dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

Ewa wzywa 07 - 110 - Żołnierowicz Tadeusz - Cios za ciosem [Twarzą w twarz]

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :478.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Ewa wzywa 07 - 110 - Żołnierowicz Tadeusz - Cios za ciosem [Twarzą w twarz].pdf

dydona Literatura Lit. polska Ewa wzywa 07 Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 64 stron)

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07 Tadeusz Żołnierowicz Cios za ciosem

ROZDZIAŁ 1 Dzień zapowiada się pięknie; słońce dźwiga się właśnie nad horyzont, a ze strony morza wieje świeży wiatr. Grabski otwiera okno. Ma przed sobą trzy proste i nieruchome srebrne świerki, a za ich czubami poły- skliwy grzbiet morza. Opalizuje we mgle i słońcu. Odwraca się leniwie. Żona jeszcze śpi. mimo gorąca zakutana po uszy w kołdrę. Nawet stąd słyszy jej posapywanie... Całą noc nie zmrużyła oka. przewracając się z boku na bok. Dawała o sobie znać wątroba... Są pierwszy dzień na wczasach. Obrzuca leniwym spojrzeniem pokój. Dwa łóżka, stół, fotel, szafa i ma- ła umywalka wciśnięta w kąt. Jeśli będzie pogoda, przespacerują się na plażę. A potem? Obiad, partyjka brydża, kolacja. Jakiś mały wypad do miasteczkowej knajpy. Na szczęście nie jest sam. Są to też Adam Wrona i Czesław Fetecki, kole- dzy od lat Nie zmarnują ani jednego dnia Patrzy koso na żonę, która już się budzi: najpierw otwiera gwałtownie oczy. potem je mruży na dobre kilka minut, żeby znowu spojrzeć w biały sufit popstrzony sennymi muchami. — Która godzina? Bez pośpiechu sięga po zegarek. Jest siódma. — Siódma? Żona wydaje się nadal senna i znużona. Nic dziwnego — myśli bez złośliwości - jest już grubo po pięćdziesiątce. I patrząc tak na leżąca, widzi nagle jej zwiotczałe policzki, zmarszczki na czole pokrytym warstwą kremu i wilgotnym od potu. Są już małżeństwem blisko ćwierć wieku. On sam późno rozglądnął się za żoną; był wtedy po trzydzie- stce Wojna. Od pamiętnego września do czterdziestego szóstego niemal nie zdjął munduru. Poza okupacyj- ną przerwą. Kiedy go zdemobilizowano, spojrzał pewnego dnia w lustro i spostrzegł że ma przed sobą. na wyciągnięcie ręki. mężczyznę cokolwiek obcego z kurzymi łapkami w kącikach oczu, przedwcześnie posi- wiałego. Wówczas po raz pierwszy pomyślał o ożenku. — Jest słońce? — odzywa się żona. — Jest — mówi z pewną niechęcią, jak chłopiec, któremu przerwano snucie marzeń. Łapie się na tym, że powrót do przeszłości jest dla niego tym złotym snem, z którego nie lubi wracać do rzeczywistości. Cho- ciaż nie głaskało go życie po głowie... — Co robimy dzisiaj? Żona już szuka bosymi stopami miękkich pantofli.

Nie chce mu się odpowiadać. Wiadomo, co będą robić, już o tym pomyślał; śniadanie, plaża, obiad, brydż... — Znowu brydż? Wzdycha ciężko. Odebrałaby mu nawet te przyjemność. — Na godzinkę — mówi pojednawczo. — Z Wroną. Feteckim i jeszcze z kimś. Potem przechadzka. Jest już udobruchana. W gruncie rzeczy — konstatuje - nic jest złą kobietą. Może tylko trochę upartą. Stwierdza to z melan- cholią po raz już któryś. W kilkanaście minut później idą zgodnie w stronę jadalni. Ściany czerwienia, się w słońcu. — Miło tu — stwierdza żona. Potakuje milcząco. Ożywia się, kiedy spostrzega kolegów. Zajmuje miejsce niedaleko ich stoli- . ka. Konwencjonalne ukłony pań. które nic znają się jeszcze zbyt dobrze. Zdążą sie poznać jednak, będą miały na to dużo czasu; cale dwa tygodnie. Podchodzi Wrona. — Co państwo robicie'.' Grabski patrzy wyczekująco na żonę. — Jak to? Oczywiście idziemy na plażę. Wrona uśmiecha się niewyraźnie; jest niski, czarniawy, ma czerwoną twarz apoplektyka. Widać, że zdrowie mu nie pozwala na dłuższe wylegiwanie się na słońcu... Feteccy nie oponują. Idą też na plażę. W dziesięć minut później Grabski bez zapału układa koc na szarym piasku, żona przypomina sobie o gumowym materacu. — Miałeś przynieść... Nie bardzo mu się chce, ale w końcu wraca po niego; dom wczasowy znajduje sie zaledwie sto metrów od plaży... Idzie z nim Wrona. O której brydż? Grabski zastanawia się; sądzi, że nie wcześniej niż o piętnastej. Zaraz po obiedzie. — A nasze panie? — Właśnie z nimi szkopuł. Może zechcą pójść na wspólny spacer? Ciężkie jest życie żonatego mężczyzny. Uśmiechają się porozumiewawczo. Już dziesięć lat pracują w tej samej instytucji. Przypadli sobie do gustu. Trochę na zasadzie kontrastu: Grabski jest mężczyzną spokoj- nym, zrównoważonym, Wrona zaś osobnikiem impulsywnym, skorym do wybuchów gniewu. Jakoś jednak w ciągu tych lat ani razu nie pokłócili. Zresztą pracują na różnych stanowiskach — Grabski jest kierowni- kiem sklepu. Wrona zaś w biurze. Skręcają w cicha uliczkę i niemal wpadają nn rosłego siwego mężczyznę. Objuczony leżakiem i kocem, odsuwa się z chodnika, robi przejście.

Wrona patrzy na siwego uporczywie. — Arnold? — Cześć! Odzywa się bez entuzjazmu. Widać jednak, że obaj panowie znają się dobrze. Wrona przedstawia Grab- skiego. — Kolega z pracy. Mężczyźni podają sobie dłonie. Tamten trochę sztywno. Grabski z pewnym ociąganiem się. — Co za spotkanie! — wita się z radością Wrona nie widziałem cię chyba od pięciu lat. Poczekaj nie było to w sześćdziesiątym ósmym w Krakowie, koło Sukiennic? Szedłeś właśnie do kawiarni. Mężczyzna potakuje niechętnie. — Co robisz? Machnięcie ręki. — Teraz wypoczywam. A tak w ogóle... — No to do spotkania na plaży. Rozstają się, bo Grabski już się niecierpliwi; żona przecież czeka na niego. — Równy chłop — mówi Wrona — pracowałem z nim kiedyś w jednym dziale: We Wrocławiu. Grab- ski, zamyślony, nie słucha go prawie. — Dobrze go znasz? - pyta wreszcie, jakby jego umysł był zaprzątnięty czymś innym. — Mówię przecież — oburza się trochę Wrona — razem odwalaliśmy papierkową robotę w fabryce ło- żysk tocznych we Wrocławiu. Są już przed domem wczasowym. ROZDZIAŁ 2 Grabski wraca z plaży w kiepskim humorze; płonie mu twarz od słonecznego żaru, a ponadto ktoś wrzucił rozbitą butelkę do wody... Kuśtyka teraz na rozdętej szpetnie nodze. — Bo ty tak zawsze, pchasz się, gdzie cię nie posieją — gdera trochę pani Grabska, ale widać, że jest zaniepokojona stanem stopy męża; spuchła i wymaga interwencji lekarza.

Do wieczora jednak ból mija. Pomogła jodyna. Grabski może więc około siedemnastej wybrać się do Wrony. U niego bowiem wyznaczyli sobie spotkanie brydżyści czy karciarze, jak ich określa pogardliwie żona. — Tylko nie zapomnij o kolacji! — woła za nim. Wrona wyekspediował żonę do pani Feteckiej. — Przy nas by nie zasnęła usprawiedliwia się. Grabski zaś myśli, że mógłby to samo zaproponować swojej małżonce. Pytanie tylko, czyby się na to zgodziła. Są więc we trójkę, ale gdzie jest czwarty do brydża? Wrona uśmiecha się tajemniczo, wyciąga butelkę „Soplicy", stawia cztery kieliszki. Znajduje też dwie pokryte rosą „Pepsi". — Zaprosiłem Arnolda. Trochę się wykręcał, ale w końcu przyrzekł, że przyjdzie Grabski nie patrząc na nikogo tasuje karty. Sprawia wrażenie przygnębionego. Fetecki zwraca, nu to uwagę. Uśmiecha się w odpowiedzi. — Głupstwo. Wpadam od czasu do czasu w taką chandrę. Może to wynik zmieniającej się pogody. W istocie lazurowe do niedawna niebo pokrywa obecnie ława ciemnych, prawie granatowych chmur. Raz po raz horyzont rozświetlają błyskawice. — Będzie burza — mówi Fetecki i przymyka okno. Wszyscy trzej jednocześnie patrzą w tym momencie na zegarki. — Niecierpliwiliśmy się — śmieje się Wrona — ale już mamy gościa. To Arnold; barczysty siwy męż- czyzna. Kiedy staje w drzwiach, ramionami zawadza o futrynę. Wrona nalewa pośpiesznie alkohol do kieliszków. Pieni się „Pepsi-Cola" w szklankach. Nie pije tylko przybysz. — Co to, udajesz abstynenta? — dziwi się głośno Wrona. — Przecież jeszcze kilka lat temu nie wyle- wałeś za kołnierz. Arnold uśmiecha się niewyraźnie. — Lekarz — mówi wreszcie — lekarz zabronił. Serce. Bywa. Okazują zrozumienie. Nie takich osiłków zmogła choroba. Brydż idzie też jakoś niesporo. Grabski wyraźnie nie ma głowy do gry. Wreszcie odsuwa się od stolika. — Przerwijmy na chwilę — mówi ze znużeniem — nie mam dzisiaj ochoty do kart. Wstaje gwałtownie od stolika, otwiera balkonowe drzwi; deszcz siecze już zaciekle po liściach drzew. Głuchy pomruk grzmotu dociera jak spod ziemi. — Burza — mówi tylko, żeby coś powiedzieć — będziemy mieli piekielną noc Nie obraca się jeszcze, jakby blask światła padający z żarówki mógł go oślepić. Słyszy za sobą cienki brzęk szklą; to Wrona napełnia kieliszki.

— Wypijesz? — Chętnie. . Fetecki stoi na środku pokoju zapatrzony w czarne klisze okien. Wrona coś mówi do Arnolda. Jak on się właściwie nazywa? Nie udał im się ten brydż. — No co, już się wreszcie zrelaksowałeś? — pyta Wrona. Znowu sięga po butelkę. W tym momencie włącza się Grabski. — A ten pan się nie napije? — patrzy na wysokiego mężczyznę. — Arnold? — dziwi się Wrona. — Przecież już, ci mówił, ma chore serce. Grabski po raz trzeci sięga po kieliszek. Już czuje działanie „Soplicy". Po co tyle pije? Siada dziwnie osowiały na krzesło. — No to jeszcze jednego robra! — ożywia się Petecki. Zasiadają za stolikiem ciasnym kręgiem. Tym razem partnerem Grabskiego jest Arnold. Nie czuje jed- nak jakoś kart. Wreszcie znowu przerywa grę. Coś się z nim dzieje niedobrego. Spostrzega to Wrona. — Widać mamy jakiś nieudany wieczór — stara się być miłym gospodarzem. Jest mu jednak wyraźnie przykro. Arnold zbiera się do wyjścia. — Już? — Wrona staje się coraz bardziej markotny. Gość szuka wzrokiem nieprzemakalnego płaszcza. — Przeczekałbyś burzę. — To tylko dwa kroki. — Szeleści ortalionem, kiwa głową, wychodzi. Niemal za jego plecami wymyka się również Grabski. — Bój się Boga! — woła za nim Wrona — ulewa jak diabli, zaczekaj! Grabski nie słyszy jednak tego. Ma przed sobą ciemną, szumiącą od deszczu noc. Widzi tylko jaśniejącą smugę chodnika, a u jej końca niewyraźną sylwetkę Arnolda. Idzie za nim krok w krok. Nawet nie uświadamia sobie dlaczego. Ten człowiek wzbudził w nim jakiś dziwny niepokój. Już jest willa, w której mieszka Amold. Kładzie rękę na klamce furtki, ale nie popycha jej. Czeka. Grab- ski rad nierad usiłuje go minąć. Przez moment patrzą na siebie. Wówczas Arnold otwiera drzwi, idzie pochylony, osłaniając głowę od deszczu, w stronę pensjonatu.

ROZDZIAŁ 3 Grabski znajduje się w wąskim ciemnym korytarzu, jak w głębokiej, zatęchłej studni. Maca gorączkowo rękami wokół siebie; twarda gładź betonu. Pod opuszkami palców czuje jego zimną powierzchnię. Musi się jednak stąd wydostać. Robi nadludzkie wysiłki. I oto już jest na powierzchni. Ale pod nim coś dudni i łomocze. Skrzypi deska. Bucha zimny strumień powietrza. Zachłystuje się nim. Uciekające drobinki podkładów. Znajduje się w pociągu. Kłoś mu mówi: skacz! Odwraca się niechętnie i widzi z przerażeniem tę twarz. Odpycha ją od siebie i wchodzi w otwór. Jest on jednak za mały. Jeśli się nie uwolni za chwilę z tego potrzasku — zginie. I w tym momencie tamten, ściska go za ramiona. Dławi się od krzyku, odpycha te szponiaste palce. Na próżno... — Co z tobą? — budzi go żona. — Co to było? — Musiało ci się coś niedobrego przyśnić — uspokaja go żona. Ma białą, spoconą twarz i nie mniej od niego przerażone oczy. — Śpij. Przymyka oczy, ale sen już odleciał. A przecież jest dopiero czwarta rano. Do siódmej daleko. Całe trzy godziny. Przewraca się na bok, zaciska powieki. Nie myśleć, o niczym nie myśleć. Odpędzić tę koszmary, które nawiedzają go od trzydziestu lat. Bzdura! — zżyma się na siebie. Świat wygląda znacznie weselej; wiatr przepędził chmury, wyjrzało słońce. Kiedy schodzi do jadalni, z sąsiednich stolików uśmiechają się: Wrona i Fetecki. — Jak tam udał się brydżyk? — woła przekornie żona Wrony. Uśmiecha się w odpowiedzi trochę kwaśno. Czuje jeszcze zamęt w głowie po niespokojnej nocy, a mo- że po tych kilku wypitych kieliszkach. — Dziś już tylko na spacerek — żartuje Fetecki. Kończy śniadanie. Po wczorajszej burzy nie ma śladu. Tylko nieliczne kałuże niebieszczeją pod pogod- nym niebem, Idą hałaśliwą gromadą. Niedalekie morze wabi prawie nieruchomą powierzchnią. — Jak stół! — zachwyca się Wrona, człowiek praktyczny i rzeczowy.

— I to na wysoki połysk — dorzuca cokolwiek zgryźliwie Fetecki, a potem wyjmuje z futerału lornetkę i z uwagą śledzi ciemne punkciki na horyzoncie. Statki stoją daleko, na redzie. — Myślę, że się starzeję — Grabski czuje potrzebę zwierzeń. — Wracam zbyt często wspomnieniami do dawnych czasów — mówi do Wrony. — Chyba dobrych? — włącza się Fetecki, który już odłożył lornetkę do futerału. Grabski mruży oczy w uprzejmym uśmiechu. — Różnych — zbywa go i już nie wraca do tematu. Ciągle nie może ochłonąć po tym spotkaniu. Boi się jednak wyrazić swoje wątpliwości wprost. Zna drażliwość Wrony. Gotów go posądzić o jakieś czepianie się pierwszy raz widzianego, człowieka. Wreszcie jednak napomyka mu jeszcze o Arnoldzie. — Spokojny człowiek i dobry kumpel — odpowiada mu pogodnie Wrona — wyobraź sobie, że poczuł do ciebie sympatię. Pytał nawet, co robisz, gdzie mieszkasz. Grabski cierpko się uśmiecha. — Rzeczywiście, to miło z jego strony... — Chwalił cię szczególnie jako partnera brydżowego -— kontynuuje Wrona i zaraz zmienia temat. Dawny kolega jest tylko dawnym kolegą, rzeczywistość wczasowa jest jednak ważniejsza... Mijają właśnie willę, w której mieszka Arnold. — Poproś go do następnego brydża — proponuje Fetecki. Wrona odłącza się od gromadki i znika w drzwiach. Niema go przez parę minut. Kiedy jednak ukazuje się, minę ma zasępioną. — Nie mamy już czwartego do brydża — mówi smutnie. Grabski podnosi gwałtownie głowę. — Chory? — pyta. — Gorzej. Wyjechał. Dziś rano. Coś pilnego wezwało go do domu, a może do biura. Gospodyni dobrze nie wie. A miał jeszcze tu spędzać urlop przez blisko tydzień. — Trudno — rozkłada ręce Fetecki — .będziemy musieli sobie kogoś poszukać. A może któraś z pań zdecyduje się na naukę tej szlachetnej gry — patrzy wesołym wzrokiem na swoją żonę, która lekceważąco wzrusza ramionami. — Uwędziłabym się w dymie i popadłabym w alkoholizm - odparowuje. Grabski ciągle jeszcze myśli o tym przygodnym znajomym. Czy miał wszystkie palce? Czy miał? A przecież widział jego ręce podczas gry. Widocznie zbyt pochłonął go brydż. Ta wiadomość jednak go nie uspokaja.

ROZDZIAŁ 4 Wieczór jest dżdżysty, woda kotłuje się w blaszanych rynnach, pluszcze, niesiona wiatrem, o parapety. Ulica opustoszała i lśniąca od wilgoci oddaje od czasu do czasu głuche stłumione echo turkoczących w śródmieściu tramwajów. Na szybie sklepu osłoniętej gęstymi krzakami berberysu iskrzy się blask lampy. W głębi, za ladą, krząta się jeszcze mężczyzna w granatowym kitlu, podciągając co chwila, przydługie rękawy. Jest już osiemnasta i za chwilę podejdzie do drzwi, żeby przekręcić klucz. Właśnie chowa na półkach ostatnie artykuły walające się jeszcze po blacie kontuaru, zatrzaskuje szufladę — i podnosi gwałtownie głowę, bo drzwi sklepu trza- skają i wchodzi ociekający wodą spóźniony klient. Kierownik (sklep jest niewielki, dwuosobowy, jedyna ekspedientka przed pięcioma minutami skończyła pracę) krzywi się wyraźnie, spogląda ostentacyjnie na zegarek i klnie w duchu, że nie wyszedł sześćdziesiąt sekund wcześniej, właśnie tyle bowiem jest już po osiemnastej. — Pan sobie życzy? — pyta mimo to grzecznie. Przybysz stoi jeszcze przy drzwiach, prawa jego ręka spoczywa na ryglu, wyraźnie chce go zasunąć. — Co pan robi? — sprzedawca wyskakuje błyskawicznie zza lady; jest już pewien, że ten intruz staje się niebezpieczny. W następnej chwili nieruchomieje — widzi przed sobą zimny błysk broni. Cofa się powoli, zastanawia- jąc się gorączkowo, co robić. Wie, że przybysz nie zdoła zamknąć drzwi, gdyż rygiel jest zepsuty od wielu tygodni, klucz zaś tkwi w kieszeni jego służbowego kitla. Żeby nie ten przeklęty deszcz i pustka na ulicy... Intruz odrywa się wreszcie od drzwi i posuwa się krok za krokiem za cofającym się kierownikiem. Są już przy ladzie.. — Pieniądze! — rzuca krótko napastnik i podnosi znacząco lufę brom. „Żeby ktoś wszedł" — myśli rozpaczliwie sprzedawca. Opuszcza ręce, targa wściekle szufladę, wyciąga kasetkę. Oszołomiony i bezradny, jest sam w tej głuchej ciszy. Do wnętrza nic dociera nawet gwar niedale- kiego śródmieścia. Trzęsącymi się rękami dobywa banknoty, rzuca je przed lufą pistoletu. Napastnik sięga jednak sam po metalową skrzynkę i opróżnia ją w kilkadziesiąt sekund. „Już — myśli z ulgą kierownik —już". Chce tylko, teraz, żeby tamten odszedł, zniknął w tej dżdżystej ciemności. Mężczyzna stoi jednak nadal nad pustą kasetką. Jest wysoki, dobrze zbudowany, w skórzanej czapce nasuniętej głęboko na czoło. Podnosi w końcu twarz i kierownik wpatrzony w nią jest już pewien nieszczę- ścia, które nad nim zawisło. Zaczyna drżeć jeszcze bardziej, w końcu opiera się rozcapierzonymi palcami o

blat lady i jakby czegoś nadsłuchując, zsuwa się z niej powoli. Głuchy trzask strzałów dobiega do jego świadomości z oddali, jak dźwięk wyrwany ze złego snu. Padając łowi jeszcze wzrokiem zogromniałą nagle postać przybysza i łyskającą za jego plecami, za gru- bą taflą wystawowej szyby zroszonej deszczem, przerażoną twarz przechodnia. Rozpaczliwy krzyk. Napastnik odwraca się błyskawicznie i dopada drzwi. Przechodzień jeszcze stoi. Mężczyzna ze sklepu naciska dwukrotnie spust pistoletu i w huku strzałów, nie oglądając się, gna przez pu- stą jezdnię; Ma przed sobą ciemny kształt wieżowca błyskającego martwym światłem okien. Tui za nim mroczna, szeleszcząca deszczem głębia parku. Jedna aleja, druga. Skręcając gwałtownie, zawadza kolanem o ławkę wciągniętą na' trawnik. Pada jak długi, szybko się jednak podnosi i dysząc ciężko, biegnie dalej. Za parkiem rozciąga się znowu pustka ulicy. Oddycha głęboko. Widzi ustawiony przed dworcem samo- chód, dopada go i szamocąc się nerwowo z drzwiczkami, wślizguje się za kierownicę. Już wie, że umknął niebezpieczeństwu. ROZDZIAŁ 5 Siedzą w milczeniu: kapitan Krzysztof Sieniuć i porucznik Daniel Altar. Wiedzą już wszystko, co moż- na o tej sprawie na razie wiedzieć: a więc o śmiertelnych skutkach strzałów do kierownika sklepu, ciężkim zranieniu przypadkowego przechodnia (Jak on się nazywa?... Michał Larski), zrabowaniu siedmiu tysięcy złotych, czyli całodziennego utargu tej placówki spożywczej usytuowanej przy niewielkiej uliczce, tuż na zapleczu śródmieścia... — Zastanawia mnie przede wszystkim jedno — odzywa się wreszcie porucznik — dlaczego on zabił... — Chyba to dość proste, zrobił to, działając pod wpływem chwili; przecież zaskoczył go przechodzień... — Zaskoczył? — Tak by wyglądało, chociaż nie mamy jeszcze jego zeznań... Porucznik milknie znowu. Sekcja zwłok wykazała, że kierownik został zabity dwiema kulami: obie były śmiertelne, gdyż obie trafiły W prawą komorę serca... „Był więc zimny i opanowany" — myśli porucznik — „a ponadto musi być doskonałym strzelcem... Tę myśl wypowiada głośno. — Cóż chcesz — mówi melancholijnie kapitan — osobnicy, którzy decydują się na ten rodzaj przestęp- stwa, umieją zazwyczaj posługiwać się bronią...

Porucznik milczy, jest zmęczony i nieco senny; od wczoraj nic zmrużył oka. Już wie, że ładnie spędzo- ny wrześniowy urlop w Dusznikach pozostanie, w czekającej go dochodzeniowej mordędze, tylko złotym wspomnieniem... Do licha! Jeszcze tego popołudnia jednak odwiedza dyrekcję przedsiębiorstwa, którego kierownik sklepu był do niedawna pracownikiem i zasięga opinii o tragicznym wydarzeniu. Są wstrząśnięci. — Zaliczaliśmy go do lepszych pracowników — dyrektor jest wyraźnie poruszony nieszczęściem — pracował u nas od dziesięciu lat. W tym czasie nie zanotowano nigdy w sklepach, którymi kierował, jakich- kolwiek nadużyć... Porucznik notuje to sobie w pamięci. W końcu, w takim śledztwie, wszystko jest ważne, nawet owo swoiste epitafium ofiary zbrodni. Prosi jednak również o teczkę personalną kierownika. Nie jest ona zbyt gruba: zawiera arkusz ewidencyjny, kilka zaświadczeń z uprzednich miejsc pracy, pisemko opiniujące ukończone kursy, życiorys... — Nazywam się Marcin Grabski. Urodziłem się 30 lipca 1922 roku we Włodawie. Szkole powszechną ukończyłem tamże, a po wybuchu wojny zostałem zmobilizowany do wojska i przeszedłem kampanię wrze- śniową, Dostałem się do niewoli, uciekłem z niej, po czym przeniosłem się z rodzicami do Łucka. Po zakoń- czeniu działań zacząłem pracować w Gminnej Spółdzielni w Chełmie Lubelskim, a później w Lublinie. Tam też ukończyłem kurs handlowy... No tak.... Równe rządki zdań miałka treść, typowy życiorys pięćdziesięciolatka... Porucznika jednak niepokoi zbyt duża zdawkowość tej biografii: urodziłem się, ukończyłem, zacząłem pracować..? Co było poza tym? W końcu oddaje teczkę milej pani personalnej, dziękuje, odchodzi. Czego w końcu chce? Przecież ten człowiek padł ofiarą napaści, zastrzelono go w sklepie, o pierwszym zmierzchu, zrabowano siedem tysięcy złotych... Właśnie; tylko siedem tysięcy... Dlaczego napastnik poważył się na taką zbrodnię za cenę tych śmiesz- nych w końcu kilku tysięcy? Gdy wyniszcza swoje wątpliwości następnego dnia kapitanowi, ten uśmiecha się z pobłażaniem. — Zabijano już ludzi dla znacznie mniejszych sum... Nie w tym szkopuł — niepokoi nas co innego; skąd ten tajemniczy nieznajomy zdobył broń, jest to bowiem, jak ustalono na podstawie łusek, broń niety- powa, przedwojenna czeska „Zbrojovka", duży kaliber, jedenastostrzałowy... — Prócz tego — kontynuuje kapitan — okazuje się jednak, że ów podejrzany strzelił do kierownika, zanim nastąpiła jakakolwiek interwencja ze strony spóźnionego przechodnia. Mamy już właśnie jego zezna- nie złożone w szpitalu. Czuje się on jeszcze nic najlepiej, ale ten szczegół przypomina sobie dokładnie; sta- nął przy oświetlonej wystawie, spojrzał i zobaczył tych dwóch, przez chwilę zdawało się mu nawet że jest to tylko rozmowa klienta ze sprzedawcą. I w tym momencie usłyszał dwa niegłośne klaśnięcia i dziwny wyraz twarzy kierownika... Przypomina sobie, że chyba wtedy krzyknął... — Widział zabójcę, jego twarz — wtrąca szybko porucznika

— I tak, i nie. Gdy więc krzyknął, mężczyzna z pistoletem wyskoczył za próg. Zdrętwiałemu przecho- dniowi wydawało się, że ma uśmiech na twarzy czy jakiś grymas... — I to wszystko? — Cóż chcesz, przecież opowiadał to nam człowiek śmiertelnie przerażony, nieledwie staruszek, a w dodatku ranny. — Niewiele — mruczy porucznik — jesteśmy ciągle w punkcie wyjściowym... W sklepie nie znaleziono żadnych podejrzanych śladów palców, mimo że zdejmowano je z drzwi, klamki, rygla, a także z kasetki. Zabójca działał w rękawiczkach. Pies również nic poszedł daleko — zaled- wie do parku. Nic dziwnego, deszcz padał do białego rana... Sporządzono więc posługując się staroświecką metodą dedukcji przypuszczalną drogę ucieczki prze- stępcy, a więc: park, ulica Komandorska, plac Zakolny... Tu wszelkie ślady się urywały. — O ile w ogóle nic skorzystał on z autu albo nie współdziałał z kimś innym — dopowiada porucznik wpatrzonemu w meldunki kapitanowi. — Być może — przystaje na to Sieniuć — i dlatego leż bierzemy ten fakt pod uwagę... Jest jednak zmartwiony brakiem postępu w śledztwie, wydobywa długopis, coś podkreśla, dopisuje w tej kilkunastostronicowej historii przestępstwa. Porucznik wraca do tematu „muzealnej" broni użytej w sklepie. — No, nie jest ona aż tak muzealna, po prostu rzadko się jej używa po tylu latach. Zresztą nic było tej broni wiele zaraz po wojnie, sam zanotowałem w swojej pamięci kilka sztuk, to dość nieporęczny pistolet... — Zastanawia mnie zdawkowość życiorysu zabitego, coś mi się tam nie kończy, coś się w ogóle nie za- czyna... — To ofiara zbrodni... — Wiem. Chodzi mi po prostu o przejrzystość sprawy; wtedy kiedy nie mam żadnego punktu zaczepie- nia — przecież przetrząsnęlibyśmy bez, skutku cale miejscowe środowisko przestępcze — zaczynam się interesować wszystkim, nawet biografią zamordowanego... Kapitan uśmiecha się, bębni palcami po blacie biurka. — No i co ustaliliście? — Jeszcze nic, ale chciałbym przyjrzeć się bliżej temu człowiekowi. Rozmawialiśmy z jego żoną. Nie wniosła do sprawy niczego godnego uwagi, ale żyje gdzieś w Lubelskiem jego matka, do wojny bowiem przebywał we Włodawie... — Jedźcie — decyduje się kapitan — zobaczymy, co wskóracie...

ROZDZIAŁ 6 W tej wioszczynie skrytej wśród wądołów ,wita go pogodne niebo. Jest koniec września i po pierwszych przymrozkach liście sypią się na drogę brunatnym deszczem. Ten szelest towarzyszy Altarowi aż do drzwi małej chałupiny przykucniętej złocie i rdzy jesiennego sadu Stuka. Milczenie. Zza drzwi wygląda jakiś wyrostek, kłania się bez słowa i patrzy na porucznika. W koń- cu jednak nic wytrzymuje, podchodzi bliżej i wyjaśnia, że mieszkanka tego domu jest przygłucha. — Niech pan załomocze, wtedy usłyszy... Altar wali więc pięścią, w końcu niecierpliwi się, naciska klamkę. Jest w dużej zagraconej sieni. Obok skrzypią drzwi, przez szczelinę spoziera przygarbiona starusz- ka, coś mamrocze. Wyrostek tkwi nadal za plecami porucznika. — Trudno ją zrozumieć — wyjaśnia — sama coś do siebie mówi. Altar próbuje jednak nawiązać z nią kontakt, w końcu rezygnuje, bo oto kobieta zasłania gwałtownie dłońmi twarz, płacze. Porucznik wycofuje się zażenowany, powraca na drogę i wysłuchawszy rady wielce mu przychylnego wyrostka, zmierza do domu sołtysa. — Trzeba było od razu — mówi na powitanie barczysty mężczyzna, który przed chwilą odłożył osełkę — z nią się pan nie dogada... Z relacji sołtysa porucznik dowiaduje się, że Maria Grabska, matka zabitego, jest głucha od kilku lat, a ponadto okupacyjne przejścia zaważyły na jej zdrowiu psychicznym." Z Włodawy, jeszcze we wrześniu 1939 roku, uciekła z mężem i dziećmi do Łucka. Tam spotkał ją ten cios; hitlerowcy uwięzili ojca i dwóch synów, między innymi tego właśnie, o którym pan porucznik opo- wiada. Z gestapowskiej katowni wrócił tylko on, ale matka zobaczyła go dopiero po wojnie, myślała, że zginął, że go hitlerowcy zatłukli... Dlatego też on już dla niej umarł ćwierć wieku temu i ta jego „nowa" śmierć już nie dotarła do jej świadomości... Kiedy ktoś o tym powiedział, nawet nie zmieniła się na twarzy. Zresztą i syna, kiedy przyjeżdżał tu jeszcze przed kilkoma laty, traktowała jako obcego... Kapitan jest w końcu zadowolony z tego porucznikowego rekonesansu; każdy okruch nawet przebrzmia- łych zdarzeń może mieć znaczenie w tej pracowicie konstruowanej materii śledztwa. — We Włodawie już ich prawie nie pamiętają — mówi porucznik — stary Grabski pracował tam na ko- lei, synowie pomagali matce w domu, byli już za starzy na naukę, która im nie szła i nie mieli na nią ani grosza, a za młodzi na zna lezienie odpowiedniej pracy... Zresztą ojciec zarabiał nie najgorzej i rodzina wią- zała jakoś koniec z końcem... — Dobrze — przerywa mu kapitan. Okazuje zniecierpliwienie — ale co to daje naszemu śledztwu?... Widzę tylko dość pracowicie zrekonstruowany obraz tego człowieka, w którego pogrzebie niedawno uczestniczyliśmy... Dodajmy—i ofiary zbrodni. Porucznik milknie. Jest wyraźnie zły. — Co pan więc proponuje? — zadaje po chwili pytanie. Stara się nie patrzeć na kapitana, który szuka w kieszeni papierosów, wyciąga je niespiesznie, wreszcie zapala. Gdy osłania go chmura dymu, zdobywa się na życzliwe mruknięcie.

— No. bez fochów, poruczniku. Wyraziłem tylko swoje wątpliwości. Kontentuje to nieco Altara, który rozchmurza się, spoziera dyskretnie na swoje notatki i wraca do prze- rwanego monologu. Robi to jednak bez poprzedniego zapału, ziarno wątpliwości zostało zasiane... ROZDZIAŁ 7 W restauracji jest mroczno; kłęby dymu tytoniowego osłaniają sprzęty, lampy, ludzi. Nawet silny blask pochodzący ze stuwatowej żarówki wiszącej nad bufetem nie rozprasza dostatecznie ciemności. Kelner jest niemłody; ma siwe wąsy, szpakowate skronie, ramiona pochylone do przodu. Przede wszystkim odczuwa zmęczenie po dość ciężkim dniu; obsługuje nic tylko swój rewir, ale również stoliki kolegi, który akurat został wezwany pilnie do chorej matki. Na szczęście ruch ku wieczorowi wyraźnie jest mniejszy, może sobie zapalić papierosa, wypić Spokoj- nie filiżankę kawy. Na krótko jednak; przy stoliku Siedzi już jakiś gości gapi się w okno. Nawet nie zauważył, kiedy on wszedł. Dusi nie dopalonego papierosa w popielniczce, odstawia filiżankę; z natury jest obowiązkowy i nie lubi. kiedy ktoś z konsumentów patrzy na piego wyczekująco. Ten, na szczęście, wyraża swoją twarzą cał- kowitą bezinteresowność. Wygląda na przytłoczonego jakąś troską. Ciągle patrzy przez zasurzoną szybą ni ulicę. Chociaż może wcale jej nic dostrzega^ — Czym mogę służyć? Nawet się nie odwraca. Potem robi tylko jeden niecierpliwy ruch głową. Ma przygasłe oczy, suchą, spierzchniętą skórę policzków. — Kawa! Brzmi to jak rozkaz. Kelner strzepuje ściereczką po idealnie czystym blacie stolika, odchodzi suwając nogami. „Ważniak!" — tłumi w sobie złość. Stojąc przy ekspresie konstatuje, że coraz bardziej przeżywa takie sytuacje. Kawa dymi już w filiżance. Przynosi ją tamtemu, stawia na szklanym blacie. Mężczyzna mruczy coś w podzięce, Niezbyt wyszukana forma uprzejmości! Znowu jest cicho. Opodal syczy sennie ekspres,, chichocze gdzieś kelnerka Stasia, zawsze skora do śmiechu. Kelner wzrusza ramionami, sam był chyba taki we wczesnej młodości. Ale już dobrze nie pamięta. Zbliża się do emerytury. Pamięć szwankuje. Kątem oka łowi następnego gościa! Jest jeszcze dość młody. Właśnie zdejmuje palto, kładzie je na pul- pit szatni. Czy przyjdzie na jego rewir? Przychodzi, siada przy stoliku tego gbura.

Znowu kawa. I dwa kieliszki „Soplicy". Odpowiada, że nie ma tego trunku, poleca „Wyborową" albo „Śliwowicę". Wybierają tą ostatnią. Dwie pięćdziesiątki. Nogi dokuczają coraz bardziej; cierpi na chorobę kelnerską: żylaki. Na szczęście dzisiaj cisza w rewirze. Tylko ci dwaj tam wciąż konferują. A niech tam... ...Chyba przez chwilę drzemał. Pieką oczy. To od dymu. Trze więc kułakiem powieki, rozgląda się nie- pewnie po sali. Stoliki w jego rewirze są ciągle puste, tylko tamci dwaj przy oknie. Jest już jednak tylko jeden. Tamten wyszedł? Chyba nie, na pewno jest w toalecie. Idzie tam. zresztą również i ten. Kelner patrzy na niego podejrzliwie. Onegdaj znalazł się taki, który szedł do ubikacji i potem znikł, nie zapłaciwszy rachunku. Nie rusza się jednak ze swego stołka. I słusznie. Trzaskają bowiem drzwi od toalety, wychodzi ten szpakowaty i kładzie setkę na kontuar. Macha ręką na resztę. Wygląda teraz w oczach kelnera znacznie sympatyczniej. Może zresztą ma swoje kłopoty. Znowu jest spokojnie. Na jak długo? Okazuje się, że na jakiś kwadrans. Stary szatniarz zwleka się ze swego krzesła. ,— Panie Jerzy! —woła od wejścia — niech no pan trochę popilnuje płaszczy. Ma pod swą pieczą toalety. Otwiera drzwi. Kelner mruczy coś. Dwa rewiry i jeszcze na dodatek szatnia. Wkrótce będzie sam jeden zawiadywał całą restauracją... W chwilę później zastyga w bezruchu. Słyszy jakiś stłumiony hałas. — Co tam znowu? — wychyla się zza bufetu. — Chodź pan tutaj! — krzyczy szatniarz. Stoi w drzwiach ubikacji i ma twarz zmienioną przez strach. Idzie z niechęcią. Znowu coś wymyślił. Chyba nic pokaże mu pijaka z twarzą tkwiącą w umywalce... A jednak... Kiedy szatniarz z czołem pokrytym potem odsłania mu wejście, widzi najpierw czyjeś nogi ster- czące z wygódki, a potem cały tułów. — Schlał się? — odwraca się i patrzy na szatniarza. Tamten jednak potrząsa przecząco głową. Pochyla się więc nad gościem i kładzie mu rękę na ramieniu. Prostuje się gwałtownie. Ten człowiek nie żyje! W tyle jego głowy wilgotnieje duża czerwona plama krwi. ROZDZIAŁ 8 Sieniuć odpoczywa w głębokim fotelu. W drugim pokoju gra sennie radio. Syn jest gdzieś w mieście. Można wiec usiąść wygodnie, wziąć książkę, nastawić odbiornik na łatwą i przyjemną dla ucha melodię.

Patrzy machinalnie na zegarek: dochodzi dwudziesta. Czas na kolację. Rozleniwiony nie chce jednak przespacerować się do kuchni, postawić czajnik na ogniu. Znowu przypomina mu się sprawa. Wzdycha ciężko; i jak tu można mówić o całkowitym odpoczynku. W przedpokoju dzwoni telefon. Przez chwilę sądzi, że to syn dobija się do drzwi. Dźwięk jednak powta- rza się, jest jeszcze bardziej natarczywy. Dźwiga się więc niechętnie z fotela, podchodzi do stolika. — Kapitan Sieniuć? Potakuje niechętnie. Odnaleźli go... — Co znowu? — Trup. — Gdzie? —jest tak samo zwięzły jak dyżurny z komendy. Wyjmuje z kieszeni notes, zapisuje dokładnie dane. — Będę za piętnaście mu nut. Nie mówi za pięć, dziesięć — za piętnaście. Wcześniej nie da rady. Autobusy ostatnio mocno się spóź- niają... Przyjeżdża ostatecznie po osiemnastu minutach. W wielkim tłoku wydostał się z wozu dopiero na drugim przystanku za komendą. — Udało się wam znaleźć właśnie mnie? — burczy trochę, ale i tak wie, że złość przejdzie po kilku mi- nutach. — Zadzwoniłem do pana w drugiej kolejności — mówi usprawiedliwiająco sierżant. — Majora Staw- czyka nie zastałem w domu... Macha lekceważąco ręką. Nic się w końcu nie stało. Służba. — Co z tym trupem? Sierżant podaje mu meldunek. „Adam Wrona, lat trzydzieści osiem. Zamieszkały przy ulicy Żmigrodzkiej 9. Zabity dwoma uderze- niami ciężkiego narzędzia w restauracji »Stylowej« przy ulicy Kozietulskiego. Orientacyjny czas zabójstwa: godzina piętnasta. Zwłoki odkryto o piętnastej minut dwadzieścia". Sieniuć patrzy pytająco na sierżanta. — Przesłuchano kelnera? — Czekają. — Jest ich więcej? — Tak. Szatniarz i kelner. — Kto był na miejscu zbrodni? — Porucznik Altar. Wchodzi do gabinetu. Dwaj mężczyźni ze »Stylowej« mają niewyraźne miny. Wyglądają na ludzi ciągle nie rozumiejących sytuacji, w której się znaleźli

— Który z panów zobaczył pierwszy zwłoki? Z krzesła podrywa się szatniarz. Nerwowo przełyka ślinę. — Ja. Wszedłem właśnie do toalety... Kapitan wysłuchuje go z uwagą i z kolei zadaje pytanie kelnerowi. Stanisław Mroczek już się opanował. — Czy może pan określić bliżej wygląd podejrzanego? — To znaczy tego, który był z nieboszczykiem? — precyzuje, choć niezbyt logicznie, pytanie. Sieniuć patrzy na niego życzliwie. — Mocno siwy, starszy... — To znaczy? Kelner zastanawia się chwilę. — No, miał chyba pięćdziesiątkę, a może i trochę więcej. Taki dobrze odżywiony mężczyzna w sile wie- ku. — Znał dobrze tamtego? — Wyglądało na to, że znał. Pili kawę, wódkę... — Jak długo to trwało? — Co? — kelner nie rozumie pytania. — Ich rozmowa w restauracji. — Piętnaście, dwadzieścia minut. Dobrze nie pamiętam. Był spokój, trochę przysnąłem... — A potem? — Potem szatniarz poszedł do toalety, zobaczył ciało... Sieniuć z uwagą przygląda się notatkom leżącym na biurku; plon jednej doby pracy w milicji. Obok ujawnionych bójek, włamań, napadów jest też sprawa gardłowa. Drugie zabójstwo w ciągu trzech dni. Wreszcie zostaje sam. Podnosi słuchawkę, prosi do siebie Altara. Porucznik jest zgaszony, widać po nim trudy nie przespanej nocy. — Co znaleźliście? Sieniuć jest oficjalny, a więc nie w humorze. — Niewiele. Martwego człowieka, zabitego z niejasnych powodów. Nikt mu niczego nie zabrał, nawet dwóch tysięcy złotych, które miał w portfelu. — Są już wyniki sekcji? Okazuje się, że tak. Potwierdziły wszystko, co jest w meldunku. Pierwsze uderzenie było tak silne, że spowodowało natychmiastową śmierć. Drugi cios nie był już więc potrzebny. — Uderzył jednak, bo chciał być pewny tej śmierci.

Altar zgadza się. Taki z tego można wyciągnąć wniosek. — Rozmawialiście już z kimś na temat zbrodni? Rozmawiał. Był nawet w miejscu pracy tragicznie zmarłego; to spółdzielnia pracy złotników i grawe- rów. — Jubiler? Robi przeczący ruch głową. . — Urzędnik. — Co o nim powiedzieli? — Usłyszałem wyrazy ubolewania. I niewiele więcej. Pamiętają go w spółdzielni jako porządnego człowieka i dobrego pracownika. Był u nich zatrudniony przez sześć lat. — A przedtem? — We wrocławskich zakładach łożysk tocznych. Wysłałem tam już kogoś. — Rodzina? Zastanawia się chwilę. — Miał żonę i siarą matkę: Zastaliśmy tylko staruszkę, ciężko przeżyła wiadomość o śmierci syna. Żo- na przebywa w Poznaniu u krewnych. Będzie tu lada chwila. Może dziś. Została powiadomiona ó tragedii przez tamtejszą komendę. — Trzeba z nią porozmawiać. ROZDZIAŁ 9 Zajmuje mieszkanie w kamienicy, na trzecim piętrze. Otwiera drzwi natychmiast po dzwonku. Jest ubrana na czarno, co podkreśla bladość jej twarzy. — Pan z milicji? Porucznik Altar uśmiecha się w odpowiedzi. Mieszkanie jest przytulne; dwa pokoje z kuchnią. Bukiet przywiędłych kwiatów ozdabia stół. — To jeszcze od niego — mówi tłumiąc spazm w gardle. — Czy mąż zdradzał w ostatnim czasie jakiś niepokój? — mówi porucznik sadowiąc się w krześle. v Zaprzecza energicznie.

— Skądże! Był uosobieniem humoru i pogody ducha. Jeśli zaś zdarzało się, że coś przeżywał, krył to głęboko w sobie. Takim go zapamiętam na całe życie... Altar patrzy na nią współczująco. Grzeje ręce na szklance gorącej herbaty, którą przed chwilą gospody- ni postawiła mu na stole. Wrześniowy ziąb przenika przez okna. — Miał znajomych, przyjaciół? Zamyśla się głęboko. — Niewielu — odpowiada wreszcie — grał trochę w brydża. Zapraszaliśmy więc od czasu do czasu grono osób. Ja byłam najczęściej tą czwartą do gry... Nie uważali mnie jednak za dobrą partnerkę. Porucznik prosi o listę tych osób. W końcu w ostatnich chwilach swego życia jej mąż siedział w ,,Stylowej" z jakimś człowiekiem. Chyba zabójcą, ale czy również bliskim znajomym? — Mam wymienić z nazwisk? . — Proszę. Wyciąga nerwowo chusteczkę z torebki, wyciera nabrzmiałe czerwone powieki. — Dłużej znał Andrzeja Kolasę, to jego kolega ze spółdzielni. Pracowali od kilku lat w jednym dziale. Potem Marcina Grabskiego. Znali się chyba od lat dziesięciu... — Niech pani powtórzy! Patrzy na niego zdziwiona. — Co mam powtórzyć? — To ostatnie nazwisko. — Chodzi o Grabskiego? — Tak. — No wiec mówię. Mąż znał go od lat... — A pani? — Również. Miły. starszy pan. Przyjaźnił się z mężem, mimo że dzieliła ich spora różnica wieku. Altar wypija spory haust herbaty, który parzy mu usta. — Czy pani wie, co się stało z Grabskim? — Nie rozumiem... — Został trzy dni temu zabity w swoim sklepie. — Niech pan nie żartuje! Krzyczy niemal. Potem coś mówi usprawiedliwiająco, jest wstrząśnięta. — Nie było mnie od pięciu dni w domu. Pan zresztą wie, przebywałam w Poznaniu, u krewnych. To straszne, nieprawdopodobne! Ta wiadomość jakby przesunęła na dalszy plan jej osobistą tragedię.

— Dlaczego go zabito? Porucznik wzrusza ramionami. Kobieta podnosi się z krzesła, zwolnionym gestem sięga po imbryk. — Jeszcze herbaty? Porucznik odmawia uprzejmie. Musi już iść. ROZDZIAŁ 10 — Ładny pasztet! Sieniuć siedzi głęboko zanurzony w fotelu, zapomniał nawet o papierosie, który tli się między palcami. A wiec to znajomy Grabskiego? Porucznik przytakuje. — I to dobry. Obaj byli zapalonymi brydżystami. W naradzie uczestniczy również pułkownik Żarski. — To zmienia cokolwiek charakter naszego śledztwa — mówi przypalając papierosa od nie zgasłego jeszcze niedopałka Sieniucia. Zapałki, jak zwykle, gdzieś mu się zapodziały... — Jak to należy rozumieć? — porusza się niespokojnie na krześle Sieniuć. — Być może obie zbrodnie coś łączy — precyzuje pułkownik — nic przywiązuję zbyt dużej wagi do zeznań świadków a szczególnie tak różnych jak ten kelner i ów raniony przypadkowo w pobliżu sklepu mężczyzna, ale ich wyjaśnienia dotyczące zabójcy są w pewnych detalach zbieżne. Przypomnijmy chociaż- by wzrost, tuszę. — Tyle tylko, że tamten strzelał, i to z dość nietypowej broni — wtrąca kapitan — a ten operował ło- mem... — ...lub młotkiem — uzupełnia tę wypowiedź spokojnie pułkownik — obie zbrodnie różniły jednak okoliczności. W sklepie domniemany zabójca działał w pośpiechu i dlatego użył broni... — Tam jednak również był wyraźny motyw — podsuwa milczący dotąd Altar — rabunek. W »Stylo- wej« zaś?... Pułkownik milknie nagle, jest poirytowany. Potem jednak uspokaja się.

— To niczego nie przesądza — wyraża wreszcie swą opinię — faktem bowiem jest, że te zbrodnie musi coś łączyć; nieczęsto się zdarza, żeby w kilkudniowym odstępie czasu zginęli dwaj ludzie, którzy jeszcze niedawno siedzieli wspólnie przy brydżowym stoliku. Ale a propos: kiedy ostatnio spotkali się ze sobą? — Dwa dni przed zbrodnią dokonaną na Marcinie Grabskim — odpowiada bez zwłoki Sieniuć — w jej domu był wówczas Adam Wrona i Andrzej Kolasa. Czwórkę uzupełniała żona. — Byliście u tego trzeciego? — Kolasy? Tak. Drobny urzędnik. O niczym nie wie. Wówczas, tego wieczoru, spędzili ze sobą około dwóch godzin. Grali w brydża, a potem w pokera... — O duże sumy? — Drobne. Ale w tej grze nawet pięćdziesięciogroszówki wzrastają szybko do dziesiątek i setek zło- tych. — Może się więc pokłócili? — Kolasa twierdzi, że nie. Wręcz przeciwnie: gra toczyła się w przyjemnej atmosferze. Wdowa po Grabskim podtrzymuje tę wersję. Wszyscy mężczyźni rozeszli się spokojnie do swoich domów. Pułkownik gasi papierosa, po czym opiera ciężko ręce na poręczach fotela. — Mamy wiec, jak widać, masę roboty przed sobą. I jak dotąd, praktycznie żadnego punktu zaczepie- nia. Taka jest prawda. ROZDZIAŁ 11 Jest późno, ulice wymiecione z ludzi; odgłos kroków brzmi głucho. Fetecki spieszy się do domu. Trochę zabałaganił w pracy, dziś są jego urodziny — skończył czterdzieści osiem lat. Stało się to już tradycją, że stawia w tym dniu małego drinka kolegom. Za tą tradycją, która zrobiła karierę, szczególnie wśród ludzi trunkowych, kryje się jednak coś innego: wielkie picie. Musiał postawić kolegom litr wódki. I tak w końcu sarkali, że mało. Ledwie się od nich oderwał. Fetecki wie, że żona czeka ze spóźnioną kolacją, na którą zło- żą się jego ulubione zrazy, karafka nalewki, dobra mocna kawa. Udało mu się złapać ostatni tramwaj. Wysiadł z niego przed chwilą. Idzie teraz tymi śpiącymi uliczka- mi. Jego dom znajduje się na końcu jednej z tych uliczek. Mieszka na piętrze; żeby tylko nie zaniknęli fron- towych drzwi. Ma takich sąsiadów, którzy już o dziewiątej ryglują wejście. Ostrożni.

Nareszcie jest na miejscu. Naciska klamkę. Na szczęście nikt nie przekręcił klucza w zamku. Wchodzi ostrożnie. Nie jest na tyle pijany, żeby zrobić z siebie widowisko. Kiedyś wrócił też trochę nietrzeźwy z imienin kolegi i później cała kamienica huczała, że rozpił się już chyba na dobre... Potyka się na pierwszym schodku. Zawsze mówił, że te stopnie budował ktoś bez wyobraźni: pół metra wysokie, strome. Wchodzi jednak na drugi, trzeci. Do drugiego piętra niedaleko, a jednak ciężko. Ile tych schodów. Dwadzieścia dwa. czy dwadzieścia cztery? Dobrze nic pamięta, a przecież mieszka w tej kamieni- cy chyba od piętnastu lat. Nagłe staje jak wryty. Wydaje mu się, że coś przy nim zaszeleściło. Szczur? Od- wraca się ociężale. Ciemno, choć oko wykol. Znowu nie wymieniono przepalonej żarówki. Widzi jednak za sobą kogoś wstępującego również wolno na schody. Sąsiad? Chyba sąsiad... Opiera się plecami o chłodną ścianę. Niech przejdzie pierwszy. Nie lubi mieć obcego za sobą, szczególnie wtedy, kie- dy jest pijany, a ponadto czuje się trochę zmęczony. Mężczyzna też przystaje. Widzi wyraźnie teraz jego ostry profil twarzy, kanciastą sylwetkę. — Pan Fetecki? Ze zdziwienia nie może wydobyć ze siebie głosu. Znajomy? Sąsiad? Kto to jest? Potakuje jednak. Mężczyzna stoi chwilę nieruchomo, a później wydobywa z kieszeni jakiś ciemny podłużny przedmiot. Fetecki nie rozumie tego gestu. Jest ciemno. Co ten znowu! Padają trzy suche strzały. Czuje ich uderze- nia. Skręca się wolno wokół swojej osi i szorując plecami o gładką ścianę pada aa posadzkę. Zabójca usuwa się błyskawicznie, skacze w dół po dwa stopnie naraz, znika za drzwiami. Gdzieś u góry ktoś woła. Slaby kobiecy głos. Potem zapada cisza. Widocznie lokatorzy uznali, że jest to jeszcze jeden wygłup tych smarkaczy z korkowcami". ROZDZIAŁ 12 Ekipa milicyjna zjawia się w kamienicy krótko po piątej rano. O znalezieniu zwłok zawiadomił dozorca, chudy, ascetycznie wyglądający mężczyzna, który właśnie rozprawia z grupą lokatorów. Jest lekarz milicyjny i felczer z pogotowia ratunkowego; zasłabła pani Fetccka. z sinawą twarzą leży już na noszach. — Jak to się stało? Nikt nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Zastrzelono człowieka. Ciemną nocą. Kiedy wszyscy jesz- cze, spali. Niesłychana rzecz. Bo żeby ktoś nożem lub łomem... O takich przypadkach, słyszano. Z pistoletu jednak...

Mundurowi milicjanci odsuwają coraz bardziej gęstniejący tłum mieszkańców. Na świadka zgłasza się niespodziewanie starsza pani z pierwszego piętra. — Musiało to być po północy — mówi — źle sypiam, a już szczególnie nie mogłam zmrużyć oka wczorajszej nocy. Wyciszyłam nawet radio, a także zażyłam proszek nasenny. Na próżno. Kiedy więc przewracałam się tak z boku na bok, usłyszałam nagle kroki. — Czyje?. Patrzy nieobecnym wzrokiem. — Chyba sąsiada. Feteckiego. Miał zawsze taki ciężki chód. Szczególnie kiedy sobie popił. Szedł wów- czas jak ślepiec, macając ściany i potykając się co krok. A schody mamy wysokie i strome. — Co było później? — Fetecki chyba się zatrzymał w pewnej chwili. a potem coś zamamrotał. Może z kimś rozmawiał? W chwilę później usłyszałam trzask. Jeden, drugi, trzeci. Wszystko się zgadza. Fetecki otrzymał trzy rany postrzałowe. W tym dwie śmiertelne, prosto w serce. Co było dalej, staruszka nie pamięta. Może tylko jakby tupot nóg. To uciekał zabójca? Ciało mężczyzny tkwi w tej samej nienaturalnej pozycji; skręcone w pół, z głową dotykającą przez ra- mię podłogi, z resztą tułowia wyciągniętą w stronę schodów. Twarz nie wyraża nic poza ogromnym zdzi- wieniem. A może jest to tylko grymas człowieka zaskoczonego przez nagłą śmierć. Technik dochodzeniowy usiłuje zdjąć ślady butów na schodach; ale jest to prawic niemożliwe — zbyt wiele stóp zadeptało w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut te schody. ROZDZIAŁ 13 Sieniuć kładzie się spać dopiero rano po północy. Słyszy głośne pochrapywanie syna, który zmęczony pływackim treningiem śpi już od kilku godzin. Kapitan też jest znużony, ale tym znużeniem, które nic pozwala zamknąć powiek. Długo, przez kilka godzin trwała odprawa u pułkownika. Czy wynieśli coś z niej konkretnego? Usiłuję to sobie teraz uprzy- tomnić. Chyba nic poza bezspornymi faktami, że jest jakiś związek między śmiercią tych trzech. I Fetecki został bowiem zabity pistoletem marki „Czeskosloyenska Zbrojovka". Tylko motyw zabójstwa był zupełnie inny. A właściwie — nie było żadnego motywu. Właśnie — dlaczego zginął Fetecki? Sieniuć poprawia się w pościeli, zapala lampkę nocną. Grabskiego zastrzelono dla głupich kilku tysięcy złotych. Wrona poniósł śmierć z ręki znajomego, ale znał Grabskiego. Czy Feteckiego też coś łączyło z tymi dwoma? A jeśli tak, to co?

Odrzuca kołdrę, wstaje, ujmuje za słuchawkę telefonu i wykręcanumer. Porucznik Altar nie wydaje się zdziwiony tym nagłym alarmem. Jego głos brzmi czysto, jakby przed chwilą właśnie wrócił z wieczornego spaceru. — Spaliście? Zaprzecza. Skądże! Zawsze kładzie się do łóżka dopiero o pierwszej z minutami. Sieniuć nie przyjmuje żartu, mówi niemal urzędowo. — Jutro przesłuchacie żonę Feteckiego i zorientujecie się w koneksjach jej męża; czy nie znał przypad- kiem Wrony lub Grabskiego. Altar odpowiada, że zrobi to niezwłocznie, kiedy tylko otworzy oczy. — A więc o siódmej trzydzieści. Sieniuć uśmiecha się i odkłada słuchawko. ROZDZIAŁ 14 Fetecka czuje się już trochę lepiej. Jest drobną kobietą, z twarzą jakby posypaną popiołem. — Za co? — powtarza patrząc błagalnie na porucznika. Nie może pogodzić się z tą bezsensowną śmier- cią. Altar współczująco patrzy na nią. — Mąż nie miał ostatnio z kimś zatargu? — sonduje ostrożnie. Zaprzecza energicznie. — On? Był uosobieniem spokoju. Nawet w domu był trusią. Nie mówię tego z przyganą — taki po pro- stu był. Skąd więc zatarg? — Grabski i Wrona byli jego przyjaciółmi? — Altar wie, że znali się ze sobą od kilku lat. Fetecka zastanawia się nad odpowiedzią. — To może nie tak. Po prostu jakoś ze sobą się rozumieli. Nawet na wczasy wyjeżdżali razem. — Dokąd? — Altar wydaje się zainteresowany tym faktem. — Nad morze. Mówi teraz o tym spokojnie, jakby nie pamiętając o tragicznej śmierci męża.

— Taki urlop w większym gronie — pyta od niechcenia. — W swoim gronie — odpowiada Felecka. — Nawet brydża rozgrywali między, sobą. — We trójkę. — Czasem kogoś sobie dobierali.. Były to jednak bardzo przygodne znajomości. Na dzień, dwa, najwy- żej tydzień. Znowu milknie. Jutro pogrzeb jej męża... ROZDZIAŁ 15 Dzień jest pochmurny, ale nic dżdżysty. Cmentarz, ukryty w ciężkiej zieleni drzew, przypomina zapusz- czony dziki park. Uroczystość jest skromna i cicha, Kiedy pierwsze grudki ziemi padają na trumnę Fctcckiego, Sieniuć odchodzi. Idzie dhigą cmentarną aleją. Po chwili dogania go Allar. — Nie uważasz, ze to jest dziwne? — chwilami przechodzi z dużo młodszym od siebie porucznikiem na ty. Altar jest tego samego zdania. — Nie tylko dziwne, ale dziwaczne; jakaś zbrodnicza ręka wyprawia na tamten świat irzech przyjaciół. Czy ten „ktoś" miał z nimi zatarg w przeszłości? A może to maniak? Sieniuć Wie, że te przypuszczenia są błądzeniem po omacku. Szukanie motywów zbrodni, przy czym tylko jedna z nich miała wyraźny zamysł rabunkowy. Ale czy na pewno? — W tym przypadku — podchwytuje jego myśl Altar — wątpić można we wszystko: w końcu zbrod- niarz zabił Grabskiego dla pieniędzy, ale w parę dni później Feteckiego bez jakiegokolwiek powodu. I to byt ten sam człowiek, o czym świadczy użyta broń. — Broń. Mają z nią sporo kłopotów. Skąd ten pistolet po latach w rękach zbrodniarza? Przechowywał go u siebie, a może ukradł komuś? — Każda hipoteza jest możliwa. Są już za cmentarną bramą, w środku ulicznego rojowiska. Mają przed sobą huk roboty. Maniak czy mo- że zdecydowany na wszystko morderca? Sieniuć przypomina sobie podobną sprawę, która mając posmak irracjonalny zakończyła się sensownym rozwiązaniem. I tam jakiś człowiek strzelał, zdawałoby się bez wy-