dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

Ewa wzywa 07 - 108 - Sekuła Helena - Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :535.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ewa wzywa 07 - 108 - Sekuła Helena - Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach.pdf

dydona Literatura Lit. polska Ewa wzywa 07 Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 59 stron)

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa Helena Sekuła Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach

1 — Masz trzy dni na rozliczenie — powiedział Tarnga i o niczym nie chciał słyszeć. Po prostu wstał i wyszedł z kawiarni. Inżynier Ogielski więcej go nie zobaczył; nie znał ani adresu, ani telefonu Tamgi, nic wiedział, gdzie pracuje, skąd przychodzi i dokąd odchodzi ten niczym nie wyróżniający się mężczyzna. Przeciętna staty- styczna, nie człowiek. Nie wiedział, jak naprawdę Tarnga się nazywa. Kiedyś, na początku ich znajomości, przedstawił się inżynierowi niewyraźnie, jak czyni, to większość ludzi, a proponując warunki, nie silił się nawet na mistyfikację. Moje nazwisko nie jest panu do niczego potrzebne — podkreślił; był małomówny, rzeczowy. — Przez telefon będę się przedstawiał jako Tarnga, a także każdy, kto ode mnie przyjdzie, powoła się na to miano. Proszę je uważać za hasło, i zachować w najgłębszej tajemnicy.

Tarnga telefonował rzadko i tylko do mieszkania, nigdy do instytutu doświadczalnego, gdzie inżynier pracował. Spotkania umawiali w mieście, niekiedy jednak Tarnga przychodził do domu Ogielskiego bez uprzedzenia. Jeżeli go nie zastał, nie zostawiał żadnej wiadomości, tylko zjawiał się innego dnia, także bez zapowiedzi. Inżynier tak dalece przywykł do tego stylu bycia, że dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak zupełnie nic o tym człowieku nie wie; w powstałej sytuacji może tylko biernie czekać na jakiś znak życia od niego. Wtedy, w kawiarni. Tarnga uniósł się gniewem i nie chciał rozmawiać. Z pewnością już ochłonął, lada chwila da znać — uspokajał się inżynier. Ale upłynął jeden dzień z zastrzeżonych trzech, a tamten nie ode- zwał się. Inżynier zaczyna! mgliście rozumieć, że prawdopodobnie w ciągu dwóch dni, które mu jeszcze pozostały, nic usłyszy ani nic zobaczy Tamgi, bo go nic obchodzi, co on, inżynier, ma do powiedzenia; pó prostu nie wierzy w żadne usprawiedliwienie, z góry uznał je za wykręty. Ważny jest dla niego tylko fakt odzyskania tego, co zginęło. Przyjdzie po depozyt lub upomni się w inny sposób po upływie wyznaczonego terminu. I już nie sprolonguje! Uciekały godziny, inżynier niczego nic potrafił wymyślić, aż trzeciego dnia wieczorem przyszedł wielki strach. Ogielski zobaczył wszystko we właściwych proporcjach. Nie pojmował swojej dotychczasowej na- iwności i tego niemal beztroskiego przeświadczenia: jakoś to będzie. Nie mógł liczyć na żadne ,,jakoś". Zaginione przedmioty przedstawiały wartość kilkunastu tysięcy dola- rów. Przepadły gdzieś na drodze między nim a Towarzystwem, jak enigmatycznie określał Tarnga zlecenio- dawcę czy zleceniodawców, z którymi obaj współpracowali. Tylko w przeciwieństwie do Tamgi, inżynier nie znał tych ludzi. A Towarzystwo z powodów jedynie mu wiadomych było przeświadczone, że majątek ten przywłaszczył sobie inżynier. I nikogo nie interesowały żadne wyjaśnienia. — Ufamy wybranym osobom — powiedział mu Tarnga, zanim jeszcze inżynier zdecydował się na współpracę. — Ale mamy sankcje na nielojalnych. Bardzo surowe. Nie ma u nas przedawnień, ułaskawień, okoliczności łagodzących. Chcę, aby pan o tym wiedział, zanim zgodzi się pan dla nas pracować. Ogielskiego oblał pot, nie mógł opanować strachu, obezwładniającego jak paraliż. Osaczało coś niezna- nego, ludzie bez twarzy zaczajeni w ciemności, a on jak w snopie światła jupiterów — — tak się czuł. Nic potrafił biernie czekać na to niewiadome, co go miało nieuchronnie spotkać z ręki tamtych, jeśli się sprawa nie wyjaśni w określonym przez nich terminie. Każdy się broni, jak umie, szaleństwem było czekać na nich w domu, liczyć na zrozumienie. Z pewno- ścią wszystko się wyjaśni — wmawiał w siebie — ale przecież trzeba na to więcej czasu niż... trzy dni. Uciec! Mijała trzecia doba dzieląca go od terminu. Dochodziła dwunasta w nocy, on wciąż siedział w pobliżu telefonu, z wieczora udając pilnie zajętego,, później, kiedy Marta poszła spać —? bezczyn — * nie. Sygnał aparatu milczał i zwiędła nadzieja, że się kiedykolwiek odezwie. Uciekać! Od dawna siedziało to w pod- świadomości, teraz doszło do głosu. Uciekać — czul to słowo jak kategoryczny nakaz, jak pchnięcie w ple- cy. Co powiedzieć Marcie? Przecież nie będzie jej budził w środku nocy. Chwycił się pierwszego pretekstu. A tak naprawdę to nie wiedział, jak usprawiedliwić konieczność zniknięcia, bo przecież nie wyjawi jej prawdy. Prawdy?! Nigdy. Napiszę do niej — rzucił ochłap sumieniu.

Ubrał się praktycznie, do torby zapakował niezbędne drobiazgi. Na widocznym miejscu pozostawił kartkę. Musiałem pilnie wyjechać. Jutro otrzymasz list — Jerzy. Wymknął się jak złodziej, bezszelestnie zamknął drzwi. Ukryły w cieniu kępy srebrzystych świerków, rosnących przy domu, nasłuchiwał i długo badał pustą o tej porze ulicę. Około drugiej w nocy dzwonił do drzwi znajomych mieszkających na przeciwległym krańcu Warszawy. — Jerzy, stało się coś?! — przejął się zaspany kolega. —Pokłóciłem się z Martą. Przenocujecie mnie? — Co za pytanie. Wchodź! Inżynier nie może spać, dręczy świadomość zagrożenia i dopiero teraz pojawia się niepokój o rodzinę; skręca go wstyd. Zachował się jak ostatni łajdak. Nie rozumie, jak mógł pozostawić Martę i dziecko bez żadnej opieki, tym bardziej bezbronnych, że niczego nieświadomych, niczemu nie winnych. Teraz myśli o sobie jak o kimś zupełnie obcym;. dotychczas nic znał tego nikczemnego tchórza i egoisty. Kiedy tak spsiał, czy zawsze był laki? A strach tylko obnażył nędzę jego charakteru? Nazajutrz wstał bardzo wcześnie; wymknął się cicho, aby nie budzić gospodarzy i pobiegł na poszuki- wanie czynnego automatu. Miasto dopiero przecierało oczy. Ciche, puste — wydało się inżynierowi nieprzy- jazne, groźne. Telefonem zerwał Martę ze snu. — Słuchaj uważnie! Zapakuj rzeczy Marcina i swoje, tak jakbyś miała wyjechać na jakiś miesiąc i prze- nieś się do matki, zaraz! Będziecie tam dotąd, dopóki nie dam ci znać, ale do tego czasu nawet nie zaglądaj do mieszkania. — Jerzy, co się stało?!!! — Nie pytaj mnie o nic, zrób, co ci mówię. Później ci wszystko wyjaśnię, a teraz nie zwlekaj. — Chociaż ogólnie powiedz, o co chodzi? — Marta, sprawa jest poważna! Wszystkim bez wyjątku, kto będzie o mnie pytał, mów, że wyjechałem do... — zastanawia się. dokąd jest najdalej z Warszawy — Świnoujścia. Tak, do Świnoujścia, do sanatorium. — Jerzy, czy ty jesteś trzeźwy? — Tak i przy zdrowych zmysłach. Zrób, co ci kazałem, a wszystko się ułoży. — Skąd dzwonisz? — Z ulicznej rozmównicy — ogarnia go zniecierpliwienie; niech przestanie nękać go pytaniami. Nie- smak i niezadowolenie z siebie przeistacza się w niechęć do niej. A jednak lepiej, że w tej chwili dzieli ich odległość. Nie ma klimatu do wyjaśnień i w każdej sekundzie może przerwać rozmowę, jeśli stanic się zbyt kłopotliwa. No i nie widzi oczu Marty, zielonych, promieniście nakrapianych bursztynem, bardzo pięknych oczu, których spojrzenia teraz by nie zniósł. — Jerzy, gdzie ty jesteś? — próbuje zyskać na czasie Marta. — Zrób, co ci powiedziałem — pomija jej pytanie. — Do pracy nie telefonuj, bo mnie tam nie będzie. A ja z kolei do domu nie będę dzwonił, tylko do matki — podkreślił z naciskiem i odwiesił słuchawkę.

O dziewiątej porozumiał się ze swoją asystentką w instytucie doświadczalnym: ma pilne sprawy na mie- ście, dzisiaj do pracowni nie przyjdzie. I legł przed nim pusty dzień. Bezczynność potęgowała niepokój. Krążył po ulicach z uczuciem, że jest śledzony. Czuł się bezdomny i wyjęty spod prawa. W południe zatelefonował do matki. Emerytowana lektorka języka angielskiego dorabiała sobie pry- watnymi lekcjami. O tej porze zawsze ma uczniów, więc zastanie ją w mieszkaniu, ją i małego. A słuchawkę na pewno podniesie Marcin." Zresztą babka przeważnie pozwalała wyręczać się w tej czynności, mały bo- wiem ogromnie lubił rozmawiać przez, telefon. Tego dnia inżynier musiał usłyszeć syna, chociaż wiedział, dziecko z całą pewnością tam jest. Marta codziennie rano odwoziła je do babki i zabierała po skończeniu pracy. Nawet miała po drodze, bo stara pani Ogielska mieszkała blisko przychodni, w której ordynowała jej synowa. —Jestem Marcin zgłosił się syn; inżynier bez słowa przerwał połączenie. Jeszcze bardziej bał się ufnej radości chłopca niż pytań żony. Lecz doznał ulgi dzięki złudzeniu, że nic się nic zmieniło, a ich życic toczy się jak zwykle. Jednak przymus, jaki sobie zadał, aby nic odezwać się do dziecka, sprawił, że nagle poczuł się pozbawiony rodziny. Do Marty poszedł dopiero nazajutrz. —Pani doktor, mąż czeka — jak zawsze w takich razach zawołała woźna. I zaraz z głębi korytarza nadeszła Marta, odmieniona nie do poznania. Mijając oczekujących pacjentów, podejrzliwie taksowała ich twarze. Rozglądała się niespokojnie, niepewna, przestraszona. — Coś ty takiego zrobił, Jerzy? — zagarnęła go do gabinetu i chociaż byli sami, mówiła szeptem. — Pytano o ciebie. — Na Żoliborzu?! — zbladł; aż tak wszystko o nim wiedzieli, zaraz trafili do jego matki? Jednak nie. Marta przyznaje się, że tylko w części spełniła jego żądanie. Rano odwiozła małego i pozostawiła na noc u świekry, sama zaś wróciła do domu. — Dlaczego mnie nie posłuchałaś! — Jak widzisz, nic mi się nie stało. Ten mężczyzna przyszedł wczoraj wieczorem, zachowywał się na- wet dość uprzejmie. On dotychczas nigdy u nas w domu nie był — powiedziała jednym tchem, jakby się tych kilku zdań wyuczyła na pamięć. Głos miała nieswój, drewniany, nie patrzyła na męża. — Nieznajomy? — przez chwilę błysk nadziei; Tarngę, wprawdzie przelotnie, lecz widziała chyba ze dwa razy. Mogła naturalnie nie zapamiętać twarzy, taki był pospolity, nijaki. — Jak wyglądał? Opisała kogoś, kto w żadnym razie nie był tamtym. — Przedstawił się. powiedział jakieś nazwisko? — Tak. Tarnga — wyskandowała; zgasła nikła nadzieja. Wprawdzie to ktoś inny, lecz przychodzi od nich, od Towarzystwa. — Wyjaśniłam, że wyjechałeś do sanatorium, nawet nie zapytał, gdzie jest to sanato- rium. I Marta przedstawiła mu całą wczorajszą rozmowę. — Niech mąż natychmiast wraca, inaczej będzie źle — powiedział ten inny Tarnga.

— Ale co się takiego stało, w czym i komu mąż się naraził? — zaryzykowała pytanie. — To pani nie wie? — gość zmierzył ją spojrzeniem. — Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana. — Niech pani dziękuje Bogu, że pani nie wie, i mężowi, że miał dość rozumu, aby pani nie mówić. I niech się pani nie stara dowiedzieć — poradził, a po pauzie: Synek państwa już śpi? — Uchylił drzwi do drugiego pokoju i popatrzył na mnie. jakby badając, czy rozumiem ostrzeżenie — mówiła Marta wciąż tym samym monotonnym głosem. — Śpi — zapewniłam i szczęśliwa byłam, że mały jest u twojej maiki. Nie wiedziałam tylko, co zrobię, jeśli ten człowiek zajrzy do pokoju Marcina i nie znaj- dzie dziecka, to znaczy co mnie spotka z jego ręki. ale na szczęście nie zajrzał. — Gdy opowiadała to mę- żowi, dygotały jej dłonie, a głos łamał się aż do ochrypłego szeptu. — Na coś ty nas naraził, Jerzy! Inżynier dopiero teraz spostrzegł, jakie spustoszenie na twarzy żony wywołała miniona doba; widział śmiertelną bladość pod makijażem, zapadnięte, gorączkowo rozbiegane oczy, podkute brunatnymi kręgami, spierzchnięte usta i wyraz zaszczucia. — Jerzy, nie przychodź do domu! — ścisnęła jego dłoń. — Nie przychodź! — Uspokój się nic mi się nie stanie. — Zostaw mi swoje klucze, Jerzy. Wtedy będę spokojna, że tam nie pójdziesz — dygotała, uczepiona jego rękawa. — Weź — podał jej klucze; poczuł dla niej wielką czułość i wyrzuty sumienia, i lęk o nią, taką nieod- porną, tak ciężko przeżywającą każde słowo tego obcego. Lecz zaraz refleksja; dlaczego o nic nie zapytała, jego, męża... — Jeszcze jedno — przypomniała sobie. — Zanim przyszedł ten Tarnga. zadzwonił jakiś mężczyzna. „Muszę pilnie skomunikować się z inżynierem — powiedział. — Pozostawiam numer telefonu; 19 89 903. Niech pani zapisze, to bardzo ważne, pan Ogielski będzie wdzięczny". — Nie znam nikogo, kto ma taki numer telefonu. Nie odpowiedziała; nie patrzyła na niego, gdy zażądała: — Nie przychodź tutaj do mnie ani do mieszkania matki, dopóki nie wyjaśnisz tego wszystkie go... A może zwrócisz się do władz? — badała go wzrokiem. — Wszystko się ułoży bez udziału władz — — zapewnił. — Możesz mi wierzyć, przecież nigdy cię nie okłamałem. Tak, nigdy dotychczas nie złapała go na kłamstwie, to prawda. — Wierzę ci — przystała skwapliwie. — Idź już. Jerzy. Minęła zaledwie doba, a ona zmieniła się nie do poznania. Nawet nie zapytała, gdzie nocował i co dalej ze sobą pocznie. Nie proponowała pomocy. 2

— Halo. tu magiel prasujący!... — W słuchawce głucha cisza, na drugim końcu kabla czyjaś zaczajona obecność. — Halo, Eduard Wyrobek przy telefonie — przedstawił się. Znów powiedział: magiel, chociaż unika tego określenia, jak może. Ośmieszone. „Jak baby w maglu, tu nie magiel, wiadomości z magla". I za cóż ta wzgarda dla tak pożytecznego urządzenia, ileż oszczędza wy- siłku i czasu. Ale ludzie jak niemądre dzieci: ,.Hi,hi, Wyskrobek z magla!" — złośliwie przekręcają jego nazwisko. I co w tym śmiesznego? Największe chamstwo wyśmiewać się z nazwiska. Udaje, że nic sobie z tego nic robi, jednak stara się, zwłaszcza przez telefon, nie mówić: magiel, bo naj- częściej dokuczają przez telefon, w oczy nie śmią. Zazdroszczą i tyle. Wydaje im się. że on wielkie kokosy na tym interesie robi. — Halo... — membrana dżwięknęła rozłączeniem, zaśpiewała sygnałem. Kto to mógł być? Znów nic nie mąci ciszy pustego warsztatu. W powietrzu lekki zapach chlorku i przypieczonego kroch- malu. Wyrobek niechętnie wraca do rachunków. Pensja dwóch maglarek pracują dobrze, ale też każą sobie płacić i słowa nie powiedz, bo zaraz szantaż: Jak się szefowi nie podoba, to one sobie pójdą tam. gdzie je przyjmą z otwartymi rękoma. I on wie, że przyjmą. Bo zręcznych w tym fachu brakuje, a robota ciężka. Więc płaci i jeszcze się podlizuje. Tfu! Do czego to doszło. Czynsz, energia — sumuje. Taka maszyna to żre prąd! Podatek... Z długiem też już nic może dalej zwlekać, trzeba oddać. — Ech koniki, koniki, wy moja miłość! — wzdycha: hazardowo i bez powodzenia grywa na wyścigach, totalizator pochłania dochody z magla, zaciągane pożyczki. Z niesmakiem odsuwa papiery. I co zostaje? Jak by nie liczył, brakuje... I myśl, która tylko czeka takiej okazji: tych ośmiu gwardzistów to ładny grosz. Sprzedać i już. Nic. Najpierw poznać źródło i wycisnąć, ile się da. Sam los zesłał mu szansę, jaka się trafia tylko raz; nic wolno jej zmarnować podszeptuje zachłanność. 1 nagły błysk: ten głuchy telefon! Czy to przypadkiem nic inżynier? Ale dlaczego czai, ukrywa? Takiego postępowania Wyrobek nic rozumie. Przecież Ogielski powinien się zgłosić, to jego żywotny interes. A może on. Wyrobek. nie dojrzał czegoś ważnego, co powo- duje dziwne zachowanie inżyniera? Cierpliwości. Wyrobek potrafi być cierpliwy. Ile dni — dni? — ile tygodni, dzień w dzień, krążył po parku w Powsinie, aby znów spotkać tego rozpieszczonego szczeniaka. Marcina. Nic podszedł do niego, tak jak za pierwszym razem, chociaż dzieciak rozgarnięty i z pewnością swój ad- res zna. Ale nie uległ łatwej pokusie, wiedział, że mały nie powinien go więcej widzieć. I dziesięć godzin przesiedział wtedy w chaszczach z lornetką, czekając, aż ta para z chłopcem zacznie się wreszcie zbierać do domu. Na szczęście zawsze jedno z nich leżało na kocu. kiedy drugie szło gdzieś z. tym bachorem, który chwili nie usiedział na miejscu, jakby go gryzły robaki. Wreszcie zebrali się. Wyrobek był przygotowany, że oni przyjechali tu. jak większość łudzi, samocho- dem. Ale gdzie tam! Przyszli pieszo. Dopiero później dowiedział się, że w ogóle nie mają auta. Mocno go to zdziwiło. Ale wówczas, w Powsinie, sądził, że albo mieszkają gdzieś bardzo blisko ośrodka, albo pojadą autobusem.

Omylił się. Ten upiorny dzieciak chciał iść przez las. Po dziesięciu godzinach prawie nieustannej galo- pady szczeniak miał jeszcze ochotę na spacery! Prawda, przespał się po południu i oto byty skutki. Rodzice zgodzili się natychmiast na ten pieszy powrót. Wyrobek powlókł się za nimi, przeklinając roz- puszczonego smarkacza, któremu na wszystko pozwalano. Szczęście, że to była niedziela i trochę ludzi tak- że spacerowało lub wracało lasem. Dzięki temu nikt nic zwrócił uwagi na Wyrobka. Ale dał mu ten mały w kość. Przegonił Wyrobka z Powsina pod Pyry, będzie z dziesięć kilometrów. Oczywiście Marcin, chociaż z piekła rodem, ale w końcu się zmęczył i wlazł ojcu na plecy, a Wyrobek nie miał już innego wyjścia, tylko musiał iść, a nie jest zwyczajny takiego chodzenia. Lecz wytrzymał i w taki sposób zdobył adres tych ludzi: ulica Sowy, numer jedenaście, domek jednorodzinny, własność małżeństwa Walickich. Przezornie poszedł do biura meldunkowego i dobrze zrobił. — Poszukuje... — podał zmyślone nazwisko człowieka, który rzekomo miał zamieszkiwać przy ulicy Sowy jedenaście. — Nikt taki nie jest zameldowany. Oprócz właścicieli mieszkają tam tylko Marta i Jerzy Ogielscy... — Imię się zgadza — skłamał Wyrobek — tylko nazwisko jakieś przekręcone. A gdzie pan Ogielski pracuje? — W ten sposób dowiedział się, że to inżynier chemik z instytutu doświadczalnego. — Nie, to jed- nak nie ta osoba, której szukam — udał rozczarowanie i potem przez pewien czas nawet nie pokazywał się w tej dzielnicy. Niech pójdzie w niepamięć jego wygląd i pytanie o inżyniera. Tak zaczął gromadzić wiadomości o chemiku. Następnym źródłem wiedzy o inżynierze stał się magiel prasujący, ulokowany w narożnym domu. Sze- fowa okazała się osobą zasiedziałą tutaj od lat i rozmowną. A Wyrobek miał zawodową łatwość porozumie- nia się z kobietami, zwłaszcza tymi powyżej czterdziestki. No i wygląd interesujący. Mimo bliskiej już sześćdziesiątki zachował prezencję, włosy i czerstwą cerę, pieczołowicie pielęgnowaną masażami i kwar- cówką. — ... tylko pani może mi pomóc — powiedział do maglarki i uśmiechnął się swoim najbardziej czarują- cym uśmiechem, przeznaczonym wyłącznie dla najlepszych klientek. Zaraz po tej inwokacji szefowa uprowadziła go do ciasnego kaniom, który w poprzednim wcieleniu był oszklonym gankiem. — Co mogę dla pana zrobić? — chciała nieść pomoc natychmiast; przypominała tłustego suma w śred- nim wieku, umieszczonego w zbyt małym akwarium. — Pani z pewnością zna ludzi w okolicy... — No, pewno! Już ręczny magiel tu... — przyhamowała — tu mieli moi rodzice. I na cale Pyry pierwszy elektryczny też nastał u nas. A teraz mam ten bębnowy, prasujący. Zawsze szliśmy z postępem. — Inżyniera Ogielskiego pani zna? — Męża młodej Walickiej? Ją to znam od małego, chyba z pięć łat miała, jak się starzy Waliccy pobu- dowali na Sowy. Ale tego jej męża to mniej. ?— Jestem kolekcjonerem — skłonił się, wymruczał niewyraźnie swoje nazwisko i tkną! nosem pulchną rękę szefowej. — Inżynier Ogielski chce kupić od mnie cenną kolekcję... pragnę poufnie zebrać opinię i zo- rientować się, czy to człowiek poważny, posiadający środki.

— Młodzi są na dorobku, on, słyszałam, zaczepiony w jakimś instytucie naukowym, ona dentystka na stażu, dopiero co po studiach, no i dziecko do tego, to co oni mogą mieć? Ałe starzy Waliccy to ho, ho! On kucharz dyplomowany, ona mocna w deserach, wciąż po Afrykach naszych budowlańców żywią. I pewno lokują. Nawet pasowałoby, bo oni znów na wyjeździe, to przez zięcia lokują. — Czy ktoś u nich zbiera ołowiane żołnierzyki? — Niby co zbiera? — przyjrzała mu się z niesmakiem. — W ogóle nie słyszałam, aby dorośli ludzie zbierali coś takiego! Nie wiem, czy oni co zbierają... To zięć Walickich zabawki od pana kupuje? Zaprzeczył, zły na siebie za ten kiks. — Co jest grane, panie starszy? — dala do zrozumienia, że nie trafił na naiwną. — Jeśli się przyszło wyciągnąć informacje, to trzeba się zrewanżować przynajmniej pozorami zaufania, a nie wmawiać, że doro- sły chłop bawi się lalkami. — Zależy mi na dyskrecji... — bąknął; zyskiwał na czasie, aby zastanowić się, jakie przedmioty w jej pojęciu godne są kolekcjonowania, bo stanowią lokatę. — Nie jestem dzisiejsza — zapewniła, co równało się obietnicy dotrzymania sekretu po grób. Łaskawie przywróciła mu swoją zachwianą życzliwość, schła z ciekawości. — Chodzi o obrazy — — wyznanie wypadło przekonująco. — Oczywiście lokują... — mruknęła z zawiścią, lecz rada ze swej przenikliwości, obrazy trafiły jej do przekonania. — Na obrazach trzeba się znać! Ogielski się zna, czy ta jego dentystka? Bo Waliccy to znają się na sztuce — mięs w bukiecie z jarzyn! —zaśmiała się, zadowolona z kalamburu. Wyrobek cierpliwie nizał każdy okruch wiadomości o chemiku, a gdy wreszcie gotów był do decydują- cej rozmowy, inżynier zniknął. W instytucie odpowiedziano: — nie pracuje — i odłożono słuchawkę. Nie zaryzykował, aby tam pójść osobiście z jakąś zmyśloną historią. W domu inżyniera w ogóle nikt nie podchodził do aparatu; tylko raz jeden odezwała się Ogielska, po- zostawił jej numer swego telefonu, lecz chemik nadal milczał. 3 Inżynier zaczął egzystować niejako na marginesie dotychczasowego życia, w oczekiwaniu jakiegoś niewiadomego dnia, kiedy wszystko miało się wyjaśnić samo przez się, bez jego udziału. Jak on się o tym dowie, skoro się ukrywa? To wydawało się nieskomplikowane. Wyjdzie na jaw jego niewinność i Oni będą chcieli wznowić współpracę. Oczywiście nigdy już jej nic podejmie, lecz Oni o tym jeszcze nie wiedzą. Bę- dą chcieli, aby znów dla nich pracował i przyślą do niego, do domu, Tarngę. który nikogo nie zastanie, więc pozostawi wiadomość w skrzynce na korespondencję lub prześle ją pocztą. Ogielski nie dopuszczał myśli, że taka wiadomość może być także podstępem, aby go wywabić z ukrycia. A Zatem będzie musiał zaglądać do domu, lecz teraz jeszcze za wcześnie. I wyznaczył sobie termin: miesiąc. Ogromny obszar czasu, podczas którego wszystko się wyświetli!

Na noc wciąż wracał do tych samych przyjaciół, mieszkających na drugim krańcu miasta. Zaabsorbo- wany swoim nowym położeniem, nic dostrzegał narastającego chłodu gospodarzy. — Jerzy, powinieneś wrócić do Marty — po pewnym, krótkim zresztą, wstępie oświadczył któregoś dnia gospodarz. — Albo prawnie uregulować swą separację i prawo do mieszkania. Nie możesz tak tkwić w powietrzu — zawtórowała jego żona. — Nie zrozum nas źle, radzimy dla twego dobra — troszczył się gospodarz. Zrozumiał ich dobrze. Mieszkali w dwóch dziuplach z dwojgiem malców, on odbierał im cenne metry szczupłej powierzchni. Nie wytrzymywali dodatkowej ciasnoty na dłuższa metę. Nazajutrz podziękował za gościnę. — Pamiętaj, Jerzy, gdyby co, to my zawsze... — z widoczną ulgą deklarował się gospodarz, jego żona ostrożnie milczała. Później, gdy nabrał doświadczenia. Ogielski zaobserwował, że kiedy odchodził, wszyscy jego znajomi z lepiej lub gorzej maskowaną ulgą wyrażali gotowość ponownego udzielenia pomocy w bliżej nic precyzo- wanej przyszłości. A konkretnie, niemal wszyscy — i ci, którzy mieli większe mieszkania, i ci z rnniejszy- mi, obarczeni rodziną i samotni — dobrze znosili gościa przez trzy dni. To znaczy przez trzy noclegi, bo starał się wracać dopiero po kolacji, aby jak najmniej wadzić. Po trzech dniach atmosfera stawała się ciężka, w powietrzu wisiało zawsze to samo, niebawem wypowiadane pytanie: — Jerzy, nie zrozum nas źle, ale dlaczego nie uregulujesz... Po tych doświadczeniach korzystał z gościnności — zawsze udzielanej spontanicznie, to także należało do reguł gry: gościnność jest cechą narodową Polaków — rozważnie, przezornie dziękując za nią już po dwóch dniach. Oszczędziło mu to upokorzeń, niechęci i opinii natręta, a świadczących pozostawiało w mi- łym przekonaniu o własnej szlachetności. Miało to tę złą stronę, że znajomych, do których w ogóle mógł się zwrócić o nocleg. wyeksploatował po dwóch, tygodniach; adresy się skończyły, a w jego sytuacji nic się nie zmieniło. Tarnga nie dawał znaku życia. Tymczasowa bezdomność inżyniera przekształcała się w stan stały. Zrozumiał, że musi zapewnić sobie mniej efemeryczne lokum, niezależne od dobrej woli i wytrzymałości przyjaciół. Poszedł do biura kwater prywatnych. — Osobom zameldowanym w Warszawie nie wynajmujemy — urzędniczka zwróciła mu dowód osobi- sty. — Jedynie w wyjątkowej sytuacji. — Właśnie jestem w wyjątkowej sytuacji. — Wybuch gazu. pożar, zatopienie? — Dezynsekcja. Mrówki Faraona. — Pół Warszawy je ma — urzędniczka straciła dla niego wszelkie zainteresowanie. — Zresztą i tak nie mamy wolnych kwater. Za to wolne kwatery mieli pośrednicy, kłębiący się pod biurem wynajmu. — Kawalerka w centrum, wygody, telefon — zanim zdążył kogoś zagadnąć, złożył mu ofertę mężczy- zna w marynarce w kratę. — Dycha za dobę! — Dycha? — nie zrozumiał.

— Dziesięć dolarów — ziewnął kraciasty. — Ja nie mam dolarów — bąknął zaskoczony inżynier — i nie mam gdzie spać. — Wal pan na ogródki działkowe — mruknął kraciasty, popatrzył na niego jak przez szkło C odżeglo- wał z godnością. — Niech pan przyjdzie tu wieczorem — ulitowała się pękatka, omotana peleryną i modną regionalną chustą. — Wtedy bywają różne kategorie. Były. — Komfort z towarzystwem, tysiąc za dobę. Towarzystwo płatne oddzielnie. Nie chciał komfortu z towarzystwem. Owszem, mógł zażyć samotności, także w komforcie, za dwa ty- siące złotych polskich doba. — Bez meldowania — konspiracyjnym szeptem wabił tą niesłychaną wygodą pośrednik. Wreszcie blisko północy trafił na niewiastę, sylwetką przypominającą emerytowanego boksera wagi ciężkiej, u której kupił miejsce do spania. Nie obiecywała luksusu ani towarzystwa dam. Przyprowadziła do starej czynszowej kamienicy, do niegdysiejszej stróżówki zastawionej piętrowymi pryczami, z pościelą czarną jak noc. Spić mu się jednak nie udało. — Oooo, nowy! — ucieszyło się liczne zgromadzenie, które w niepojęty sposób mieściło się na dolnym posłaniu przy desce rzuconej w poprzek nar. Na tym zaimprowizowanym stole tłoczyły się butelki. — Nowy, masz kartę wstępu? — zakłębili się wokół inżyniera; byli zgrani jak jedna rodzina; widać, sta- li bywalcy owego pensjonatu. Stał bezradny, nie rozumiejąc, czego od niego chcą. — Mama Ząbek, skąd go wytrzaslaś, on nie przyswaja, co się do niego mówi! — Musisz się wkupić — dobyła flaszkę emerytowana bokserka wagi ciężkiej, familiarnie nazywana przez pensjonariuszy Mamą Ząbek; górny siekacz miała okapslowany koroną z żółtego metalu. Prowadziła także wyszynk, co sądząc z liczebności koczujących, niepomiernie podnosiło atrakcyjność tej skromnej bazy noclegowej. Inżynier wolał nic wyłamywać się z ogólnie przyjętego obyczaju i zapłacił Mamie Ząbek za pół litra stołowej. — Możesz spokojnie zaprawiać, u mnie włos ci z głowy nie spadnie i nikt ci niczego nie ruszy — za- pewniła Mama, inkasując pieniądze za wódkę. — A portfel to możesz na podłogę rzucić i tam go znajdziesz, gdzieś rzucił. Na hazard z portfelem inżynier nic poszedł, lecz miał możność przekonać się, jak skutecznie Mama Zą- bek likwidowała w zarodku wszelkie zbyt rażące różnice zdań, mogące doprowadzić do konfliktu. — Spokój tam, Pimpula! — huknęła na krępego osiłka, który miał jakieś pretensje do czarnego chu- dziclca — a ty, Karawaniarz, nie drażnij go, bo on tylko na umyśle słaby — strofowała chudzielca. Gdy nie skutkowały słowa, biła. Biła zwiniętą pięścią z siłą mężczyzny, srebrne pierścionki z ostrokąt- nymi oczkami, jakie nosiła na palcach, działały jak kastet.

Inżynier dotrwał do rana i rzucił się na kolumny ogłoszeń w gazetach. Kawalerka na Stegnach do wyna- jęcia... — zainteresował go ten anons. Owszem, była do wynajęcia. Właściciel wyjeżdżał na trzy lata za gra- nicę i chciał za trzy lata z góry siedemdziesiąt dwa tysiące złotych. Pokój przy rodzinie, z kolejnego inseralu, okazał się leżanką w przechodniej izbie, dostępnej od dziesią- tej wieczorem do dziesiątej rano. Płatne z góry za trzy miesiące a tysiąc złotych miesięcznie. — Po obiedzie to mąż lubi sobie pospać na tej kanapie — wyjaśniła gospodyni — a później to też nie lubi, jak się obcy po mieszkaniu szwendają, a po dziesiątej to w sam raz. Wynajął leżankę i zapłacił za kwartał, lecz to dwanaście godzin, podczas których miał do niej rzekomo wyłączne prawo, okazało się złudzeniem; mebel stał na wprost telewizora i dopóki nadawano program, oku- powała go rodzina gospodarzy, zapatrzona w szklany ekran. Byli wszystkożerni, odbierali program non stop. Nauczył się przychodzić tuż przed wyłączeniem telewizora. Niepostrzeżenie dla siebie nabrał nawyków łazika, nie kończące się wałęsanie wypełniało mu dni, które już nie wydawały się puste. Nie myślał o niczym konkretnym, niczym się nie niepokoił, gdy niezmordowa- nie przemierzał miasto. Skurczyły się jego zainteresowania, prawie przesiał odczuwać swoją izolację. O niedawnym życiu my- ślał jak o czymś bardzo odległym i trochę nierzeczywistym. Przestał się niecierpliwić brakiem znaku od Ta- mgi. był przekonany, że wreszcie go kiedyś otrzyma. I byłoby mu zupełnie dobrze, gdyby nie dotkliwa i wciąż potęgująca się tęsknota za najbliższymi. Syna i swojej matki nie widział od dawna, z żoną spotykał się rzadko, z zachowaniem tysięcznych ostrożności. Już nigdy nie widział jej takiej przerażonej, chłodnej i obcej jak w pierwszym dniu jego ucieczki, Wtedy gdy nawet nie starała się ukryć, jak bardzo chce, aby sobie poszedł. Po kilku dniach zwróciła mu jego kom- plet kluczy od mieszkania i znów była oddanym mu człowiekiem, na którego mógł liczyć. Nie zrobiła mu żadnego wyrzutu za pozbawienie jej domu i ani razu nie zapytała, kiedy ten dom odzy- ska. Nie zapytała także nigdy o przyczyny jego ucieczki, które wpędziły ich rodzinę w te rozpaczliwą sytu- acje. Te kradzione spotkania z Martą miały jedną złą stronę; znikała jego błogosławiona obojętność, ten pra- wie narkotyczny stan. podczas którego nie czuł nic poza zespoleniem z ulicą, z domami, z miastem jego dzieciństwa, jego młodości. Po odejściu żony ogarniała go rozpacz, nie widział wyjścia z matni, nienawidził ludzi. W takim nastroju przyszedł na swoją kwaterę i poczuł, jak nie cierpi tego mieszkania, leżanki, jak nic znosi tych telewizyjnych przeżuwaczy. Sprowokował awanturę z gospodarzami, którzy jak codziennie oku- powali wynajęte mu legowisko. Nawymyślał im za wszystkie ubiegłe wieczory, za to, że są tacy, jacy są. i za swoje życie nie życie Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Nie przyniosło mu to ulgi. wiedział, że nie wróci tam nigdy, bo mógłby ich wymordować. Napięty, wibrujący na pograniczu rozstroju, po kilku tygodniach tułaczki i omijania własnej dzielnicy, pojechał do domu. Było mu tak wszystko jedno, że nic zachowywał żadnych ostrożności. 1 nic się nie stało. Kiedy jednak wyspał się we własnym łóżku, wykąpał i ogolił we własnej łazience, już nie było mu wszystko jedno i po raz pierwszy od bardzo dawna rozważy! swoją sytuację —

Oczywiście nic się nie zmieniło na lepsze, lecz nasunął się wniosek: teraz nikt już nie będzie szukać go w domu. I zaczął ukrywać się u siebie. Wychodził rzadko. Przeważnie wcześnie rano albo późnym wieczorem. Żywność kupował raz na kilka dni. Przed każdym opuszczeniem mieszkania z okien na piętrze obserwował okolicę. Na ulicy Sowy łatwo wypatrzy się obcego. Niewielka uliczka bierze swój początek od Puławskiej i koń- czy się skrajem kabackiego lasu. Prowincjonalnie cichy zakątek na południu Warszawy. Za ogrodzeniami z siatki, z balasków, za żywopłotami, za żeliwnymi sztachetkami małe domki w ogródkach. Wzdłuż parkanów wąskie kładki z pojedynczych cementowych pryt, środkiem wysypana żwirem jezdnia, służąca tylko miesz- kańcom, bo rów i szlaban zagradzają drogę do lasu — rezerwat wyłączono z ruchu kołowego. Wśród wygody własnego domu, pośród książek i drobiazgów, odnalazł zapomniane przyzwyczajenia, zainteresowania. Przychodził do siebie. Nic podnosił słuchawki telefonu, nic odpowiadał na dzwonki. Wej- ście w parkanie było otwierane automatem z wnętrza domu. Ogrodzenie wokół dawało dodatkowe poczucie bezpieczeństwa. Któregoś dnia. sprawdzając teren przed wyjściem z mieszkania, zobaczył mężczyznę zatrzymującego się przed furtką. 7. uniesioną głową wpatrywał się w okna na piętrze, jakby domyślał się kogoś ukrytego za firanką. Następnie powoli, demonstracyjnie wyciągnął z teczki kopertę i wetknął do skrzynki pocztowej umocowanej na furtce. Odszedł w stronę lasu. Nie był to listonosz. bo listonosza inżynier znał. Zresztą po opuszczeniu domu Marta zastrzegła w urzę- dzie pocztowym osobiste odbieranie korespondencji. Przebiegł oczyma ćwiartkę papieru. Szanowny Panie! — minio usilnych starań nie udało mi się skomunikować z panem osobiście. Więc tą drogą zawiadamiam, że w moim posiadaniu znalazło się osiem figurek gwardii szkockiej, wyprodukowa- nych z okazji dwudziestopięciolecia koronacji królowej Elżbiety. Na oferty oczekuję codziennie pod telefo- nem numer 19 89 903. Ogielski pamiętał ten numer, ktoś pozostawił go Marcie zaraz po jego ucieczce z domu. Więc niewąt- pliwie tę wiadomość także kierowano do niego, ale co oznaczała? Zawiadomienie, że wszystko w porządku, próbę wywabienia go z nieznanej kryjówki, a może to tylko znak, aby wrócił do domu, aby Tarnga mógł go osiągnąć telefonicznie. Zadzwonić tam? — połączenie z podanym numerem nie wydało mu się nadmiernym ryzykiem. 4

— W kabackim lesie, zdaje się, leży trup — właściciel pola graniczącego z rezerwatem telefonicznie zawiadomił oficera dyżurnego komendy miejskiej milicji. — Dlaczego: zdaje się? — Bo nic nie widać, omotany szmatami i sznurem. — Potrafi pan podać w przybliżeniu, gdzie to jest? Las kabacki liczy dziewięćset dwadzieścia hektarów, lecz informator dokładnie znał 'c część masywu, gdzie natknął się na zwłoki. Mieszkał w pobliskiej wsi od urodzenia. Na miejsce pojechał kapitan Krzysztof Zaleski, inspektor służby kryminalnej, pełniący tego dnia dyżur operacyjny. Towarzyszyła mu brygada kryminalistyczna i stażysta, niedawno promowany absolwent mili- cyjnej szkoły oficerskiej. Ludzki kształt, szczelnie jak mumia owinięty szarą tkaniną, leżał w rozlewisku strugi. Gładka perspek- tywa płycizny sprawiała, że wyglądał płasko jak porzucona makieta strzelnicza. Kończył się krótki listopadowy dzień; oznaczono teren, któremu miano przyjrzeć się nazajutrz. Zwłoki przewieziono do prosektorium, dopiero tam kapitan w asyście lekarza i stażysty poddał je szczegółowym oględzinom. Kiedy rozsupłali sznur, odmotane zwoje płótna odsłoniły martwego mężczyznę o silnej budowie, ubra- nego we flanelowe spodnie, lekkie mokasyny i zamszowy bezrękawnik ze szlakiem z frędzli, nałożony na białą koszulę, tak zwanego hamleta, o kroju modnym minionego lata wśród młodzieży. Wykładany kołnierz koszuli był naddarty, odsłaniał miejsce na szyi między potylicą a karkiem, gdzie znaczyła się gruba jak po- wróz pręga krwawego wylewu. —Wołu by powaliło — otrząsnął się praktykant, nie nawykły jeszcze do takich widoków. Zabity nie był zbyt młodym człowiekiem, jak można by sądzić na podstawie ubioru. Z dowodu osobi- stego, który przy nim znaleźli, wynikało, że liczył trzydzieści pięć lat. Nazywał się Tadeusz Matías, miesz- kał w Tłuszczu pod Warszawą i tam pracował w wytwórni zabawek „Pinokio" jako brygadzista. — Pojedziesz do Tłuszcza i poprosisz miejscową komendę o pomoc w dyskretnym zebraniu opinii o lu- dziach z jego brygady — polecił kapitan swemu pomocnikowi. Oprócz dokumentów Matías miał w portfelu pięć tysięcy złotych, dwudziestodolarowy banknot, w kie- szeniach różne drobiazgi, wśród nich klucze spięte kółkiem, notes oprawny w imitację krokodylowej skóry, na ręku schaffhausena na stalowej bransolecie. — Co to jest, chodnik? — zastanawiał się Załęski, oglądając ponad dwumetrowe bryty szarego płótna z zielonymi pasami wzdłuż brzegów, w które spowite były zwłoki. — Maglowniki — ze znawstwem stwierdził praktykant. — Kapitan nigdy nie widział takiego czegoś? To w co u pana w domu zawija się bieliznę do magla? — Nie zawija się. Pakuje w neseser I wysyłają mnie do pralni. — Ja noszę bieliznę do magla, dlatego wiem, jak wygląda maglownik. Wyręczanie się pralnią zuboża intelektualnie... Ciekawe, na czym on leżał, zanim zapakowano go w to płótno? — głośno zastanawiał się stażysta, oglądając zamszową kamizelkę Matiasa. Do brązowego weluru na plecach przylgnęły kremowe, srebrzyście połyskujące włókienka.

— Pleśń — podpowiedział Załęski, zajęty daktyloskopowaniem. — Przypominają puch dmuchawca — praktykant, pomagając sobie szkłem powiększającym, zbierał włókienka pensetą do przejrzystej torebki. — Tarzał się po okwitłych mniszkach, zanim umarł? Przecież mlecze przekwitają latem. — Tych włókien przylgnęło tu bardzo dużo, one musiały przyczepić się niedawno, ale są za mocne jak na owocniki roślinne. Nazajutrz wznowiono oględziny miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Jeszcze poprzedniego dnia zawiodły próby z psem tropicielem. Nie podjął śladu. Zbyt długi okres upłynął od porzucenia ciała. Ludzie również nic znaczącego nic odkryli. Kapitan podzielił teren na kwadraty. Funkcjonariusze pełzali na przydzielonych spłachetkach, jakby tam pogubili złote szpilki. Dały im w kość te oględziny przy wilgotnym listopadowym chłodzie. Pierwszy zbun- tował się stażysta i na pobliską przesiekę zgarną! stos suszu. — Kto zapłaci karę, jak nas nakryje gajowy? — chciał wiedzieć Załęski, ale też podszedł do ogniska, rozprostowując przy nieśmiałym jeszcze płomieniu skostniałe palce. — Komenda. Wypadnie taniej niż leczenie pięciu zaziębionych ludzi — orzekł fotograf. Przed zmierzchem zakończyli przeszukiwanie lasu. Nic odkryli nic istotnego dla dalszego dochodzenia. — Którędy go tam przywieźli? — Załęski rozwiesił na ścianie pokoju w komendzie mapę południowe- go skraju Warszawy. — Ulice Maryli, Kraski, Macierzanki, Szczygła i cała dalsza enklawa w Pyrach nie wchodzą w rachubę. Tędy nie przedostanie się samochód do rezerwatu — ogląda plan praktykant. — Zresztą widzieliśmy to w terenie.. — Kolejna trasa wiedzie przez Wilanów, Powsin i leśnym traktem równolegle do ośrodka kultury i wy- poczynku, aż do poprzecznej przesieki, gdzie mieści się parking. I koniec, dalej nie ma przejazdu. Stamtąd do rozlewiska, gdzie porzucono zwłoki, jest pięć kilometrów. — Najbliżej tego miejsca można dotrzeć autem korzystając z polnych i leśnych dróg za Natolinem — stażysta zaznacza flamastrem domniemany szlak, którym wieziono zwłoki. — Lecz tutaj można się dostać tylko przez kolonię ogrodniczą — zauważa Zaleski — albo przez wyżej położoną wieś Kabaty. Obu ominąć się nie da. To stwarza pewną szansę dla śledztwa. Być może ktoś z kolonii lub ze wsi widział osobę albo zapamię- tał wóz, którym przywieziono nad strugę Matiasa. — Jazda na wywiad! — samochodem przemierzają przypuszczalną trasę transportu zwłok. I już za Wo- licą, kiedy mijają doświadczalne plantacje Akademii Rolniczej, otwiera się zupełnie wiejski pejzaż. Aż do sinawej w oddaleniu ściany boru równe skiby ziemi, wypielęgnowane zagony przedzielone szpalerami drzew czereśniowych. A zabudowa w Kabatach ma coś z autentycznej mazowieckiej wsi, której dziwnym zrządzeniem losu jeszcze nie pochłonęło miasto; osiedle opłotkami wspiera się o las, frontem zwrócone ku uprawom i dalekim, spiętrzonym blokom Ursynowa.

Wyprawa przynosi kilka mało znaczących spostrzeżeń. Na obce samochody, które tymi drogami często jeżdżą, nikt nie zwraca specjalnej uwagi. Popołudniami, nawet w dni codzienne, ruch kołowy jest tu czymś zwyczajnym. Nie są też rzadkością pojazdy przejeżdżające nocą. 5 — Nie wziąłem... nic ukradłem! Zrozumcie, nie ma takich pieniędzy, za które dałbym się zabić! — usi- łuje powiedzieć to mocno, przekonująco, nawet wykrzyczeć, byle tylko złapać oddech między jednym cio- sem a następnym; Boże, czy oni się nigdy nic zmęczą, nie zaprzestaną chociaż nu chwilę... Ze ściśniętej krtani, przez rozbite wargi dobywa się bełkotliwy jęk, eksploduje w mózgu pękniętymi na sylaby słowami; po — mył — ka mu — si się wy — jaś — nić. Nie zdaje sobie sprawy, że to zdanie huczy tylko w jego głowie, bije młotami w skroniach, nie wyszło poza myśl i dlatego tamci biją. Biją, bo on mil- czy, a to milczenie potwierdza jego winę. Pozbawia tchu kolejny cios w żołądek. Zamroczenie. Leniwie powraca przytomność, ze stanu nieważkości, z wielkiego, obojętnego oddalenia nadpływa rze- czywistość: ciemny pokój, pokój w jego domu, on leży skurczony na brzegu dywanu i juz się nawet nie boi. W strzępach świadomości, po kontrapunktach zaćmienia przeżył już cały strach, rezygnację i zgodę na śmierć. Gdyby nic ból, nic czułby już nic, a jednak jest jeszcze coś poza bólem. Jakiś niepokój, mdlący, do- tkliwy. Źródło tego niepokoju płynie z dywanu, z tego jasnego dywanu z wysokim miękkim runem, teraz ra- niąco uwierającym policzek. Krew poplamiła dywan —Niemy niepokój przekształca się w sens. Zdaje sobie sprawę, jak groteskowe w jego sytuacji jest to martwienie się o dywan, a jednak uporczywie trzyma się tej myśli, że krew z rozbitej twarzy powalała dywan. I wie, gdzieś na drugim planie świadomości, że najlepiej kłopotać się o dywan, pamiętać tylko o dywanie, nie dać dostępu innym myślom. Ale nic z tego, bo już cisną się te, przed którymi się bronił. Marta! Marta i Mały! — to o nich chciał zapomnieć, bo przez nich powraca strach zwielokrotniony, bo- lący bardziej niż skatowane ciało, wytrącający z apatii, odbierający zgodę na śmierć. — Pomyśl o żonie i dziecku — do wtóru jego myślom odzywa się głos; torturuje, budzi wściekłość, rozpala nienawiść. Nie, na to nic odpowiadać, milczeć, zebrać siły i rzucić mu się do gardła, żeby już nigdy ten oprawca nie mógł im grozić. Usiłuje się dźwignąć.

— Ożył — jasnowłosy młody mężczyzna w juchtowych butach, z reklamowo urodziwą twarzą, kieruje światło osłoniętej kartonem stojącej lampy na pobitego, który próbuje się podnieść. — Wije się jak glista — stwierdza z niesmakiem drugi; ma wydłużoną końską twarz i długie włosy, grube i szorstkie, też jak końska grzywa, z resztką ondulacji na końcach. — Inżynierek skubany! Uuuch, jak mnie takie brzydzą — otrząsa się i czuje, jak powstaje w nim gniew. Mógłby zetrzeć tego pełzającego jak robak — na miazgę. Leżący mężczyzna zdołał unieść się na rękach. Z wysiłku drżą mu mięśnie przedramion, obraca ku tam- tym twarz oblepioną skrzepami, rozpuchniętą, straszną. Wielki gniew Ondulowanego domaga się ujścia, więc robi dwa skoki i ciężki but unosi nad wspartą o podłogę dłonią tamtego. Uprzedza go interwencja gładysza z włosami koloru pszenicznej słomy. Kopnię- ciem w goleń odrzuca Ondulowanego od ofiary, ścina go z nóg morderczym hakiem w żołądek. — Nie cierpię nadgorliwców — wyjaśnia kompanowi; cisza. Pobity inżynier, skulony, opadł na dywan. Ondulowany walczy o oddech. — Ty, Belami... — dobywa wreszcie głosu. — Bel — Ami — poprawia jasnowłosy, rozkładając właściwie akcenty. — Ty... masz u mnie krechę, masz u mnie cholerną krechę — złowrogo zawiadamia Ondulowany; nie rusza się z kąta, w którym wylądował, obmacuje brzuch, masuje porażoną bolesną drętwotą nogę. — Rozdepczesz mi palce, kiedy będę leżał. Ale jeszcze nie leżę, więc uważaj. — Ty to jesteś zimny drań, wiesz? — z mieszaniną respektu i nienawiści mówi Ondulowany. — Ty od- bierasz człowiekowi zdrowie, jakbyś jadł kluski albo jakbyś łuskał słonecznik. Ja tak nie umiem, mnie taki wkurwia jak wróg. — Dlaczego? — dziwi się Bel — Ami. :— A tak, w ogóle i na okrągło. — Przecież tobie nic osobiście nie zrobił. — Płacą mi za przemieszanie gościa? Płacą, no i... — zacukał się Ondulowany — no i przecież wiem, że mają do niego pretensje — rozpromienia się, rad z siebie — a u mnie móżdżek pracuje, potrafię sobie resztę dopowiedzieć: taki humanis, inżynier pieprzony, ma się za lepszego od zwykłego człowieka, a krad- nie! — Co kradnie? — A skąd ja mogę wiedzieć, przecież mi nie powiedziałeś. Ty, Belami, to też jesteś niezgorsze dziwa- dło. Nie wtajemniczysz człowieka, a potem naciskasz; no, coś skrewił, nic? inaczej nie sprawialibyśmy mu takich omłotów, nic? A na złodziei to ja jestem pies i... — Nic wysilaj się na dorabianie ideologii, bo to dla ciebie za trudne. Istota rzeczy jest prostsza. siedzi w tobie kawał bestii, która lubi maltretować. Na tym szczeblu rozwoju, na którym jesteś... — Z ciebie to też pieprzony humanis, tylko byś mędrkował. Jak ja miałbym taką gładką gębę jak ty, to leż byłbym taki mądry, a może i mądrzejszy. I dziewczyny by na mnie leciały — wzdycha nostalgicznie Ondulowany.

Pozornie nie zwracają już uwagi na inżyniera, lecz jemu wydaje się. że ta dziwna rozmowa jest przezna- czona w jakiś sposób dla niego. Udaje mu się wreszcie unieść z podłogi i wesprzeć o ścianę. I naraz jakby dostał miedzy oczy. Wiruje półmrok w pokoju, rozłamują się ściany, rozszczepiają sylwetki tamtych dwóch, balansuje podłoga. Trzewiami targnęły torsje. — Rzyga — jak przez szklaną watę sączy się nabrzmiały wzgardliwą pretensją glos Ondulowanego. — Przynieś wody — rozkazuje Bel — Ami. Chłodna, orzeźwiająca struga wody na twarzy i zmoczony ręcznik na czole. Chciwie zlizuje kropelki z obrzękniętych ust — ulga. —Niech się pan nie porusza, to zawrót głowy, minie — jak srebrna struna głos Bel — Ami'ego; — groteskowo brzmi ten miły w brzmieniu głos i to pan w ustach kogoś, kto zaledwie przed paroma chwilami z wyjątkową precyzją i znawstwem katował tego pana. Bardzo powoli opada zamęt cieni, wytraca szybkość szalona karuzela, ściany pokoju nieruchomieją. Nad inżynierem pochyla się Bel — Ami. — Niech pan to wypije — Bel — Ami przystawia mu do warg kieliszek; woń alkoholu wydaje się wstrętna, ale inżynier posłusznie przełyka. Na chwilę, lecz tylko na chwilę obolały żołądek staje dęba potem się uspokaja i mijają mdłości. — Porozmawiajmy — zachęca Bel — Ami. — Wszystko już powiedziałem. Nie przywłaszczyłem sobie ani uncji. — Powiedzmy. Jednak fakty świadczą przeciwko panu. Powierzono panu walory wartości, plus minus, czternastu tysięcy dolarów, a pan.., — — Nieprawda, to pomyłka. Otrzymałem coś zupełnie innego,.. — Jak dawno pan współpracuje z naszą firmą? Jak się pan przekonał, ja jestem z innego działu i pozna- ję tylko naszych byłych pracowników, przeważnie już w przykrych okolicznościach. Więc jak dawno pan z nami współpracuje? — Ponad dwa lata, ale co to ma do rzeczy. — Ma. Ja jestem tam od początku, a nie zdarzyła się taka pomyłka, rozumie pan? Nigdy! Ale też i nigdy dotychczas nie zdarzyła się taka kradzież. Nie rozumiem pana. Człowiek, zdawałoby się, z pana inteligentny, a wyobraźnia zawodzi. Nie przyszło panu na myśl, że firma potrafi się bronić przed kra- dzieżą? Zguba musi się znaleźć, nawet wyrównanie strat nie załatwi sprawy. A wie pan, ile to warte? W przeliczeniu po sto czterdzieści złotych za dolar... — To blisko dwa miliony — inżynierowi robi się ciemno przed oczyma; te dolary zamienione na pol- skie złote przytłaczają go bardziej niż tamte czternaście tysięcy. — Powtarzam, nie przywłaszczyłem, ale gotów jestem zapłacić co do grosza, sprzedam dom... — Ten dom nie należy do pana, hipoteka jest na teściów! — przecina Bel — Ami; nawet i to wiedzą. — Dla mojej żony także nie ma takich pieniędzy, za które dałaby mnie zabić. — Powiedzmy. Jednak pokryłoby to tylko, i to w stopniu bardzo niedogodnym, straty.

— Nie rozumiem. Jak to niedogodnym? — Firma potrzebuje walut wymienialnych, nie złotych. Kupienie czternastu tysięcy dolarów to dodat- kowe koszta. — Nic innego nie potrafię zaproponować. — Poza tym firma musi wiedzieć, co się wydarzyło! Jest to nie mniej istotne niż pokrycie strat. — Nie wiem! — z rozpaczą powtarza inżynier. — Niech pan wykreśli to słowo — Bel — Ami znów zaczyna tracić cierpliwość. — Lecz jeśli rzeczywi- ście pan nie wie, to dlaczego pan uciekał, dlaczego pan się ukrywał, dekował? Milczy. Cóż ma odpowiedzieć? Przecież to oczywiste, dlaczego! Uciekał przed tym, co go teraz dosię- gło. Uciekał, aby przeczekać, aż sprawa się wyjaśni bez jego udziału. Na to liczył. Postępował jak struś? Być może, ale nie miał żadnych innych szans, by się bronić. Nie dano mu nawet możliwości złożenia wyjaśnień. — Szesnastego października był u pana człowiek od Tamgi. — Nie widziałem go. Piętnastego opuściłem dom, to był trzeci dzień terminu postawionego przez Tarn- gę. — A co przekazała panu żona, rozmawiała z naszym człowiekiem? To dziwne pytanie brzmi jak ostrzeżenie. Dlaczego on udaje, że nie wie, czy wysłannik Tamgi rozma- wiał z Martą? — Nie wiem, od piętnastego nie widziałem się z żoną, odkąd oboje opuściliśmy nasz dom — kłamie gładko, nie zastanawiając się nad skutkami. — Chcę porozmawiać z pańską żoną — mówi Bel — Ami. — Porozmawiać — powtarza z przekąsem Ogielski; nie, nie wymuszą na nim adresu Marty, żeby go nawet zabili. — Ten człowiek od Tamgi, wysłany do pana, nie pokazał się więcej. Zaginął! — I sądzi pan, że on poprosił o azyl w moim domu? — Jeszcze stać pana na dowcipy! — dziwi się Bel — Ami. — A co to ma znaczyć? — podtyka pod oczy inżyniera list, który parę dni temu nieznany człowiek wrzucił do skrzynki na furtce. Ci goryle wyszpe- rali go w szufladzie jego biurka. 6

Wśród okruchów rozbitych kryształowych szyb, na półkach wysłanych oliwkowym aksamitem totalna klęska armii z różnych wieków i z całego świata; rycerstwo, wojownicy i współcześni żołnierze, na rydwa- nach, w tankietkach, pieszo, konno, na wielbłądach i na słoniach. Pozbawiona głów leży rzymska centuria, przemieszana z oddziałem zgilotynowanych brytyjskich łucz- ników, bezgłowi francuscy spahisi w śmiertelnym zwarciu z chorągwią husarską. Tylko rycerze mają nie- tknięte szyszaki, zachowała również głowy tatarska jazda,? która zda się w pień wycięła powalonych jancza- rów. Ława ścielą sio greccy hoplici razem z napoleońskimi pułkami, stoi tylko dobosz z uniesionymi w dło- niach pałeczkami, u stóp leży jego głowa strojna .w kapelusz tricorne. — Dzieło szaleńca? — kapitan Załęski rozgląda się po pokoju; płytkie, przeszklone szafy z ciemnego drzewa, .którymi obudowane są wszystkie cztery ściany, wypełnia kilkaset uszkodzonych figurek. Cynowi i ołowiani żołnierze zostali ścięci, ich kolekcjonera — Edwarda Wyrobka — uduszono nylonową żyłką. — W tym szaleństwie jest metoda — prowadzący sprawę porucznik Bartek Oskierko demonstruje pose- lekcjonowane już figurki. Dekapitacji poddano wszystkich pieszych wojowników bc2 .względu na rangę, rodzaj formacji czy epokę. Tafe samo dal gardło rzymski dziesiętnik, feldmarszałek armii Fryderyka Wiel- kiego, napoleoński grenadier czy turecki piechur. Natomiast wszystkich jezdnych, nawet ostatniego ciurę, byle tylko siedział na koniu, na wozie, wielbłądzie lub rydwanie — rzeź ominęła. Edwarda Wyrobka zabito w pomieszczeniu magla, którego by! właścicielem. Magiel mieści się w typo- wym M — 2, przeznaczonym na ten cel przez administrację, na parterze budynku w nowym osiedlu na dale- kiej Pradze. Major, szef działu zabójstw, sprawujący nadzór i kontrolujący przebieg oraz postępy pracy we wszyst- kich śledztwach dotyczących morderstw popełnionych na terenie miasta, po zapoznaniu się ze wstępnymi materiałami dochodzeń, dotyczących śmierci Tadeusza Matiasa i zabójstwa Edwarda Wyrobka, zarejestro- wał punkty zbieżne w obu sprawach. W terminarzu, znalezionym w pomieszczeniach magla, obok daty dwudziestego października Wyro bek własnoręcznie zapisał: .Instytut doświadczalny, centrala 49 65 89. Ten sam numer telefonu zanotował Ma- tias w swoim notesie, oprawnym w imitację krokodylowej skóry. Zarówno brygadzista, jak i właściciel ma- gla mieli z ta placówką naukową jakieś bliżej nie ustalone związki. Może wspólny znajomy? Także nie można było uważać za przypadkowy zbieg okoliczności faktu, iż Edward Wyrobck kolekcjo- nował figurki ołowianych i cynowych żołnierzyków, a Tadeusz Matias pracował jako brygadzista w zakła- dzie zabawkarskim o nazwie „Pinokio", który według charakterystyki nadesłanej przez komendę w Tłusz- czu, produkował takie figurki. Dla rozwikłania obu morderstw, ich motywów, okoliczności i zamieszanych osób należało wyjaśnić współzależności łączące ten swoisty trójkąt instytut naukowy, zajmujący się badaniem minerałów i metali, właściciel magla, kolekcjonujący ołowiane żołnierzyki, i brygadzista z wytwórni produkującej te figurki. Kolekcjonerstwo? Maglarz był kolekcjonerem, więc może wspólna pasja stowarzyszyła go z kimś z in- stytutu, a brygadzista zakładu wytwarzającego przedmioty zbieractwa mógł być przydatny zarówno jedne- mu, jak i drugiemu. To było najprostsze z możliwych przypuszczeń. Lecz rzecz wymagała dokładnych wyjaśnień; jak klam- ra spinała wydarzenia.

Major, odpowiedzialny za koordynację działań W tych Śledztwach, zlecił ścisłą współpracę oficerom prowadzącym obie sprawy. I tak kapitan Zaleski oraz porucznik Oskierko, chociaż każdy pozostał gospoda- rzem swego dochodzenia, znaleźli się jednak we wspólnym zaprzęgu. W ich interesie leżało wyświetlenie ewentualnej zależności między zabójstwem dokonanym na kolekcjonerze a zbrodnią, której ofiarą padł bry- gadzista. — Wyrobek zatrudniał dwie maglarki — wprowadzał Zaleskiego Bartek Oskierko —jedna z nich, Ade- la, znalazła szefa martwego, kiedy jak zwykle przyszła o szóstej rano do pracy. Siedział w fotelu ciasno przysuniętym do kantoru. Głowa i górna część korpusu spoczywała na pulpicie. Jedna ręka leżała na rachun- kach wystawionych za czynsz, energię elektryczną i gaz, druga na wyrwanym z gniazdka sznurze od aparatu telefonicznego. Na szyi miał zamotaną i zaciśniętą nylonową żyłkę. Adela i jej koleżanka po raz ostatni widziały go przy życiu poprzedniego dnia. Przyszedł około szóstej po południu, a gdy one wychodziły po skończonej pracy o siódmej, zaczął porządkować rachunki. Można przyjąć prawic na pewno, że sprawcy przybyli zaraz po wyjściu maglarek. — Rachunki mógł wyjąć przy kobietach, a potem zajmował się czymś innym — zauważył Załęski. — Sekcja określa czas śmierci między dwudziestą pierwszą a dwudziestą czwartą w nocy. — Myślisz, że nie zabili go od razu po przyjściu? — Właśnie. — To na razie mało istotne, jedź dalej — zbagatelizował Zaleski. — Czegoś pilnie szukano. Pomieszczenie magla było splądrowane — podjął Bartek. — Maszyna prasu- jąca rozłożona na części, niektóre jej elementy rozbite. Bielizna rozpakowana, zwalona z regałów, poszcze- gólne sztuki rozwleczone. Drewniane plakietki z numerkami — służące do identyfikacji poszczególnych wałków — wysypane z szuflady. Pasta do podłogi wyrzucona z metalowego pudełka i rozmazana na podło- dze w umywalni. Z tekturowego kartonu wysypany proszek do szorowania. Kalendarz, składający się z luźnych kartek, spięty metalową spiralą, przytwierdzoną do drewnianego stelaża, stojący na kantorze, został z tej spirali wydarty, kartki rozsiane i przemieszane z papierami. Część tych kartek, z datami z pierwszej połowy roku, pognieciona i podarta. Jakby z początku je przeglądano — mówił Bartek. — Może nie starczyło czasu lub cierpliwości, aby zbadać wszystkie i może dzięki temu ocalała ta z numerem telefonu instytutu. — I uprzedzając uwagę Zale- skiego: — Nie twierdzę, że mordercom chodziło o ten zapis. Szukano tu jaczej jakiegoś przedmiotu lub przedmiotów. Przedmiotów niewielkich, które można było ukryć w puszce z pastą albo w opakowaniu z proszkiem. — Pieniądze, walory, kosztowności? Ale magiel to nic najstosowniejsze miejsce do przechowywania takich rzeczy. — Skąd do niego walory czy kosztowności? To hazardzista. Nieprzytomnie grał na wyścigach, niejed- nokrotnie zalegał z wypłatą dla maglarek. Pozostawił długi. — Co miał przy sobie w kieszeniach? — Dowód osobisty i dwa tysiące złotych. Nic poza tym. Żadnego notesu, najmniejszego świstka. Jestem przekonany, że sprawcy znaleźli i zabrali rzecz, po którą przyszli. Postarali się również o usunięcie śladów, bo nawet w tych kartkach z kalendarza, poza adresem instytutu doświadczalnego, żadnych istotnych notatek

nic zostawili, tylko telefony klientek magla, terminy wyścigów na Służewcu, imiona koni i jakiś taki wyraz: Tarnga, a obok znak zapytania. Wygląda to jak pseudonim lub nazwisko, lecz wśród jego znajomych nie ma nikogo, kto by tak się nazywał. — Taroga... Tarnga — zastanawiał się Zaleski — może to miano jakiegoś faworyta toru wyścigowego? — I ja tak myślałem. Sprawdziłem. Na Służewcu, nie ma konia o takiej nazwie. Z innych źródeł dowie- działem się, że Tarnga to herb rycerski Mongołów. Oni znaki rodowe, świadczące o przynależności do stanu szlacheckiego, wypalali na zadach swoich koni. Słowo to ma i drugie znaczenie: stempel na monetach z imieniem i tytułem sułtana lub chana, Wyrobok zanotował to słowo pod datą dwudziestego listopada. Za- mordowano go w cztery dni później. Zaraz po zabójstwie kolekcjonera sprawcy splądrowali jego mieszkanie na Puławskiej przy placu UH Lubelskiej i zniszczyli zbiór. Ślady osobnicze, pozostawione przez nich na miejscu zbrodni oraz w mieszka- niu ofiary, okazały się nadzwyczaj skąpe. Pozwoliły jednak stwierdzić, że morderców było dwóch i odtwo- rzyć niektóre fragmenty przebiegu wydarzeń. Najpierw prawdopodobnie telefonicznie ustalili obecność Wyrobka w maglu i zaraz tam przybyli. Nic się nie da powiedzieć o ich wieku, wyglądzie, sylwetkach, bo nikt ich nic widział. Natomiast z dużym praw- dopodobieństwem można stwierdzić, że jeden z nich ubrany był w sztruksową kurtkę — Bartek pokazał Za- leskiemu powiększone zdjęcie ekspertyzy z wyraźnymi jakby cieniowanymi pionowymi rowkami, przerwa- nymi w pewnym miejscu jajowatym kształtem zupełnie gładkiej płaszczyzny o silnie zaznaczonej krawędzi. — Odcisk elementu rękawa z łatą ze skóry lub skaju, naszytą na łokciu — objaśnił porucznik. Ten ślad Oskicrko sam dostrzegł i zabezpieczył w mieszkaniu kolekcjonera na Puławskiej, na lekko za- parowanym oknie, o które sprawca musiał się oprzeć. Dawno nie myta szyba, powleczona tłustym nalotem kurzu, zachowała wierny negatyw prążkowanej miękkiej powierzchni z kawałkiem gładkiego, poprzecina- nego tylko promienistymi załamaniami naszycia. — Przypuszczam, że ten znak pozostawił jeden z rabusiów — podkreślił porucznik — ponieważ wśród garderoby Wyrobka nie znalazłem niczego ze sztruksu ani niczego z tak charakterystyczną Jatą. — A propos, nie myte szyby. Jak często u niego sprzątano? — Nie miał stałej pomocy. Od czasu do czasu porządkowała mieszkanie emerytowana siostra Adeli ma- glarki. Wtedy nic wychodził z domu. stał nad nią i pilnował, żeby nic dotykała figurek w gablotach. Ale wracając do przebiegu wydarzeń tamtego wieczoru... Sprawcy, po sterroryzowaniu Wyrobka w maglu, usi- łowali zmusić go do wyjawienia, gdzie ulerył ten przedmiot czy przedmioty, po które oni przyszli. Ale on, jak mi się wydaje, nie zdradził im miejsca ukrycia... — Masz przynajmniej mętne pojęcie, czego mogli szukać? — zniecierpliwił się kapitan. — Mam. To się wiąże z kolekcją... — Oskierko znowu sięgnął po dokumenty. Wyjął zabezpieczony przejrzystą osłonką, pokreślony brulion jakiegoś listu ze znakami licznych wygładzonych załamań. — Czy- taj — — podsunął go kapitanowi. Szanowny panie! — mimo usilnych starań nie udało mi się skomunikować z panem osobiście. Więc tą drogą zawiadamiam, że w moim posiadaniu znalazło się osiem figurek gwardii szkockiej, wyprodukowanych z okazji dwudziestopięciolecia koronacji królowej Elżbiety. Na oferty oczekuję codziennie pod telefonem numer: 19 89 903.

— To jest numer aparatu magla — poinformował Oskierko. — Ten tekst znalazłem zmięty w kuchen- nym pojemniku na Śmieci. Pismo zbadano, należy do Wyrobka. Lecz czy taki lisi został do kogoś wysłany i kim jest adresat, nie zdołałem wyjaśnić. Wśród zgilotynowanych cynowych i ołowianych żołnierzyków kolekcjonera próżno szukano szkockich gwardzistów. — Nie było ani jednego — zapewnia Oskierko, gdy z Zaleskim jeszcze raz oglądają zbiór. — Albo zo- stały wymienione z człowiekiem, do którego on pisał, albo zabrane przez zabójców. A może Wyrobek tak ukrył te miniaturki, że nikt ich nie znalazł? Oczywiście coś się za tym kryje, bo tylko szaleniec mógłby za- mordować człowieka dla cynowych żołnierzyków. — Czy zbiór Wyrobka przedstawia w ogóle jakąś wartość? — Nie wiem. Dotąd nie miałem czasu rozejrzeć się za kimś, kto się na tym zna. Eksperta, sędziwego pana, znajdują w Klubie Miłośników Broni i Barwy, w którym. to klubie, jak się okazuje, jest takie sekcja zrzeszająca kolekcjonerów maleńkich wojaków. Mlecznowłosy, dystyngowany pan, o sposobie bycia niegdysiejszych angielskich dżentelmenów, wpro- wadza Zaleskiego i Oskierkę w przedmiot: — A cóż to za skandal! — zżyma się na widok ściętych miniaturek; wyciąga lupę, jakieś flaszeczki, książki i już w milczeniu zabiera się do pracy. Upływa mu na tym kilka dni, w ciągu których pobieżnie zdą- żył obejrzeć wszystkie figurki, zaś szczegółowym oględzinom poddał tylko pewną ich część. — Uszkodzono kilka egzemplarzy niezwykle cennych, a jeden wręcz unikalny! — oświadczył. — Z pewnością jedyny taki w Polsce, z nielicznych na świecie. Ale pewność będziemy mieli dopiero po prze- prowadzeniu analizy izotopowej. — Ile jest warta kolekcja? — nic mógł wytrzymać Bartek. — Nic każde nagromadzenie przedmiotów jest kolekcją — podkreślił stary pan, cokolwiek zniecierpli- wiony, bo wyjaśniał im te subtelności na samym wstępie. — Tutaj jest jedna pełna kolekcja, miniaturki ar- mii Fryderyka Wielkiego. Reszta to chaotyczna zbieranina, co najwyżej zaczątki różnych kolekcji Natomiast niektóre pojedyncze sztuki są bardzo cenne, zarówno z punktu widzenia historycznego, artystycznego, jak i... wymiernej ceny. — Mnie szczególnie interesuje cena! Ten złom... — Ten złom da się naprawić — zapewnia stary pan. — Ale nie uda się wskrzesić człowieka, którego w związku z tym zamordowano — zdenerwował się Bartek; jego zdaniem, stary pan zbyt celebrował swoje mało poważne hobby. — Nic wiedziałem. Sądziłem, że chodzi o zwykły akt wandalizmu — staremu panu zrobiło się przykro. — Wartość? — powrócił do Bankowego pytania. Postawił na dłoni francuskiego grenadiera — — jeśli nie jest to genialny falsyfikat, ta miniatiirka ma wartość, jakby to obrazowo przedstawić? No tak! Ma wartość nowego mercedesa albo innego samochodu równej klasy. — Mercedesa? — powtórzył nieufnie Bartek i pomyślał, że stary ma fioła. Badania izotopowe potwierdziły opinię starego pana, Bartek nabrał szacunku dla jego znajomości przedmiotu, lecz nadal nic mógł uwierzyć, aby cynowy żołnierzyk był aż tak bardzo cenny.

— To miniatura z pracowni Godfryda Hculscha... — stary pan zawiesił glos, Zaleski z Bartkiem inteli- gentnie milczeli, nazwisko zabrzmiało dla nich pustym dźwiękiem. — Artysta i mechanik żyjący i tworzący w Norymberdze w siedemnastym wieku, syn Hansa Hculscha — wyjaśni! ekspert. — Obaj. ojciec i syn, na zamówienie Ludwika XIV odlali w srebrze armię, która kosztowała króla pięćdziesiąt tysięcy talarów i jest do dzisiaj swojego rodzaju arcydziełem. Ta unikalna, pochodząca z Norymbergii figurka i kilka innych najcenniejszych ze zbioru Wyrobka przedstawiały wartość kilkuset tysięcy złotych; — Dlaczego ukręcono im łebki, dlaczego ich nie ukradziono? — nie rozumiał Bartek. — Ten, kto je zniszczył, nie miał pojęcia o ich wartości — uśmiechnął się stary pan. — Pewnie sprzedać też niełatwo? — Oczywiście trudniej niż na przykład znaczki pocztowe. Zbieranie żołnierzyków nie jest rozpo- wszechnione, dlatego sprzedaż i wymiana przebiega w dość szczupłym kręgu, ci ludzie o sobie wiele wie- dzą. Na przykład pan Wyrobek w tym środowisku nic był znany jako poważny zbieracz, ale jego nazwisko nic jest mi obce. Ani fachowe informacje, ani ekspertyza nie dały odpowiedzi na zasadnicze pytanie: dlaczego zniszczo- no miniaturki pieszych, a oszczędzono jezdnych. Z pewnością ta selekcja nic miała żadnego związku z ich wartością, bo zarówno wśród jednych, jak drugich znajdowały się egzemplarze bardzo cenne i bezwarto- ściowe Zaleski zapytał biegłego o szkockich gwardzistów, emisję wykonaną ku upamiętnieniu jubileuszu Elż- biety II, o których Wyrobek pisa! w brulionie listu, znalezionym w jego mieszkaniu. — Pochodzą z firmy Mc Lanier z Glasgow. Stary, szacowny zakład założony w roku 1841. Wśród ko- lekcjonerów wyroby tej firmy bardzo się liczą. Jeśli panów interesują, wstąpcie do mnie — zaprosił stary pan; miał szkockich gwardzistów, właśnie przysłał mu ich przyjaciel młodości, na stałe osiadły w Londynie, — A jak zdobywają takie eksponaty kolekcjonerzy nie mający przyjaciół za granicą? — zagadnął kapi- tan. — Jeśli ma się dewizy, pisze się zamówienie, na przykład do Mc Lamera, powiedzmy, prosząc o przysła- nie określonej serii, albo wybiera z katalogów. Jeśli się dewiz nic ma, wymienia się eksponaty z zagranicz- nymi kolekcjonerami, u nas też robi się interesujące miniaturki. — Właśnie, co pan sądzi o produkcji krajowej. Na przykład „Pinokio" w Tłuszczu? — chciał wiedzieć Zaleski. — Tandeta — U nas liczy się tylko Kraków, to stara manufaktura. Kraków, proszę pana, ma tradycję i zatrudnia artystów. A Tłuszcz nie ma tradycji ni artystów, tylko chałupników.

7 Zakład Medycyny Sądowej opracował wreszcie wyniki sekcji zwłok Tadeusza Matiasa. Ponieważ od chwili pozbawienia go życia do czasu znalezienia ciała upłynęło dużo czasu, kilkanaście lub nawet kilka- dziesiąt dni, precyzyjnie daty śmierci nic udało się określić. — W płucach nie stwierdzono obecności wo- dy, a zatem Matias nie został utopiony, w rozlewisku porzucono go już martwego. Bezpośrednią przyczyną zgonu było uszkodzenie kanału kręgowego i przerwanie rdzenia centralnego układu nerwowego między po- tylicą a karkiem. W protokole sekcji anatomopatolog wskazywał na: widoczne uszkodzenia naskórka i tkanki narzędziem ostro krawędzistym i podkreślał ślad po iniekcji dożylnej na lewym ręku. Preparat pobudzający krążenie został zaczopowany w żyle, z czego lekarz wnosił, że zastrzyk wzmagający czynność serca zaaplikowano Matiasowi, kiedy on już nie żył. Załęski próbował uściślić czas śmierci, ale bez rezultatów. Nikt nie zgłaszał o zaginięciu brygadzisty firmy „Pinokio". — Dali mu po karku, a potem próbowali ratować — interpretował wyniki autopsji Oskierko. — A po- nieważ pomoc okazała się bezskuteczna, zaszyli w maglownik i do wody. — Zabójstwo, spóźniony ratunek i porzucenie zwłok może być dziełem różnych osób — rozważa! różne warianty wydarzenia Zaleski. Wyniki ekspertyz kryminalistycznych dały materiał dość bogaty. Szczególnie interesujące okazały się dwa orzeczenia: — analiza spektralna ujawniła na kołnierzu koszuli zabitego ślady metalu — badanie włókienek przylgniętych do pieców welurowego bezrękawnika wykazało, że są to pojedyncze włoski owczej sierści. Pochodziła ona z gatunku owiec mieszańców, merynosa z krajową owcą górską. Nie była poddawana barwieniu ani wytrawianiu farby, nie stwierdzono bowiem pozostałości chemikaliów garb- niczych. — Mówiąc po ludzku chodzi o kożuch z tubylczych baranów z białych nie farbowanych skór — streścił Bartek. — Te skóry, jeśli trzymać się orzeczenia biegłych, nie były wyprawiane — zauważył kapitan. — A kto dzisiaj szyje odzież z nie garbowanych skór? Ale może po zadaniu ciosu Matias upadł lub po- łożono go na owczym runie... — Na owczym runie, powiadasz? — podchwycił Bartek. — Wiesz, to niekoniecznie musiał być kożuch, to mógł być futrzak lub narzuta na tapczan. Pojedyncze albo zeszyte skóry ludzie kładą przed łóżkiem. W takim przypadku mogą być nawet nie wyprawione, co by się pokrywało z wynikami ekspertyzy... Ze skraw- ków futer tkane są dywany, Matias mógł leżeć na dywanie... — I mógł brać udział w strzyżeniu owiec. Amen — wykrzywił się Załęski.