dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

Ewa wzywa 07 - 095 - Zeydler-Zborowski Zygmunt - Eliza nie zgadza się na rozwód

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :404.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Ewa wzywa 07 - 095 - Zeydler-Zborowski Zygmunt - Eliza nie zgadza się na rozwód.pdf

dydona Literatura Lit. polska Ewa wzywa 07 Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 69 stron)

Ewa wzywa 07... Ewa Wzywa 07... Zygmunt Zeydler Zborowski ELIZA NIE ZGADZA SIĘ NA ROZWÓD

ROZDZIAŁ I Od dawna spodziewała się tej rozmowy. Czekała na nią, Chciała już to mieć poza sobą. Lubiła wyraźne, jasne sytuacje.-I chociaż sytuacja była zupełnie wyraźna i jasna, pragnęła usłyszeć to od niego, niechże się wreszcie zdecyduje, niech zdobędzie się na tyle odwagi, żeby... Intuicyjnie wyczuła, że właśnie dzisiaj nadeszła ta „historyczna" chwila. Bawiła się znakomicie, obserwując jogo zakłopotanie, rozdrażnienie. Wszyscy mężczyźni to tchórze — myślała pogardliwie. — Udają bohaterów, a kiedy przyjdzie co do czego, nie mogą zdobyć się na tę odrobinę cywilnej odwagi. Z dnia na dzień odwlekają decydującą rozmowę, bojąc się spojrzeć prawdzie w oczy. Tchórze, podli tchórze! Karol od rana był milczący i ponury. Unikał jej wzroku. Ubrał się pośpiesznie, wyjął z szały parasol, mruknął: — Do widzenia — i skierował się ku drzwiom. — Nie jesz śniadania? — spytała. — Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Czy po południu zastanę cię w domu? — Dlaczego pytasz? — Bo chciałem z tobą porozmawiać. Uśmiechnęła się. Naprawdę już dawno tak dobrze się nie bawiła. — Jeżeli chcesz ze mną porozmawiać, to oczywiście nie będę nigdzie wychodziła — powiedziała bardzo uprzejmie. Możliwie jak najciszej zamknął drzwi za sobą. Usiłował panować nad zdenerwowaniem. Podeszła do radia, nacisnęła klawisz i zaczęła szukać jakiejś muzyki rozrywkowej. Znalazła. Wykonała na dywanie kilka tanecznych pas, usiadła na tapczanie i przez chwilę słuchała wesołej melodii. Potem poszła do łazienki. Stanęła przed lustrem, przyglądając się z uwagą odbiciu swej twarzy. To jej popsuło humor. Na odległość wyglądała jeszcze bardzo efektownie i atrakcyjnie, ale lak z bliska... No cóż... Nikt nie potrafi zatrzymać czasu, a czas, niestety, miał, ma i zawsze mieć będzie te straszliwe, destrukcyjne właściwości. Wszystko przemija, a młodość chyba najszybciej. Może za bardzo się odchudziłam? — pomyślała z niepokojem, dotykając nieco zwiotczałej skóry na szyi. — Ale za to sylwetkę mam fantastyczną — próbowała się pocieszyć. — Muszę poszukać sobie innego gabinetu kosmetycznego. Ta pani Stefa jest zupełnie do niczego. Wyjęła z szafeczki buteleczkę z acetonem, wróciła na tapczan i zabrała się do zmywania lakieru z paznokci. Przy tej czynności popadła w głęboką zadumę. A może machnąć na wszystko ręką i zacząć nowe życie, znaleźć sobie nowego męża? Zaraz jednak pojawiła się refleksja. To się tak tylko łatwo mówi: znaleźć sobie nowego męża. Ale gdzie go szukać? Kochanek to zupełnie co innego. Niejeden mężczyzna chętnie zostanie przyjacielem eleganckiej, szykownej, bogatej pani z najlepszego towarzystwa, ale małżeństwo... To nie laka prosta sprawa. Amatorów flirtu, przelotnej, nieobowiązującej przygody z efektowną mężatką nie brakuje, czy jednak uda się jej poznać człowieka, który odpowiadałby jej wymaganiom, zapewnił beztroską, luksusową egzystencję, pozycję towarzyską? Trudne i ryzykowne przedsięwzięcie!

Podniosła słuchawkę, nakręciła numer i zamówiła wizytę u fryzjera. Pan Ludwik był, jak zawsze, niesłychanie uprzejmy, rozpływał się w komplementach, zapewniał o gotowości zaopiekowania się fryzurą swojej uroczej klientki. Gabinet kosmetyczny, fryzjer, krawcowa — to wszystko zabiera bardzo dużo czasu. Zdawało jej się, że dopiero co zjadła śniadanie, a już nadeszła pora obiadowa. Zrezygnowała z zakupów i wróciła do domu. — Pana jeszcze nic ma? — spytała, wchodząc do kuchni. Gosposia ubijała pianę. — Pan dzwonił, że nie będzie na obiedzie — odparła, nie odwracając głowy. Nie będzie na obiedzie. Nie ma odwagi. Boi się. Jaki on jest śmieszny, jaki niesamowicie śmieszny. Zjadła obiad, załatwiła parę telefonów i usadowiła się z książką w ręku na tapczanie. Nic mogła jednak czytać. Mimo wszystko była podekscytowana. Wzięła z toaletki lusterko i zaczęła przyglądać się swojej fryzurze, stwierdziwszy zaś, że pan Ludwik spisał się znakomicie, podeszła do szafy, żeby wybrać jakąś sukienkę. Ta, którą miała na sobie, nie wydawała jej się odpowiednia na „zasadniczą" rozmowę. Po dłuższym namyśle wybrała granatowe spodnie i biały golf z cieniutkiej anilany, który efektownie podkreślał jej złotawą opaleniznę. Karol przyszedł około piątej. Przez uchylone drzwi słyszała, jak mył ręce i chrząkał. Próbuje swych strun głosowych — pomyślała. Następnie zapukał i energicznie wkroczył do jej pokoju. — Nie przeszkadzam ci? — Nie. Proszę, siadaj. Usiadł w wygodnym fotelu, ale zaraz przeniósł się na krzesło. Widocznie wydawało mu się, że ten mebel bardziej pasuje do sytuacji. — Przepraszam cię, że nie byłem na obiedzie — powiedział i znowu odchrząknął. — O, nie masz mnie za co przepraszać. Przecież w ostatnim czasie najczęściej jadamy osobno. To już weszło w zwyczaj. Nie zwrócił uwagi ani na treść tych słów, ani na ton, jakim zostały wypowiedziane. Zbyt był zaabsorbowany własnymi myślami. — Chciałbym z tobą pomówić, Elizo. Uśmiechnęła się, ale nie był to wesoły uśmiech. Patrzyła na niego z zimną obojętnością. Z prawdziwym zadowoleniem czuła, jak ogarnia ją ogromny spokój. Wiedziała, że panuje nad sytuacją. — Chciałbym z tobą pomówić, Elizo — powtórzył. Skinęła głową. — Już dziś rano mi to powiedziałeś. Właśnie czekałam na ciebie. Słucham. Poruszył się na krześle, założył nogę na nogę : wyjął z kieszeni papierosy. — Pozwolisz, że zapalę?

— Oczywiście. Trzasnęła zapalniczka. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym nozdrzami i wreszcie podjął decyzję. — Posłuchaj mnie, Elizo... Bardzo bym chciał, żebyśmy porozmawiali jak para dobrych przyjaciół. — Nie jestem pewna, czy to możliwe. — Tak mnie nienawidzisz? — Nie. Nie ma mowy o nienawiści. Po prostu nie mogę cię chyba zaliczać do swoich przyjaciół. — Przecież kiedyś kochaliśmy się. — Och! To było tak dawno. — I nie zostało z tego nawet odrobiny przyjaźni? — Myślę, że nie, ale nie z mojej winy. Próbował się uśmiechnąć. — Daj spokój. Nie będziemy się teraz zastanawiać nad tym, kto zawinił, czyja to wina. — Jak sobie życzysz. — Tyle małżeństw rozstaje się w dobrej zgodzie... — Kto mówi o rozstaniu? Spojrzał na nią uważnie. — Czy sądzisz, że powinniśmy nadal utrzymywać tę fikcję? Czy ci z tym dobrze? — Nie wiem, czy dobrze, ale wiem na pewno, że wygodnie. — Jesteś cyniczna. — A ty śmieszny. Cóż ty sobie właściwie wyobrażasz? — Wydawało mi się, że oboje doszliśmy do pewnych wniosków. Przecież to nie ma najmniejszego sensu, żeby zupełnie obojętni sobie ludzie mieszkali pod jednym dachem. Wzruszyła ramionami. — Jak dla kogo. Dla mnie to ma sens. Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że zgodzę się na rozwód, O, to by było zbyt piękne. Panu i władcy znudziła się żona, więc rozwodzi się i bierze sobie młodą, śliczną dziewczynę. Tak łatwo nie likwiduje się małżeństwa ze mną. — Ależ my już od dłuższego czasu nie jesteśmy małżeństwem. — Powtarzam: nie z mojej winy. Wstał i szybkim, nerwowym ruchem zgasił w popielniczce papierosa. — Słuchaj, Elizo. O co ci właściwie chodzi? Chyba nie zależy ci na tym, żeby mieszkać razem z człowiekiem, który cię nie kocha i którego ty także nic kochasz. Musisz zrozumieć, że pewne rzeczy się kończą, że nic nie trwa wiecznie i że trzeba wreszcie taką bezsensowną sytuację zlikwidować. Otrzymasz ode mnie alimenty, Wiesz chyba, że nie zostawię cię bez środków do życia. — Jeszcze by tego brakowało.

— Zerwijmy z tą idiotyczną fikcją. Każde z nas zorganizuje sobie swoje własne życie. Jestem pewien, że spotkasz człowieka, który cię pokocha, który da ci szczęście, Z twoją urodą i z twoim powodzeniem. No więc jak?... Zgadzasz się na rozwód? — Nie. — Ale dlaczego? — Bo mi odpowiada rola twojej żony. Żyły nabrzmiały mu na czole. — Ale mnie nie odpowiada rola twojego męża! — wrzasnął. — Mam dość! Rozumiesz? — Przestań krzyczeć. — powiedziała spokojnie. — Przestraszysz gosposię. Wyjął z kieszeni chustką i przez chwilę sapał, wycierając pot spływający mu po policzkach. — Przepraszam cię — mruknął. — Niepotrzebnie się uniosłem. — I mnie się także tak zdaje. Każdą rzecz można załatwić w sposób kulturalny. — Masz rację. Jestem zdenerwowany. Przepraszam. Przez chwilę w milczeniu chodził po pokoju. Widać było, że usiłuje zapanować nad ogarniającym go podnieceniem. Wreszcie zatrzymał się przed żoną i powiedział: — Bardzo ci się dziwię. — Dziwisz się? — No, tak. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego chcesz na siłę utrzymywać nasze małżeństwo? — Już ci powiedziałam: odpowiada mi rola twojej żony. Jest mi z tym wygodnie. — Nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność. — Dlaczego? — Choćby dlatego, że ja mam już wszystkiego dosyć. Uśmiechnęła się. — O, to dla mnie żaden powód. Wymyśl coś bardziej przekonywającego. Znowu wściekłość gorącą falą uderzyła mu do głowy, ale kiedy się odezwał, głos jego brzmiał zupełnie spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. W tym pozornym opanowaniu wyczuwało się groźbę. — Potrafię cię zmusić do wyrażenia zgody na rozwód. — Zmusić? Ty? Interesujące. Ciekawe, w jaki sposób? — Radziłbym ci nie doprowadzać mnie do ostateczności. — Grozisz mi? — Nie. Tylko ostrzegam. Jesteśmy już prawie dwadzieścia lat małżeństwem, ale chyba jeszcze nie zdążyłaś mnie poznać. Potrafię być niebezpieczny. Roześmiała się. — Och, Karolku, zapewniam cię, że doskonale się orientuję, co ty potrafisz.

— Nie próbuj mnie prowokować — rzucił przez zaciśnięte zęby. — To ci się nie uda. — Nie mam najmniejszego zamiaru cię prowokować. Coś ci się wydaje. — Wiem, co mówię. Od początku naszej rozmowy usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi. Konsekwentnie dążysz do tego, żebym się wściekł, żebym ci na wymyślał, żebym cię może uderzył. Gosposia byłaby świadkiem tej awantury. W razie czego zeznałaby w sądzie. Dobry pomysł. Teraz Eliza wstała. Była trochę niższa od męża, ale bez żadnego wysiłku mogła mu spojrzeć prosto w oczy. — Siadaj — powiedziała rozkazująco, a kiedy, zaskoczony, usłuchał, zaczęła mówić mocnym, zupełnie spokojnym głosem, w którym nie wyczuwało się żadnego wzruszenia: — Nie wyobrażaj sobie, drogi Karolu, że tak łatwo się mnie pozbędziesz. Dopóki byłam ci potrzebna, dopóki pomagałam w robieniu tak zwanej „kariery", dopóki pracowałam, żebyś mógł skończyć studia, wszystko było w porządku. Poza tym schlebiało twojej męskiej próżności mieć taką młodą, bardzo ładną żonę. Wszyscy ci zazdrościli. A teraz... Teraz trochę się zmieniło. Już mnie nie potrzebujesz. Zdobyłoś stanowisko, pieniądze, pozycję towarzyską. Podstarzała żona nic tylko nie jest ci potrzebna,, ale nawet zaczyna zawadzać. Przydałaby się jakaś inna, efektowna młoda dziewczyna. Widziałam ją. Muszę przyznać, że masz dobry gust. Rzeczywiście bardzo ładna, zgrabna i umie się ubrać. Trochę dla ciebie za młoda. To zawsze grozi komplikacjami. Chciałbyś ją ze sobą mocniej związać, chciałbyś się z nią ożenić, a i ona zapewne do tego dąży. To przecież dla niej kariera. Niestety, nic z tego dopóki ja żyję, nie dostaniesz rozwodu. Chyba że mnie zamordujesz, ale na to jesteś za wielkim tchórzem. — Nie prowokuj mnie. Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach. — Przestań się zgrywać. Nic nadajesz się do roli mordercy. A zresztą to są rzeczy zbyt skomplikowane. Zabić łatwo, ale co dalej? Co zrobić z ciałem? — Zamknij się. — O, cóż za wytworny styl. Language godny zaiste przedstawiciela wyższych sfer towarzyskich. Winszuję. — Zamknij się, do cholery! — Coraz lepiej. Pan inżynier Przesiecki pokazuje swoją klasę. Moje gratulacje. Podniósł się, podszedł do okna i przez chwilę patrzył na jaskrawo oświetloną popołudniowym słońcem ulicę. — Więc nie zgadzasz się na rozwód? — Nie. — W takim razie przeprowadzę rozwód wbrew twojej woli. — To nie będzie takie proste. Wzruszył ramionami, wrócił na swoje miejsce i zapalił nowego papierosa. — Oczywiście, że twój sprzeciw wszystko komplikuje — powiedział zupełnie spokojnie. — Nie sądź jednak, że nie znajdę wyjścia z tej sytuacji. Wyprowadzę się. Nie będziemy razem mieszkać. Przedstawię

świadków, którzy stwierdzą całkowity rozkład naszego małżeństwa. Zresztą powierzę sprawę rozwodową mecenasowi Zawierskiemu. To dobry specjalista. Jestem pewien, że sobie poradzi i w sądzie, i z tobą. Skinęła głową. — Nie wątpię w to. Zawierski ma opinię dobrego prawnika, ale... — Ale co? — Ale nie przewidziałeś jednej, dosyć zasadniczej rzeczy. — Mianowicie? — Zagram z tobą w otwarte karty. Jestem w posiadaniu pewnego dokumentu, który mógłby spowodować koniec twojej kuriery, gdyby się przypadkowo dostał do, rąk prokuratora... przypadkowo albo i nieprzypadkowo. — Próbujesz bluffować? — Nie, mój drogi, to nie ma nic wspólnego z bluffem. Ja naprawdę mogę cię zniszczyć. — O czym ty mówisz? — Dowiesz się w swoim czasie. I radzę ci jednak nie przedsiębrać żadnych nie przemyślanych kroków. ROZDZIAŁ II Upłynęło kilka dni. Atmosfera napięcia i wzajemnej niechęci nie tylko nie zelżała, lecz wprost przeciwnie, stawała się coraz bardziej napięta. Nie rozmawiali ze sobą prawie zupełnie, tylko od czasu do czasu w obecności gosposi zamieniali parę niezbędnych zdań dla zachowania pozorów. On coraz częściej nie wracał na noc. Ona przeważnie sama siadała do obiadu. Ciągle jednak usiłowała utrzymać się w roli troskliwej żony i wzorowej pani domu. Nikomu nie zwierzała się ze swych przeżyć--i w rozmowie z przyjaciółkami czy z rodziną utrzymywała wytrwale, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że rzadko widuje Karola jedynie dlatego, że jest on szalenie zajęty, ma bardzo dużo pracy, częste wyjazdy, zebrania, narady, konferencje, przeciągające się nieraz do późnej nocy. Za wszelką cenę pragnęła zadać kłam plotkom i domysłom, jakoby ich małżeństwo zaczynało ulegać poważnemu rozkładowi. Tego wieczoru wybierała się na ósmą do kina, ale Dzidka zadzwoniła, że nie dostała biletów. Poszły więc do kawiarni, żeby trochę pogadać. Rozmowa nie kleiła się. Posiedziały więc niecałą godzinę i pożegnały się z uczuciem prawdziwej ulgi. Nic zawsze ma się ochotę plotkować nawet z najserdeczniejszą przyjaciółką.

To była prawdziwa niespodzianka. Karol siedział w jadalni i najspokojniej kończył kolację. Tereska w lansadach krzątała się koło stołu. Od dawna nie miała okazji usługiwać swemu panu. — Dobry wieczór — powiedziała Eliza, siląc się na możliwie jak najbardziej swobodny ton. — Dobry wieczór, kochanie — robił wrażenie człowieka zadowolonego z życia. To ją nawet trochę zaniepokoiło. Ta nagła uprzejmość wydawała się bardzo podejrzana. Natychmiast zmobilizowała się do odparcia ewentualnego ataku. Karol dopił herbatę i dokładnie wytarł serwetą grube, mięsiste wargi. Przelotnym spojrzeniem obrzucił zbierającą ze stołu Tereskę, a kiedy dziewczyna wyszła do kuchni, zwrócił się do Elizy: — Nie będziesz jadła kolacji? — Nie jestem głodna. Późno jadłam obiad. Dziękuję ci za troskliwość. — Ja przecież zawsze troszczę się o ciebie. Nie spostrzegłaś tego? Jakaś nowa taktyka — pomyślała niespokojnie. — Ciekawe, co on knuje? — Ostatnio rzeczywiście nie zauważyłam, żebyś się tak bardzo o mnie troszczył. — Byłem bardzo zajęty. — Wcale się nie dziwię. Twoja młoda przyjaciółka absorbuje cię. Nie zareagował na tę uwagę. Mogło się zdawać, że dokłada wszelkich starań, aby uniknąć konfliktowych sytuacji. Powiedział: — Chciałbym z tobą porozmawiać. Jeżeli nie masz nie przeciwko temu, to może przejdziemy do mojego pokoju. — Żona nigdy nie powinna sprzeciwiać się woli swojego męża — odparła z leciutkim uśmiechem. Wstał od stołu i ukłonił się z przesadną galanterią. — Dziękuję, Elizo. Miło mi tego słuchać, choć twoje słowa zaprawione są sporą dawką sarkazmu. Nie przestawała się uśmiechać. — Widzę, Karolu, że ostatnio zaczytujesz się w romansach ?. życia wyższych sfer towarzyskich. Przyznaję, że nie znałam twojego zamiłowania do tego rodzaju literatury. No... ale mniejsza z tym. Chodźmy na tę proponowaną przez ciebie rozmowę. Metraż był imponujący, nawet jak na stare budownictwo. Duży tapczan, przykryty białym futrzakiem, wielkie mahoniowe biurko, klubowe fotele, okazała szafa z książkami — wszystko to ginęło w ogromnej przestrzeni życiowej. Dwa efektowne weneckie okna zasłonięte były teraz ciężką, ciemnowiśniową kotarą. Stojąca lampa ze złocistym abażurem wypełniała pokój przyjemnym, ciepłym światłem. Karol podszedł do baru, otworzył go i spytał: — Czego się napijesz? — Za alkohol dziękuję. Najwyżej odrobinę coca-coli.

— A ja wolę kropelkę koniaku — uśmiechnął się, wyjmując butelkę „Martineau". — Koniak zawsze dobrze mi robi na trawienie, a tym samym poprawia humor. — Widzę, że i bez koniaku humor ci dopisuje — powiedziała. — Cóż chcesz? Kiedyś wreszcie należy skończyć z tym ponuractwem. — Popieram twoją inicjatywę. Karol napełnił szklankę coca-colą i podał ją żonie, sam zaś nalał sobie koniaku do przesadnie dużego kieliszka. Jego hobby to było ładne szkło, a w szczególności fascynowały go wszelkiego rodzaju puchary, kufle, kieliszki i wielkie szklanice. Mawiał, że pijąc z takiego dużego naczynia, czuje się jak średniowieczny rycerz. Zapanowało milczenie. Ona małymi łykami popijała coca-colę, on z zadowoleniem przyglądał się pod światło swojemu koniakowi. — Podobno chciałeś ze mną porozmawiać — przypomniała po chwili, odstawiając szklankę na stolik. — Wiec słucham. Umoczył wargi w koniaku i, trzymając w ręku kieliszek, rozsiadł się wygodnie w dużym, pokrytym skórą fotelu. — Pragnąłbym, żebyś mnie spokojnie wysłuchała i żebyś starała się zrozumieć to, co ci powiem. Spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem. — Zdaje się, że powątpiewasz w pełną .sprawność moich władz umysłowych. — W pewnych sytuacjach kobiety często tracą zdolność posługiwania się tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Poruszyła się niecierpliwie. — Może wreszcie dowiem się, o co chodzi. Wydaje mi się, że już dosyć tych idiotycznych aluzji. - — Dobrze — Karol pociągnął spory łyk koniaku i odstawił kieliszek. — Jak ci wiadomo, chcę się z tobą rozwieść. — To żadna nowina — uśmiechnęła się. — Sądziłam, że masz mi do zakomunikowania coś ciekawszego. I tobie także wiadomo, że ja ci rozwodu nie dam. — Wyprowadzę się i po jakimś czasie zostanie oficjalnie stwierdzony całkowity rozkład naszego małżeństwa. To oczywiście musi potrwać. Potrząsnęła głową. — Ty się ze mną nie rozwiedziesz. Rozumiesz? Nigdy! Nigdy się ze mną nie rozwiedziesz. Chyba śmierć... — Elizo, bądź rozsądna. Proszę cię. — Ciągle jeszcze mówił spokojnym, opanowanym głosem. Najwidoczniej postanowił przeprowadzić tę rozmowę w tonie ugodowym. — Powiedziałam już raz, że na rozwód się nie zgodzę. I przestańmy o tym mówić. Zresztą wiesz doskonale, że mam cię w ręku.

— Grozisz mi? — Zmuszasz mnie do tego. — I ty sądzisz, że szantażem coś zwojujesz? — W każdej chwili mogę cię zniszczyć. — Wdzięczny ci jestem za szczerość. Ale nie wiem, czy się nad tą sprawą należycie zastanowiłaś. — Przemyślałam wszystko bardzo dokładnie. Jestem całkowicie zdecydowana użyć najbardziej nawet drastycznych środków, jeżeli mnie do tego zmusisz. — Nie radziłbym ci. — W jego spokojnym, zrównoważonym głosie wyczuwało się energię i zdecydowanie. — Mam wrażenie, że nie bardzo zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz. Czy słyszałaś kiedy o czymś takim jak wspólnota majątkowa małżonków? Skinęła głową. — Oczywiście. I co z tego? — Możesz mnie w każdej chwili skompromitować. Możesz mnie wpakować do kryminału. Nie przeczę. Zastanów się jednak, jakie to będzie miało konsekwencje dla ciebie. — Wiem. — Nic nie wiesz — machnął niecierpliwie ręką. — Ja proponuję polubowne załatwienie sprawy. Zostawię ci mieszkanie, zostawię ci wóz, będę płacił alimenty, dam wreszcie jednorazowe odszkodowanie... A ty... .Ty upierasz się, żeby zniszczyć mnie i siebie. Czy nie rozumiesz, idiotko... — Już nie był taki opanowany. — Czy nie rozumiesz, że stracisz wszystko, absolutnie wszystko: mieszkanie, willę w Komorowie, samochód jeden, samochód drugi, natychmiast zablokują twoje i moje konto. Nie jest wcale powiedziane, że nie będziesz siedziała. Nikt nie uwierzy, że się nie orientowałaś, skąd te pieniądze. Chcesz mnie szantażować. Chcesz mnie zniszczyć. Dobrze. Ale razem ze mną zniszczysz także i siebie. Nie jesteś już młodą kobietą. Wyjdziesz z kryminału stara, brzydka, bez grosza, bez pozycji towarzyskiej, bez przyjaciół. Kto będzie się chciał z tobą zadawać? Kto cię będzie poznawał na ulicy? Gdzie się podzieją ci wszyscy przyjaciele i przyjaciółki? Będziesz musiała wynieść się z Warszawy. W jakiejś małej mieścinie a trudem dostaniesz pracę na poczcie albo w urzędzie gminnym. Skończą się wytworne party, brydżyki, zagraniczne wycieczki, wszystko się skończy. Spojrzała na niego z nienawiścią. — Zgnoję cię — syknęła. — O, widzę, że nasza konwersacja zaczyna się stawać coraz bardziej wytworna — parsknął krótkim, niewesołym śmiechem, — Gratuluję. — Zgnoję cię. — To już powiedziałaś. Powtarzasz się. Wymyśl coś ciekawszego. Zerwała się z fotela z roziskrzonymi pozami.

— Nie nastraszysz, mnie! Słyszysz?! Nie nastraszysz mnie. Nie boję się ani milicji, ani prokuratora, ani więzienia. Wiem, że zniszczę swoją egzystencję. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że będą mnie uważali za twoją wspólniczkę. Nic mnie to nie obchodzi, absolutnie nic. Wsadzą mnie do kryminału, ale ciebie zgnoję. Słyszysz? Zgnoję. Ja na pewno dostanę mniejszy wyrok. Kto mi dowiedzie, że wiedziałam wszystko? Kto zdoła określić, w jakim stopniu byłam twoją wspólniczką? Nie boję się. To ty się boisz. To ty umierasz z przerażenia. Głupi, podły tchórz. I jeszcze raz cię ostrzegam, jeżeli nie zrezygnujesz z rozwodu, jeżeli nie pozbędziesz się tej głupiej kurwy, to natychmiast idę do prokuratora, natychmiast. Zbliżył się i uderzył ją w twarz z taką siłą, że aż się zatoczyła. — Czy wiesz, co bym z tobą teraz najchętniej zrobił? — spytał zduszonym wściekłością głosem. Wyjęła z torebki chusteczkę i otarła krew z warg. — Wiem. Najchętniej poderżnąłbyś mi gardło, a następnie poćwiartowałbyś zwłoki i wrzucił do Wisły. Ale ty tego nie zrobisz. Jesteś na to za wielkim tchórzem. — Chyba rzeczywiście tego nie zrobię — powiedział wolno. — Uważam, że podrzynanie gardła to zbyt prymitywny sposób pozbywania się niewygodnej osoby. Pod tym względem współczesna technika także poszła dużo dalej. Spojrzała na niego uważnie. — Grozisz mi? Wzruszył ramionami i zapalił papierosa. Chwilowe podniecenie minęło. Był znowu opanowany, pozornie spokojny. — Przecież to ty podsunęłaś mi sposób rozwiązania mojego problemu. Jak byśmy nazwali taki rozwód? Po polsku? Po włosku? Po amerykańsku? Po angielsku? A może to po prostu metoda międzynarodowa? — Radzę ci nie brać pod uwagę takiego rozwiązania swojego problemu — powiedziała z uśmiechem, cedząc wolno poszczególne słowa. — Nie sądź, że w moich rozważaniach nie uwzględniłam i tej ewentualności. Zabezpieczyłam się. — Zabezpieczyłaś się? — Oczywiście. Gdybym nagle zniknęła bez śladu, odpowiednie władze automatycznie zostaną poinformowane o tym, że zostałam zamordowana przez własnego męża. Wybij też sobie z głowy truciznę, katastrofę samochodową. Bądź także pewien, iż nie wybiorę się z tobą na wycieczkę w góry ani nawet nie zaryzykuję wycieczki kajakiem. Roześmiał się. — Jesteś wspaniała. Stanowczo za dużo czytujesz powieści kryminalnych. Czy rzeczywiście przypuszczasz, że myślę o popełnieniu morderstwa? — A nie brałeś pod uwagę takiej możliwości, kochanie? Karol wstał, zgasił papierosa i, nic patrząc na żonę, wyszedł z pokoju. Kiedy została sama, poczuła, że drży. Zrobiło jej się nagle bardzo zimne. Sięgnęła po butelkę z koniakiem.

ROZDZIAŁ III Była zawiedziona. Nie tak wyobrażała sobie tę wyprawę na plażę we dwoje. Dotychczas tak się jakoś składało, że chodzili całą paczką albo też spotykali nad Wisłą kolegów, koleżanki, którzy się do nich przysiadali i od razu robiło się gwarnie, hałaśliwie. Od dawna marzyła o tym, żeby byli tylko we dwoje, ona i on, nikt więcej. Tak się cieszyła na dzisiejszy dzień, a tymczasem... Waldemar przepłynął parę razy basen, a teraz leżał koło niej milczący, ponury, dziwnie obcy. Czuła instynktownie, że coś go gnębi, ale zupełnie nic domyślała się, 0 co chodzi. Nigdy taki nie był. Usposobienie miał raczej pogodne, wesołe, lubił śmiać się, żartować, dokazywać jak sztubak. Nieraz nawet musiała go uspokajać, prosząc, żeby się nie wygłupiał. On na to odpowiadał, że spoważnieje dopiero wtedy, jak skończy osiemdziesiąt lat. Dziś już parokrotnie chciała zapytać go, co się stało, ale brakowało jej odwagi. Po raz pierwszy w jego towarzystwie poczuła się tak dziwnie skrępowana. Wreszcie jednak zdecydowała się: — Co ci jest? — spytała cicho. — Co się stało? Nie odpowiedział i nawet się nie poruszył. Mogło się zdawać, że zasnął, ale wiedziała, że nie śpi. Zaczynała żałować, że zadzwoniła do niego i wyciągnęła go z domu. Może ma jej już dosyć? Może chciał się spotkać z inną dziewczyną? Tak, stanowczo nie powinna była do niego telefonować. Już wtedy miała wrażenie, że głos Waldka brzmi jakoś niechętnie, ale myślała, że tak jej się tylko zdaje. Ogarnęła ją złość. Nic, to nic, może sobie iść do diabła. Nie potrzebuje znosić fochów jakiegoś idioty. Zawsze znajdzie sobie wesołe, sympatyczne towarzystwo. Postanowiła wyjaśnić sytuację. — No, o co ci właściwie chodzi? Stało się coś? Żachnął się niecierpliwie. — Daj mi spokój. Strzępiasty obłok zakrył na chwilę słońce, zasnuwając szarością złotawy blask piasku. Znad Wisły powiał wiatr. Zrobiło się chłodniej. Nie miała zamiaru rezygnować. — Może wreszcie się dowiem, o co chodzi. Mam dosyć takiego nadętego faceta. Usiadł i przegarnął palcami włosy. — Chcesz, żebym sobie poszedł? — Chcę, żebyś mi powiedział, o co chodzi. Gniewasz się na mnie?

— Ależ skąd? Za cóż miałbym się na ciebie gniewać? Po prostu nie zawsze można mieć dobry humor. — Ale ja chciałabym, żebyś zawsze miał dobry humor, kiedy jesteś ze mną. — Robię, co mogę. — Tego nie zauważyłam. W ogóle żałuję, że namówiłam cię na tę plażę. — Dajże spokój. Dotknęła łagodnie jego ręki. — Mogłabym ci w czymś pomóc? Tak bym chciała, żebyś był ze mną szczery. Popatrzył na nią zamyślony. — Może i mogłabyś mi pomoc — powiedział cicho. Przysunęła się bliżej i objęła go za szyję. — Przecież się kochamy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, ale muszę wiedzieć... — Mam kłopoty. — Jakie? — Potrzebuję forsy. — Dużo? — Pięćdziesiąt patyków. — To bardzo dużo. Na co ci tyle pieniędzy ? — Ukradłem. Jeżeli nie oddam, pójdę do kryminału. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. — Jezus Maria! I ty to tak spokojnie mówisz? Zaśmiał się głośno, prowokacyjnie. — Przecież chciałaś, żebym był z tobą szczery. No, to jestem szczery. — Firmowe pieniądze? — Tak. — Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Waldemar! Chłopak przeczesał palcami gęstą czuprynę. — Przegrałem na wyścigach. Dałem się nabrać kumplom. Popiliśmy trochę. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. — I co teraz będzie? Wzruszył ramionami. — A co ma być? Albo zwrócę tę forsę, albo mnie wsadzą do pudła.

— Boże... Boże...! Co my zrobimy? Wziął ją za rękę. — Słuchaj, Grażyna, ja te pieniądze odrobię, ale muszę mieć na to czas. Rozumiesz? — A jeżeli przyjdzie kontrola? — Właśnie. Lada dzień mogą się kapnąć, że brakuje tych cholernych pięćdziesięciu patyków. Wtedy nic nie pomoże. Wsadzą mnie. — Co masz zamiar zrobić? — Muszę zdobyć tę forsę. — Ale jak? — Ty mogłabyś mi pomóc — powiedział wolno, patrząc -jej w oczy. — Ja? Ja nie mam pięćdziesięciu tysięcy. — To wiem. — Więc w jaki sposób...? Pochylił się i pogładził ją po rozwichrzonych włosach. — Posłuchaj... Twój tata ma dolary... — Skąd wiesz? — O, ja wiem dużo różnych rzeczy. Jeden z moich kumpli handluje walutą. Powiedział mi, że kiedyś załatwiał twojemu ojcu. — Ja nic o tym nie wiem. — Nikt się takimi rzeczami nie chwali. Ojciec na pewno zbiera na twój posag. Jedynaczka. Chce cię zabezpieczyć. Normalka. — Tata nie da pieniędzy. — Wcale cię nie namawiam, żebyś go o to prosiła. Odsunęła jego rękę. — Nie rozumiem. — Tu nie ma nic do rozumienia. Twój tata gdzieś chowa te zielone papierki! Bez trudu się zorientujesz, gdzie. Ma gdzieś skrytkę, w ścianie albo pod podłogą, a może w szafie. Wyprostowała się gwałtownie. — Waldemar! Coś ty? Chcesz, żebym okradła ojca? — Zwariowałaś? Kto mówi o kradzieży? Przecież dolary i tak leżą bezużytecznie. Pożyczysz mi. Ojciec nie mu»i o tym wszystkim wiedzieć. Tak ciągle nie zagląda do tej waluty. Ja wyrównam te pięćdziesiąt patyków, a potem kupię dolary i położysz je na miejsce. Tata się nawet nie kapnie, że to nie te same. Potrząsnęła głową. — Ja tego nie zrobię...

— Chcesz, żeby mnie zamknęli? — Nie chcę, ale... Nie mogę... nie mogę... Nawet gdybym wiedziała, gdzie tata trzyma dolary... Nie mogłabym tego zrobić. Zrozum... Odsunął się od niej chmurny, zły. — Rozumiem. Żałuję, że w ogóle rozmawiałem z tobą na ten temat- Myślałem, że mnie kochasz, że naprawdę chcesz mi pomóc. — Ależ ja cię bardzo kocham i wierz mi, chciałabym ci pomóc, ale nie możesz wymagać, żebym... Nie możesz wymagać, żebym okradła własnego ojca. Żachnął się niecierpliwie. — Przestań wreszcie operować takimi idiotycznymi terminami. Kto mówi o kradzieży? To byłaby tylko pożyczka, pewien rodzaj pożyczki. Przecież wszystkie dolary zwrócimy twojemu ojcu. — Nie. Ja tego nie zrobię. Musiałabym z tatą porozmawiać, musiałby się zgodzić. — Wzięła go delikatnie za rękę, — Posłuchaj, Waldemar,.. Odepchnął ją. — Zostaw. Nie ma o czym gadać. Doskonale wiesz, że twój ojciec nie może na mnie patrzeć, a gdyby się jeszcze dowiedział, że ja... — Tatuś chce, żebym była szczęśliwa. Jestem jedynaczką. Nie możesz się dziwić, że.., — Niczemu się nie dziwię — burknął. — Zrozumiałem, że na nikogo nie mogę liczyć. 1 słusznie. Nawarzyłem sobie piwa, sam muszę je wypić. W trudnej sytuacji człowiek zawsze jest sam. — Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz doskonale, jak bardzo cię kocham i wiesz także, że gotowa jestem zrobić wszystko, żeby ci pomóc. Nic żądaj jednak ode mnie rzeczy niemożliwych. — Zostaw to. Zmień płytę. Niczego od ciebie nie żądam. — Sięgnął po nowego papierosa. — Waldemar... — Co? — Zastanówmy się wspólnie. Może to się jednak da jakoś załatwić. — Niby jak? — Może wziąłbyś pożyczkę? Parsknął śmiechom. — Pożyczkę? Zwariowałaś? Kto mi pożyczy pięćdziesiąt tysięcy. Pięćset złotych, osiemset, ale pięćdziesiąt tysięcy? — A jakbyś od pięćdziesięciu kolegów pożyczył po tysiąc złotych? Wzruszył ramionami. — Głupia jesteś. Mówisz jak małe dziecko. Po pierwsze nie mam tylu kolegów, a po drugie wszyscy moi koledzy chętnie pożyczyliby od mnie parę złotych. Szkoda gadać. — No to co będzie?

— Nic. Nie przejmuj się moimi sprawami. — Spojrzał na zegarek. — Umówiliśmy się przecież z Kazikiem i Magdą. Zupełnie zapomniałem. Ubieraj się. Szybko. *** Kazik Ostrowski był typem naukowca. Wysoki, bardzo szczupły, miał wąską, ascetyczną twarz, którą prawie całkowicie zakrywały ogromne okulary w grubej, ciemnej oprawie. Pracował w instytucie przyrodniczym i interesowało go głownio życie ślimaków. Nie lubił lokali rozrywkowych ani zebrań towarzyskich. Stronił od ludzi i najchętniej przesiadywał w domu, obłożywszy się książkami, atlasami i przeróżnymi wydawnictwami naukowymi, sprowadzanymi z całego świata. Wszystkim wydawało się niezrozumiałe, że Magda, pełna życia i temperamentu dziewczyna, wyszła za niego za mąż. Chyba na zasadzie kontrastu. Przepadała za tańcem, uwielbiała otaczać się licznym gronem przyjaciół, nie mogła się obejść bez szumu, gwaru, muzyki. Była bardzo ładna, atrakcyjna, miała ogromne powodzenie u mężczyzn. Znalazłaby z pewnością dziesięciu kandydatów na mężów, którzy nie pasjonowaliby się ślimakami. Nikt nie wiedział, co ją skłoniło do tego małżeństwa, a być może, że i ona sama nie bardzo u-miałaby na to pytanie odpowiedzieć. Początkowo byli we czworo. Niebawem jednak przysiadł się do nich kolega szkolny Waldka, Ziutek Borzycki, który nigdzie nie pracował, ale wydawał dużo pieniędzy. Nawet najbliżsi przyjaciele nie znali tajemniczych źródeł jego dochodów. Mówiono, że handluje walutą, że pośredniczy w transakcjach samochodowych, byli nawet 1 tacy, którzy podejrzewali go o sutenerstwo. Zawsze elegancko ubrany, zawsze wesoły, beztroski, lubił się zabawić i bardzo sobie cenił towarzystwo ładnych kobiet. Tym razem pojawił się z efektowną, rosłą blondyną, którą nazywał itiubombą, choć miała wyraźne skłonności do tycia. Przenieśli się do większego stolika i zaczęła się zabawa. Magda tańczyła ze wszystkimi po kolei, omijając starannie własnego męża. Nieszczęsny Kazio był tym zachwycony. Bardzo źle tańczył i nie lubił tego zajęcia. Każdy więc, kto go wyręczał na parkiecie, zyskiwał sobie jego dozgonną . wdzięczność. Przybywało pustych butelek. Humory stawały się coraz bardziej „szampańskie". Lada chwila można się było spodziewać popisów wokalnych. Nie wiadomo kiedy przysiadła się do nich przyjaciółka Magdy, Lucynka. Po krótkiej chwili przyholowała do stolika swojego męża, Wacia, mizernego blondyna, robiącego wrażenie człowieka przepuszczonego przez wyżymaczkę, oraz czarniawego cudzoziemca, który okazał się synem słonecznej Italii. Pochodził z Neapolu i przyjechał do Polski w sprawie zakupu koni rzeźnych. Był już nieźle podpity, nie mówił po polsku. Od czasu do czasu wykrzykiwał po francusku: „Viva la Pologne!", a potem zaraz przechodził na swój ojczysty język, wołając na przemian „Santa Madonna" i ,,porca miseria!" Waldemar pił dużo, śmiał się głośno, tańczył i opowiadał pieprzne kawały. Patrząc na niego można było przypuszczać, nie ma żadnych kłopotów i że rzeczywiście bawi się beztrosko. — Nie pij tyle — szepnęła Grażyna, biorąc go za rękę. Szarpnął się. — A co mi innego zostało? Już niedługo tej swobody. Zostaw mnie. Raz się żyje. Baw się. Ciesz się. Słyszysz, jaka fajna muzyka. Umoczyła wargi w wódce. Wzdrygnęła się. Nie lubiła pić, nie lubiła tych wszystkich zabaw, dansingów. Męczyła ją hałaśliwa, natrętna muzyka, drażnili pijani, ogłupiali ludzie. Nie mogła patrzeć na spocone twarze, przekrwione oczy, bełkoczące coś bez sensu usta. Udawała wesołą, żeby innym nie psuć zabawy, ale

przychodziło jej to z coraz większym wysiłkiem. Tak bardzo chciałaby już być w domu, położyć się do łóżka. Patrząc na Waldka, doznawała uczucia lęku 1 niesmaku. Kochała tego chłopaka i bała się, że go jej zabiorą. Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Przegrał pięćdziesiąt tysięcy. Jak mógł? A teraz żąda od niej, żeby... To przecież zwykłe złodziejstwo. Ona nie zgodzi się na to, w żaden sposób nie może. — Nie pij tyle. Waldemar... Proszę cię, — Zostaw mnie. Wódka to nie żadne wyjście z sytuacji — myślała przygnębiona, — Zachowuje się jak idiota. Prawdziwy mężczyzna nie szuka zapomnienia w wódce. Po raz pierwszy od czasu ich znajomości wstydziła się za niego. Nie chciała, żeby jej chłopiec był taki. Inaczej wyobrażała sobie Waldemara. Wiedziała, że daleko mu do ideału, ma wiele różnych wad, ale aigdy nie przypuszczała, żeby... Więc taka jest prawda? Tamto było tylko złudzeniem? Ogarnął ją taki żal, aż łzy napłynęły do oczu. — Może zatańczymy? — Ziutek Borzycki pochylał się przed nią w uprzejmym, zapraszającym ukłonie. Nie wyglądał na pijanego. Trudno to było nazwać tańcem. Na parkiecie panował taki tłok, że skłębione pary podrygiwały w miejscu, depcząc sobie po nogach i wbijając łokcie pod żebra najbliższych sąsiadów. Ten i ów próbował żwawiej podskoczyć, ale bez powodzenia, Wszystko to razem robiło wrażenie jakiegoś dziwnego zbiorowego masażu. Spoceni, zdyszani amatorzy letniego dansingu dzielnie walczyli o utrzymanie mitu „fantastycznej" zabawy. Ziutek był dobrym tancerzem i lepiej od innych umiał sobie radzić w tłoku. Po pewnym jednak czasie nawet i on zaczął opadać z sił. Poruszał się coraz wolniej, coraz mniej wykazywał inicjatywy w odnajdowaniu cennych milimetrów wolnej przestrzeni. — Wracajmy — szepnęła błagalnie Grażyna, której brakło tchu. Jej tancerz z uczuciem prawdziwej ulgi wyszarpnął ją z ludzkiego kłębowiska. — Gdzie Waldemar? — spytała, kiedy podeszli do stolika. — Może tańczy — powiedział Ziutek. — Nie. Nie ma go na parkiecie. — Nie martw się — roześmiała się Magda. — Waldek ci nie zginie. Po prostu musiał się na chwilę oddalić. Zaraz przyjdzie. Waldemar jednak nie wracał. Grażyna zaczynała się nie na żarty niepokoić. — Kaziu, czy Waldemar nie mówił ci, dokąd idzie? Młody naukowiec zwrócił ku niej swą suchą, beznamiętną twarz. — Nie, Grażyno, Waldemar nie mówił mi, dokąd idzie — powiedział wolno bezbarwnym, nosowym głosem. — Ale nie niepokój się. Jeżeli nie przyjdzie, odwieziemy cię do domu. — Ach, nie o to chodzi. Mieszkam przecież bardzo blisko. Boję się tylko, czy mu się coś nie stało. Trochę za dużo pił.

— Tak. Trochę za dużo pił — zgodził się Kazio. Towarzystwo zaczęło się przerzedzać; Polska wódka zmogła neapolitańskiego handlarza końmi, który w pewnym momencie zwisł swobodnie na poręczy krzesła. Mizerny mąż Lucynki, wspomagany przez krzepkiego kelnera, przetransportował walutowego gościa do windy. Lucynka zaczęła sobie pudrować nos, dając tym do zrozumienia, że niebawem pożegna grono przyjaciół. Ziutek, po nieudanym tańcu z Grażyną, stracił humor i co i raz spoglądał na zegarek. Kazio od samego początku zabawy marzy! o powrocie do domu. Jedynie Magda była niestrudzona. Ciągle rwała się do tańca, przytupywała, podśpiewywała i twierdziła, że bawi się szałowo. Z rachunkiem była pewna komplikacja, ponieważ Wacio nie wrócił, a Lucynka zniknęła bez pożegnania. Na Włocha nie można było liczyć. Waldemar poszedł gdzieś w Polskę, a Grażyna nie miała pieniędzy. Cały więc ciężar finansowania szałowej zabawy spadł na Kazia, który nie pił, prawie nic nie jadł i nie tańczył. Zdjęty litością Ziutek dorzucił pewną drobną kwotę. — Odwieziemy cię do domu — powiedział Kazio, biorąc Grażynę pod rękę. Potrząsnęła głową. — Nie, nie. Jedźcie. Ja jeszcze trochę zaczekam tutaj w hallu. Na pewno lada chwila wróci. Będzie mu przykro, jeżeli... — Nie powinien cię tak zostawić — powiedziała Magda. — W ogóle Waldek zachowywał się dzisiaj jakoś dziwnie. Kazio był niezdecydowany. — Doprawdy nie wiem... Nie chciałbym cię tułaj zostawiać samej. Uśmiechnęła się. — Nic mi się nic stanie. Przecież do domu mam parę kroków. — Twój ojciec będzie się może niepokoi — Och, tata jest przyzwyczajony do lego, że późno wracam. — Więc nie chcesz, żebyśmy cię odwieźli? — Dziękuję wam bardzo, ale jeszcze chwilę zaczekam na Waldemara. — W takim razie dobranoc. — Dobranoc, kochani. I przepraszam ta... Została sama w hotelowym hallu. Nocny portier obrzucił ją badawczym, taksującym spojrzeniem. Poczuła się głupio. Usiadła w fotelu i wyjęła z torebki kosmetyczkę. Zaraz jednak schowała Ją z powrotem. Poprawianie makijażu mogłoby ją postawić w dwuznacznym świetle. Była coraz bardziej zdenerwowana. Waldemar nie wracał. ROZDZIAŁ IV

Patrzył na nieruchomą twarz. Było w niej coś z cyrkowego klowna, jakiś trudny do sprecyzowania wyraz, groteska połączona z tragizmem. Wokół grubych, mięsistych warg zastygł drwiący uśmiech, tak jakby wszystko to stało się podczas zwykłej, towarzyskiej rozmowy. Ten człowiek nie spodziewał się napaści. — Proszę pana... Proszę pana... Łowicki odwrócił się. Napotkał spojrzenie przerażonych oczu dziewczyny. — Proszę pana... Panie doktorze... — powtórzyła ciszej. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wargi jej drżały. Była jak małe dziecko, które za chwilę wybuchnie płaczem. Podszedł bliżej i położył ręce na jej ramionach. — Musi pani być dzielna. Ojciec nie żyje. Przypadła do leżącego na podłodze ciała. Przyzwyczaił się już do widoku śmierci i ludzkich tragedii, ale ta scena wstrząsnęła nim do głębi. Podniósł szlochającą dziewczynę i wyprowadził ją do sąsiedniego pokoju. — Czy tu jest telefon? — spytał. *** Porucznik Szerniak był bardzo podniecony. Po raz pierwszy brał udział w tak poważnej sprawie jak morderstwo. Czuł się nieomal szczęśliwy, że dzieje się coś niezwykłego, sensancyjnego. Kapitan Szymański musiał go parokrotnie uspokajać. — Wolnego, kolego, wolnego. Nie gorączkujcie się tak. Jeszcze w swoim życiu zobaczycie niejednego trupa. Doktor Lewicki czekał na nich. — Uderzenie tępym narzędziem w tył głowy — powiedział. — Pękniecie podstawy czaszki. Najprawdopodobniej wylew krwi do mózgu. — Kto wezwał pogotowie? — spytał Szymański. — Sąsiad. Niejaki Kacperski. W tej chwili wszedł lekarz milicyjny. Dokładnie obejrzał zwłoki i potwierdził opinię swego kolegi z pogotowia: — Pęknięcie czaszki i wgniecenie kości czaszki. Obrażenie zadane zostało narzędziem tępym o płaskiej powierzchni. Mógł to być na przykład kamień. — Jak dawno nastąpił zgon?

— Zwłoki jeszcze ciepłe. Nie stwierdzam ani plam opadowych, ani stężenia pośmiertnego. Sądzę, że stało się to niedawno, jakieś dwie, trzy godziny temu. Szymański spojrzał na zegarek. — Dochodzi druga — mruknął. — To znaczy, że zbrodni dokonano około dwudziestej trzeciej. Lekarz skinął głową. — Mniej więcej. Oczywiście z tolerancją do jednej godziny. Błysnął flesz. To fotograf przystąpił do akcji. — Nie jestem juz panu potrzebny? — Nie. Dziękuję. Skomunikuję się z panem po sekcji zwłok. Szymański zamienił kilka słów z fachowcami od daktyloskopii i przeszedł do sąsiedniego pokoju. W ślad za nim posuwał się- porucznik Szerniak. Był bardzo blady. Robił takie wrażenie, jakby przestało go to wszystko pasjonować. Grażyna siedziała w tym samym fotelu, w którym posadził ją doktor Lewicki. Nie płakała — Pani jest córką zmarłego? — Tak. — Czy pani pierwsza stwierdziła, że ojciec nic żyje? — Nie wiedziałam, że nie żyje... Myślałam... Nie wiedziałam... — Czy pani późno wróciła do domu? — Tak. — Mniej więcej o której? — Dokładnie nie pamiętam. Chyba o-koło pierwszej. — I wtedy pani zobaczyła...? — Tak. Zobaczyłam, że ojciec leży... Zobaczyłam krew. Krzyknęłam. Przybiegł pan Kacperski, który mieszka tu obok. — Jak to się stało, że pan Kacperski usłyszał pani krzyk? — Wracał właśnie i otwierał drzwi od swego mieszkania. — Uhm. Proszę mi powiedzieć, czy drzwi wejściowe były zamknięte, kiedy pani przyszła do domu? — Tylko na klamkę. Na zatrzask nie. Przestraszyłam się. Myślałam, że może złodzieje... — Czy pani ojciec wybierał się gdzieś wieczorem? — Nie wiem. Nic nie mówił. — Może spodziewał się jakiejś wizyty?

— Nie wiem. — A czy orientował się, że pani później wróci do domu? — Tak. Napisałam kartkę, ze idę ze znajomymi potańczyć. — To znaczy, że pani nie widziała się wczoraj z ojcem. — Nie. Kiedy wychodziłam, ojciec jeszcze spał. Wrócił bardzo późno. Nie chciałam go budzić. — Ojciec często późno wracał do domu? — Ostatnio dosyć często. — Czy zdarzało się, że nie nocował w domu? — Zdarzało się. — Sama pani mieszkała tu z ojcem? — Tak. — A matka pani...? — Mama już bardzo dawno temu odeszła od ojca. — Czy mieszka w Warszawie? — Nie. W Szczecinie. — Często przyjeżdża do Warszawy? — Nie wiem. — Nie utrzymuje pani kontaktu z matką? — Widujemy się bardzo rzadko, raz na parę lat. — Matka pani nie interesowała się panią? — Nie. — Ile pani miała lat, kiedy rodzice się rozeszli? — Dziesięć. — Studiuje pani? — W Wyższej Szkole Muzycznej. Szymański z nieukrywanym współczuciem patrzył na bladą, pozornie obojętną twarz dziewczyny. Wiedział, że nie powinien męczyć jej pytaniami, ale wieloletnia praktyka nauczyła go, jak wielkie nieraz znaczenie mają pytania zadane od razu, na gorąco. — Pani teraz nie może tu mieszkać. — Nie.

— Czy ma pani jakąś rodzinę? — Mam stryja, ale nie utrzymujemy z nim stosunków. — Sądzę, że w tej sytuacji stryj zabierze panią na jakiś czas do siebie. — Nie wiem. Nie chciałabym... — A czy gdzie indziej mogłaby się pani ulokować ? — Nie wiem. Wszyscy teraz mają takie małe mieszkania. — A stryj? — O, mój stryj ma własną willę na Mokotowie. — Przypuszczam, że w tej willi znajdzie się jakiś pokoik dla pani. — Nie wiem. — Porozmawiam ze stryjem. — Dziękuję, ale nie chciałabym... — Niech się pani nie niepokoi. Proszę już to mnie zostawić. Ja to załatwię. Wszedł sierżant Małek. Pochylił się, szepnął coś kapitanowi. — Przepraszam — powiedział Szymański i wyszedł, zamykając starannie drzwi za sobą. Szerniak został sam z Grażyną. Był bardzo zakłopotany. Rozpaczliwie szukał jakichś odpowiednich do okoliczności słów. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tak głupio milczeć, ale nie miał pojęcia, co powiedzieć. Wszystkie słowa pocieszenia, które przychodziły mu na myśl, wydawały się tak straszliwie banalne i wyświechtane, że wstydził się odezwać. Nic więc nie mówił, tylko przełykał ślinę i chrząkał współczująco. Z tej przykrej sytuacji wybawiło go ponowne pojawienie się kapitana. Szymański przez ten czas kazał zabrać zwłoki. Chciał o coś prosić dziewczynę, ale nie przyszło mu to łatwo. Wreszcie jednak zdecydował się. — Nie wiem, czy pani czuje się na siłach... Może by pani rzuciła okiem na tamten pokój... Spojrzała na niego przerażona. — Nie! Nie! Nie mogę! Szymański dotknął jej ramienia. — Proszę się uspokoić — powiedział serdecznie. — Ojca już zabrali. Zależy mi na tym, żeby pani tylko spojrzała na pokój. To dla mnie bardzo ważne, ale oczywiście nie nalegam. Wstała. Była chyba jeszcze bledsza. — Dobrze ?— szepnęła, ledwie poruszając wargami. — Jeśli to panu tak potrzebne... Przeszli do pokoju, w którym niedawno rozegrała się tragedia. Szymański wziął dziewczynę pod rękę. — Proszę mi wybaczyć, że w takiej chwili nie daję pani spokoju, ale musi nam pani pomóc.

— Staram się — powiedziała cicho. — Dziękuję. Jest pani bardzo dzielna.-Chciałbym, żeby się pani rozejrzała po pokoju. Chodzi mi o to, czy wszystko tu jest tak jak zazwyczaj, czy wszystkie meble, wszystkie drobiazgi są ustawione tak jak zawsze? — Posadzka zerwana... . — Wiem, wiem — przerwał jej Szymański. — Posadzka zerwana, w szafie i w biurku poprzewracane, obrazy pozdejmowane. Ktoś tu czegoś szukał. Nie o to mi jednak chodzi. Chciałbym wiedzieć, czy wszystkie przedmioty stoją na swoim miejscu? Przez chwilę wodziła wokół uważnym spojrzeniem. Wreszcie wyciągnęła rękę i wskazała odlaną w brązie postać Atlasa, dźwigającego na barkach kulę ziemską. — Ta rzeźba stała zawsze z lewej strony biurka, a nie z prawej. — Jest pani tego pewna? — Pamiętam dokładnie. Zresztą gdyby figura stała tutaj, przeszkadzałaby przecież. — To prawda — zgodził się Szymański. — Przeszkadzałaby pisać. Zapewne zwykłe jej miejsce bvło tu, koło lampy. — Tak. Szymański skinął na sierżanta. — Zdejmowali z tego odciski palców? — Próbowali, obywatelu kapitanie. Nic nie znaleźli. Figurka czyściutko wytarta. — Trzeba natychmiast przeszukać wszystkie pojemniki na śmieci i zsyp. — Tak jest. — Słuchajcie, kolego — Szymański zwróci! się do Szerninka. — Zaopiekujcie się panią, a ja chciałbym zamienić parę słów z sąsiadem. Myślę, że jeszcze nie śpi. Nikt z najbliższych sąsiadów nie spał. Na wąskiej klatce schodowej było tłoczno. Ludzie są żądni sensacji. Mimo że zwłoki już zostały zabrane, komentowano żywo tragiczne zdarzenie, nie śpiesząc się do mieszkań, zapominając o wypoczynku. — ..i kto by się to spodziewał, proszę państwa — dźwięczał wysoki, piskliwy głos — taki spokojny człowiek. Zdawało się, że nikt do niego nic może mieć żadnej pretensji, a tu masz... — ...Tacy cisi i spokojni najgorsi — odezwała się zażywna jejmość, której głowa przyozdobiona byra żółtymi lokówkami. Cicha woda, jak to powiadają... — Dajcie, kobity, spokój — wtrącił się do rozmowy tubalny sznapsbarylon. — Może go wykończył jakiś bandzior. Mało to tego tałałajstwa teraz się wszędzie kręci. A milicji, jak potrzeba, to ani na lekarstwo. Oni tylko potrafią spokojnego obywatela do izby wytrzeźwień ciągnąć, ale mordercy to sobie spokojnie chodzą po mieście. Takich żeśmy czasów dożyli. Szymański przecisnął się do drzwi, na których pineskami przyczepiony był bilet wizytowy „Teofil Kacperski". Zapukał.

Stary emeryt nie zdjął nawet krawata. Siedział sztywno w fotelu, jakby czekając na tę wizytę. — Proszę, bardzo proszę. Pan będzie łaskaw, Szymański przedstawił się i uścisnął suchą, żylastą dłoń. —; Przepraszam, że pana niepokoję o takiej porze, ale sądziłem, że pan nie śpi. — Spodziewałem się. że pan mnie odwiedzi — Kacperski glos miał niski, przyjemnie brzmiący. — Powiedziano mi, że pan zawiadomił pogotowie. — Tak. — Może zechce mi pan opowiedzieć, jak to wszystko się stało. — No więc tak — Kacperski poruszył się w fotelu i poprawił sobie krawat. — Byłem u przyjaciół na brydżu i dlatego tak późno wróciłem do domu. Kiedy o-twierałem drzwi, posłyszałem krzyk tej dziewczyny. Wbiegłem do ich mieszkania i zobaczyłem, że pan Pawelski leży na podłodze. Myślałem, że zemdlał. Chciałem go ratować, ale... Spostrzegłem krew... Już nie żył. — Tak od razu pan się zorientował, że Pawelski nie żyje? — O, proszę pana, ja mam w tych sprawach doświadczenie. Przez wiele lat, jeszcze przed wojną, pracowałem jako felczer. Wiem. jak wygląda człowiek żywy, a jak martwy. — I wezwał pan pogotowie. — Tak. Zatelefonowałem do pogotowia. Chociaż wiedziałem, że nic nie pomogą, ale na wszelki wypadek. — Czy dotykał pan czegoś w mieszkaniu Pawelskiego? — Nie. Wiem, że w takich wypadkach nie należy niczego ruszać. Niczego nie dotykałem, panie kapitanie, absolutnie niczego. — To bardzo dobrze. Czy może mi pan coś powiedzieć o Pawelskim? Kacperski potrząsnął głową. — Niewiele, bardzo niewiele. — Był pańskim najbliższym sąsiadem. — Tak, ale nic utrzymywaliśmy ze sobą żadnych stosunków. „Dzień dobry", „dobry wieczór" — i to wszystko. To był wyjątkowo spokojny i cichy człowiek. Jego córka także sympatyczna panienka, bardzo na miejscu, uprzejma, dobrze wychowana. — Czym zajmował się Pawelski? — Był stroicielem. — Stroicielom? — Tak. Stroił pianina, fortepiany... — Czy miał wielu klientów?

— Tego nie wiem. Nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałem. — Czy pan może zauważył, żer ktoś do niego często przychodził? — Przychodzili różni ludzie. Zapewne w sprawie strojenia fortepianów. — Chodzi mi o tych, którzy stale odwiedzali pana Pawelskiego. — Niestety, proszę pana, nic na ten temat nie mogę powiedzieć. Nigdy nie zwracałem uwagi na znajomych pana Pawelskiego. Nie obchodzi mnie, kto kogo odwiedza. Szymański podziękował uprzejmemu emerytowi i wrócił do Grażyny i Szerniaka. Młody porucznik w milczeniu dotrzymywał towarzystwa dziewczynie. Ten chłopak nie jest zbyt rozmowny — pomyślał Szymański, głośno zaś powiedział. — Zaraz .zatelefonuję do pani stryja i jedziemy na Mokotów. *** Polecenie kapitana zostało sumiennie wykonane. Na biurku piętrzył się stos najrozmaitszych przedmiotów, znalezionych w pojemnikach i zsypach na śmieci, dwie męskie chustki z nieznacznymi śladami krwi, jedna damska chusteczka, podarta i poplamiona szminką, papier toaletowy, stare gazety, najrozmaitsze szmatki, kawałki papieru pakowego, plastikowe torebki, a nawet rękaw od męskiej koszuli. Szerniak pochylił się i uważnie obejrzał ..zdobycz" sierżanta Matka. — Czy sądzicie, obywatelu kapitanie, że morderca wytarł narzędzie zbrodni w którąś z tych chustek? Szymański wzruszył ramionami. — A któż to może wiedzieć? W tej chwili nasze rozumowanie opiera się wyłącznie na prawdopodobieństwie. Ta statuetka, przedstawiająca mitologicznego, Atlasa, przestawiona z lewej strony biurka na prawą, na której nie znaleziono żadnych odcisków palców, bardzo nam pasuje jako narzędzie zbrodni. Waga odpowiednia. Chwycił Atlasa za nogi i górną częścią rzeźby — kulą ziemską — uderzył Pawelskiego w głowę. To by się także zgadzało z opinią lekarską: Obrażenie zadane tępym narzędziem. Jeden cios zupełnie wystarczył. Następnie morderca wytarł czymś dokładnie figurkę. Mogła to być chustka, mógł być ten papier toaletowy, -mogła być nawet gazeta, chociaż to mniej prawdopodobne. . .. Najbardziej pasuje chustka. Interesuje mnie ta granatowa, z monogramem. — Kto teraz na chustkach do nosa wyszywa monogramy? — powiedział Szerniak. — Właśnie — Szymański zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. — Macie rację. Kto teraz bawi się w monogramy? Ten zwyczaj w naszych czasach 9 zupełnie zaginął. W ogóle zaginęło wiele zwyczajów, które pomagały kiedyś w pracy służbie śledczej. Na każdym kroku standard. Powielane w milionach egzemplarzy koszule, ubrania, buty, krawaty, skarpetki. I jak tu w tych warunkach zidentyfikować zbrodniarza? — Nie mamy pewności, że mordercą był mężczyzna — powiedział Szerniak.