni, które nastąpiły zaraz potem, kiedy ostatnie oddziały
przeciągnęły jego uliczkami i zdawało się, że jeśli rozlegną się jeszcze jakieś wystrzały, to te
na wiwat.
A zatem zmierzchało się... We wnętrzu dużego i jak gdyby stale wstrząsanego
podmuchami wiatru pomieszczenia majaczyło kilka sylwetek. Nieruchomych, zastygłych w
oczekiwaniu. Wszystko zresztą w tym momencie zdawało się natarczywie wyczekiwać -
odrapane ściany, rozlepione na nich propagandowe afisze, sfatygowane krzesła, stół,
rozbabrane na nim papiery i polowy telefon. Nawet wiatr, który grasował na zewnątrz,
wydawał się nerwową tkanką opinać znieruchomiałych w napięciu ludzi.
Spod okna podniósł się Kołdak, ma na sobie mundur milicyjny, wytarty, łatany na
łokciach innym materiałem. Na rozkudłanej głowie zwyczajna cyklistówka z orzełkiem.
Marian rozpiął pod szyją mundur. Na naramiennikach błyszczą dwie gwiazdki. Kołdak
sięgnął po lampę naftową. Marian zbliżył się do okna, otworzył je, wiatr uderzył go w twarz,
opiął na nim drelich munduru.
- Psiakrew, co mi tak duszno!... - otarł chusteczką spocone czoło, odwrócił się od okna,
zobaczył, że Kołdak chce zapalić lampę: - Nie zapałaj!
Po chwili dodał:
- Tak będzie lepiej.
Kołdak zgasił zapałkę, ich sylwetki znowu ugrzęzły w półmroku.
Usłyszeli kroki zbliżające się ku nim z sąsiednich pomieszczeń. Obite blachą drzwi
otworzyły się, ukazała się twarz Krawczuka.
- Wprowadzić? - Krawczuk spojrzał w stronę Mariana.
- Za chwilę - powiedział Jeżewski.
Krawczuk zamknął drzwi. Jeżewski podszedł do Mariana. Nieogolony, w wytartym
garniturze i przybrudzonej koszuli, zza okularów wydobywa się zmęczone, ciężkie spojrzenie.
Twarz, w której się czyta, że ten człowiek dużo zniósł i dużo przeszedł. Nie można natomiast
rozpoznać niczego, co by mówiło o jego przeszłości. Wszystko myli... Ten na pozór
wyglądający jak kasjer mężczyzna brał już udział w takich wydarzeniach, które zazwyczaj
wieńczy się pomnikiem. Zawsze szukał dla siebie miejsca wśród spraw istotnych,
konkretnych, doraźnych...
- Marian...
- Tak.
- Daj... - Jeżewski przeciągnął dłonią po rzadkich, posiwiałych włosach. - Daj... ja z nim
spróbuję.
Marian roześmiał się nerwowo:
- Spokojnie i rzeczowo, co? Wyższa szkoła jazdy!... Dobra! Nie boisz się, że im się w
głowach może poprzewracać? Jak się dowiedzą, że tu taki anioł ich spowiada, papierosami
częstuje, pyta, czy jedli, jak spali i o mały włos dziewczynek im nie wpycha do wyrka, to
sami na kolanach zaczną do nas przychodzić!... Przyjdą ci całymi watahami, może jeszcze po
rękach zaczną, sukinkoty, całować, brać ziemię, do której teraz naszych chłopaków posyłają...
Tak? A kiedy im wreszcie powiesz, co zrobili, zaczną bić się w piersi, że to wszystko
nieporozumienie...
- Bo i tak być może! - krzyknął Jeżewski.
- Dobra, przebaczajmy, tylko nie od zaraz! Za „dobrą" robotę należy się uczciwa zapłata!
- O czym myślisz?
- Jest taka frontowa zasada... Oszczędzisz wroga, ale nie myśl, że on cię oszczędzi!
- Za daleko się posuwasz, Marian!
- Posuń się dalej, naucz „Wertepa" naszych... kilku przykazań i odeślij go do nich wolno!
Jeżewski pobladł.
W rogu pokoju ktoś zachichotał. To Listwa. Wysoki, żylasty, w za małym dla niego
mundurze. Pepesza zwisa mu na piersiach i jakby ciągnie ku ziemi całą długą postać. W
oczach uczciwość miesza się z uporem, zawziętością. Można by powiedzieć - taki
Sienkiewiczowski Podbipięta, ale wyostrzony w tym, co robi, bo i miał czym swój charakter
ostrzyć.
Wysunął się teraz do przodu i zaczął mówić cicho:
- Pan komendant dobrze gada. Och, już ja bym z drańmi jednymi w rękawiczkach!... Pan
Jeżewski, ja panu nie opowiadał, jakie oni mnie rękawiczki z własnej mojej krwi serdecznej
przypasowali?... Ot, patrz pan i napatrz się!
Podwinął rękawy i pokazał przeguby dłoni, dwie blizny okalały je jak bransolety.
- Naciął, majster jeden, leciuśko - ciągnął dalej. Listwa - ważnej żyły nie ruszył nawet, a
mnie zaraz rękawiczki całe czerwone - aż pod paznokciami kipiało!... Swołocze! Ot, majstry
od ludzkiej krwi!
Marian dotknął jego ramienia.
- Już, już, spokój, Listwa...
- Pan komendant, prośbę mam - zwrócił się do niego Listwa. - Ja bym chciał do
Strzekocian jechać. Ja bym chciał na własne żywe oczy tę swołocz, „Groma", zobaczyć!...
Marian uśmiechnął się ironicznie i wskazał palcem na obite blachą drzwi:
- Proś jego!
- Niby Wertepa?...
- Jego proś, żeby ci go wskazał! Jak nie zechce, to możesz ty tych Gromów... od groma i
trochę zobaczyć!
- Już ja bym go poprosił!... Po ichniemu! - powiedział Listwa i wycofał się w swój kąt.
Marian spojrzał na Jeżewskiego, ten skinął głową. Marian wolno podszedł do drzwi,
zanim nacisnął klamkę, jeszcze raz spotkał się wzrokiem z Jeżewskim. Było w tym spojrzeniu
coś, o czym tamten wiedział. Niepokoiło go to, niejednokrotnie kazało odwoływać Mariana z
pewnych akcji, wysyłając innych. Skakali sobie potem do oczu, wreszcie Marian musiał
rezygnować, choć nie było wiadome, czy do końca... rezygnował.
- Uspokój się! - rzucił ostro Jeżewski. Zdjął okulary, jego powieki na sekundę ciężko
opadły na oczy. Po chwili powiedział jakby do siebie: - Mam coś... Coś dla niego mam.
Marian jednym szarpnięciem otworzył drzwi.
W progu stał Wertep - przeciętny - średniego wzrostu typ, oczy miał tylko jakby matowe,
jakby maskujące swój naturalny wyraz. Stał między Krawczukiem a drugim milicjantem,
wielkim dryblasem, którego nazywali tu jego okupacyjnym pseudonimem „Siarka". Duży, z
głupkowatym wyrazem twarzy, ale spod prawie pozbawionych rzęs powiek wyglądały mu
zupełnie „rozgarnięte" oczy. Było w nich jednocześnie coś sympatycznego i coś, co mogło
zniechęcić.
- Prosimy, Wertep - powiedział Marian.
Krawczuk pchnął bandytę na środek pokoju.
Siarka wrócił na korytarz, drzwi zostawił lekko uchylone. Panujący w pokoju półmrok
gęstniał z każdą chwilą, a dym z papierosów układał się w nim jak płynna, falująca zawiesina.
Krawczuk oparł się o ścianę, odstawił na bok kubek i zaczął się drapać pod pachami.
- Nic, tylko wszy podłapałem od tego skur... - przekleństwo przeszło w przedłużone „r".
Milczenie zaczynało ciążyć. Prawie słychać było, jak Kołdak głęboko zaciąga się
skrętem, jak Jeżewski szybko, nieomal w gruźliczym rytmie nabiera do płuc powietrza, jak
Marianowi kropla potu przesuwa się po skroni, jak Krawczuk, najmłodszy z nich wszystkich,
zamiera nagle w sobie, spojrzeniem tłucze o twarze, czepia się ścian, sprzętów, tylko nie
twarzy Wertepa. Z każdą chwilą coś się w ludziach odzywało i jak granat zaciśnięte w grudę
nienawiści nie mogło wyrwać zawleczki, rozszarpać siebie i tamtego... Jednocześnie, do
szczętu.
Wertep zastygł wyprostowany na środku pokoju. Reszta prawie symetrycznie przystanęła
pod ścianami. Zmierzch tężał wokół nich, zawęźlał ich postacie w nieruchome, wyczekujące
bryły.
Wreszcie usłyszeli spokojny i jakby jednostajny głos Jeżewskiego:
- Wiktor Malarczuk, pseudo „Wertep". Od pół roku w oddziale Groma. Wykształcenie -
prawie średnie. Ojciec nauczyciel. Nieżonaty, dzieciaty. Kropka.
Skrzypnęła podłoga, Jeżewski podszedł do bandyty.
- Wertep! - krzyknął mu prosto w twarz.
- Pocałuj ty mnie... - syknął tamten.
Jeżewski uśmiechnął się lekko. Ich spojrzenia - to zamaskowane, matowe i to
przyciemnione zmęczeniem - zderzyły się ze sobą.
- Kropka i... i przecinek - to był głos Kołdaka.
Zdjął czapkę, z jej wnętrza wydłubał jakiś papierek. Przytknął go do oczu i udając, że
czyta, zaczął:
- Młyn w Podołach. Szkoła w Zaligródku. Wiec pod Zatorami. Trzy szubienice tylko, nie
miał czasu się zabawić... Posterunek w Kali...
Tę twardą, okrutną litanię przerwał śmiech Wertepa.
- Ty mała, nędzna Judaszyno!... - krzyknął patrząc z nienawiścią na Kołdaka. - Chcecie,
to wam mogę powiedzieć, dlaczego rzucił się w wasze „braterskie" ramiona!... Wyrwał się do
was, uciekł, bo mu serce tak dyktowało, co? Przez rok, jak był w zgrupowaniu „Tatara",
serduszko dyktowało mu zupełnie co innego! I nagle przejrzał, co? Przejrzał, tak?...
- Stul pysk, ty... - wycedził Kołdak.
Rozcapierzył dłonie i już miał się rzucić na tamtego, zacisnąć te dłonie na jego grdyce,
kiedy osadził go w miejscu głos Mariana:
- Kołdak!
Kołdak objął teraz rękami swoją kudłatą głowę i kręcąc nią jak opętany zaczął powtarzać:
- Ludzie, ludzie... Jak taki może, jak taki może...
Wertep zaśmiał się krótko, a potem wyrzucił z siebie szybko, pewnie:
- Ja wam powiem, dlaczego „przejrzał"! Rąbnął kasę oddziału i Tatar powiedział, że go
rozwali, jeżeli pieniądze nie znajdą się w ciągu tygodnia!
- Łże, na miły Bóg, łże! - zachrypiał Kołdak i zatoczył się w stronę Mariana. - Obywatelu
poruczniku, ja...
- Nieważne! Zostaw, nieważne - uciął Marian.
- Kiedy łże, obywa...
- Milczeć!
Marian potrząsnął Kołdakiem. To wystarczyło, żeby tamten się opamiętał. Usunął się w
kąt, nie odrywał jednak od Wertepa rozgorączkowanych oczu.
- I takich ich macie... przechrztów! - Wertep splunął Kołdakowi pod nogi. - Róbcie z nimi
Polskę, a zobaczycie, co wam z tego wyjdzie!
Jeżewski postąpił ku niemu.
- Wertep!... - zaczął i widać było, że jest wzburzony, że z trudem opanowuje drżenie
głosu.
- Dla ciebie żaden Wertep - usłyszał w odpowiedzi.
- Och ty, sobacza twoja...
To Listwa. Nie wytrzymał, ruszył na tamtego, ramiona jak ciężkie wahadła zakołysały
się, gotowe do uderzenia. Ale Marian był szybszy, w ostatniej chwili stanął między nim a
Wertepem.
Widząc to bandyta znowu się zaśmiał:
- Proszę! Gdzieżbym się mógł spodziewać, że takiego obrońcę tu znajdę! Gdybym
wiedział, to Boże zlicz, ilu takich, co im się gwiazdki na ramionach niechcący zaświeciły...
Marian skoczył ku niemu.
- Poruczniku! - rozległ się ostry krzyk Jeżewskiego.
Marian zatrzymał się w pół ruchu. Chwilę stał w miejscu, usiłując nie patrzeć na twarz
Wertepa, potem podszedł wolno do Kołdaka.
- Dyma, jednego dyma - powiedział.
Kołdak zaczął mu szybko przygotowywać skręta.
- A co? - rzucił Wertep. - Ciężko pod tymi gwiazdkami, co? Daleko je jeszcze
poniesiesz?... Przygniotą cię, bo za ciężkie i kradzione!
Marian zagryzł wargi. Przywoływał dotąd do porządku innych, ale jego samego słowa
Wertepa i ten szyderczy śmiech zaczynały już doprowadzać do pasji. Nie dziwił się wcale
swoim ludziom. Czuł, że następnym razem i siebie, i ich nie będzie w stanie powstrzymać...
Wiedzieli za dużo, przeszli zbyt dużo, kiedy ich rozdrażnić do końca, oglądać się nie będą
nawet na Jeżewskiego. Ten ostatni wyczuwał już to, gdyż podszedł do nich, do Mariana,
Kołdaka, Krawczuka, Listwy. Nic nie powiedział, stali naprzeciwko siebie, próbowali nie
patrzeć sobie w oczy.
- To i lepiej - mruknął do siebie Jeżewski.
Marian dosłyszał jednak.
- Co? - krzyknął.
- Grom jest w naszych rękach - rzekł wolno tamten, podchodząc do Wertepa.
Twarz Wertepa na moment się skurczyła, w oczach zamigotał lęk. Ale to była tylko
chwila. Zaraz potem na ustach znowu pojawił mu się uśmieszek i usłyszeli:
- Opowiesz mi to jutro. Po wykonaniu wyroku. Wyrok, tak to nazywacie, nie?
- Siedzi w Strzekocianach - ciągnął dalej spokojnie Jeżewski. - Siedzi z pięcioma innymi.
Jest wśród tych pięciu. Tego jesteśmy pewni... Że jest!
Na twarzy Wertepa pojawiło się coś w rodzaju udanego rozbawienia:
- Staruszku, nie mnie opowiadaj te głodne kawałki!...
Jeżewski odczekał, aż tamtemu zniknie z twarzy sztuczna, wyzywająca maska.
- Byłeś jednym z tych, którym pozwalał się widzieć - Jeżewski mówił dobitnie, wolno,
jakby chciał, żeby jego słowa mogły być natychmiast powtórzone z pamięci przez tamtego. -
Grom jest teraz wśród tych pięciu. I ty go wskażesz.
- Poważnie? - parsknął śmiechem Wertep.
I nagle Jeżewski na odlew uderzył go otwartą dłonią. To uderzenie jak błysk wyrwało się
z jego przygarbionej sylwetki. Wertep poleciał na podłogę. Jeżewski wyjął chusteczkę i
zaczął nią wycierać twarz.
- Poważnie - powiedział cicho.
Marian, patrząc na leżącego na podłodze, lekko się uśmiechnął. Któryś tam już raz z
rzędu otarł spocone czoło. Ten pot wyciskały nerwy. W pokoju było niemal zimno. Przez
uchylone okno podmuchy wiatru docierały do wnętrza, a z nimi pierwsze, jakby
zapowiadające dopiero ulewę krople. Marian uśmiechnął się nie na widok powalonego
Wertepa. Ten uśmiech był skierowany do Jeżewskiego. Zdawał się mówić: „Widzisz, nawet
ty... Nawet ty nie umiesz czasem zapanować nad sobą". Czasem!... Marian był z natury
wybuchowy, traktował wszystko emocjonalnie, nie potrafił kalkulować, bawić się w
psychologiczne pułapki, „wytrzymywać" przeciwnika. Szedł z frontem, został
odkomenderowany do tej roboty przypadkowo. Może dlatego, że pochodził z tych stron. Na
początku myślał, że nie wytrzyma. Zwiad, wojskowy zwiad - to jego pasja. W tym był dobry.
W tym był... lotny. Tu wszystko szło topornie, niewdzięcznie... Niewdzięcznie! Na początku
nie miał żadnych punktów trwałych, uchwytnych. Odnosił wrażenie, że śledzi cienie, pozory.
Tylko że te cienie pozostawiały zawsze za sobą piekielnie rzeczywiste ślady. Powoli zaczął
wyczuwać przeciwnika. Powoli zaczął się przyzwyczajać do reguł gry; odbywać tę swoistą,
okrutną edukację u boku Jeżewskiego, który każdym czynem zdawał się tłumaczyć, że
emocje nie prowadzą do niczego, że w chwilach ostatecznego wyczerpania trzeba się zawsze
zdobyć na trzeźwość, na skuteczność, na mądrość w rozegraniu decydującej sytuacji.
Zarówno on, jak i Jeżewski wiedzieli, że nie zawsze to możliwe. Żyli w gorączce.
Dwadzieścia cztery godziny na dobę w ogniu, którego żar był wyczuwalny aż po ludzką
wytrzymałość...
Teraz, widząc reakcję Jeżewskiego, uśmiechnął się... Zaraz potem spotkał się z jego
oczami. I jak gdyby nie wytrzymując tamtego przenikniętego zmęczeniem i gorączką
spojrzenia, odwrócił się do ściany. Pomyślał nagle, że ten człowiek zasługuje na wytchnienie,
że jakiś krótki przestój w działaniu należy mu się od dawna i że zedrze do ostatka swoje siły,
zanim będzie wreszcie zadowolony z tego, co zrobił. Pomyślał też o samym sobie... Po chwili
wydało mu się to niewarte myślenia...
Wertep ciągle jeszcze leżał na podłodze. Był nie tyle oszołomiony uderzeniem, co
faktem, że stało się to nagle i w momencie. który przerwał mu zdecydowanie ciąg jego
straceńczo-szyderczych zagrań. Nie spodziewał się tego po Jeżewskim. Był trochę
wycieńczony, ale nie na tyle. żeby od uderzenia tego „kasjera" upaść zaraz na ziemię. Widać
tamten maskował się tylko okularami, sylwetką, na którą by nikt dwóch groszy nie postawił.
Tym gorzej dla niego, kiedy on, Wertep, wie, z kim ma do czynienia...
Dobrze wytresowany pies pomyślał.
Jeżewski podszedł do stołu. Ze zniszczonej teczki wyjął dwie zmięte kartki papieru. Na
jednej z nich widniały ślady krwi. Wrócił z nimi do Wertepa, pochylił się nad leżącym.
- Pamiętasz ojca? - zapytał.
- Nazywał się tak samo jak ja! - Wertep spróbował jeszcze raz poprzedniego tonu.
- W porządku - powiedział Jeżewski i widząc, jak tamten niespokojnie patrzy na kartki w
jego ręku, zadał następne pytanie siląc się, aby wypadło spokojnie i rzeczowo: - Matkę
pamiętasz?
- Czego chcesz? - Wertep uniósł się z podłogi.
Jeżewski znów odczekał chwilę. Czuł na sobie wzrok Wertepa, wzrok kogoś, kogo
zaczyna osaczać nieprzewidziana sytuacja. Czaiło się w Wertepie wszystko, wyzwanie i
skomlenie, nienawiść i jakby odrobina nadziei... Na chwilę, której nawet nie dostrzegła reszta,
bandyta przestał być sobą. I to, co wydawało się w nim zahartowane, przez moment rozlazło
się, rozmiękło, stało się jakimś koszmarnym wyczekiwaniem. Wyczekiwaniem gorszym od
wyczekiwania na najgorszy choćby wyrok.
- Ojca możesz nie pamiętać. Był człowiekiem... - Jeżewski zawiesił głos - ...Więc możesz
go nie pamiętać. Ale matka jest tylko matką, nie?
- Zostaw moją matkę w spokoju, ty!... - Wertep jakby chciał się poderwać, zderzyć z
Jeżewskim, ale wystarczył jeden nieznaczny ruch ręki, żeby wrócił do poprzedniej pozycji.
To jego zagranie było jak kwestia aktora, który przyznaje się nią do scenicznej porażki.
- „Zostaw w spokoju. Matkę zostaw w spokoju" - Jeżewski spróbował go zacytować. -
Spokój! Mają teraz dużo spokoju. Wystarczająco dużo.
Wertep dźwignął się z podłogi. Jego twarz nie była już w stanie przybrać żadnej maski.
Malowało się tylko na niej przeczucie, domysł... Tragiczny domysł.
- Wyście ich... - wykrztusił. Zabiliście, dranie!...
- Zamknij pysk! Poznajesz?
I Jeżewski podetknął mu pod oczy jedną z kartek. To była ta kartka, której nie przeżarły
ślady krwi. Kołdak pochylił się nad Wertepem, zaświecił nagle zapałką.
- Podpis Groma - powiedział i wskazał palcem parę strzelistych, nerwowo skreślonych
liter, które widniały na skraju kartki.
- Podpis... Podpis Groma - powtórzył martwo Wertep.
Znowu nie mógł ukryć niepewności, ale teraz już jakby cień strachu przeszedł przez jego
twarz. Obecni, skryci w półmroku, jeszcze ciągle nie domyślali się tego, czekali na słowa...
Nawet Marian nie wiedział, do czego zmierza Jeżewski. Był tylko coraz bardziej
zniecierpliwiony.
Wertep wymamrotał:
- Moment, ale o co chodzi?...
Nikt mu nie odpowiedział.
- Po jaką cholerę mi to pokazujecie! To...
Zapałka zgasła.
- Głupstwo, istotnie - odezwał się Jeżewski. - Tylko czek, który „lojalnie" wystawiał za
zrabowane rzeczy. Przypatrz się dobrze. Ważne, żebyś był całkowicie pewny, że to jego
podpis. Taki sam podpis znajdziesz i na czekach za zrabowane świnie, i pod wyrokami na
ludzi! A teraz spójrz na to!...
W palcach Kołdaka znowu zapłonęła zapałka. Jeżewski podetknął Wertepowi pod oczy
drugą kartkę, tę poplamioną krwią. Zakrył dłonią jej treść, odsłonił tylko widoczny u dołu
kartki podpis.
- Podpis ten sam. co? - powiedział. - „R" jak ściśnięte „g", „o" jak gdyby urwane w
połowie i „m" ostre, wydłużone.
Wertep milczał.
- Zgadza się? - zapytał po chwili Jeżewski.
Na skroniach Wertepa pojawiły się krople potu.
Jeżewski odsłonił treść kartki, zaczął czytać:
- „...za zdradę ojczyzny, za współpracę z bolszewickimi pachołkami skazuje się
Malarczuka Antoniego, nauczyciela...
Jeżewski urwał, zapałka wypaliła się w palcach Kołdaka.
- „...i Malarczuk Marię..." - kończył czytać Jeżewski.
W tej samej chwili Wertep wyrwał mu kartkę z dłoni. Przywarł do niej oczami, jakby
chciał przenikniętym bólem spojrzeniem rozedrzeć ją na pół.
- Podrobiliście, dranie! - krzyknął.
Trzymając papier w trzęsących się rękach, zaczął czołgać się na kolanach w stronę
Mariana. W mroku jego twarz była niewidoczna. Słychać było tylko oddech, rzężący,
przetykany błagalnym niemal szeptem:
- Podrobiliście?... Boże, Boże!... Wyście to podrobili!... Tak? Ludzie, to nie może być
prawda!
Marian odsunął się, kiedy na klęczkach toczący się ku nim Wertep celował akurat na jego
buty. Z Wertepem stało się coś dziwnego, jego krzyk zaczął być aż nieznośny, wibrujący i
histeryczny, jak gdyby chciał nim zagłuszyć siebie i kołatające jeszcze pod czaszką - jak ptaki
- sumienie. Szedł, pełzł, zlany potem, potem wymieszanym ze łzami.
Znalazł się u stóp Kołdaka.
- Kołdak!... To nie może być!...To kłamstwo!
- Spytaj woźnego ze szkółki - odezwał się cicho Kołdak. - Odpiął im od piersi ten papier i
przyniósł do nas... Sam miał, chłop, szczęście, uchował się, w wygódce siedział w tym czasie.
Pamiętasz, żołądek miał do niczego. W nocy, bywało, i ze trzy razy musiał obracać. Paskudna
dolegliwość, a nie wiedzieć jak i kiedy życie może uratować...
Marian odwrócił się do okna. Kilka kropel deszczu niesionych wiatrem uderzyło o jego
twarz. Przetarł dłońmi zaczerwienione powieki.
Wreszcie coś - pomyślał. - Nie na wiele się to zda, ale oby Jeżewski miał rację.
Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Najgorzej, że to zmęczenie wchodziło mu w nogi.
Oparł się o parapet i przez chwilę zacinający deszcz kładł mu się na twarz jak kompres.
Wertep ciągle klęczał pośrodku ciemnego wnętrza. Opuścił na piersi głowę,
znieruchomiał.
Zdawał się przetrawiać w sobie jakąś decyzję.
* * *
Jedna z cel więzienia w Strzekocianach. Odrutowana żarówka rzuca słabe światło na
skulone pod ścianami postacie pięciu mężczyzn. To o nich mówił Jeżewski przesłuchując
Wertepa. Dwóch z nich drzemie, dwóch innych skubie swoje kawałki chleba i wolno,
beznamiętnie przeżuwa kęs po kęsie. Piąty - chudy, wyraźnie podniszczony człowieczek o
młodej jeszcze twarzy - dygocze w ciemnym kącie, jakby go trzęsła febra. Z tą twarzą
dziwnie kontrastuje pokaźna łysina. Sprawia wrażenie charakteryzacji, choć w istocie wcale
nie jest jakimś sztucznym zabiegiem. Czerep duży, z resztkami włosów koło uszu, brwi
niemal stykają się z rzęsami, a wszystko razem nie odbiera jego twarzy tzw. „inteligencji".
Na ratuszu w Strzekocianach wybiła właśnie ta sama przedwieczorna godzina, o której
padły pierwsze słowa między Jeżewskim a Wertepem. I tutaj chmurny, deszczowy zmierzch
oblepia ściany odrapanych kamieniczek, kołuje nad „solidnymi", przedwojennymi jeszcze
murami więzienia, tłamsi sylwetki rzadkich o tej porze przechodniów.
„Łysy" od pewnego już czasu czuł na sobie uważne i jakby drwiące spojrzenie jednego z
żujących chleb. Coraz bardziej dygotał na całym ciele. Wreszcie nie wytrzymał, rzucił się do
drzwi celi, zaczął łomotać w nie pięściami.
- Wypuśćcie! Ja nie Grom! Ja żaden Grom! Powiem wszystko - gdzie, co, ile... Sklepikarz
w Rospudach mnie zna! Jego zapytajcie, czy mu nie zginęło 223 „miękkich"? Albo
proboszcza, proboszcza w Zatorach... Srebrna zastawa, cała kwesta z odpustu... Spytajcie
proboszcza! Wypuśćcie! Jaki ja tam Grom? Rany boskie, czy mam się jeszcze z czego innego
spowiadać? Nic więcej na sumieniu nie mam... Zaraz, czekajcie, hej!... O Boże, co to jest.
zdarzyło mi się zhandlować trzy pary żołnierskich butów!... A czy ludzie teraz mają buty?
I bębniąc coraz zapamiętalej w drzwi, zaniósł się miękkim, niemal kobiecym szlochem.
Ten, który go obserwował od dłuższego czasu, podniósł się spod ściany. Zerknął na
pozostałych. Unieśli głowy, ale żaden się nawet nie poruszył. Powolny w ruchach,
opanowany, podszedł do Łysego.
Pod jego „hiszpańskim" wąsikiem pojawił się ni to grymas, ni to uśmiech...
- Wal, wal, robaczku!... - powiedział cicho. - Ulżyj sobie.
I nagle uderzył Łysego z tyłu w kark.
Łysy zaskowyczał i zwinął się w progu. Teraz „Hiszpan" zaczął w drzwi silnie kopać.
Łomotał tak długo, dopóki nie usłyszał kroków po drugiej stronie. Zaraz potem zakratowane
okienko otworzono od zewnątrz, pojawiła się w nim twarz strażnika.
- Czego? - zapytał.
- Tu jeden zemdlał - burknął Hiszpan.
Któryś spod ściany zaśmiał się. Hiszpan pochylił się nad Łysym, dźwignął go i ustawił
jego nieprzytomną twarz na wysokości otworu. Strażnik zobaczył zapuchnięte powieki,
spieczone usta i pot, który powlekał łysinę. Kiedy tę twarz ujrzał między kratkami okienka,
niedobrze mu się trochę zrobiło, bo wyglądała niby głowa powieszonego... A przy tym łysina
nadawała temu, co w wykroju kratek widział, dość niesamowity wygląd.
- No to jak z nim jest? - zapytał.
- Szczur go ugryzł w dupę! - rzucił któryś spod ściany i reszta zarechotała wraz z nim.
- Widzisz, że zemdlał - powiedział do strażnika Hiszpan, podtrzymując dłonią opadającą
na bok głowę Łysego. - Powietrza tu za mało. Wody daj!...
- Poczekaj - strażnik odszedł od drzwi, ruszył w głąb więziennego korytarza, po drodze
wymamrotał do siebie: - Zemdlał!... Delikatne, psie syny!
W miejscu, gdzie korytarz skręcał, stało wiadro. Strażnik zaczerpnął wody, wrócił pod
drzwi i sięgnął do kieszeni po klucze. Byłby pewnie otworzył celę, gdyby w ostatniej chwili
nie zastanowiło go czujne, badawcze spojrzenie Hiszpana, śledzące każdy jego ruch.
Strażnik odwrócił się w stronę zakrętu korytarza i krzyknął:
- Józek!
Po chwili, wlokąc za sobą pepeszę, wyszedł zza zakrętu młody, rozespany milicjant.
- Józek - powiedział strażnik - stań tak, żeby tych cholerów mieć pod lufą!
Milicjant ziewnął, zarepetował pepeszę i ustawił się na wprost drzwi.
Hiszpan, widząc to wszystko, splunął i jak worek rzucił Łysego na podłogę celi. Spotkał
się wzrokiem z pozostałymi, poruszył przecząco głową. W milczeniu zajął swoje miejsce pod
ścianą i zabrał się znowu do skubania chleba. Jeden z siedzącej trójki zrobił znaczący gest,
który świadczył o tym, że Hiszpan głupio wymyślił całość... Hiszpan oderwał zaraz jego
głową kawałek tynku i uspokoiło się w celi. Dwóch innych zajęło się lepieniem kulek z
chleba i łapaniem ich z podrzutu w otwarte usta. Hiszpan z nudów zaczął robić to samo.
Patrzyli jednak ciągle na drzwi.
Otworzyły się.
- Który to ten zemdlony? - strażnik stał w progu z kubkiem wody w ręku.
Za jego plecami widzieli młodego milicjanta z wymierzoną w głąb celi pepeszą.
Łysy poruszył się na podłodze.
- Masz... zemdlonego! - rzucił w stronę strażnika Hiszpan. - Sam się ocucił!
* * *
Wertep powoli podniósł się z klęczek. Nie śpiesząc się i jakby z jakimś namaszczeniem
zaczął składać małą, poplamioną krwią kartkę. Złożywszy ją, schował do kieszeni kurtki na
piersiach. Wszystko to robił wolno, chciałoby się powiedzieć: dokładnie, jak ktoś, kto przed
chwilą podjął ostateczną i nieodwołalną decyzję; i komu ta decyzja stępiła nerwy, zmieniła go
w przedmiot, w narzędzie gotowe do natychmiastowego działania.
Popatrzył jeszcze na Mariana, Jeżewskiego, na resztę. Już nic nie myślał. To, co przed
kilkoma godzinami było dla niego żywą prawdą, wiarą, stało się teraz błotnistą koleiną, z
której nie umiał inaczej wybrnąć, jak tylko w ten sposób... Nie myślał i nie czuł i w tym
momencie był to jedyny sposób, żeby czemuś sprostać.
- W porządku - powiedział spokojnie. - Możemy jechać.
W pokoju nadal panował mrok, nikt nie zapalił lampy. Rozbłysły tylko trzy papierosy.
Rozjaśniały na chwilę twarze, które opuściło napięcie.
Za oknami słychać było narastający szum deszczu. Zalewał miasteczko, walił w okryte
papą dachy jak o skórę bębna, siekł dokuczliwie, rozdzwaniał okna. Siedzieli już wszyscy za
murami i albo spali, albo w oczekiwaniu nagłej „wizyty", która nawet pod bokiem
komisariatu mogła się odbyć, czuwając brnęli od świtu do świtu.
Jeżewski wetknął Wertepowi w usta do połowy wypalonego papierosa. Ten zaciągnął się
nim głęboko i łapczywie.
- Wertep... - zaczął Jeżewski. - Tylko żeby nie było między nami nieporozumień... Na nic
nie licz. Swoje czy tak, czy tak zapłacisz. Nie wiem... powiedzmy, że oddajesz nam
przysługę... Będziesz miał sąd. Powiedzmy, że mógłbym nawet coś powiedzieć w twojej... w
twojej obronie. Ale... Malarczuk, to niczego nic zmienia. Za krew drobnymi nie zapłacisz i...
- W porządku, powiedziałem - przerwał mu Wertep. - Jedziemy!
Stał ciągle pośrodku ciemnego wnętrza.
Wiatr szarpnął otwartym jeszcze dotąd oknem. Wertep zaciągnął się silniej papierosem,
ogieniek oświetlił na moment jego twarz wypraną z jakiegokolwiek wyrazu. I jednocześnie, w
ułamek sekundy potem zobaczyli, jak twarz tę przeszywa ból...
Wertep zachwiał się, papieros wypadł mu z ust. Ciało ciężko zwaliło się na podłogę. W
piersi tkwił nóż. Zwyczajny, składany...
Już leżąc na ziemi, złapał obiema rękoma ten nóż. Przez chwilę zdawało się, że chce
uścisnąć czyjeś dłonie. Trzymał go długo w zwarciu palców, potem zaczęły się one
rozluźniać, wreszcie rozcapierzone osunęły się wolno na podłogę.
Kołdak rzucił się do otwartego okna. Wywalił z pepeszy na oślep w posiekany deszczem
mrok. Marian skoczył do drzwi, zatarasował je sobą. W ręku trzymał pistolet wymierzony w
resztę znajdującą się w pokoju.
Kołdak posłał jeszcze jedną serię w okno.
- Rzuć broń! - krzyknął Marian. Już był raz w takiej sytuacji: wszyscy, nawet najbliżsi,
podejrzani... Najbliżsi. Ten, którego uważał za swego przyjaciela, ten właśnie miał mu
strzelić z tyłu w plecy.
W pierwszej chwili nie mogli zrozumieć tego rozkazu.
- Pan komendant... - odezwał się Listwa. - Ależ jak tak... pan komendant...
Krawczuk chciał podejść do Mariana:
- Obywatelu poruczni...
- Rzuć broń! - powtórzył Marian i żeby zrozumieli, że nie żartuje, strzelił dwa razy w
podłogę.
Zaczęli wypuszczać z rąk broń, z głuchym chrzęstem padała na podłogę.
Jednocześnie usłyszeli z zewnątrz krzyk Sarnickiego:
- Nie strzelać!... Nie strzelać!...
Jeżewski odbezpieczył swój pistolet i przysunął się do ściany przy oknie.
- Kto? - krzyknął usiłując dostrzec coś w tętniącej od ulewy ciemności.
- Ja... doktor - usłyszał odpowiedź Sarnickiego, który musiał stać gdzieś blisko muru, po
drugiej stronie okna.
- Nie ruszać się!
Jeżewski odwrócił się do Mariana.
- Ściągnij go tutaj - powiedział ostrym szeptem. - I tamtego przy drzwiach też, jeśli
jeszcze jest! Tych ja będę trzymał!
Poprawił nerwowym ruchem okulary i patrząc na resztę rozrzuconą pod ścianami. dodał:
- Widzę was świetnie - wszystkich... Jeden ruch i... i potem będę się zastanawiał, czy
miałem rację!...
Marian ostrożnie wysunął się za drzwi. Zaraz potem, wepchnięty, wpadł do pokoju
Siarka. Ręce trzymał wysoko uniesione do góry.
- Poruczniku, dlaczego ja?... Ja? - wykrzykiwał.
- Ty i wszyscy! - odparł Marian.
Powiódł wzrokiem po stojących przy ścianie.
- Ale ja... ja za drzwiami...
- Były uchylone.
Siarce przewieszał się przez ramię kabek, uśmiechnął się głupio, kiedy rzucał go na resztę
broni.
* * *
Kiedy tylko usłyszeli oddalające się na korytarzu kroki strażnika, przykucnęli nad Łysym,
który zaczął odzyskiwać przytomność. Łysy zauważył z przerażeniem że każdy z nich trzyma
w rękach zdjęte z nóg buty. Zakrył ramionami głowę, spodziewając się uderzeń, i nagłymi
skurczami ciała wcisnął się w kąt celi.
- No, przyznaj się, robaczku - usłyszał nad sobą głos Hiszpana. - Ty jesteś Grom?...
- Nie, panowie, na litość boską, nie! - krzyknął Łysy i zaraz potem spróbował uśmiechnąć
się do nich przymilnie, blatująco: - Dajcie spokój, panowie! Kradło się tylko, panowie, to i
owo... jak była okazja... Spokojnie, kochani, ja mam wszystko zamelinowane...
Odsłonił głowę, zamrugał chytrze powiekami.
- Wyjdziemy, możemy się podzielić - szepnął. - A może, jakąś wspólną robótkę, co?...
- My swoi, robaczku - zaśmiał się w odpowiedzi Hiszpan. - My naprawdę swoi. Nie
udawaj, robaczku, nie picuj. Ty jesteś Grom. Takiego jak ty wyczujemy, przez ogień i wodę
wyczujemy. Przed nami możesz się przyznać. Przecież swój swojego nie będzie posyłał „pod
stienku", nie?
Łysy znów zadygotał jak w febrze:
- Panowie mili, panowie!... Ja jak Boga kocham...
- Grom! - krzyknął mu w twarz Hiszpan.
- Grom! - krzyknęła reszta.
I zaczęli uderzać obcasami butów o podłogę. Stukot narastał. Łysy zatkał rękami uszy,
skulił się w sobie, przywarł do ściany, jakby chciał w niej zniknąć. Stukot obcasami i krzyk
przeszedł w skandowanie.
Trzasnęło zakratowane okienko. Hiszpan chwycił Łysego za kołnierz i wywlókł go na
środek celi. Krzyknął do strażnika:
- Mamy Groma, panie naczelniku! Przyzna! się, sukinkot!
Uderzanie butami o podłogę nie ustawało. Skandowali słowo: „Grom" coraz głośniej,
coraz natarczywiej.
Strażnik zatrzasnął okienko, zaczął biec korytarzem. Dudnienie jego kroków zlało się w
jedno z rytmem uderzeń dochodzących z celi.
Strażnik dopadł drzemiącego w końcu korytarza Józka.
- Wstawaj! - potrząsnął nim mocno. - Leć po „Proroka"! Tamte cholery jakoby Groma
mają!... Rozumiesz, Groma! Biegnij!
I pchnął na wpół rozbudzonego chłopaka w stronę wyjścia.
* * *
Wszystko w tym ciasnym pokoiku jest jakby przypadkowe. Lampa ze stłuczonym
kloszem, pochodząca zapewne z jakiegoś mieszczańskiego saloniku, a stojąca teraz na
topornym, porysowanym biurku. Dalej szafa trzydrzwiowa z lustrem, wyładowana obecnie
aktami sądowymi, które, zdawało się, w każdej chwili mogą runąć na podłogę, polowe łóżko
ustawione w rogu pokoju i rozmamłana na nim pościel, zarzucona naprędce kocem, solidny
kaflowy piec i łuska po naboju artyleryjskim, w której sterczą ususzone kwiaty.
Prokurator powiatowy Kazimierz Jazgarz. człowiek o niskiej, krępej sylwetce, stał przy
biurku w narzuconym na ramiona płaszczu wojskowym bez dystynkcji. Jedną ręką mieszał
łyżeczką dawno wystygłą herbatę, drugą przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Przymknął
opuchnięte powieki, zagryzł wargi. Z natężeniom wsłuchiwał się w głos dobiegający z
aparatu.
- Słuchajcie, Jeżewski! Halo!... Źle was słyszę!... Co? Dobra, będę mówił głośniej!
Upił łyk herbaty i zaczął mówić dobitnie do słuchawki:
- Jeżewski! Ja go muszę mieć! Nie wiem, nic mnie nie obchodzi... Pana Boga, cholera,
proście, żeby przeżył! Zawaliliście sprawę! Przecież to się w głowie nie może pomieścić!...
Na posterunku, przy was?!... Słuchajcie. Jeżewski, ja was wszystkich pod sąd!... Wszystkich,
wszystkich za to pod klucz!... Ty odpowiadasz, Jeżewski! Marian? Był przy tym? Był! Też!...
Też, mówię! Pod klucz!... Co - z zewnątrz? Musiał być dobry kozak... Mówię, że trzeba
nieźle rzucać, żeby... Nie pieprz, nie pieprz! To któryś z was!... Przestań się, do jasnej
cholery, obrażać! Panienka, psia jego... Ojcu, matce nie można wierzyć, a co dopiero... A ten,
jak mu tam, Kołdak?... Że co? A niech was jasny gwint, wy sku... Jak? Trudno.
Sięgnął znowu po herbatę, upił. łyk... Nagle chlusnął nią z wściekłością po podłodze i
rąbnął szklanką o ścianę. Krzyknął do telefonu:
- Jeżewski! Posłuchaj, stary... Ten bandzior może być żywy czy umarły... Słyszysz?
Żywy czy umarły! Ale on musi mi Groma rozpoznać! Co? Nie słyszę!... Co - samochód?...
Coś zaczęło trzeszczeć w słuchawce. Po chwili na krótko znowu usłyszał Jeżewskiego.
- Janek!... - starał się nadać swojemu głosowi łagodniejsze brzmienie. - Janek... Mnie nic
nie obchodzi, rozumiesz? Ty musisz... Halo, halo! Janek!...
Uderzył palcami w widełki telefonu, powtórzył jeszcze kilka razy „halo, halo" i cisnął
słuchawkę.
Wściekł się, zaczął chodzić po pokoju, ale tak, że po drodze wszystkie graty leciały na
podłogę, książki kopał jak piłki, chciał lampę zmieść jednym zamachem dłoni, lecz w
ostatniej chwili się zastanowił...
- No i co ja... No i co ja mam robić? - mówił do siebie. - Niby jest swołocz, nie ma
swołoczy! Chryste Panie, a gdzie ja znajdę taką drugą okazję, żeby tego... tego...
Reszta wyleciała przez otwarte okno jak najcięższy mebel.
- Siedzi, drań, tam między tymi pięcioma!... Jest na pewno między nimi. jest... Ale kto go
wskaże... Czarna maska, pies go... Znak Zorro?... Tfu, cholera! Douglas Fairbanks,
przybywaj!...
Jazgarz nadal długo monologował, uspokoił się wreszcie, zasiadł nad papierami. Siedział
z godzinę, nic mu nie dały, cisnął je w kąt. Wyciągnął z kabury „zdobyczną" parabelkę,
zaczął się nią bawić, podrzucać w dłoni...
Najgorsza jest bezsilność - pomyślał - cholerna bezsilność.
Szarpnął drzwiami do sąsiedniego pokoju.
- Mięta!
Coś się zakotłowało w ciemnym wnętrzu i po chwili w rozjaśnionym lampą prostokącie
drzwi stanął młody, wysoki chłopak w mundurze. Czarną czuprynę miał lśniącą,
wypomadowaną brylantyną. W Jazgarza uderzył jej zapach.
- A niech cię!... - skrzywił się. - Śmierdzisz na kilometr! Po diabla się tak pastujesz?
Mięta uśmiechnął się, przeciągnął dłonią po ulizanej brylantyną czuprynie.
- Kiedy chce... - powiedział.
- Niby kto?
- Niby... - uśmiech Mięty stał się szeroki, jakby ten ktoś, o kim mówił, stał przed jego
oczami. - Niby ona.
- Ona, tak?
- Ja tam nie wiem, czy chce, ale jej miło...
- Miło?
- No, elegancja zawsze tam jakaś...
Jazgarz przeciągnął dłonią po od trzech dni niegolonych policzkach.
- Daleko zajedziesz, bracie - uśmiechnął się. - Wiesz, komu co potrzeba.
- Gdyby pan kapitan się nie obraził, to tu jedna taka wdówka... Ona za obywatelem
kapitanem niemal oczu nie wypatrzy...
Jazgarz zaśmiał się.
- Co z połączeniem?
- Melduję, że chyba przerwali!
- Wyobraź sobie, że to samo pomyślałem - zadrwił Jazgarz.
- Prawidłowo, obywatelu kapitanie!
- Sprawdzić!...
- Ta... jest! - Mięta stuknął obcasami i odwrócił się na pięcie.
Jazgarz sięgnął mechanicznie w to miejsce, gdzie stała przedtem szklanka herbaty.
Spostrzegł rozbite szkło na podłodze.
- Mięta!
Plecy Mięty znowu wykonały pełen obrót.
Jazgarz, jakby nie był do końca na coś zdecydowany, popatrzył na niego spode łba. Potarł
dłonią zarośnięte policzki.
- Słuchaj, Olek... no... tego - zaczął. - Masz gdzieś w pobliżu tę swoja apteczkę?
Na twarzy Mięty pojawił się pełen szczęścia uśmiech.
- Rozkaz, obywatelu kapitanie!
Sięgnął do kieszeni spodni, które wypychał obły, podłużny kształt. Wyjął z otworu
butelki papierowy korek. Jak puchar napełniony najlepszym winem wyciągnął ją do Jazgarza.
Jazgarz zakręcił butelką, aż płyn się z wierzchu zapienił.
- Wiesz, stary... klops jest! - powiedział. - Co się zaceruje - znów się drze! I tak w kółko.
Nie wiem już, czy ja taki krawiec, czy materiał taki...
Chciał przytknąć butelkę do ust, kiedy na schodach zadudniły kroki.
Po chwili w drzwiach stał Józek.
- Obywatelu kapitanie... - meldował, ciężko oddychając po biegu. - Grom, obywatelu...
Ci, co z nim razem w celi... odkryli... Odkryli Groma!
Jazgarz odstawił butelkę na biurko, naciągnął szybko na ramiona płaszcz.
- Groma mają, mówisz? - zapytał.
W jego głosie pojawiło się jakby niedowierzanie połączone z ironią. Przez chwilę patrzył
na twarz Józka i Mięty i chociaż wiedział, że ich tym badawczym spojrzeniem krzywdzi, nie
mógł go w swoich oczach zgasić. Wmawiał w siebie, że przesadza we wszystkim albo że się
boi... Nie bał się nigdy. „Parabelkę", którą miał przy sobie, zdobył na gestapowcu, chwilę
przed rozstrzelaniem... Było ich kilku, złapanych wśród gruzów. Już w ostatniej chwili
odwrócił się od muru i powiedział po niemiecku kilka wierszy Geothego. Niemiec i
koszmarny, naprędce uszykowany w ruinach pluton egzekucyjny, znieruchomieli... A on
szedł, mówił Geothego, szedł na nich. w każdej chwili oczekując salwy... Chciał zginąć z
wyzwaniem, chciał umierając kompromitować tych, którzy go jako człowieka dawno
przekreślili. Na trzy metry przed gestapowcem pomyślał, że nie musi zginąć... Tamten
uśmiechał się ciągle i pieścił w dłoni „parabelkę"... Nagle zwalił gestapowca z nóg, przerzucił
go na siebie, tak że żołdacy nie mogli strzelać. Zniknęli natychmiast ci ustawieni pod murem.
Ściskając za kark gestapowca, osłaniając się nim i jego „parabelką", wycofał się w ruiny.
- Groma odkryli - mruknął do siebie.
Ruszył do wyjścia.
* * *
Jeżewski, po kilkakrotnych próbach ponownego nawiązania łączności z Jazgarzem.
odłożył słuchawkę.
Na stole obok telefonu płonęła naftowa lampa. Jej mętne światło rozlewało się po
podłodze. Wertep leżał przewrócony na wznak. Klęczał przy nim Sarnicki. Nieco z boku,
rzucona na kupę, błyskała w świetle lampy odebrana milicjantom broń. Oni sami stali zbici w
grupkę pod jedną ze ścian. Marian z pistoletem w ręku miał ich ciągle na oku. Teraz
zauważył, że Jeżewski wkłada swój pistolet do kabury pod połą marynarki.
- Co robisz? - zapytał z niepokojem i wskazał pistoletem grupkę pod ścianą. - To mógł
być każdy z nich!...
- Mógł. I na pewno jest - powiedział Jeżewski, a potem machnął z rezygnacją ręką. - Daj
spokój!
Od ściany oderwał się Krawczuk:
- Jak Boga kocham, obywatelu poruczniku... Ja... ja... Nas posądzać, obywatelu?... Nas?
- Pod ścianę! - rzucił ostro Marian.
Krawczuk obejrzał się na stojących pod murem. Wbili wzrok w podłogę. Ciężkie, uparte
spojrzenia zdawały się zagłębiać w deski niby gwoździe. Krawczuk pokiwał smutnie głową i
wrócił do grupy.
Marian podrzucił na dłoni nóż, który ugodził Wertepa.
- Pytam ostatni raz... Czyj? - podszedł do nich bliżej, nie za blisko jednak, tak, żeby ich
ruch móc zawsze uprzedzić strzałem. - Albo inaczej... postawmy to pytanie. Kto widział u
którego ten nóż?
Nie dostrzegał oczu, które skryły się w mroku, ale wyczuwał, że śledzą każdy jego gest,
każdy ruch, napięte i drgające jak nerw. Być może od razu zaczął źle i stojący przed nim nie
mieli nic wspólnego z zamachem na Wertepa. Działać trzeba było błyskawicznie, nie mógł
się już wycofać.
Milczeli.
- No? - krzyknął Marian.
Listwa nie wytrzymał:
- My tu byli, a doktor, znaczy, tam... Z nocy przyszedł... Pan komendant do nas, a doktora
po głowie głaszcze!... Ciemno było, nie da się zaprzeczyć. Ale my tu wszyscy w izbie... Żeby
rzucić, trzeba się zamachnąć. Czyżby ja nie wiedział, jak to się robi? A co, czy to pan
komendant by nie dojrzał, choć ciemność, takiego zamachu?
Marian przez chwilę nie odzywał się.
- Racja - powiedział wreszcie i odwrócił spojrzenie od Listwy.
Podszedł szybko do Sarnickiego. Zatrzymał na moment ruch jego rąk opatrujących
Wertepa. Podetknął mu pod oczy nóż.
- Ty wiesz, że jesteś teraz potrzebny. Ty to dobrze wiesz - wycedził. - No nic! Pomyślmy
chwilę razem... Ty jeden nagle, ni stąd, ni zowąd pod tym oknem!... Ciekawe, nie?
Sarnicki wyszarpnął swoją rękę z uchwytu jego dłoni:
- Proszę mi nie przeszkadzać! Co panu się bardziej opłaca: Wsadzić mnie teraz za kraty,
czy żeby ten tutaj przetrzymał jeszcze parę godzin? Warto się zastanowić, co? A teraz proszę
odejść!...
Marianem wstrząsnął ton jego głosu. Przestał panować nad sobą. Ta godzina, która
minęła, od chwili, kiedy Wertep runął na podłogę, ta ciężka, pełna domysłów i napięcia
godzina wytrąciła go z równowagi.
- Sarnicki... Sarnicki... Ty nie skacz!... - wyrzucił z siebie grożąc tamtemu pistoletem. -
Ty mi tu lepiej nie podskakuj!...
- Marian! - przywołał go do porządku Jeżewski.
Marian przeżuł w ustach jakieś przekleństwo i oddalił się do okna. Sarnicki podniósł się z
podłogi, zaczął wycierać chusteczką pomazane krwią Wertepa ręce. Drżały mu lekko, twarz
także wyrażała zdenerwowanie.
- Mówiłem przecież... - starał się zachować spokój. - Mówiłem, że szedłem do telefonu.
Kończą mi się leki, a tych, których, nie daj Boże mogę potrzebować, nie mam wcale!...
Przywieziono mi dzisiaj dwóch chorych... Jeżeli... Nie wiem, obym się mylił!...
Jeżewskiego jego słowa zaniepokoiły. Wyczuł napiętą uwagę reszty.
- Obym się mylił - powtórzył Sarnicki.
- Co? - Jeżewski odciągnął go na bok. - Mów!...
Sarnicki spojrzał na niego zimno i potem wzrok przeniósł na stojących pod ścianą.
- Nie - powiedział. - I niech pana to na razie przestanie obchodzić!
- Przestań się z nim cackać! - rzucił w stronę Jeżewskiego Marian. - Był pod oknem,
kiedy Kołdak rąbnął z pepeszy!... Widziałeś go, Kołdak?
- Nie - Kołdak pokręcił przecząco swoją kudłatą głową. - Nikogo nie było widać.
Marian zmieszał się. Znowu zapadło milczenie. Marian przemierzył pokój kilka razy,
widać było, że zbiera coś w myślach do kupy, kojarzy jakieś fakty. Ciągle jeszcze ściskał w
ręku pistolet. Nagle zatrzymał się.
- Dobra. A więc wszyscy, każdy z nas mógł to zrobić! Wspaniale.
Zbliżył się do grupy pod ścianą, stanął na wprost Krawczuka.
- Krawczuk!... Kto doniósł - to było jakieś trzy miesiące temu, że doktor opatrywał...
- Jak panu nie wstyd! - krzyknął Sarnicki.
- Wstyd?... - Marian omal nie zaśmiał się histerycznie.
Szarpnął na sobie mundur, odsłonił gołe ciało. Na jego piersiach koślawo, bliznami,
„wyryty" był jeden napis - Grom.
- Ty mi mówisz o wstydzie?! - zapytał rozdygotanymi ustami.
I rzucił Sarnickiemu pod nogi otwarty portfel. Wyleciały z niego jakieś pożółkłe
fotografie. W słabym świetle lampy można było na jednej z nich dojrzeć kobietę i najwyżej 6-
letniego chłopca. Za nimi ciągnęły się rzędy drzew wiśni, okryte białym kwiatem. Chłopiec
siedział na uwiązanej do jakiegoś konara huśtawce, kobieta, drobna i smukła, stała tuż przy
nim, jedną ręką trzymając się linki huśtawki, drugą gładząc małego po krótkiej czuprynce.
Uśmiechali się oboje do obiektywu.
- Może i za nich mam się wstydzić, co? - oczy Mariana zmatowiały. - A jeśli ten, którego
tak ratowałeś... Jeśli to właśnie ten drań ich...
- Dosyć! - przerwał Jeżewski.
Schylił się, podniósł z podłogi portfel i rozrzucone zdjęcia.
I znów zapadło między nimi milczenie, ciężkie i przeżerające twarze. Z zewnątrz
dochodziły ciągle odgłosy ulewy. Marian oparł się plecami o ścianę, zamknął oczy. Powoli
wszystko w nim zamierało. Nagle zdał sobie sprawę, że trzyma w ręku coś, co go najmniej w
tym momencie obchodzi - pistolet. Cisnął go między resztę złożonej broni.
- W porządku - wycedził przez zęby - racja, niby dlaczego ja nie mam być podejrzany?...
Wszyscy jedziemy na tym samym wózku - prawda, Jeżewski?
Tamten wzruszył w odpowiedzi ramionami.
Sarnicki zbliżył się do Mariana.
- Przepraszam - szepnął.
- To ja... ja powinienem przeprosić - powiedział nie patrząc na niego Marian. - Wybaczy
pan, nigdy nie umiałem się... wy to nazywacie: znaleźć się... - chciał jeszcze dodać coś w tym
rodzaju, ale w końcu machnął ręką: - A, cholera!
To był znak, że powoli przychodził do siebie.
- Niech pan posłucha... - rzekł Sarnicki. - Ja ten nóż wyjmowałem i...
- Będzie żył? - przerwał mu Marian.
- Ja ten nóż wyjmowałem - ciągnął tamten - nie znam się na... No, na kryminalistyce.
Wprawdzie przed wojną odbywaliśmy na studiach takie ćwiczenia... Mogę się mylić...
- Mówi pan „kryminalistyka" - uśmiechnął się Jeżewski. - I „mogę się mylić"!... A kto z
nas zna się tak naprawdę na tej kryminalistyce? Ja? Czy może on albo tamci?... Panie, tu nie
ma... fachowców! Robimy to, co robimy, bo tak trzeba i nikt za nas tego nie załatwi.
- Tak, tak, rozumiem...
- A ktoś to załatwić musi!...
- To?
Mogło się wydawać, że doktor nie wie, o co tamtemu chodzi. Jeżewski zacisnął dłonie na
skroniach, jakby chciał stłumić narastający w nich łomot.
- Przecież pan doskonale wie - odezwał się po chwili - co ja mam na myśli... Wyjeżdża
pan prawie codziennie w teren. Na dziesięć wezwań może zaledwie jedno dotyczy zapalenia
płuc czy bólów żołądka, czy jeszcze tam czegoś! A najwięcej miejsca w pana apteczce
zajmują bandaże... I to jest właśnie nasze, pana „to"!...
- Jestem tylko lekarzem.
- Tylko lekarzem, co? I nic więcej? Leczy pan, opatruje, a kto panu dostarcza w
nadmiarze... pacjentów, to już nie pańska sprawa. Można powiedzieć, że nawet ładnie się pan
urządził: „Ja wyjmuję tylko kulki, a inni niech się pod nie podstawiają". I oczywiście jak
długo to jeszcze będzie trwało, to także nie pański interes...
- Proszę mnie nie obrażać! Ja także ryzykuję...
Jeżewski wciągnął głęboko powietrze, czuł, że posunął się trochę za daleko.
- No... spokój - powiedział do siebie. - Tak jest, spokój.
Sarnicki milczał przez chwilę, a potem ściszając głos tak, że poza Marianem i Jeżewskim
nikt nie mógł go słyszeć, zaczął:
- Ja myślę, że ten nóż był rzucony z małej odległości. Usiłowałem sobie przeliczyć to
wszystko w pamięci i... To nie mogło wynosić więcej niż cztery, pięć metrów. Oczywiście nie
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07... Maciej Zenon Bordowicz HANDLARZE JABŁEK
Noc była jesienna, pochmurna. Wyłaniający się zza nabrzmiałych obłoków księżyc odsłaniał martwą okolicę, nad którą przeszła niedawno deszczowa burza. Po wyboistej drodze sunęła ciężarówka. Nie była to właściwie droga, tylko przeorana koleinami struga błota, z której co kilkadziesiąt metrów wyłaniały się łby kamieni. Strzaskane gałęzie, jakieś szczątki rozbitych pojazdów, skrzyń, a czasem światło księżyca wyławiało z tego krajobrazu przewróconą na bok armatnią lawetę lub zastygły w martwocie blok czołgu. To był krajobraz, przez który przetoczył się niedawno oddech wojny. Krajobraz, gdzie bitewne spustoszenie nie zdążyło jeszcze wsiąknąć w glebę, obrosnąć świeżą trawą, zaszyć się w zielsku. Jesień tego roku była ostatnią jesienią wojny. Front parł nieustannie na zachód, zostawiając za sobą ziemię, na której wszystko należało ustanawiać od początku, na której ze zdwojoną siłą, wybuchły nowe namiętności. I znowu ta ziemia miała swoje podziemie, tym razem godzące w nią samą. I znowu ludzie sny mieli krótkie, gwałtowne, a dni rozpalone jak żelazo. Jedna ofiara pociągała za sobą drugą, jeden ogień wspomagał drugi. Zdawało się nieraz, że rozlana na niebie łuna toczy się jak potok i gruchocze po drodze wszystko, co jeszcze z wojennej zawieruchy ocalało. Z pierwszym zmierzchem odzywały się karabiny, pękały granaty, a rozrzucone na ziemi ciała były jak przecinki, które nie mogą zatrzymać rozpędzonego zdania. Zdania w krwawym i sięgającym po ostatnie argumenty dialogu. Racja była jedna, ale żeby ją udowodnić, setki szły w ziemię, setki tych, co już powinni byli przestać ginąć. Przez niejedną wioskę i miasteczko przeciągały pogrzeby zbiorowe, w skleconych naprędce z prostych desek trumnach odchodzili na zawsze... Zostawali inni, ci, co salwą nad grobem czcili ich pamięć, ale i dla nich każdy dzień mógł wynająć stolarza... Noc była jesienna, pochmurna. Światła ciężarówki wyłapywały z mroku rozlazłe, błotniste kałuże; wyboje, utrącone pnie przydrożnych drzew. Wiatr łomotał o szczelnie zasznurowaną plandekę okrywającą platformę samochodu. Krawczuk, młody chłopak o kędzierzawej czuprynie, przełączył biegi. Ciężarówka wolno zaczęła się wdrapywać na wzniesienie. Silnik prychał, rzęził, zdawało się, że za chwilę stanie. Na tle ciemnego horyzontu zarysował się wyraźnie masyw lasu. Ciężarówka ciągle jeszcze pokonywała wzniesienie. Krawczuk wpił się dłońmi w kierownicę, zacisnął zęby. Na jego zazwyczaj łagodnej twarzy pojawiła się teraz zaciętość, tak jak gdyby własne mięśnie sprzągł z mechanizmem ciężko pracującej maszyny. Obok Krawczuka siedział Kołdak. Spokojnie ćmił skręta, jego kudłata ruda głowa bezwolnie chwiała się w rytmie drżenia i kołysania całej ciężarówki. Przez szybę szoferki coraz wyraźniej widzieli las.
- Ty... Ty w tym lesie to lepiej przyciśnij - mruknął Kołdak. - Przycisnąć to se możesz - babę do płotu! - warknął Krawczuk i jego dłonie ściskające kierownicę rozwarły się nieco. Mięśnie w nim jak gdyby na chwilę rozluźniły się, ale wiedział, co to znaczy, znał ten moment, nigdy nie wróżył niczego dobrego. Nacisnął wolną od kierownicy ręką czapkę na oczy, też znajomy odruch. Ściągnął czapkę na tył głowy, omal jej nie wyrzucił przez otwarte okienko szoferki. - A niech cię... A niech cię... - zaczął mamrotać pod nosem. Usiłował się uspokoić, przemawiać w duchu sam do siebie i kląć. Zjeżdżali po zboczu. Kołdak milczał przez dłuższą chwilę, skręt zaczął mu parzyć koniuszki palców. - Jakbyś tak dodał gazu... - mruknął znowu. - Czego? - Gazu, mówię. - Dodaj se - tego, co masz w portkach! - Mnie daleko do strachu - ciągnął swoje spokojnie Kołdak. - Ale jakbyś tak dodał gazu, to po tych dołach śmigałbyś, że hej!... A tam w lesie trzeba by... - Pieprzyta, ojciec! - krzyknął Krawczuk. Widać było, że tym krzykiem chce stłamsić wzbierający w nim niepokój. Metoda, psiakrew, niezawodna metoda - myślał gorączkowo. - Ojciec uczył, ale chyba niewiele nauczył... Pomyśl, że już wszystko przeżyłeś, że już nic do stracenia nie masz... On nie miał, kiedy uczył, a ja?... O kur...! Wścieknij się, myśl, że litr samogonki masz w sobie, że ci wszystko jedno, nic gorszego ani za tobą, ani przed tobą... A każdy ma diabła za skórą na swoją miarę! Kiedy trzeba, wypuszczaj czorta!... Ej, ojciec, ojciec... Wjechali między pierwsze drzewa. Las był rozedrgany od wiejącego silnie wiatru, którego ciągłe porywy strącały z gałęzi smugi kropli. Dudniły głucho o napiętą plandekę i dach szoferki. W lesie droga się zwężyła, zdawało się, że jest jakby na siłę upchana między zwarte ściany drzew. Zaciskały się coraz bardziej, i światła reflektorów, kiedy tylko ciężarówką rzuciła jakaś koleina czy wykrot, biły w górę, jak gdyby roztrącając je, wyłamując między nimi coraz szersze przejście. Kałuże pod kołami pryskały wtedy na boki i w cieniu następującym za oświetloną maską samochodu rozlatujące się bryzgi błotnistej wody podobne były do przyczajonych postaci, które wyskakiwały nagle w leśny gąszcz. Krawczuk, przypięty do kierownicy, mówił nienaturalnie głośno: - Gazu mu dodaj!... Luz w kierownicy jak jasna cholera, a ten... Bracie, pod prokuraturę
mamy zajechać, a nie pod zakład pogrzebowy! - On nie przeżyje - rzucił spokojnie Kołdak. Krawczuk na chwilę oderwał oczy od drogi. Wczepił się spojrzeniem w twarz tamtego. Jednocześnie ciężarówka jakby poderwała się, zwiększyła szybkość. - Musi - powiedział przez zęby. - Musi, skurczybyk!... - Spójrz się!... Kołdak uderzył ręką w szybę. Przed nimi, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów zamajaczyła sylwetka człowieka. Stał na wąskiej drodze, rozkrzyżował ręce. Światła reflektorów już go dosięgały. Krawczuk machinalnie zaczął wyhamowywać. Kołdak odwrócił się szybko, zastukał w okienko z tyłu, wpatrzył się w ciemne wnętrze. Platforma ciężarówki była wypełniona po brzegi jabłkami. W rogu zrobiono coś w rodzaju barłogu, który również otaczała sterta jabłek. Spod koców wystawała nieprzytomna, przeżarta gorączką twarz. Obok tego posłania siedział doktor Sarnicki. Wpatrywał się w tę twarz z takim natężeniem, jakby liczył każdą kroplę potu, którą rozbłyskiwało czoło tamtego. Marian przypadł do okienka. Był to młody mężczyzna, ostra, skupiona twarz dziwnie kontrastowała z miękkim spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Cywilne, przypadkowe ubranie leżało na nim wyjątkowo źle. Po drugiej stronie okienka przerażone spojrzenie Krawczuka. Marian zorientował się, że ciężarówka zwalnia bieg. Zrobił gwałtowny ruch ręką. Sarnicki zrozumiał, o co mu chodzi. Nieprzytomną, wystającą spod koców twarz nakrył wiklinowym koszem i zaczął zgarniać nań jabłka. Potem całą resztę posłania pokrył szybko warstwą owoców. Marian usłyszał przez szybę stłumiony krzyk Krawczuka: - Zatrzymać?... - Jedź! - rzucił wściekle., - Kiedy nie schodzi, nie schodzi... Żeby go jasna cholera!... Sylwetka stojącego na drodze człowieka przybliżała się coraz bardziej. Krzyczał coś, wymachiwał rękami. Światła reflektorów jak ostrza wycinały z mroku jego wykrzywioną od krzyku twarz. To wszystko trwało sekundy... Krawczuk docisnął gazu, powieki zadrgały mu, zamknął oczy jak ktoś, kto czuje, że za chwilę nieuchronnie zwali się w przepaść. Kołdak spokojnie zapalał następnego skręta. Krawczuk nie wytrzymał, ciężarówka znów zwolniła. Usłyszał bębnienie w okienko i krzyk Mariana: - Jedź! Jedź!... Utłukę, pod sąd oddam!... Jedź, psia twoja...
- O Chryste, Chryste Panie - wymamrotał Krawczuk. Człowiek stojący na drodze już nie krzyczał. Opuścił ramiona, cały objęty światłem. * * * Parę godzin wcześniej... Jest jeden z tych jesiennych dni, kiedy zmierzch następuje szybko i trwa tak krótko, że nie wiadomo kiedy stapia się z nocą. Czasem chmury jeszcze nie całkiem wetrą się w niebo, bo podświetlone jakąś łuną przypominają nasiąkające krwią tampony, którymi naprędce zatyka się ranę. Potem nagle, gdy uderzy deszcz, rozmywa się to wszystko, rozprasza po niebie, zrównuje je z jednolitą ciemnością, niemal czarną skorupą, przez którą od czasu do czasu wciska się trochę księżycowego światła. Zaraz później noc napada znienacka, długa, ale tak samo dręcząca jak bezsenność. Posterunek milicji w Podcieniach, małym miasteczku, oszczędzonym przez wojnę. Nie miały go jednak oszczędzić dni, które nastąpiły zaraz potem, kiedy ostatnie oddziały przeciągnęły jego uliczkami i zdawało się, że jeśli rozlegną się jeszcze jakieś wystrzały, to te na wiwat. A zatem zmierzchało się... We wnętrzu dużego i jak gdyby stale wstrząsanego podmuchami wiatru pomieszczenia majaczyło kilka sylwetek. Nieruchomych, zastygłych w oczekiwaniu. Wszystko zresztą w tym momencie zdawało się natarczywie wyczekiwać - odrapane ściany, rozlepione na nich propagandowe afisze, sfatygowane krzesła, stół, rozbabrane na nim papiery i polowy telefon. Nawet wiatr, który grasował na zewnątrz, wydawał się nerwową tkanką opinać znieruchomiałych w napięciu ludzi. Spod okna podniósł się Kołdak, ma na sobie mundur milicyjny, wytarty, łatany na łokciach innym materiałem. Na rozkudłanej głowie zwyczajna cyklistówka z orzełkiem. Marian rozpiął pod szyją mundur. Na naramiennikach błyszczą dwie gwiazdki. Kołdak sięgnął po lampę naftową. Marian zbliżył się do okna, otworzył je, wiatr uderzył go w twarz, opiął na nim drelich munduru. - Psiakrew, co mi tak duszno!... - otarł chusteczką spocone czoło, odwrócił się od okna, zobaczył, że Kołdak chce zapalić lampę: - Nie zapałaj! Po chwili dodał: - Tak będzie lepiej. Kołdak zgasił zapałkę, ich sylwetki znowu ugrzęzły w półmroku. Usłyszeli kroki zbliżające się ku nim z sąsiednich pomieszczeń. Obite blachą drzwi otworzyły się, ukazała się twarz Krawczuka.
- Wprowadzić? - Krawczuk spojrzał w stronę Mariana. - Za chwilę - powiedział Jeżewski. Krawczuk zamknął drzwi. Jeżewski podszedł do Mariana. Nieogolony, w wytartym garniturze i przybrudzonej koszuli, zza okularów wydobywa się zmęczone, ciężkie spojrzenie. Twarz, w której się czyta, że ten człowiek dużo zniósł i dużo przeszedł. Nie można natomiast rozpoznać niczego, co by mówiło o jego przeszłości. Wszystko myli... Ten na pozór wyglądający jak kasjer mężczyzna brał już udział w takich wydarzeniach, które zazwyczaj wieńczy się pomnikiem. Zawsze szukał dla siebie miejsca wśród spraw istotnych, konkretnych, doraźnych... - Marian... - Tak. - Daj... - Jeżewski przeciągnął dłonią po rzadkich, posiwiałych włosach. - Daj... ja z nim spróbuję. Marian roześmiał się nerwowo: - Spokojnie i rzeczowo, co? Wyższa szkoła jazdy!... Dobra! Nie boisz się, że im się w głowach może poprzewracać? Jak się dowiedzą, że tu taki anioł ich spowiada, papierosami częstuje, pyta, czy jedli, jak spali i o mały włos dziewczynek im nie wpycha do wyrka, to sami na kolanach zaczną do nas przychodzić!... Przyjdą ci całymi watahami, może jeszcze po rękach zaczną, sukinkoty, całować, brać ziemię, do której teraz naszych chłopaków posyłają... Tak? A kiedy im wreszcie powiesz, co zrobili, zaczną bić się w piersi, że to wszystko nieporozumienie... - Bo i tak być może! - krzyknął Jeżewski. - Dobra, przebaczajmy, tylko nie od zaraz! Za „dobrą" robotę należy się uczciwa zapłata! - O czym myślisz? - Jest taka frontowa zasada... Oszczędzisz wroga, ale nie myśl, że on cię oszczędzi! - Za daleko się posuwasz, Marian! - Posuń się dalej, naucz „Wertepa" naszych... kilku przykazań i odeślij go do nich wolno! Jeżewski pobladł. W rogu pokoju ktoś zachichotał. To Listwa. Wysoki, żylasty, w za małym dla niego mundurze. Pepesza zwisa mu na piersiach i jakby ciągnie ku ziemi całą długą postać. W oczach uczciwość miesza się z uporem, zawziętością. Można by powiedzieć - taki Sienkiewiczowski Podbipięta, ale wyostrzony w tym, co robi, bo i miał czym swój charakter ostrzyć. Wysunął się teraz do przodu i zaczął mówić cicho:
- Pan komendant dobrze gada. Och, już ja bym z drańmi jednymi w rękawiczkach!... Pan Jeżewski, ja panu nie opowiadał, jakie oni mnie rękawiczki z własnej mojej krwi serdecznej przypasowali?... Ot, patrz pan i napatrz się! Podwinął rękawy i pokazał przeguby dłoni, dwie blizny okalały je jak bransolety. - Naciął, majster jeden, leciuśko - ciągnął dalej. Listwa - ważnej żyły nie ruszył nawet, a mnie zaraz rękawiczki całe czerwone - aż pod paznokciami kipiało!... Swołocze! Ot, majstry od ludzkiej krwi! Marian dotknął jego ramienia. - Już, już, spokój, Listwa... - Pan komendant, prośbę mam - zwrócił się do niego Listwa. - Ja bym chciał do Strzekocian jechać. Ja bym chciał na własne żywe oczy tę swołocz, „Groma", zobaczyć!... Marian uśmiechnął się ironicznie i wskazał palcem na obite blachą drzwi: - Proś jego! - Niby Wertepa?... - Jego proś, żeby ci go wskazał! Jak nie zechce, to możesz ty tych Gromów... od groma i trochę zobaczyć! - Już ja bym go poprosił!... Po ichniemu! - powiedział Listwa i wycofał się w swój kąt. Marian spojrzał na Jeżewskiego, ten skinął głową. Marian wolno podszedł do drzwi, zanim nacisnął klamkę, jeszcze raz spotkał się wzrokiem z Jeżewskim. Było w tym spojrzeniu coś, o czym tamten wiedział. Niepokoiło go to, niejednokrotnie kazało odwoływać Mariana z pewnych akcji, wysyłając innych. Skakali sobie potem do oczu, wreszcie Marian musiał rezygnować, choć nie było wiadome, czy do końca... rezygnował. - Uspokój się! - rzucił ostro Jeżewski. Zdjął okulary, jego powieki na sekundę ciężko opadły na oczy. Po chwili powiedział jakby do siebie: - Mam coś... Coś dla niego mam. Marian jednym szarpnięciem otworzył drzwi. W progu stał Wertep - przeciętny - średniego wzrostu typ, oczy miał tylko jakby matowe, jakby maskujące swój naturalny wyraz. Stał między Krawczukiem a drugim milicjantem, wielkim dryblasem, którego nazywali tu jego okupacyjnym pseudonimem „Siarka". Duży, z głupkowatym wyrazem twarzy, ale spod prawie pozbawionych rzęs powiek wyglądały mu zupełnie „rozgarnięte" oczy. Było w nich jednocześnie coś sympatycznego i coś, co mogło zniechęcić. - Prosimy, Wertep - powiedział Marian. Krawczuk pchnął bandytę na środek pokoju. Siarka wrócił na korytarz, drzwi zostawił lekko uchylone. Panujący w pokoju półmrok
gęstniał z każdą chwilą, a dym z papierosów układał się w nim jak płynna, falująca zawiesina. Krawczuk oparł się o ścianę, odstawił na bok kubek i zaczął się drapać pod pachami. - Nic, tylko wszy podłapałem od tego skur... - przekleństwo przeszło w przedłużone „r". Milczenie zaczynało ciążyć. Prawie słychać było, jak Kołdak głęboko zaciąga się skrętem, jak Jeżewski szybko, nieomal w gruźliczym rytmie nabiera do płuc powietrza, jak Marianowi kropla potu przesuwa się po skroni, jak Krawczuk, najmłodszy z nich wszystkich, zamiera nagle w sobie, spojrzeniem tłucze o twarze, czepia się ścian, sprzętów, tylko nie twarzy Wertepa. Z każdą chwilą coś się w ludziach odzywało i jak granat zaciśnięte w grudę nienawiści nie mogło wyrwać zawleczki, rozszarpać siebie i tamtego... Jednocześnie, do szczętu. Wertep zastygł wyprostowany na środku pokoju. Reszta prawie symetrycznie przystanęła pod ścianami. Zmierzch tężał wokół nich, zawęźlał ich postacie w nieruchome, wyczekujące bryły. Wreszcie usłyszeli spokojny i jakby jednostajny głos Jeżewskiego: - Wiktor Malarczuk, pseudo „Wertep". Od pół roku w oddziale Groma. Wykształcenie - prawie średnie. Ojciec nauczyciel. Nieżonaty, dzieciaty. Kropka. Skrzypnęła podłoga, Jeżewski podszedł do bandyty. - Wertep! - krzyknął mu prosto w twarz. - Pocałuj ty mnie... - syknął tamten. Jeżewski uśmiechnął się lekko. Ich spojrzenia - to zamaskowane, matowe i to przyciemnione zmęczeniem - zderzyły się ze sobą. - Kropka i... i przecinek - to był głos Kołdaka. Zdjął czapkę, z jej wnętrza wydłubał jakiś papierek. Przytknął go do oczu i udając, że czyta, zaczął: - Młyn w Podołach. Szkoła w Zaligródku. Wiec pod Zatorami. Trzy szubienice tylko, nie miał czasu się zabawić... Posterunek w Kali... Tę twardą, okrutną litanię przerwał śmiech Wertepa. - Ty mała, nędzna Judaszyno!... - krzyknął patrząc z nienawiścią na Kołdaka. - Chcecie, to wam mogę powiedzieć, dlaczego rzucił się w wasze „braterskie" ramiona!... Wyrwał się do was, uciekł, bo mu serce tak dyktowało, co? Przez rok, jak był w zgrupowaniu „Tatara", serduszko dyktowało mu zupełnie co innego! I nagle przejrzał, co? Przejrzał, tak?... - Stul pysk, ty... - wycedził Kołdak. Rozcapierzył dłonie i już miał się rzucić na tamtego, zacisnąć te dłonie na jego grdyce, kiedy osadził go w miejscu głos Mariana:
- Kołdak! Kołdak objął teraz rękami swoją kudłatą głowę i kręcąc nią jak opętany zaczął powtarzać: - Ludzie, ludzie... Jak taki może, jak taki może... Wertep zaśmiał się krótko, a potem wyrzucił z siebie szybko, pewnie: - Ja wam powiem, dlaczego „przejrzał"! Rąbnął kasę oddziału i Tatar powiedział, że go rozwali, jeżeli pieniądze nie znajdą się w ciągu tygodnia! - Łże, na miły Bóg, łże! - zachrypiał Kołdak i zatoczył się w stronę Mariana. - Obywatelu poruczniku, ja... - Nieważne! Zostaw, nieważne - uciął Marian. - Kiedy łże, obywa... - Milczeć! Marian potrząsnął Kołdakiem. To wystarczyło, żeby tamten się opamiętał. Usunął się w kąt, nie odrywał jednak od Wertepa rozgorączkowanych oczu. - I takich ich macie... przechrztów! - Wertep splunął Kołdakowi pod nogi. - Róbcie z nimi Polskę, a zobaczycie, co wam z tego wyjdzie! Jeżewski postąpił ku niemu. - Wertep!... - zaczął i widać było, że jest wzburzony, że z trudem opanowuje drżenie głosu. - Dla ciebie żaden Wertep - usłyszał w odpowiedzi. - Och ty, sobacza twoja... To Listwa. Nie wytrzymał, ruszył na tamtego, ramiona jak ciężkie wahadła zakołysały się, gotowe do uderzenia. Ale Marian był szybszy, w ostatniej chwili stanął między nim a Wertepem. Widząc to bandyta znowu się zaśmiał: - Proszę! Gdzieżbym się mógł spodziewać, że takiego obrońcę tu znajdę! Gdybym wiedział, to Boże zlicz, ilu takich, co im się gwiazdki na ramionach niechcący zaświeciły... Marian skoczył ku niemu. - Poruczniku! - rozległ się ostry krzyk Jeżewskiego. Marian zatrzymał się w pół ruchu. Chwilę stał w miejscu, usiłując nie patrzeć na twarz Wertepa, potem podszedł wolno do Kołdaka. - Dyma, jednego dyma - powiedział. Kołdak zaczął mu szybko przygotowywać skręta. - A co? - rzucił Wertep. - Ciężko pod tymi gwiazdkami, co? Daleko je jeszcze poniesiesz?... Przygniotą cię, bo za ciężkie i kradzione!
Marian zagryzł wargi. Przywoływał dotąd do porządku innych, ale jego samego słowa Wertepa i ten szyderczy śmiech zaczynały już doprowadzać do pasji. Nie dziwił się wcale swoim ludziom. Czuł, że następnym razem i siebie, i ich nie będzie w stanie powstrzymać... Wiedzieli za dużo, przeszli zbyt dużo, kiedy ich rozdrażnić do końca, oglądać się nie będą nawet na Jeżewskiego. Ten ostatni wyczuwał już to, gdyż podszedł do nich, do Mariana, Kołdaka, Krawczuka, Listwy. Nic nie powiedział, stali naprzeciwko siebie, próbowali nie patrzeć sobie w oczy. - To i lepiej - mruknął do siebie Jeżewski. Marian dosłyszał jednak. - Co? - krzyknął. - Grom jest w naszych rękach - rzekł wolno tamten, podchodząc do Wertepa. Twarz Wertepa na moment się skurczyła, w oczach zamigotał lęk. Ale to była tylko chwila. Zaraz potem na ustach znowu pojawił mu się uśmieszek i usłyszeli: - Opowiesz mi to jutro. Po wykonaniu wyroku. Wyrok, tak to nazywacie, nie? - Siedzi w Strzekocianach - ciągnął dalej spokojnie Jeżewski. - Siedzi z pięcioma innymi. Jest wśród tych pięciu. Tego jesteśmy pewni... Że jest! Na twarzy Wertepa pojawiło się coś w rodzaju udanego rozbawienia: - Staruszku, nie mnie opowiadaj te głodne kawałki!... Jeżewski odczekał, aż tamtemu zniknie z twarzy sztuczna, wyzywająca maska. - Byłeś jednym z tych, którym pozwalał się widzieć - Jeżewski mówił dobitnie, wolno, jakby chciał, żeby jego słowa mogły być natychmiast powtórzone z pamięci przez tamtego. - Grom jest teraz wśród tych pięciu. I ty go wskażesz. - Poważnie? - parsknął śmiechem Wertep. I nagle Jeżewski na odlew uderzył go otwartą dłonią. To uderzenie jak błysk wyrwało się z jego przygarbionej sylwetki. Wertep poleciał na podłogę. Jeżewski wyjął chusteczkę i zaczął nią wycierać twarz. - Poważnie - powiedział cicho. Marian, patrząc na leżącego na podłodze, lekko się uśmiechnął. Któryś tam już raz z rzędu otarł spocone czoło. Ten pot wyciskały nerwy. W pokoju było niemal zimno. Przez uchylone okno podmuchy wiatru docierały do wnętrza, a z nimi pierwsze, jakby zapowiadające dopiero ulewę krople. Marian uśmiechnął się nie na widok powalonego Wertepa. Ten uśmiech był skierowany do Jeżewskiego. Zdawał się mówić: „Widzisz, nawet ty... Nawet ty nie umiesz czasem zapanować nad sobą". Czasem!... Marian był z natury wybuchowy, traktował wszystko emocjonalnie, nie potrafił kalkulować, bawić się w
psychologiczne pułapki, „wytrzymywać" przeciwnika. Szedł z frontem, został odkomenderowany do tej roboty przypadkowo. Może dlatego, że pochodził z tych stron. Na początku myślał, że nie wytrzyma. Zwiad, wojskowy zwiad - to jego pasja. W tym był dobry. W tym był... lotny. Tu wszystko szło topornie, niewdzięcznie... Niewdzięcznie! Na początku nie miał żadnych punktów trwałych, uchwytnych. Odnosił wrażenie, że śledzi cienie, pozory. Tylko że te cienie pozostawiały zawsze za sobą piekielnie rzeczywiste ślady. Powoli zaczął wyczuwać przeciwnika. Powoli zaczął się przyzwyczajać do reguł gry; odbywać tę swoistą, okrutną edukację u boku Jeżewskiego, który każdym czynem zdawał się tłumaczyć, że emocje nie prowadzą do niczego, że w chwilach ostatecznego wyczerpania trzeba się zawsze zdobyć na trzeźwość, na skuteczność, na mądrość w rozegraniu decydującej sytuacji. Zarówno on, jak i Jeżewski wiedzieli, że nie zawsze to możliwe. Żyli w gorączce. Dwadzieścia cztery godziny na dobę w ogniu, którego żar był wyczuwalny aż po ludzką wytrzymałość... Teraz, widząc reakcję Jeżewskiego, uśmiechnął się... Zaraz potem spotkał się z jego oczami. I jak gdyby nie wytrzymując tamtego przenikniętego zmęczeniem i gorączką spojrzenia, odwrócił się do ściany. Pomyślał nagle, że ten człowiek zasługuje na wytchnienie, że jakiś krótki przestój w działaniu należy mu się od dawna i że zedrze do ostatka swoje siły, zanim będzie wreszcie zadowolony z tego, co zrobił. Pomyślał też o samym sobie... Po chwili wydało mu się to niewarte myślenia... Wertep ciągle jeszcze leżał na podłodze. Był nie tyle oszołomiony uderzeniem, co faktem, że stało się to nagle i w momencie. który przerwał mu zdecydowanie ciąg jego straceńczo-szyderczych zagrań. Nie spodziewał się tego po Jeżewskim. Był trochę wycieńczony, ale nie na tyle. żeby od uderzenia tego „kasjera" upaść zaraz na ziemię. Widać tamten maskował się tylko okularami, sylwetką, na którą by nikt dwóch groszy nie postawił. Tym gorzej dla niego, kiedy on, Wertep, wie, z kim ma do czynienia... Dobrze wytresowany pies pomyślał. Jeżewski podszedł do stołu. Ze zniszczonej teczki wyjął dwie zmięte kartki papieru. Na jednej z nich widniały ślady krwi. Wrócił z nimi do Wertepa, pochylił się nad leżącym. - Pamiętasz ojca? - zapytał. - Nazywał się tak samo jak ja! - Wertep spróbował jeszcze raz poprzedniego tonu. - W porządku - powiedział Jeżewski i widząc, jak tamten niespokojnie patrzy na kartki w jego ręku, zadał następne pytanie siląc się, aby wypadło spokojnie i rzeczowo: - Matkę pamiętasz? - Czego chcesz? - Wertep uniósł się z podłogi.
Jeżewski znów odczekał chwilę. Czuł na sobie wzrok Wertepa, wzrok kogoś, kogo zaczyna osaczać nieprzewidziana sytuacja. Czaiło się w Wertepie wszystko, wyzwanie i skomlenie, nienawiść i jakby odrobina nadziei... Na chwilę, której nawet nie dostrzegła reszta, bandyta przestał być sobą. I to, co wydawało się w nim zahartowane, przez moment rozlazło się, rozmiękło, stało się jakimś koszmarnym wyczekiwaniem. Wyczekiwaniem gorszym od wyczekiwania na najgorszy choćby wyrok. - Ojca możesz nie pamiętać. Był człowiekiem... - Jeżewski zawiesił głos - ...Więc możesz go nie pamiętać. Ale matka jest tylko matką, nie? - Zostaw moją matkę w spokoju, ty!... - Wertep jakby chciał się poderwać, zderzyć z Jeżewskim, ale wystarczył jeden nieznaczny ruch ręki, żeby wrócił do poprzedniej pozycji. To jego zagranie było jak kwestia aktora, który przyznaje się nią do scenicznej porażki. - „Zostaw w spokoju. Matkę zostaw w spokoju" - Jeżewski spróbował go zacytować. - Spokój! Mają teraz dużo spokoju. Wystarczająco dużo. Wertep dźwignął się z podłogi. Jego twarz nie była już w stanie przybrać żadnej maski. Malowało się tylko na niej przeczucie, domysł... Tragiczny domysł. - Wyście ich... - wykrztusił. Zabiliście, dranie!... - Zamknij pysk! Poznajesz? I Jeżewski podetknął mu pod oczy jedną z kartek. To była ta kartka, której nie przeżarły ślady krwi. Kołdak pochylił się nad Wertepem, zaświecił nagle zapałką. - Podpis Groma - powiedział i wskazał palcem parę strzelistych, nerwowo skreślonych liter, które widniały na skraju kartki. - Podpis... Podpis Groma - powtórzył martwo Wertep. Znowu nie mógł ukryć niepewności, ale teraz już jakby cień strachu przeszedł przez jego twarz. Obecni, skryci w półmroku, jeszcze ciągle nie domyślali się tego, czekali na słowa... Nawet Marian nie wiedział, do czego zmierza Jeżewski. Był tylko coraz bardziej zniecierpliwiony. Wertep wymamrotał: - Moment, ale o co chodzi?... Nikt mu nie odpowiedział. - Po jaką cholerę mi to pokazujecie! To... Zapałka zgasła. - Głupstwo, istotnie - odezwał się Jeżewski. - Tylko czek, który „lojalnie" wystawiał za zrabowane rzeczy. Przypatrz się dobrze. Ważne, żebyś był całkowicie pewny, że to jego podpis. Taki sam podpis znajdziesz i na czekach za zrabowane świnie, i pod wyrokami na
ludzi! A teraz spójrz na to!... W palcach Kołdaka znowu zapłonęła zapałka. Jeżewski podetknął Wertepowi pod oczy drugą kartkę, tę poplamioną krwią. Zakrył dłonią jej treść, odsłonił tylko widoczny u dołu kartki podpis. - Podpis ten sam. co? - powiedział. - „R" jak ściśnięte „g", „o" jak gdyby urwane w połowie i „m" ostre, wydłużone. Wertep milczał. - Zgadza się? - zapytał po chwili Jeżewski. Na skroniach Wertepa pojawiły się krople potu. Jeżewski odsłonił treść kartki, zaczął czytać: - „...za zdradę ojczyzny, za współpracę z bolszewickimi pachołkami skazuje się Malarczuka Antoniego, nauczyciela... Jeżewski urwał, zapałka wypaliła się w palcach Kołdaka. - „...i Malarczuk Marię..." - kończył czytać Jeżewski. W tej samej chwili Wertep wyrwał mu kartkę z dłoni. Przywarł do niej oczami, jakby chciał przenikniętym bólem spojrzeniem rozedrzeć ją na pół. - Podrobiliście, dranie! - krzyknął. Trzymając papier w trzęsących się rękach, zaczął czołgać się na kolanach w stronę Mariana. W mroku jego twarz była niewidoczna. Słychać było tylko oddech, rzężący, przetykany błagalnym niemal szeptem: - Podrobiliście?... Boże, Boże!... Wyście to podrobili!... Tak? Ludzie, to nie może być prawda! Marian odsunął się, kiedy na klęczkach toczący się ku nim Wertep celował akurat na jego buty. Z Wertepem stało się coś dziwnego, jego krzyk zaczął być aż nieznośny, wibrujący i histeryczny, jak gdyby chciał nim zagłuszyć siebie i kołatające jeszcze pod czaszką - jak ptaki - sumienie. Szedł, pełzł, zlany potem, potem wymieszanym ze łzami. Znalazł się u stóp Kołdaka. - Kołdak!... To nie może być!...To kłamstwo! - Spytaj woźnego ze szkółki - odezwał się cicho Kołdak. - Odpiął im od piersi ten papier i przyniósł do nas... Sam miał, chłop, szczęście, uchował się, w wygódce siedział w tym czasie. Pamiętasz, żołądek miał do niczego. W nocy, bywało, i ze trzy razy musiał obracać. Paskudna dolegliwość, a nie wiedzieć jak i kiedy życie może uratować... Marian odwrócił się do okna. Kilka kropel deszczu niesionych wiatrem uderzyło o jego twarz. Przetarł dłońmi zaczerwienione powieki.
Wreszcie coś - pomyślał. - Nie na wiele się to zda, ale oby Jeżewski miał rację. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Najgorzej, że to zmęczenie wchodziło mu w nogi. Oparł się o parapet i przez chwilę zacinający deszcz kładł mu się na twarz jak kompres. Wertep ciągle klęczał pośrodku ciemnego wnętrza. Opuścił na piersi głowę, znieruchomiał. Zdawał się przetrawiać w sobie jakąś decyzję. * * * Jedna z cel więzienia w Strzekocianach. Odrutowana żarówka rzuca słabe światło na skulone pod ścianami postacie pięciu mężczyzn. To o nich mówił Jeżewski przesłuchując Wertepa. Dwóch z nich drzemie, dwóch innych skubie swoje kawałki chleba i wolno, beznamiętnie przeżuwa kęs po kęsie. Piąty - chudy, wyraźnie podniszczony człowieczek o młodej jeszcze twarzy - dygocze w ciemnym kącie, jakby go trzęsła febra. Z tą twarzą dziwnie kontrastuje pokaźna łysina. Sprawia wrażenie charakteryzacji, choć w istocie wcale nie jest jakimś sztucznym zabiegiem. Czerep duży, z resztkami włosów koło uszu, brwi niemal stykają się z rzęsami, a wszystko razem nie odbiera jego twarzy tzw. „inteligencji". Na ratuszu w Strzekocianach wybiła właśnie ta sama przedwieczorna godzina, o której padły pierwsze słowa między Jeżewskim a Wertepem. I tutaj chmurny, deszczowy zmierzch oblepia ściany odrapanych kamieniczek, kołuje nad „solidnymi", przedwojennymi jeszcze murami więzienia, tłamsi sylwetki rzadkich o tej porze przechodniów. „Łysy" od pewnego już czasu czuł na sobie uważne i jakby drwiące spojrzenie jednego z żujących chleb. Coraz bardziej dygotał na całym ciele. Wreszcie nie wytrzymał, rzucił się do drzwi celi, zaczął łomotać w nie pięściami. - Wypuśćcie! Ja nie Grom! Ja żaden Grom! Powiem wszystko - gdzie, co, ile... Sklepikarz w Rospudach mnie zna! Jego zapytajcie, czy mu nie zginęło 223 „miękkich"? Albo proboszcza, proboszcza w Zatorach... Srebrna zastawa, cała kwesta z odpustu... Spytajcie proboszcza! Wypuśćcie! Jaki ja tam Grom? Rany boskie, czy mam się jeszcze z czego innego spowiadać? Nic więcej na sumieniu nie mam... Zaraz, czekajcie, hej!... O Boże, co to jest. zdarzyło mi się zhandlować trzy pary żołnierskich butów!... A czy ludzie teraz mają buty? I bębniąc coraz zapamiętalej w drzwi, zaniósł się miękkim, niemal kobiecym szlochem. Ten, który go obserwował od dłuższego czasu, podniósł się spod ściany. Zerknął na pozostałych. Unieśli głowy, ale żaden się nawet nie poruszył. Powolny w ruchach, opanowany, podszedł do Łysego. Pod jego „hiszpańskim" wąsikiem pojawił się ni to grymas, ni to uśmiech...
- Wal, wal, robaczku!... - powiedział cicho. - Ulżyj sobie. I nagle uderzył Łysego z tyłu w kark. Łysy zaskowyczał i zwinął się w progu. Teraz „Hiszpan" zaczął w drzwi silnie kopać. Łomotał tak długo, dopóki nie usłyszał kroków po drugiej stronie. Zaraz potem zakratowane okienko otworzono od zewnątrz, pojawiła się w nim twarz strażnika. - Czego? - zapytał. - Tu jeden zemdlał - burknął Hiszpan. Któryś spod ściany zaśmiał się. Hiszpan pochylił się nad Łysym, dźwignął go i ustawił jego nieprzytomną twarz na wysokości otworu. Strażnik zobaczył zapuchnięte powieki, spieczone usta i pot, który powlekał łysinę. Kiedy tę twarz ujrzał między kratkami okienka, niedobrze mu się trochę zrobiło, bo wyglądała niby głowa powieszonego... A przy tym łysina nadawała temu, co w wykroju kratek widział, dość niesamowity wygląd. - No to jak z nim jest? - zapytał. - Szczur go ugryzł w dupę! - rzucił któryś spod ściany i reszta zarechotała wraz z nim. - Widzisz, że zemdlał - powiedział do strażnika Hiszpan, podtrzymując dłonią opadającą na bok głowę Łysego. - Powietrza tu za mało. Wody daj!... - Poczekaj - strażnik odszedł od drzwi, ruszył w głąb więziennego korytarza, po drodze wymamrotał do siebie: - Zemdlał!... Delikatne, psie syny! W miejscu, gdzie korytarz skręcał, stało wiadro. Strażnik zaczerpnął wody, wrócił pod drzwi i sięgnął do kieszeni po klucze. Byłby pewnie otworzył celę, gdyby w ostatniej chwili nie zastanowiło go czujne, badawcze spojrzenie Hiszpana, śledzące każdy jego ruch. Strażnik odwrócił się w stronę zakrętu korytarza i krzyknął: - Józek! Po chwili, wlokąc za sobą pepeszę, wyszedł zza zakrętu młody, rozespany milicjant. - Józek - powiedział strażnik - stań tak, żeby tych cholerów mieć pod lufą! Milicjant ziewnął, zarepetował pepeszę i ustawił się na wprost drzwi. Hiszpan, widząc to wszystko, splunął i jak worek rzucił Łysego na podłogę celi. Spotkał się wzrokiem z pozostałymi, poruszył przecząco głową. W milczeniu zajął swoje miejsce pod ścianą i zabrał się znowu do skubania chleba. Jeden z siedzącej trójki zrobił znaczący gest, który świadczył o tym, że Hiszpan głupio wymyślił całość... Hiszpan oderwał zaraz jego głową kawałek tynku i uspokoiło się w celi. Dwóch innych zajęło się lepieniem kulek z chleba i łapaniem ich z podrzutu w otwarte usta. Hiszpan z nudów zaczął robić to samo. Patrzyli jednak ciągle na drzwi. Otworzyły się.
- Który to ten zemdlony? - strażnik stał w progu z kubkiem wody w ręku. Za jego plecami widzieli młodego milicjanta z wymierzoną w głąb celi pepeszą. Łysy poruszył się na podłodze. - Masz... zemdlonego! - rzucił w stronę strażnika Hiszpan. - Sam się ocucił! * * * Wertep powoli podniósł się z klęczek. Nie śpiesząc się i jakby z jakimś namaszczeniem zaczął składać małą, poplamioną krwią kartkę. Złożywszy ją, schował do kieszeni kurtki na piersiach. Wszystko to robił wolno, chciałoby się powiedzieć: dokładnie, jak ktoś, kto przed chwilą podjął ostateczną i nieodwołalną decyzję; i komu ta decyzja stępiła nerwy, zmieniła go w przedmiot, w narzędzie gotowe do natychmiastowego działania. Popatrzył jeszcze na Mariana, Jeżewskiego, na resztę. Już nic nie myślał. To, co przed kilkoma godzinami było dla niego żywą prawdą, wiarą, stało się teraz błotnistą koleiną, z której nie umiał inaczej wybrnąć, jak tylko w ten sposób... Nie myślał i nie czuł i w tym momencie był to jedyny sposób, żeby czemuś sprostać. - W porządku - powiedział spokojnie. - Możemy jechać. W pokoju nadal panował mrok, nikt nie zapalił lampy. Rozbłysły tylko trzy papierosy. Rozjaśniały na chwilę twarze, które opuściło napięcie. Za oknami słychać było narastający szum deszczu. Zalewał miasteczko, walił w okryte papą dachy jak o skórę bębna, siekł dokuczliwie, rozdzwaniał okna. Siedzieli już wszyscy za murami i albo spali, albo w oczekiwaniu nagłej „wizyty", która nawet pod bokiem komisariatu mogła się odbyć, czuwając brnęli od świtu do świtu. Jeżewski wetknął Wertepowi w usta do połowy wypalonego papierosa. Ten zaciągnął się nim głęboko i łapczywie. - Wertep... - zaczął Jeżewski. - Tylko żeby nie było między nami nieporozumień... Na nic nie licz. Swoje czy tak, czy tak zapłacisz. Nie wiem... powiedzmy, że oddajesz nam przysługę... Będziesz miał sąd. Powiedzmy, że mógłbym nawet coś powiedzieć w twojej... w twojej obronie. Ale... Malarczuk, to niczego nic zmienia. Za krew drobnymi nie zapłacisz i... - W porządku, powiedziałem - przerwał mu Wertep. - Jedziemy! Stał ciągle pośrodku ciemnego wnętrza. Wiatr szarpnął otwartym jeszcze dotąd oknem. Wertep zaciągnął się silniej papierosem, ogieniek oświetlił na moment jego twarz wypraną z jakiegokolwiek wyrazu. I jednocześnie, w ułamek sekundy potem zobaczyli, jak twarz tę przeszywa ból... Wertep zachwiał się, papieros wypadł mu z ust. Ciało ciężko zwaliło się na podłogę. W
piersi tkwił nóż. Zwyczajny, składany... Już leżąc na ziemi, złapał obiema rękoma ten nóż. Przez chwilę zdawało się, że chce uścisnąć czyjeś dłonie. Trzymał go długo w zwarciu palców, potem zaczęły się one rozluźniać, wreszcie rozcapierzone osunęły się wolno na podłogę. Kołdak rzucił się do otwartego okna. Wywalił z pepeszy na oślep w posiekany deszczem mrok. Marian skoczył do drzwi, zatarasował je sobą. W ręku trzymał pistolet wymierzony w resztę znajdującą się w pokoju. Kołdak posłał jeszcze jedną serię w okno. - Rzuć broń! - krzyknął Marian. Już był raz w takiej sytuacji: wszyscy, nawet najbliżsi, podejrzani... Najbliżsi. Ten, którego uważał za swego przyjaciela, ten właśnie miał mu strzelić z tyłu w plecy. W pierwszej chwili nie mogli zrozumieć tego rozkazu. - Pan komendant... - odezwał się Listwa. - Ależ jak tak... pan komendant... Krawczuk chciał podejść do Mariana: - Obywatelu poruczni... - Rzuć broń! - powtórzył Marian i żeby zrozumieli, że nie żartuje, strzelił dwa razy w podłogę. Zaczęli wypuszczać z rąk broń, z głuchym chrzęstem padała na podłogę. Jednocześnie usłyszeli z zewnątrz krzyk Sarnickiego: - Nie strzelać!... Nie strzelać!... Jeżewski odbezpieczył swój pistolet i przysunął się do ściany przy oknie. - Kto? - krzyknął usiłując dostrzec coś w tętniącej od ulewy ciemności. - Ja... doktor - usłyszał odpowiedź Sarnickiego, który musiał stać gdzieś blisko muru, po drugiej stronie okna. - Nie ruszać się! Jeżewski odwrócił się do Mariana. - Ściągnij go tutaj - powiedział ostrym szeptem. - I tamtego przy drzwiach też, jeśli jeszcze jest! Tych ja będę trzymał! Poprawił nerwowym ruchem okulary i patrząc na resztę rozrzuconą pod ścianami. dodał: - Widzę was świetnie - wszystkich... Jeden ruch i... i potem będę się zastanawiał, czy miałem rację!... Marian ostrożnie wysunął się za drzwi. Zaraz potem, wepchnięty, wpadł do pokoju Siarka. Ręce trzymał wysoko uniesione do góry. - Poruczniku, dlaczego ja?... Ja? - wykrzykiwał.
- Ty i wszyscy! - odparł Marian. Powiódł wzrokiem po stojących przy ścianie. - Ale ja... ja za drzwiami... - Były uchylone. Siarce przewieszał się przez ramię kabek, uśmiechnął się głupio, kiedy rzucał go na resztę broni. * * * Kiedy tylko usłyszeli oddalające się na korytarzu kroki strażnika, przykucnęli nad Łysym, który zaczął odzyskiwać przytomność. Łysy zauważył z przerażeniem że każdy z nich trzyma w rękach zdjęte z nóg buty. Zakrył ramionami głowę, spodziewając się uderzeń, i nagłymi skurczami ciała wcisnął się w kąt celi. - No, przyznaj się, robaczku - usłyszał nad sobą głos Hiszpana. - Ty jesteś Grom?... - Nie, panowie, na litość boską, nie! - krzyknął Łysy i zaraz potem spróbował uśmiechnąć się do nich przymilnie, blatująco: - Dajcie spokój, panowie! Kradło się tylko, panowie, to i owo... jak była okazja... Spokojnie, kochani, ja mam wszystko zamelinowane... Odsłonił głowę, zamrugał chytrze powiekami. - Wyjdziemy, możemy się podzielić - szepnął. - A może, jakąś wspólną robótkę, co?... - My swoi, robaczku - zaśmiał się w odpowiedzi Hiszpan. - My naprawdę swoi. Nie udawaj, robaczku, nie picuj. Ty jesteś Grom. Takiego jak ty wyczujemy, przez ogień i wodę wyczujemy. Przed nami możesz się przyznać. Przecież swój swojego nie będzie posyłał „pod stienku", nie? Łysy znów zadygotał jak w febrze: - Panowie mili, panowie!... Ja jak Boga kocham... - Grom! - krzyknął mu w twarz Hiszpan. - Grom! - krzyknęła reszta. I zaczęli uderzać obcasami butów o podłogę. Stukot narastał. Łysy zatkał rękami uszy, skulił się w sobie, przywarł do ściany, jakby chciał w niej zniknąć. Stukot obcasami i krzyk przeszedł w skandowanie. Trzasnęło zakratowane okienko. Hiszpan chwycił Łysego za kołnierz i wywlókł go na środek celi. Krzyknął do strażnika: - Mamy Groma, panie naczelniku! Przyzna! się, sukinkot! Uderzanie butami o podłogę nie ustawało. Skandowali słowo: „Grom" coraz głośniej, coraz natarczywiej.
Strażnik zatrzasnął okienko, zaczął biec korytarzem. Dudnienie jego kroków zlało się w jedno z rytmem uderzeń dochodzących z celi. Strażnik dopadł drzemiącego w końcu korytarza Józka. - Wstawaj! - potrząsnął nim mocno. - Leć po „Proroka"! Tamte cholery jakoby Groma mają!... Rozumiesz, Groma! Biegnij! I pchnął na wpół rozbudzonego chłopaka w stronę wyjścia. * * * Wszystko w tym ciasnym pokoiku jest jakby przypadkowe. Lampa ze stłuczonym kloszem, pochodząca zapewne z jakiegoś mieszczańskiego saloniku, a stojąca teraz na topornym, porysowanym biurku. Dalej szafa trzydrzwiowa z lustrem, wyładowana obecnie aktami sądowymi, które, zdawało się, w każdej chwili mogą runąć na podłogę, polowe łóżko ustawione w rogu pokoju i rozmamłana na nim pościel, zarzucona naprędce kocem, solidny kaflowy piec i łuska po naboju artyleryjskim, w której sterczą ususzone kwiaty. Prokurator powiatowy Kazimierz Jazgarz. człowiek o niskiej, krępej sylwetce, stał przy biurku w narzuconym na ramiona płaszczu wojskowym bez dystynkcji. Jedną ręką mieszał łyżeczką dawno wystygłą herbatę, drugą przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Przymknął opuchnięte powieki, zagryzł wargi. Z natężeniom wsłuchiwał się w głos dobiegający z aparatu. - Słuchajcie, Jeżewski! Halo!... Źle was słyszę!... Co? Dobra, będę mówił głośniej! Upił łyk herbaty i zaczął mówić dobitnie do słuchawki: - Jeżewski! Ja go muszę mieć! Nie wiem, nic mnie nie obchodzi... Pana Boga, cholera, proście, żeby przeżył! Zawaliliście sprawę! Przecież to się w głowie nie może pomieścić!... Na posterunku, przy was?!... Słuchajcie. Jeżewski, ja was wszystkich pod sąd!... Wszystkich, wszystkich za to pod klucz!... Ty odpowiadasz, Jeżewski! Marian? Był przy tym? Był! Też!... Też, mówię! Pod klucz!... Co - z zewnątrz? Musiał być dobry kozak... Mówię, że trzeba nieźle rzucać, żeby... Nie pieprz, nie pieprz! To któryś z was!... Przestań się, do jasnej cholery, obrażać! Panienka, psia jego... Ojcu, matce nie można wierzyć, a co dopiero... A ten, jak mu tam, Kołdak?... Że co? A niech was jasny gwint, wy sku... Jak? Trudno. Sięgnął znowu po herbatę, upił. łyk... Nagle chlusnął nią z wściekłością po podłodze i rąbnął szklanką o ścianę. Krzyknął do telefonu: - Jeżewski! Posłuchaj, stary... Ten bandzior może być żywy czy umarły... Słyszysz? Żywy czy umarły! Ale on musi mi Groma rozpoznać! Co? Nie słyszę!... Co - samochód?... Coś zaczęło trzeszczeć w słuchawce. Po chwili na krótko znowu usłyszał Jeżewskiego.
- Janek!... - starał się nadać swojemu głosowi łagodniejsze brzmienie. - Janek... Mnie nic nie obchodzi, rozumiesz? Ty musisz... Halo, halo! Janek!... Uderzył palcami w widełki telefonu, powtórzył jeszcze kilka razy „halo, halo" i cisnął słuchawkę. Wściekł się, zaczął chodzić po pokoju, ale tak, że po drodze wszystkie graty leciały na podłogę, książki kopał jak piłki, chciał lampę zmieść jednym zamachem dłoni, lecz w ostatniej chwili się zastanowił... - No i co ja... No i co ja mam robić? - mówił do siebie. - Niby jest swołocz, nie ma swołoczy! Chryste Panie, a gdzie ja znajdę taką drugą okazję, żeby tego... tego... Reszta wyleciała przez otwarte okno jak najcięższy mebel. - Siedzi, drań, tam między tymi pięcioma!... Jest na pewno między nimi. jest... Ale kto go wskaże... Czarna maska, pies go... Znak Zorro?... Tfu, cholera! Douglas Fairbanks, przybywaj!... Jazgarz nadal długo monologował, uspokoił się wreszcie, zasiadł nad papierami. Siedział z godzinę, nic mu nie dały, cisnął je w kąt. Wyciągnął z kabury „zdobyczną" parabelkę, zaczął się nią bawić, podrzucać w dłoni... Najgorsza jest bezsilność - pomyślał - cholerna bezsilność. Szarpnął drzwiami do sąsiedniego pokoju. - Mięta! Coś się zakotłowało w ciemnym wnętrzu i po chwili w rozjaśnionym lampą prostokącie drzwi stanął młody, wysoki chłopak w mundurze. Czarną czuprynę miał lśniącą, wypomadowaną brylantyną. W Jazgarza uderzył jej zapach. - A niech cię!... - skrzywił się. - Śmierdzisz na kilometr! Po diabla się tak pastujesz? Mięta uśmiechnął się, przeciągnął dłonią po ulizanej brylantyną czuprynie. - Kiedy chce... - powiedział. - Niby kto? - Niby... - uśmiech Mięty stał się szeroki, jakby ten ktoś, o kim mówił, stał przed jego oczami. - Niby ona. - Ona, tak? - Ja tam nie wiem, czy chce, ale jej miło... - Miło? - No, elegancja zawsze tam jakaś... Jazgarz przeciągnął dłonią po od trzech dni niegolonych policzkach. - Daleko zajedziesz, bracie - uśmiechnął się. - Wiesz, komu co potrzeba.
- Gdyby pan kapitan się nie obraził, to tu jedna taka wdówka... Ona za obywatelem kapitanem niemal oczu nie wypatrzy... Jazgarz zaśmiał się. - Co z połączeniem? - Melduję, że chyba przerwali! - Wyobraź sobie, że to samo pomyślałem - zadrwił Jazgarz. - Prawidłowo, obywatelu kapitanie! - Sprawdzić!... - Ta... jest! - Mięta stuknął obcasami i odwrócił się na pięcie. Jazgarz sięgnął mechanicznie w to miejsce, gdzie stała przedtem szklanka herbaty. Spostrzegł rozbite szkło na podłodze. - Mięta! Plecy Mięty znowu wykonały pełen obrót. Jazgarz, jakby nie był do końca na coś zdecydowany, popatrzył na niego spode łba. Potarł dłonią zarośnięte policzki. - Słuchaj, Olek... no... tego - zaczął. - Masz gdzieś w pobliżu tę swoja apteczkę? Na twarzy Mięty pojawił się pełen szczęścia uśmiech. - Rozkaz, obywatelu kapitanie! Sięgnął do kieszeni spodni, które wypychał obły, podłużny kształt. Wyjął z otworu butelki papierowy korek. Jak puchar napełniony najlepszym winem wyciągnął ją do Jazgarza. Jazgarz zakręcił butelką, aż płyn się z wierzchu zapienił. - Wiesz, stary... klops jest! - powiedział. - Co się zaceruje - znów się drze! I tak w kółko. Nie wiem już, czy ja taki krawiec, czy materiał taki... Chciał przytknąć butelkę do ust, kiedy na schodach zadudniły kroki. Po chwili w drzwiach stał Józek. - Obywatelu kapitanie... - meldował, ciężko oddychając po biegu. - Grom, obywatelu... Ci, co z nim razem w celi... odkryli... Odkryli Groma! Jazgarz odstawił butelkę na biurko, naciągnął szybko na ramiona płaszcz. - Groma mają, mówisz? - zapytał. W jego głosie pojawiło się jakby niedowierzanie połączone z ironią. Przez chwilę patrzył na twarz Józka i Mięty i chociaż wiedział, że ich tym badawczym spojrzeniem krzywdzi, nie mógł go w swoich oczach zgasić. Wmawiał w siebie, że przesadza we wszystkim albo że się boi... Nie bał się nigdy. „Parabelkę", którą miał przy sobie, zdobył na gestapowcu, chwilę przed rozstrzelaniem... Było ich kilku, złapanych wśród gruzów. Już w ostatniej chwili
odwrócił się od muru i powiedział po niemiecku kilka wierszy Geothego. Niemiec i koszmarny, naprędce uszykowany w ruinach pluton egzekucyjny, znieruchomieli... A on szedł, mówił Geothego, szedł na nich. w każdej chwili oczekując salwy... Chciał zginąć z wyzwaniem, chciał umierając kompromitować tych, którzy go jako człowieka dawno przekreślili. Na trzy metry przed gestapowcem pomyślał, że nie musi zginąć... Tamten uśmiechał się ciągle i pieścił w dłoni „parabelkę"... Nagle zwalił gestapowca z nóg, przerzucił go na siebie, tak że żołdacy nie mogli strzelać. Zniknęli natychmiast ci ustawieni pod murem. Ściskając za kark gestapowca, osłaniając się nim i jego „parabelką", wycofał się w ruiny. - Groma odkryli - mruknął do siebie. Ruszył do wyjścia. * * * Jeżewski, po kilkakrotnych próbach ponownego nawiązania łączności z Jazgarzem. odłożył słuchawkę. Na stole obok telefonu płonęła naftowa lampa. Jej mętne światło rozlewało się po podłodze. Wertep leżał przewrócony na wznak. Klęczał przy nim Sarnicki. Nieco z boku, rzucona na kupę, błyskała w świetle lampy odebrana milicjantom broń. Oni sami stali zbici w grupkę pod jedną ze ścian. Marian z pistoletem w ręku miał ich ciągle na oku. Teraz zauważył, że Jeżewski wkłada swój pistolet do kabury pod połą marynarki. - Co robisz? - zapytał z niepokojem i wskazał pistoletem grupkę pod ścianą. - To mógł być każdy z nich!... - Mógł. I na pewno jest - powiedział Jeżewski, a potem machnął z rezygnacją ręką. - Daj spokój! Od ściany oderwał się Krawczuk: - Jak Boga kocham, obywatelu poruczniku... Ja... ja... Nas posądzać, obywatelu?... Nas? - Pod ścianę! - rzucił ostro Marian. Krawczuk obejrzał się na stojących pod murem. Wbili wzrok w podłogę. Ciężkie, uparte spojrzenia zdawały się zagłębiać w deski niby gwoździe. Krawczuk pokiwał smutnie głową i wrócił do grupy. Marian podrzucił na dłoni nóż, który ugodził Wertepa. - Pytam ostatni raz... Czyj? - podszedł do nich bliżej, nie za blisko jednak, tak, żeby ich ruch móc zawsze uprzedzić strzałem. - Albo inaczej... postawmy to pytanie. Kto widział u którego ten nóż? Nie dostrzegał oczu, które skryły się w mroku, ale wyczuwał, że śledzą każdy jego gest,
każdy ruch, napięte i drgające jak nerw. Być może od razu zaczął źle i stojący przed nim nie mieli nic wspólnego z zamachem na Wertepa. Działać trzeba było błyskawicznie, nie mógł się już wycofać. Milczeli. - No? - krzyknął Marian. Listwa nie wytrzymał: - My tu byli, a doktor, znaczy, tam... Z nocy przyszedł... Pan komendant do nas, a doktora po głowie głaszcze!... Ciemno było, nie da się zaprzeczyć. Ale my tu wszyscy w izbie... Żeby rzucić, trzeba się zamachnąć. Czyżby ja nie wiedział, jak to się robi? A co, czy to pan komendant by nie dojrzał, choć ciemność, takiego zamachu? Marian przez chwilę nie odzywał się. - Racja - powiedział wreszcie i odwrócił spojrzenie od Listwy. Podszedł szybko do Sarnickiego. Zatrzymał na moment ruch jego rąk opatrujących Wertepa. Podetknął mu pod oczy nóż. - Ty wiesz, że jesteś teraz potrzebny. Ty to dobrze wiesz - wycedził. - No nic! Pomyślmy chwilę razem... Ty jeden nagle, ni stąd, ni zowąd pod tym oknem!... Ciekawe, nie? Sarnicki wyszarpnął swoją rękę z uchwytu jego dłoni: - Proszę mi nie przeszkadzać! Co panu się bardziej opłaca: Wsadzić mnie teraz za kraty, czy żeby ten tutaj przetrzymał jeszcze parę godzin? Warto się zastanowić, co? A teraz proszę odejść!... Marianem wstrząsnął ton jego głosu. Przestał panować nad sobą. Ta godzina, która minęła, od chwili, kiedy Wertep runął na podłogę, ta ciężka, pełna domysłów i napięcia godzina wytrąciła go z równowagi. - Sarnicki... Sarnicki... Ty nie skacz!... - wyrzucił z siebie grożąc tamtemu pistoletem. - Ty mi tu lepiej nie podskakuj!... - Marian! - przywołał go do porządku Jeżewski. Marian przeżuł w ustach jakieś przekleństwo i oddalił się do okna. Sarnicki podniósł się z podłogi, zaczął wycierać chusteczką pomazane krwią Wertepa ręce. Drżały mu lekko, twarz także wyrażała zdenerwowanie. - Mówiłem przecież... - starał się zachować spokój. - Mówiłem, że szedłem do telefonu. Kończą mi się leki, a tych, których, nie daj Boże mogę potrzebować, nie mam wcale!... Przywieziono mi dzisiaj dwóch chorych... Jeżeli... Nie wiem, obym się mylił!... Jeżewskiego jego słowa zaniepokoiły. Wyczuł napiętą uwagę reszty. - Obym się mylił - powtórzył Sarnicki.
- Co? - Jeżewski odciągnął go na bok. - Mów!... Sarnicki spojrzał na niego zimno i potem wzrok przeniósł na stojących pod ścianą. - Nie - powiedział. - I niech pana to na razie przestanie obchodzić! - Przestań się z nim cackać! - rzucił w stronę Jeżewskiego Marian. - Był pod oknem, kiedy Kołdak rąbnął z pepeszy!... Widziałeś go, Kołdak? - Nie - Kołdak pokręcił przecząco swoją kudłatą głową. - Nikogo nie było widać. Marian zmieszał się. Znowu zapadło milczenie. Marian przemierzył pokój kilka razy, widać było, że zbiera coś w myślach do kupy, kojarzy jakieś fakty. Ciągle jeszcze ściskał w ręku pistolet. Nagle zatrzymał się. - Dobra. A więc wszyscy, każdy z nas mógł to zrobić! Wspaniale. Zbliżył się do grupy pod ścianą, stanął na wprost Krawczuka. - Krawczuk!... Kto doniósł - to było jakieś trzy miesiące temu, że doktor opatrywał... - Jak panu nie wstyd! - krzyknął Sarnicki. - Wstyd?... - Marian omal nie zaśmiał się histerycznie. Szarpnął na sobie mundur, odsłonił gołe ciało. Na jego piersiach koślawo, bliznami, „wyryty" był jeden napis - Grom. - Ty mi mówisz o wstydzie?! - zapytał rozdygotanymi ustami. I rzucił Sarnickiemu pod nogi otwarty portfel. Wyleciały z niego jakieś pożółkłe fotografie. W słabym świetle lampy można było na jednej z nich dojrzeć kobietę i najwyżej 6- letniego chłopca. Za nimi ciągnęły się rzędy drzew wiśni, okryte białym kwiatem. Chłopiec siedział na uwiązanej do jakiegoś konara huśtawce, kobieta, drobna i smukła, stała tuż przy nim, jedną ręką trzymając się linki huśtawki, drugą gładząc małego po krótkiej czuprynce. Uśmiechali się oboje do obiektywu. - Może i za nich mam się wstydzić, co? - oczy Mariana zmatowiały. - A jeśli ten, którego tak ratowałeś... Jeśli to właśnie ten drań ich... - Dosyć! - przerwał Jeżewski. Schylił się, podniósł z podłogi portfel i rozrzucone zdjęcia. I znów zapadło między nimi milczenie, ciężkie i przeżerające twarze. Z zewnątrz dochodziły ciągle odgłosy ulewy. Marian oparł się plecami o ścianę, zamknął oczy. Powoli wszystko w nim zamierało. Nagle zdał sobie sprawę, że trzyma w ręku coś, co go najmniej w tym momencie obchodzi - pistolet. Cisnął go między resztę złożonej broni. - W porządku - wycedził przez zęby - racja, niby dlaczego ja nie mam być podejrzany?... Wszyscy jedziemy na tym samym wózku - prawda, Jeżewski? Tamten wzruszył w odpowiedzi ramionami.
Sarnicki zbliżył się do Mariana. - Przepraszam - szepnął. - To ja... ja powinienem przeprosić - powiedział nie patrząc na niego Marian. - Wybaczy pan, nigdy nie umiałem się... wy to nazywacie: znaleźć się... - chciał jeszcze dodać coś w tym rodzaju, ale w końcu machnął ręką: - A, cholera! To był znak, że powoli przychodził do siebie. - Niech pan posłucha... - rzekł Sarnicki. - Ja ten nóż wyjmowałem i... - Będzie żył? - przerwał mu Marian. - Ja ten nóż wyjmowałem - ciągnął tamten - nie znam się na... No, na kryminalistyce. Wprawdzie przed wojną odbywaliśmy na studiach takie ćwiczenia... Mogę się mylić... - Mówi pan „kryminalistyka" - uśmiechnął się Jeżewski. - I „mogę się mylić"!... A kto z nas zna się tak naprawdę na tej kryminalistyce? Ja? Czy może on albo tamci?... Panie, tu nie ma... fachowców! Robimy to, co robimy, bo tak trzeba i nikt za nas tego nie załatwi. - Tak, tak, rozumiem... - A ktoś to załatwić musi!... - To? Mogło się wydawać, że doktor nie wie, o co tamtemu chodzi. Jeżewski zacisnął dłonie na skroniach, jakby chciał stłumić narastający w nich łomot. - Przecież pan doskonale wie - odezwał się po chwili - co ja mam na myśli... Wyjeżdża pan prawie codziennie w teren. Na dziesięć wezwań może zaledwie jedno dotyczy zapalenia płuc czy bólów żołądka, czy jeszcze tam czegoś! A najwięcej miejsca w pana apteczce zajmują bandaże... I to jest właśnie nasze, pana „to"!... - Jestem tylko lekarzem. - Tylko lekarzem, co? I nic więcej? Leczy pan, opatruje, a kto panu dostarcza w nadmiarze... pacjentów, to już nie pańska sprawa. Można powiedzieć, że nawet ładnie się pan urządził: „Ja wyjmuję tylko kulki, a inni niech się pod nie podstawiają". I oczywiście jak długo to jeszcze będzie trwało, to także nie pański interes... - Proszę mnie nie obrażać! Ja także ryzykuję... Jeżewski wciągnął głęboko powietrze, czuł, że posunął się trochę za daleko. - No... spokój - powiedział do siebie. - Tak jest, spokój. Sarnicki milczał przez chwilę, a potem ściszając głos tak, że poza Marianem i Jeżewskim nikt nie mógł go słyszeć, zaczął: - Ja myślę, że ten nóż był rzucony z małej odległości. Usiłowałem sobie przeliczyć to wszystko w pamięci i... To nie mogło wynosić więcej niż cztery, pięć metrów. Oczywiście nie