dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Ewa wzywa 07 - 125 - Siewierski Jerzy - Opowieść o duchach i gorejącym sercu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :473.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Ewa wzywa 07 - 125 - Siewierski Jerzy - Opowieść o duchach i gorejącym sercu.pdf

dydona Literatura Lit. polska Ewa wzywa 07 Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 42 stron)

Ewa wzywa 07...Ewa wzywa 07 Jerzy Siewierski OPOWIEŚĆ O DUCHACH I GOREJĄCYM SERCU

Na wybrukowanym kocimi łbami placyku przed dworcem czekała tylko jedna taksówka, która natych- miast zajęła jakaś wielodzietna i objuczona pakunkami rodzina. Było ciemno, pusto i paskudnie. Padał drobny, ale gesty deszcz, a listopadowy, zimny wiatr dmuchał solidnie i wdzierał się przenikliwym chłodem pod płaszcz. Poczekałem z dziesięć minut w nadziei, że jakaś inna taksówka się jednak pojawi, ale w końcu dosze- dłem do wniosku, że czekać tak mogę w nieskończoność, «u', podszedłem do faceta w kolejarskim mundu- rze, który nic zwracając uwagi na deszcz i zimno podpierał żelazną kratę, oddzielająca, perony od placyku. — Proszę pana — zapytałem — gdzie tu będzie ulica Cmentarna. — A panie, to ona będzie kolo cmentarza... — A cmentarz gdzie? — A przy Cmentarnej ulicy, panie. Na samiutkim jej końcu... Pan na cmentarz w taką porę? —Nie na cmentarz, ale na ulicę Cmentarną —wyjaśniłem. — A to i dobrze, panie. Bo cmentarz to już zamknięty. O zmroku zamykają, panie... W końcu mi wytłumaczył, jak trafić nu ulicę Cmentarną. Podziękowałem grzecznie i powędrowałem we wskazanym kierunku. Na szczęście walizka ważyła tyle, co i nic. Zawierała tylko piżamę, przybory toa- letowe i koszulę na zmianę Szedłem wiec szybko, popędzany jeszcze podmuchami wiatru. Byłem tu przed dwudziestu kilku laty. Nie pamiętałem już dobrze drogi na ulicę Cmentarną, ale przy- pominałem sobie, że to dość daleko od stacji. I pamięć mnie nie zawiodła. Było rzeczywiście daleko. Deszcz gęstniał, wiatr się wzmagał, a ja szedłem i szedłem przez opustoszałe ulice, mijając nie kończące się szeregi domów i domków, w których oknach płonęły ciepłe światła, zalane deszczem ogrody, koślawe płoty i nie- licznych przechodniów przemykających się chyłkiem od latarni do latarni. W końcu spostrzegłem znajomy cmentarny mur z czerwonej, pokrytej liszajami porostów cegły, zza którego sterczały w niebo ogołocone z liści mokre gałęzie drzew, krzewów i las kamiennych i żelaznych krzyży... A zaraz za cmentarzem był dom. który pamiętałem z młodości. Niski, parterowy, pokryty wysokim, stromym dachem z czerwonych dachówek, obrośnięty dzikim winem, w którego gąszczu w lecie nocowały ptaki. Wokół był listopadowy mrok. deszcz i dojrzałem tylko światła u niskich oknach, przebijające przez plątaninę bezlistnych krzewów, zarastających przestrzeń między domem a drucianą siatką ogrodzenia. Pchnąłem niską furtkę i wąską błotnistą ścieżką podszedłem do drzwi. Po omacku poszukałem dzwon- ka. Pamiętałem, że gdzieś tu powinien być. I rzeczywiście. Po chwili wymacałem drewnianą rączkę dynda- jącą na długim łańcuszku. Bo to był laki właśnie dziwny dzwonek, który już wtedy, przed dwudziestu kilku laty. wydawał mi się okropnie staroświecki. Szarpnąłem za rączkę raz i drugi. Rozległo się zaskakująco czyste, metaliczne dyndolenie, a w niedługą chwilę potem zza drzwi, wciąż zawartych, dobiegł przytłumiony kobiecy głos. — Kto? Ja do pani Milewskiej. Do pani Eufrozyny... Coś zgrzytnęło, zachrobotało. a potem drzwi uchyliły się z piskiem słabo naoliwionych zawiasów i jednocześnie bezlitośnie jaskrawym światłem rozbłysnęła żarówka umieszczona w drucianym koszyczku nad framugą. Drzwi nie uchyliły się zbyt szeroko. Zauważyłem spina-

jący je łańcuch. Młoda dziewczyna o bardzo jasnych, długich włosach, spadających w dół miękką, puszystą falą. obrzuciła mnie obojętnym i nieufnym zarazem spojrzeniem. —Pani Milewska dziś już nie przyjmuje — powiedziała. — Proszę przyjść jutro po południu, i Potrzą- snąłem trzymaną w ręku walizeczką. — Przyjechałem z daleka. Proszę mnie wpuścić... Zastanawiała się chwileczkę. Obejrzała mnie jeszcze raz uważnie i podjęła decyzje: — Niestety, bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Pani Milewska jest bardzo zajęta... Musi pan prze- nocować w hotelu. Proszę przyjść jutro. Już chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale zdążyłem zaprotestować: — Chwileczkę! Niech pani nie zamyka! Pani Milewska czeka na mnie... — Czeka? — w spojrzeniu jasnowłosej było zdumienie. — Właśnie. Wie, że miałem przyjechać... Napisała do mnie do Warszawy... — Niech pan wejdzie — zdjęła łańcuch i wpuściła mnie do środka. Sionka była ciasna, zagracona i ciemna. Wszystkie drzwi wiodące do pokoi były zamknięte. Na wiesza- ku zobaczyłem jakieś płaszcze i palta. W kącie stał rozłożony duży, czarny, męski parasol, z którego spły- wała woda. Postawiłem walizeczkę na podłodze pokrytej linoleum i zacząłem rozpinać guziki zmoczonego płasz- cza. — Nazywam się Watucki — przedstawiłem się. W oczach jasnowłosej panny rozbłysły iskierki zrozu- mienia: — A! Pan Watucki! Słyszałam o panu... Moje nazwisko niestety nic chyba panu nie powie. Nazywam się Radwańska. Mieszkam z panią Milewską... Na imię mi Zofia, dla przyjaciół — uśmiechnęła się nie- znacznie Zośka... — podała mi rękę. I kiedy się z nią witałem, jedne drzwi otworzyły się i do sionki weszła drobna, siwa kobieta w ciemnej sukni z białym koronkowym kołnierzykiem. Pomyślałem, że nic się nie zmieniła. Przed dwudziestu kilka laty, gdy widziałem ją po raz ostatni, wy- glądała chyba tak samo. jak dzisiaj. Teraz wydała mi się tylko trochę bardziej krucha i drobna... Od razu mnie poznała, choć ja z pewnością zmieniłem się bardzo. Przed dwudziestu kilku laty nosiłem jeszcze krótkie spodnie, byłem okropnie chudy, piegowaty i miałem zawsze podrapane kolana. Liczyłem sobie wtedy trzynaście lat... — Stasiu! — wykrzyknęła. — Jak to dobrze, że przyjechałeś! Żebyś wiedział, jak się bardzo cieszę... Pochyliłem się i z należytym szacunkiem ucałowałem wyciągniętą ku mnie dłoń, wąską, delikatną, po- krytą siateczką błękitnych pulsujących żyłek i suchą, papierowobiałą skórą. — Postarałem się przyjechać jak najszybciej... Miałem kilka dni zaległego urlopu za przeszły rok. Po- stanowiłem go wykorzystać. — Dobrze, że przyjechałeś. Rozbieraj się. kochanie! Ściągaj płaszcz. Zdjąłem płaszcz. Gdy wieszałem go na wieszaku obok innych okryć, usłyszałem stłumione głosy, dola- tujące zza jednych drzwi.

— Chyba nie w porę trafiłem — zacząłem się sumitować. — Ciocia ma gości — wskazałem głową drzwi, za którymi rozmawiano. — Nic nie szkodzi. Stasiu. To tylko takie małe spotkanie starych znajomych... Gdybym wiedziała, że przyjedziesz już dzisiaj, odłożyłabym to spotkanie. Wiesz, zbieramy się tu w każdy ostatni piątek miesiąca... Taka już tradycja... — Będę przeszkadzał. — Nic podobnego. Zjesz coś. odpoczniesz i potem pójdziemy do łych ludzi.. Mogą poczekać I tak się zdążą nagadać z Alfredem... Imię to zabrzmiało mi jakoś znajomo, ale jeszcze nic kojarzyłem go z nikim konkretnym. — Widzisz — ciągnęła — zbieramy się dlatego właśnie w piątki, że w tym dniu tygodnia najłatwiej jest porozumieć się z Alfredem... Nic wiem. na czym to polega, ale tak właśnie jest... Próbowaliśmy oczywiście i w inne dni. ale — wyobraź sobie — nic wychodziło... Może ty mi potrafisz wytłumaczyć, mój chłopcze, dlaczego tak się dzieje? Jesteś człowiekiem wykształconym... Popatrzyłem na staruszkę ze zdziwieniem. Kim jest ten Alfred? O czym ona właściwie mówi? Moje zdziwienie musiało być wyraźnie zauważalne, bo pospieszyła z wyjaśnieniami: — Pamiętasz chyba wuja Alfreda? Przypomniałem sobie pana Alfreda. Zapamiętałem jego wesołe, nieco wyłupiaste oczy. czerwony no- chal i sumiasty wąs, najeżony nad górną, zawsze wilgotną, jakby trochę nabrzmiałą wargą. Zapamiętałem jego tubalny głos, dziwaczny sposób akcentowania słów i ostry zapach tytoniu, którym były przesiąknięte wszystkie jego ubrania. Zapamiętałem to wszystko nad podziw dobrze, mimo że gdy pan Alfred umierał, nic miałem jeszcze dziesięciu lal. — Ach. ciocia mówi o wuju Alfredzie... — Właśnie. Można się z nim porozumieć tylko w piątki. Od lat zachodzę w głowę, dlaczego się tak dzieje... Zerknąłem ukradkiem na pannę Zosię. Miała poważną minę. ale w kącikach jej ust czaił się uśmieszek. Z wyraźnym, złośliwym zainteresowaniem wpatrywała się we mnie. oczekując, jak zareaguję na słowa Mi- lewskiej. Postanowiłem, że nie sprawię jej uciechy. Z kamiennym spokojem oznajmiłem: — Nie mam poję- cia, ciociu, dlaczego tak się złożyło, że z wujem można rozmawiać tylko w piątki... to rzeczywiście dziw- ne... A może — zaryzykowałem — umarł właśnie w piątek? — Nie. to nie to — odpowiedziała poważnie, — Umarł we wtorek, a urodził się w czwartek... więc... Wzruszyła ramionami i z głębokim zamyśleniem spojrzała mi w oczy. Usłyszałem dyskretne parsknięcie, jakby ktoś dusił się od tłumionego śmiechu. Ponownie zerknąłem na pannę Zosię. Z jej twarzy nie mogłem jednak niczego wyczytać. Potem wprowadzono mnie do jednego z pokojów. To była jadalnia. Duży, nakryty białym obrusem stół. wysoki kredens zwieńczony galeryjkami z drzewa, krzesła o wysokich oparciach... W oknach białe muśli- nowe firanki. Na parapetach doniczki z pelargoniami. Ściany, podobnie jak przed laty, pomalowane na nie- biesko, dwa obrazy w ciężkich, złoconych ramach. Na jednym nocny krajobraz parkowy. Staw. dwa łabę- dzic, wylizany księżyc na granatowym niebie. Na drugim obrazie tłusta, mocno rozebrana niewiasta z jabł- kiem w ręku. Niewiasta ma starannie wymalowane drobne loczki, cukierkowy uśmiech i różowe krążki ru- mieńców na okrąglutkich policzkach... Ach! Jak kiedyś te obrazy mi się podobały... Zwłaszcza ta gola pani z jabłkiem w pulchnej łapce... Siadam przy stole na wysokim krześle. Naprzeciw zajmuje miejsce panna Zosia Radwańska. Ma mi do- trzymywać towarzystwa. Milewska odchodzi i już przy drzwiach zapowiada, że za chwileczkę, za małą mi-

nutkę, wróci z kolacją dla podróżnika. Nie wywinę się od kolacji. Starsza pani zna się na prawidłach gościn- ności. 'Nie mam ochoty się wywijać, bo jestem porządnie głodny. Wyciągam z kieszeni paczkę extra mocnych bez filtrów, zapalniczkę i zaczynam się bezradnie rozglądać. Panna Zosia spieszy z pomocą. Podaje mi zdję- tą z kredensu wielką muszlę: — To będzie dobra popielniczka. Dziękuję. Odruchowo podsuwam papierosy pannie Zosi. Bez słowa bierze jednego. Podaję jej ogień. Przypala. Zaciągając się ostrym dymem, pyta z lekkim uśmieszkiem: — Jest pan zaskoczony? — Owszem — przyznaję szczerze. — Nie spodziewałem się czegoś takiego... — Dawno pan nic widział ciotki? — Ostatnio rozmawiałem z nią dwadzieścia kilka lat temu... — I tak pan to ładnie zniósł — panna Zosia nadal się uśmiecha. — Ktoś inny na pana miejscu miałby z pewnością niebywale głupią minę. — Zawsze staram się. aby mnie nic nie zaskoczyło — wyjaśniam — ale swoją drogą to była mocna rzecz — przyznaję. Nie miałem pojęcia, że ciocia zajmuje się spirytyzmem. Od dawna? — Och, odkąd ją znam. A mieszkam tu już cztery lata. Bardzo polubiłam panią Eufrozynę,.. Jest taka miła, staroświecka i bezradna... — Z czego właściwie żyje ciotka? — Nie wie pan tego ? — Wyznam pani, że nie mam pojęcia. — Nie interesuje się pan jakoś swoją rodziną... Zrobiło mi się trochę głupio. Ta dziewczyna miała rację. Zupełnie nic interesowałem się dotąd losami Milewskiej. Dwa razy do roku wysyłałem jej karty pocztowe z życzeniami. Na Boże Narodzenie i na imieniny. Takież karły otrzymywałem też regularnie od niej. Gdy dziesięć lat temu umarła moja matka. Milewska przysłała mi grzeczne kondolencje. List, który od niej otrzymałem przed trzema dniami, był dla mnie prawdziwym zaskoczeniem. Dłonią, w której trzymałem papierosa, wykonałem nieokreślony, niemrawy gest, który miał wyrażać zakłopotanie. — Na nic nie ma czasu... Zresztą, prawdę mówiąc, pani Eufrozyna wcale nie jest moją ciotką. Po prostu moja matka, choć była od niej sporo młodsza, bardzo się z nią przyjaźniła. Po wojnie przez jakiś czas wraz z matką mieszkaliśmy u pani Milewskiej. Mówiłem do niej „ciociu” tak już zostało. To zresztą wcale mnie nie usprawiedliwia. Przykro mi, że jakoś straciłem z nią kontakt... Z czego ona właściwie żyje? — ponowiłem pytanie. — Pani Eufrozyna — wyjaśniła dziewczyna — oczywiście otrzymuje rentę. Po mężu. Ale to bardzo niewielka renta. Raczej symboliczna. Musi do niej dorabiać. — Dorabiać? W tym wieku? Przecież ona ma już chyba około osiemdziesiątki... — Za miesiąc skończy siedemdziesiąt pięć lat. A dorabia sobie pracą w domu. Przyjmuje klientów. Co- dziennie, w dni powszednie, między szesnastą a osiemnastą.

— Ach, przyjmuje klientów... — postanowiłem pozostać wierny zasadzie, że nic mnie nie może zadzi- wić. — Kiedy pan zadzwonił, pomyślałam, że to jeszcze jakiś spóźniony klient, Pani Eufrozyna miała ich już dziś pięciu... Była bardzo zmęczona, a jeszcze ten seans... Więc postanowiłam pana spławić — znowu się uśmiechnęła. Wyglądała bardzo ładnie. Przez dobrą chwilę pomilczeliśmy. a że ona nic spieszyła się z dalszymi wyjaśnieniami, w końcu zde- cydowałem się zapylać: — A właściwie, proszę pani, co to za klienci?.. Czym naprawdę zajmuje się moja „ciocia”?.. Bez słowa podniosła się z krzesełka i podeszła do kredensu. Otworzyła jedną z szafek i z półki, na któ- rej piętrzył się stos egzemplarzy tygodnika „Kulisy, wyciągnęła kilka książek. Położyła je przede mną na białym obrusie. Książki były bardzo stare, zniszczone i postrzępione. Przeczytałem tytuły i od razu zrozu- miałem wszystko. Najgrubsza (i najbardziej postrzępiona) książka nosiła tytuł Handlekunst. Katechismus der Handfiachen kunde mit 74 Handbildern. Druga była zatytułowana The Study of Palmislry for Professio- nai Purposes. trzecia, ozdobiona jaskrawą jarmarczną okładką, miała polski tytuł: Wiedza Tajemna. Ency- klopedyczny wykład nauk tajemnych Wiedzy Duchowej opracowany na podstawie symbolistyki babilońskiej i egipskiej oraz Kabała według panny Lenormand, wróżki Napoleona Pierwszego... — Teraz pan rozumie? Skinąłem poważnie głową: — Tak, teraz rozumiem... — w duchu pogratulowałem sobie opanowania. Nic dałem po sobie poznać, jakie wrażenie wywarta na mnie fachowa lektura mojej „ciotki. — Lepiej będzie — powiedziałem — jeśli pani położy te książeczki na miejsce. Ciocia może nic być zadowolona, że pani mi je pokazała. — Nic podobnego. Pani Milewska jest bardzo dumna ze swojej biblioteczki — uśmiechnęła się ponow- nie, ale schowała książki do kredensu. — Czy ciotka ma dużo klientów? Przekornie zmrużyła oczy: — Nie jest pan przypadkiem z urzędu finansowego? — Och. nie — teraz ja się uśmiechnąłem. — Nie sądzę zresztą, żeby urząd finansowy mógł mojej ciot- ce wymierzyć jakiś domiar. Już prędzej niż z władzami fiskalnymi ciocia może mieć kłopoty z kolegium orzekającym — dodałem żartobliwie, choć prawdę mówiąc wcale mi nie było do śmiechu. Nagła świado- mość, że osoba, do której żywiłem tyle szacunku, zajmuje się zawodowo wróżeniem z kart i ręki, nic wywo- łała we mnie stanu radosnej euforii. — Dużo ciocia ma klientów? — ponowiłem pytanie. — Więcej, niż się pan może spodziewać..Bywają dnie, że nie zdąża załatwić wszystkich. Pani Milew- ska przyjmuje tylko dwie godziny dziennie. Dłuższa praca już ją męczy... Praca... więc ta panienka nazywa to pracą... Miałem ochotę wzruszyć ramionami. Powstrzymałem się jednak w ostatniej chwili. Drzwi się otworzyły i weszła Milewska. Przyniosła na tacy szklankę z mocną, parującą herbatą, cukier- nicę oraz talerzyki z pieczywem i wędliną. — Jedz. Stasiu — powiedziała rozstawiając to wszystko przede mną — należy ci się solidna kolacja po podróży. My z Zosią już jadłyśmy. Zawsze przed seansem mamy wczesną kolację. Później jest tyle zamie- szania... — Goście cioci niecierpliwią się pewnie...

— Nic nie szkodzi. Nie przejmuj się. Stasiu. To im dobrze zrobi. Nic tak nie podnieca ludzkiej cieka- wości, jak długie czekanie... Znam się na tym. Stasiu... Uważałem za wskazane usprawiedliwiać się w dalszym ciągu: — Gdybym wiedział, że dziś wieczór ciocia jest zajęta, przyjechałbym jutro... Pospieszyłem się jednak, bo wywnioskowałem z cioci listu, że sprawa jest raczej pilna.., że ciocia ma jakieś kłopoty. — Kłopoty? Można to i tak nazwać — starsza pani uśmiechnęła się delikatnie. — Porozmawiamy o tym po seansie... albo najlepiej jutro. Chciałam się ciebie poradzić... Wiesz, Alfred powiedział mi o jednej sprawie, z którą sama nie umiem sobie dać rady. Zamilkła, a ja zrozumiałem, że zrobiono ze mnie niezłego balona. List starszej pani brzmiał niepokoją- co, a nawet wręcz dramatycznie. Czytając go odniosłem wrażenie, że Milewska znalazła się w jakichś tara- patach, a jednocześnie przypomniało mi się. jak wicie moja matka zawdzięczała tej kobiecie... Wcale nieła- two było mi wykukać te cztery dni zaległego urlopu. Stanąłem dosłownie na głowie, aby je uzyskać. Udało się. I w końcu okazało się, że pospieszyłem na łeb, na szyję na drugi koniec Polski tylko po to. aby dowie- dzieć się, że starsza pani, która dorabia sobie do renty Mawianiem kabały i chiromancją, usłyszała o czymś od ducha swego świętej pamięci męża... Patrzyłem teraz na schludną staruszkę bez większej sympatii. — Pan ma rację — wtrąciła się nagle do rozmowy panna Zosia — goście czekają już dość długo. A pa- ni Alina gotowa sobie pomyśleć, że pani boi się zacząć przy niej... — Pani Alina? — Milewska wzdrygnęła się z odrazą, wymawiając to imię. — Cóż mnie obchodzi, co myśli pani Alina? Niech raczej będzie zadowolona, że w ogóle pozwoliłam jej tu dziś przyjść... Nie wiem zresztą, dziecko — wyraźnie się zafrasowała — czy zrobiłam dobrze zapraszając ją tutaj... Uległam po pro- stu namowom profesora. Nie lubię tej kobiety! — oświadczyła stanowczo. — Jej widok działa mi na nerwy. Dopiłem ostatni łyk herbaty. — Może się ciocia mną nie krępować. Poczekam tu spokojnie, a jak już skończycie z duchami, poroz- mawiamy. — Poczekasz? Nic podobnego! Musisz pójść z nami! Wuj Alfred z pewnością będzie chciał z tobą po- rozmawiać. Wprawdzie ja nie miałem specjalnej ochoty na pogawędkę z nieboszczykiem, ale moje delikatne prote- sty na nic się nie zdały. * * * — To, proszę państwa, jest mój gość z Warszawy. Skłoniłem się grzecznie. Towarzystwo, złożone z trzech panów i dwóch pań. wpatrywało się we mnie z niejakim zainteresowaniem. Wszyscy siedzieli wokół okrągłego, niewielkiego stolika, na którym siał pię- cioramienny, staroświecki porcelanowy świecznik. Na jego widok mocniej z pewnością zabiłyby serca wszystkich miłośników staroci, odwiedzających co niedzielę warszawski perski jarmark przy ulicy Wolu- men. Stolik był niski, ciemny, nie pokryty żadnym obrusem. Przystojna pani o ładnej, ale pospolitej, bardzo wymalowanej twarzy zatrzepotała długimi, przylepio- nymi rzęsami i unosząc w wystudiowanym, nienaturalnym geście upierścienione łapki oraz wydymając peł- ne wargi, powiedziała z wyraźnym przekąsem: — Już myślałam, pani Eufrozyno, że pani zrezygnowała. Milewska spiorunowała ją spojrzeniem: — Pani Alino! Co za pomysły!... Jeżeli zdecydowałam się panią zaprosić, to z jakiej racji miałam rezy- gnować?

Wymalowana dama uśmiechnęła się i zaszczebiotała z podejrzaną słodyczą: — Och. pani Eufrozyno. Różnie bywa... Mogła się pani na przykład poczuć niedysponowana... — Niedysponowana? Dlaczego? — głos Milewskiej zabrzmiał sucho i ostro. — Co pani chciała przez to powiedzieć? Widać było, że obie panie raczej nie przepadają za sobą. Krótkie spięcie wisiało w powietrzu. Suchy, siwy facet w ciemnym wizytowym garniturze zdecydował się na pospieszną interwencję: — Szanowne panie — powiedział — nie ma o czym mówić. Pani Alina — zwrócił się do gospodyni — nie miała niczego niewłaściwego na myśli... Po prostu wyraziła tylko swoje obawy... Milewska spojrzała na faceta raczej surowo: — Ta pani nie ma się czego obawiać, panie profesorze! Jeśli została tu zaproszona, to powinna spokoj- nie czekać na początek seansu... Przecież się nie pali! Ton, jakim to powiedziała, pozostawał w dalszym ciągu bardzo nieprzyjemny, a jej oczy rzucały wo- jownicze błyski. Nic poznawałem starszej pani. Miła, schludna staruszka, sprawiająca jeszcze tak niedawno wrażenie kruchej statuetki z saskiej porcelany, przekształciła się nagle w kipiący wewnętrznym ogniem, przygotowujący się do wybuchu wulkan... Widać było wyraźnie, że jeżeli wymalowana pani Alina powie cokolwiek jeszcze, choćby coś nawet najbardziej niewinnego, dojdzie do awantury. Pani Alina chyba też to wyczuła, bo już się nie odezwała, tylko na jej pociągniętych jaskrawą pomadką usteczkach pojawił się delikatny, wyraźnie fałszywy uśmieszek. Pan profesor także przezornie zamilkł. Po- deszliśmy do stołu. — Siadaj. Stasiu — powiedziała Milewska, wskazując mi wolne krzesełko wciśnięte między krzesełka pani Aliny i chudego profesora. Sama zajęła miejsce miedzy dwoma mężczyznami o nieokreślonym wieku i wyglądzie. Obok jednego z nich siedział mój sąsiad z lewej — chudy pan profesor. Obok drugiego mężczy- zny rozsiadła się niewiasta w średnim wieku o wyglądzie zmęczonej nauczycielki. Krzesełko pomiędzy nią a moją sąsiadką z prawej było na razie wolne. Za jego oparciem stała panna Zosia. W pewnej chwili odnio- słem wrażenie, że bardzo dyskretnie mruga do mnie, jakby starając się dać do zrozumienia, abym nie brał zbyt poważnie do serca obrządków, w których wypadło nam uczestniczyć. Pomyślałem, że niepotrzebnie się wysila. Naprawdę nie byłem zbytnio podekscytowany zapowiedzianym kontaktem z zaświatami, choć by- łem mocno zaciekawiony. Przeżyłem już prawie czterdzieści lal, widziałem to i owo, ale jakoś dotąd nie uczestniczyłem jeszcze w podobnej szopce... Na razie nic się nie działo. Świec w świeczniku jeszcze nic zapalono, a światło padało z wielkiej, otulo- nej dużym, różowym abażurem lampy, zwisającej nad stołem. Okno zasłaniała ciemnopurpurowa zasłona z pluszu. Wielki, spasiony, czarny i lśniący wypielęgnowaną sierścią kot drzemał na zielonej pluszowej ka- napce, ustawionej pod ścianą obok małego pianina z odsłoniętą klawiaturą. Na pianinie stał bardzo staro- świecki dzwonek. Na ścianach wisiały jakieś obrazki i duży sztylet z rękojeścią zdobioną niebieskimi ka- mykami. — Zosiu — powiedziała Milewska — zapal świece. Zosia zapaliła świece i podeszła do kontaktu. Rozległo się delikatne pstryknięcie i lampa zgasła, a pokój wypełnił ciepły blask. Zosia wróciła do stołu i zajęła wolne krzesełko. Ledwie się zmieściła. Przy stoliku zrobiło się bardzo tłoczno. Nastrój zmienił się momentalnie. Pokój stracił nagle charakter banalnego miesz- czańskiego saloniku. W blasku świec meble niespodziewanie wy szlachetniały i zaczęły przypominać anty- ki. Głębokie, miękkie cienie, poukładane po kątach, tworzyły nastrój tajemniczości, a twarze osób utraciły piętno pospolitości i nabrały wyrazu. Zapadła głęboka cisza i nagle uświadomiłem sobie, że przez cały czas słyszę monotonne bębnienie deszczu po szybach i dobiegające zza nich poszumy listopadowej wichury.

— Proszę państwa — powiedziała Milewska, a głos jej zabrzmiał uroczyście — wobec tego, że niektó- rzy z was są tu z nami dziś po raz pierwszy, chciałam przypomnieć o pewnych regułach, jakich bezwzględ- nie musimy przestrzegać. Proszę przede wszystkim o zdjęcie z palców wszelkich pierścionków i obrączek oraz zegarków. Metale bardzo przeszkadzają w wytworzeniu łańcucha magnetycznego — podkreśliła słowo ,,łańcuch,, — Tak. do pani mówię — zwróciła błyszczące oczy w kierunku pani Aliny. — Proszę zdjąć te błyskotki. Pani Alina jakby się trochę zawahała, a Milewska to widać musiała zauważyć, gdyż dorzuciła oschle: — Niech się pani nie obawia. W moim domu nic nikomu nie zginęło... Słowa staruszki były bardzo niewinne, ale ton. jakim je wypowiedziała i mocne podkreślenie zwrotu „w moim domu, nasuwało podejrzenie, że tkwił w nich podtekst sugerujący, iż w domu pani Aliny nie radziłaby nikomu rozstawać się choć na chwileczkę ze swymi kosztownościami. Pani Alina nie podjęła rzuconej rękawicy. Posłusznie ściągnęła pierścionki z kształtnych paluszków. Ja także zdjąłem z ręki ,zegarek i schowałem go do kieszeni. — I jeszcze jedno — pouczała dalej Milewska. — Bez względu na to. co się będzie tu działo, w żadnym wypadku, powtarzam w żadnym, nie wolno przerywać łańcucha... To mogłoby się skończyć tragicznie. Łańcuch można przerwać dopiero wtedy, gdy sama o tym wyraźnie powiem... Czy wszystko jasne? Z zafascynowaniem wpatrywałem się w Milewską, nie mogąc się nadziwić następującym w niej prze- mianom. Nic minęła jeszcze godzina od chwili, gdy tu przybyłem, a miałem możność obserwować trzecie jej wcielenie. Powitała mnie spokojna staruszka, potem dostrzegłem w niej zaczepną jędzę, która z niewia- domych przyczyn usiłowała obrazić jednego z gości, teraz przemawia do nas rzeczowy organizator jakiegoś trudnego przedsięwzięcia, który wyjaśnia, co i w jaki sposób powinno być zrobione, aby osiągnąć zamie- rzone rezultaty. — Proszę utworzyć łańcuch! — zakomenderowała. Przez chwilę byłem trochę zagubiony, bo nie mia- łem pojęcia, jak się takowy łańcuch magnetyczny wytwarza, ale szybko się połapałem, na czym to polega. Po prostu wszyscy skrzyżowanymi przed sobą rękoma chwycili się wzajemnie za dłonie. Nie było to specjalnie wygodne, ale od biedy można było wytrzymać. W rezultacie prawa moja dłoń znalazła się w ko- ścianym uchwycie lewego łapska pana profesora, w lewej natomiast poczułem miękkie paluszki prawej dło- ni pani Aliny. W chwilę potem stwierdziłem, że ktoś kopie mnie w stopy. Jestem rozgarniętym facetem, wiec w mig pojąłem, że nasze nogi także powinny połączyć się w magnetycznym łańcuchu. Szybko przy- deptałem pantofelek pani Aliny, podczas gdy pan profesor postawił swój but na mojej stopie. Łańcuch został szczęśliwie zamknięty. Myślałem, że teraz zacznie się już zabawa w przywoływanie umarłych, ale musiałem jeszcze trochę poczekać. Milewska krytycznym spojrzeniem oceniła jakość utwo- rzonego łańcucha, a potem oświadczyła: — Dziękuję... Tak właśnie będziemy siedzieli w czasie seansu... Teraz poproszę o chwilę koncentracji. Pani Alina wyszarpnęła palce z mojej dłoni, pan profesor puścił moją prawą rękę. Łańcuch został na ra- zie zerwany. Zaczęliśmy się koncentrować. Wyglądało to trochę dziunie. Wszyscy siedzieli wokół stołu w skupionym milczeniu i gapili się przed siebie. Milewska zamknęła oczy. płomyki świec leciutko drżały po- ruszane oddechami zgromadzonych, odblaski światła pełgały po kątach i po twarzach obecnych, czarne ko- cisko spokojnie drzemało na kanapie, deszcz monotonnie dzwonił po szybach. Mijały minuty i nic się nie działo. Powolutku poczynałem się czuć nieco znudzony. Coś niemrawo się to wszystko rozwijało. Ale w końcu się zaczęło. Pani domu otworzyła oczy i powiedziała stłumionym, jakby trochę nieswoim głosem: — Świece... proszę zgasić świece... I na tę komendę naraz wszyscy dmuchać zaczęli, ile tchu w piersiach. Płomyczki zafalowały nagle i za- trzepotały poruszone gwałtownymi podmuchami, a potem szybciutko pogasły jeden po drugim— Mrok

zapadł i czuć było tylko swąd, bo poniektóre knotki żarzyły się jeszcze nieśmiało, a ja ledwie mogłem po- wstrzymać się od śmiechu, gdyż przed oczyma miałem widok ośmiorga dorosłych ludzi, z przejęciem dmu- chających na komendę wydaną przez siwowłosa staruszkę. Obraz ten wydał mi się niezwykle komiczny. Zaszurgotało przesuwane przez kogoś krzesło, rozległy się delikatne szmery wydawane przez ludzi ko- koszących się na swoich siedzeniach, a z mroku wypłynęła kolejna komenda wydana przez moją niezrów- naną „ciotkę”. — Tworzymy łańcuch. Posłusznie skrzyżowałem ramiona, poszukałem po omacku wokół siebie i już po sekundzie lewą ręką wyczułem cieple paluszki pani Aliny, a na palcach prawej dłoni ciężkie łapsko pana profesora. I nogi nasze też się spotkały, jak należy. Ciemno było. choć oko wykol, więc uznałem za wskazane dodać nieco otuchy mojej sąsiadce. Delikat- nie, bardzo delikatnie uścisnąłem jej paluszki i leciutko zwiększyłem nacisk buta na pantofelek. Jej dłoń nie zareagowała, ale za to na swoim kolanie poczułem ostrożne dotknięcie jej kolana. Zabawa w rozmowę z umarłymi zaczynała mi się nawet podobać. Musiałem się już chyba przyzwycza- ić, bo mimo tłoku przy stoliku siedziało mi się teraz zupełnie wygodnie. Przez bardzo długą chwilę nie działo się nic zupełnie. Słychać było tylko bębnienie deszczu po szybach, poszum listopadowej wichury za oknem, delikatny szmerek oddechów i od czasu do czasu cichutkie skrzyp- niecie krzeseł, na których siedzieliśmy. Mijały minuty za minutami. Oczekiwanie na kontakt z tamtym światem przeciągało się... Pani Alina nie reagowała jakoś na moje delikatne próby dodawania jej otuchy i zaczynało się robić zdecydowanie nudno. Byłem zmęczony wielogodzinną podróżą i powolutku ogarniała mnie narastająca senność... I kiedy już myślałem, że nie doczekam się żadnych pozaświatowych atrakcji, nagle zaczęło się! Początkowo nawet zupełnie niewinnie. Gdzieś z mroku wypełzł jakiś delikatny szelest, a potem rozle- gło się cichutkie chrobotanie, jakby jakaś mysz zabrała się do podgryzania desek podłogi. Chrobotanie usta- ło po chwili, ale zaraz potem usłyszałem nową porcję delikatnych szelestów... Przypomniał mi się kot, drzemiący na kanapie... Pomyślałem, że pewnie zbudziło go chrobotanie myszy i wyruszył na łowy. Ale to nic był kot. Kot jest małym, lekkim zwierzątkiem, a nieokreślone do tej pory szelesty wyraźnie przybrały na sile i zamieniły się w ciche szurnięcia, które brzmiały tak, jakby ktoś człapał po podłodze w miękkich do- mowych bamboszach... Uczucie senności rozwiało się natychmiast.— Byłem czujny, napięty, uważny. Te odgłosy były rze- czywiście zagadkowe. Siedzieliśmy wokół stołu, trzymając się mocno za ręce i dotykając nogami, oprócz nas nie było tu nikogo, a mimo to ktoś w ciemnościach niedwuznacznie spacerował za naszymi plecami.. Nie byłem oczywiście przestraszony, ale przyznam, że sytuacja wydała mi się intrygująca. Na człapaniu się nic skończyło. To był tylko niewinny wstęp do tego, co nastąpiło potem. Najpierw usłyszałem, że ktoś zaczyna oddychać bardzo głośno, bardzo chrapliwie i spazmatycznie, a w chwilę potem mrok rozdarł delikatny, ale zupełnie wyraźny dźwięk pianina... Pomyślałem o kotku, który być może zechciał przespacerować się po odkrytej klawiaturze, ale myśl ta znikła, zanim zdążyła się ostatecznie sformułować. W mgnieniu oka pojąłem, że jednak najbardziej uzdol- niony kolek nie potrafi wygrać nawet najprostszej melodii, a tymczasem pojedyncze, początkowo nieśmiałe brzdąknięcia zaczęły układać się powolutku w strzęp jakiejś prościutkiej melodyjki... Poczułem jak rączka pani Aliny delikatnie drży w mojej dłoni, a jej kolano mocniej przywiera do moje- go. Zaczynałem być pełen uznania dla spirytystycznych osiągnięć Milewskiej. Spektakl, zatytułowany „Rozmowa z nieboszczykami, zapowiadał się coraz bardziej atrakcyjnie.

I rzeczywiście. Dalszych atrakcji nic zabrakło. Gdy tylko zamilkło pianino, rozdzwonił się niespodzie- wanie dzwoneczek. Dzwonił rześko. perliście... Przypomniał mi się dzwonek stojący na pianinie. Dzwonie- nie nie dobiegało jednak od pianina, ale od strony zaciągniętego storami okna... Oczywiście nie musiał to być ten dzwoneczek, w pokoju mogło być mnóstwo innych dzwonków. Problem nie polegał jednak na tym, czym dzwoniono, ale na tym, kto posługiwał się dzwonkiem... Stworzony w chwilę po zgaszeniu światła łańcuch magnetyczny sprawiał, że unieruchomiliśmy się wza- jemnie i kontrolowaliśmy skutecznie położenie naszych kończyn. Tymczasem byłem pewny, że nie ulegam złudzeniu: ktoś buszował po pokoju i usiłował nas postraszyć. Przypomniałem sobie dokładnie rozkład i wyposażenie saloniku, w którym się znajdowaliśmy, i zacząłem zastanawiać się. gdzie mógł ukrywać się ktoś, kto teraz nas straszy, ale nie mogłem wymyślić niczego sensownego. Jedynym możliwym miejscem, w którym mógł ktoś niepostrzeżony przebywać, gdy w pokoju paliło się światło, był zasłonięty storą parapet okienny... Stać za zasłoną już nie mógł. Stora nie sięgała do podłogi, a ja — zanim zgaszono światło — ro- zejrzałem się po wnętrzu uważnie i z pewnością bym nie przegapił nóg wystających zza zasłony. Jeszcze nie czułem żadnego strachu, tylko narastającą ciekawość. Jak to było zrobione? W jaki sposób moja droga „ciocia” wyreżyserowała to efektowne przedstawienie? Ktoś się jednak wyraźnie przestraszył, bo nagle, gdy dzwonek już ucichł, usłyszałem czyjeś zduszone, pełne trwogi piśniecie... Ja przestraszyłem się w małą chwileczkę polem. Niespodziewanie poczułem na czole szybkie, delikatne dotknięcie. Coś bardzo zimnego i chyba wilgot- nego na momencik przywarło mi do skóry. I nie miałem najmniejszej wątpliwości, co mnie dotyka... To były ludzkie palce. Lodowate i jakieś niewypowiedzianie wstrętne. Jednocześnie w nos uderzył mnie przez chwileczkę delikatny apteczny zapach, który rozwiał się po sekundzie. To było zaskakujące! Wzdrygnąłem się cały. poczułem, że skóra na karku cierpnie mi, a po grzbiecie przebiega nieprzyjemny, chłodny dreszczyk... Całym wysiłkiem woli powstrzymałem się. żeby nie przerwać łańcucha. Pomyślałem, że zabawa w wywoływanie umarłych przeznaczona jest dla ludzi o raczej mocnym systemie nerwowym. Znam wiele osób, które choć podobnie jak ja nie wierzą w duchy, w analogicznej sytuacji pomyślałyby tak samo. W napięciu oczekiwałem na dalszy ciąg manifestacji obecności gościa zza grobu... Ale na razie nie zda- rzyło się już nic w tym rodzaju. Za to przemówiła pani Milewska. Głos. który usłyszałem, należał z pewnością do niej. ale był mocno zmieniony. Stał się bardziej niski, ochrypły, a słowa, które usłyszałem, były akcentowane twardo, wyraźnie, zupełnie inaczej, niż to robiła sta- ruszka. W głębi pamięci odżyło zatarte wspomnienie głosu, który słyszałem dawno, bardzo dawno temu, gdy byłem jeszcze dzieckiem... Tak— to właśnie to. Nie miałem już wątpliwości. W podobny sposób akcento- wał słowa Alfred, jej mąż... — Jestem — powiedziała Milewska. — Jestem. Przyszedłem do was... — Czy to ty, Alfredzie? — zapytał głos. dobiegający z mojej lewej strony. Rozpoznałem go. Należał do chudego pana profesora. — Tak. To ja — odpowiedziała. — Mam dla was wiadomości. Mam posłania... — Dla kogo. Alfredzie? — Dla kilkorga z was... Mam posłanie dla Stanisława... Czy słyszysz mnie. Stanisławie? Ocknąłem się nagle z lekkiego osłupienia, w jakie popadłem w wyniku niesamowitego nastroju, wytwo- rzonego przez ciemność, dźwięki, których sposobu powstania nic potrafiłem sobie wytłumaczyć i to niesa- mowite muśnięcie lodowatych palców. Poczucie zdumienia i zagubienia rozwiało się bez śladu.

Sytuacja z tajemniczej ponownie stała się groteskowa. Staruszka, udająca głos swego zmarłego przed prawie trzydziestu laty męża, wydała mi się nagle figurą raczej żałosną. Milczałem. — Czy słyszysz mnie. Stanisławie? Pomyślałem, że jeśli się wlazło między wrony... Postanowiłem nie psuć zabawy. — Słyszę... wuju — odpowiedziałem poważnie. Zająknięcie powstało dlatego, że dopiero w ostatniej chwili zdążyłem się ugryźć w język, żeby nie po- wiedzieć „ciociu. — Mam dla ciebie posłanie... — Słucham, wuju. — Czyń sprawiedliwość, Stanisławie... Nie pobłażaj złoczyńcom... Złoczyńcy nie zasługują na pobła- żanie... Chyba że... — na chwilę zamilkła — ...że będą żałować swoich czynów i odprawią pokutę... bo pojmą, że czyny ich złe były, godne potępienia i kary... — Tak, wuju.... Stanowczo miałem dosyć już tej zabawy. Ostatecznie nie jest zbyt przyjemnie, gdy z dorosłego czło- wieka robi się idiotę. Postanowiłem, że jeżeli starsza pani zaraz nie przestanie, to popsuję wszystko i na ko- lejne pouczenie odpowiem grzecznie: Tak jest, kochana cioteczko. Ale do tego nie doszło. Zamilkła i tylko znowu zaczęła głośno i chrapliwie oddychać. Po chwili ponow- nie w ciemności rozbrzmiał głos mojego sąsiada z lewej: — Czy masz jeszcze jakieś posłanie, Alfredzie? — Mam. — Dla kogo? — Dla grzeszników. — Czy ci grzesznicy są wśród nas? — Tak. — Kto to? — Oni sami znają swoje czyny... Niech posłuchają posłania... Niech prorok fałszywy i szalbierz wie, że nie godzi się okłamywać bliźnich i za to spotkać go może kara wieczna i doczesna... W tym momencie poczułem, że ręka pani Aliny, spoczywająca w mojej dłoni, nagle zaciska się w gniewnym skurczu, a do prawego ucha dolatuje mi wyraźne, pogardliwe prychniecie. Czyżby moja sąsiadka wzięła do siebie słowa o szalbierzach i fałszywych prorokach? — A teraz — kontynuowała Milewska cedząc powoli wyrazy — niech słucha mnie złoczyńca... Niech wie, że nie będzie mu dane korzystać z owoców nieprawości swoich... Bo oto przybył już ten, który spra- wiedliwość czyni i ukarze złoczyńcę,.. — Zamilkła i słychać było tylko jej głośny wysilony oddech. Nad- stawiłem uszu. Posłanie zapowiadało się interesująco... Po chwili staruszka podjęła na nowo swój dziwaczny monolog: — Ale nie wszystko stracone... nie wszystko. Jeszcze jest czas na pokutę i zadośćuczynienie... Niechaj dziś jeszcze złoczyńca spojrzy na nieprawości swoje, zrozumie otchłań grzechu i wyrzeknie się serca gore- jącego, co go zwiodło na pokuszenie... Niech się wyrzeknie serca .gorejącego i grzechu, niech pokutę uczyni

i szczerze wyzna swoje winy. a wtedy może miecz sprawiedliwego nie spadnie na jego szyję... Niewiele czasu mu zostało, bo sprawiedliwy już czeka i wznosi miecz karzący... I w tym momencie głos Milewskiej nagle przeszedł w przeraźliwy wrzask, skowyt i charkot tak niesa- mowity, że zdrętwiałem cały, a włosy zjeżyły mi się na głowie... Ten krzyk trwał króciutko, ze dwie, trzy sekundy, potem urwał się gwałtownie, a jednocześnie coś z głuchym stukotem upadło na stół. W tej samej chwili powstał straszliwy ogólny rumor. Ktoś krzyknął z przerażenia, ktoś gwałtownie odsunął krzesło, inny wrzasnął: — Światło! Zapalić światło! Puściłem ręce moich sąsiadów i poderwałem się z krzesełka, inni musieli zrobić to samo, bo gęsty, nic rozświetlony nawet najmniejszym światełkiem mrok wypełnił się gwarem zmieszanych głosów, szurgotem odsuwanych krzeseł; całą tą kakofonią dźwięków, jaką wytworzyć może gromadka ludzi miotających się bezładnie w absolutnej ciemności w niewielkim pomieszczeniu. Trwało to kilka sekund, aż wreszcie lampa zawieszona nad stołem rozbłysła jasnym światłem i w tym samym momencie zapadła cisza. Stojący wokół stołu ludzie zamilkli, a ich spojrzenia skupiły się w jednym punkcie. I mój wzrok także tam powędrował. Okazało się, że jedna osoba nie wzięła udziału w ogólnym rozgardiaszu. Milewska w dalszym ciągu siedziała na krześle, a jej ręce, siwa głowa i górna połowa ciała spoczywały na siole, na którym stał świecznik. W plecach starszej pani tkwił wbity głęboko aż po rękojeść sztylet z ozdobną rękojeścią. Rozpoznałem sztylet. Jeszcze przed kilkunastu minutami wisiał na ścianie. Pan Alfred był z niego bar- dzo dumny. Przywiózł go kiedyś z wycieczki do Włoch i utrzymywał, że zdobył ,,prawdziwe renesansowe cacuszko”... Jako dziecko nie miałem pojęcia, co to znaczy „renesansowe cacuszko”, ale sztylet zapamięta- łem dobrze. Byłem zafascynowany ostrością jego migotliwego ostrza i podziwiałem misterny wzór inkru- stacji na rękojeści. Podbiegiem do Milewskiej. Ostrożnie, bardzo ostrożnie uniosłem jej głowę. Miała otwarte usta i oczy. Oczy były szkliste i nic już nie wyrażały. Podtrzymując lewą dłonią bezwładną głowę, palcami prawej po- szukałem na szyi miejsca, w którym wyczuć można tętnicę. Nacisnąłem delikatnie, potem mocniej, wreszcie jeszcze mocniej. Nie wyczułem nawet najmniejszych śladów jakiegokolwiek pulsowania. Przez chwilę po- zostawałem nieruchomy i nie zwalniałem nacisku w złudnej nadziei, że być może w końcu coś wyczuję. Tymczasem wszyscy zgromadzili się wokoło i gapili się na mnie. Pani Alina nerwowo pochlipywała. Potem ostrożnie ułożyłem głowę staruszki na tym samym miejscu, z którego ją uniosłem, i powiedzia- łem: — Niestety, proszę państwu. Pani Milewska nie żyje. Proszę niczego nie dotykać i nie wychodzić z po- koju. Najlepiej jeśli państwo staną w tych samych miejscach, które zajmowali w chwili, gdy zapaliło się światło. Dzięki temu zapamiętamy wszyscy, gdzie kto stal. Później mogą być z tym pewne trudności... Pa- mięć ludzka jest. niestety, zawodna... Gapili się na mnie zaszokowani i przerażeni, odniosłem wrażenie, że moje słowa do nich nic docierają. Powtórzyłem więc prośbę. Zaczęli ją spełniać niemrawo. z ociąganiem. Panna Zosia podeszła do włącznika. A więc to ona zapaliła światło. To było naturalne. Mieszkała tu przecież i doskonale wiedziała, gdzie szukać kontaktu. Tylko pan profesor nie zmienił miejsca. Tymczasem zapamiętałem dokładnie, że w chwili, gdy rozbłysło światło, stał zupełnie gdzie indziej. Powiedziałem z lekkim wyrzutem: — Moja prośba dotyczy także i pana. panie profesorze. Wzruszył ramionami: — A właściwie kim pan jest. młody człowieku? Jakim prawem może mi pan cokolwiek polecać? Po pierwsze trzeba zawiadomić milicję! Skinąłem zgodnie głową.

— Ma pan rację, to jest sprawa dla milicji. Tak się jednak złożyło, że ja właśnie jestem milicjantem. Kapitan Stanisław Watucki z komendy głównej — przedstawiłem się. — Oto moja legitymacja służbowa... * * * Porucznik Antoniak z zafrasowaniem potarł dłonią zmarszczone czoło i z rezygnacją powiedział: — Nie rozumiem... Nic nie rozumiem, kapitanie... Przecież nie zabił jej duch... — opuścił rękę i zaczął kartkować akta leżące na biurku. — Nic nie rozumiem — powtórzył bezradnie. Strzepnąłem popiół z papierosa na wypełnioną niedopałkami popielniczkę i przytaknąłem mu. — Rzeczywiście. Trudno zrozumieć, jak to się stało. Ale jeśli chodzi o ducha, to raczej nie wchodzi w rachubę. Milewską musiał zabić człowiek z krwi i kości. Któraś z tych siedmiu osób... Antoniak spojrzał na mnie uważnie: — Jakich siedmiu? — zapylał podejrzliwie. — Ja mam tu w aktach — uderzył ręką po papierach — tylko sześciu podejrzanych! Uśmiechnąłem się nieznacznie. — Zapominacie, poruczniku, o jednej osobie. Ja też tam byłem. Jestem siódmym podejrzanym. Nie wi- dzę powodów, dla których miałbym być wyłączony. — Ach. tam! — gniewnie machnął ręką. — Myślałem, że wy poważnie, a kapitanowi zebrało się na żarty... Przestałem się uśmiechać: — Nie żartuje, poruczniku. Naprawdę. Jestem jedną z osób. które były obecne w ciemnym pokoju w chwili, gdy popełniono morderstwo, Musicie o tym pamiętać. Znowu machnął ręką. jakby odganiał uprzykrzoną muchę. — Dobrze... Formalnie to macie może racje, ale ja chciałbym od was. kapitanie, nie przypominania o formalnościach, a realnej pomocy. Pierwszy raz zetknąłem się z taką cholerną sprawa. Zupełnie się w tym zagubiłem — wyznał bezradnie. Był młody. Bardzo młody i chyba naprawdę czuł się mocno zagubiony. Zdusiłem niedopałek w popielniczce. — Cóż wam mogę poradzić? Trzeba po prostu prowadzić śledztwo zgodnie ze wszystkimi wymogami i przepisami. Jeżeli na razie nie jesteście w stanie ustalić, kto z siedmiu obecnych w pokoju osób zabił Mi- lewską, to — nie rezygnując z dalszych rozważań na ten temat trzeba chyba skoncentrować się przede wszystkim na ewentualnym motywie... Gdy zrozumiecie, dlaczego Milewska została zamordowana, wtedy... — Kapitanie — przerwał mi — nawet jak będę miał motyw rzucający się tak w oczy. jak nic przymie- rzając — warszawski Pałac Kultury, to nie na wicie mi się to przyda. Cóż z tego. że będę mógł powiedzieć, że ten czy ów miał swoje powody, aby skrzywdzić starowinkę. kiedy w dalszym ciągu wszystko będzie wskazywać na to, że nie mógł tego zrobić... Przecież przez cały czas trzymaliście się za ręce... Nic z tego nie rozumiem. Zupełna czarna magia — poskarżył się prawie żałośnie. — Może obywatel kapitan ma jakiś po- mysł? Pomyślałem, że młody człowiek stanowczo przecenia możliwości oficerów komendy głównej... Ja tak- że, zupełnie tak samo jak i on, nie miałem najmniejszego pojęcia, w jaki sposób ktoś z podejrzanych mógł

zabić starsza panią... A jednak to z pewnością ktoś z nas... W pokoju w czasie seansu nie było na pewno nikogo więcej... Milczałem, bo po prostu nie miałem nic do powiedzenia. — Cholerna sprawa... — Antoniak ponownie pełnym frasunku gestem potarł czoło. — Cholerna spra- wa... a może. a może jednak tam był jeszcze ktoś inny... znowu spojrzał na mnie. a w jego wzroku była rzewna prośba, abym się namyślił i przyznał, że taka możliwość istnieje. Postanowiłem rozwiać jego złudzenia: — Nic z tego, poruczniku. Nie czarujmy się. Nie tędy droga. W pokoju nie było nikogo ukrytego, a okno i drzwi były zamknięte i nikt ich w czasie seansu nie otwierał... O tajnych przejściach nawet nic myśl- cie. Nic ma tam takich. Tajne przejścia zdarzają się tylko w trzeciorzędnych ..kryminałach... Na dworze pa- dał deszcz i było zimno, a w pokoju było bardzo ciepło. Gdyby po ciemku ktoś choćby na chwilę otworzył okno. fala zimnego powietrza natychmiast wtargnęłaby do środka i wszyscy by to poczuli. Tymczasem nikt niczego takiego nie zauważył... Zresztą okno było zamknięte od wewnątrz i od zewnątrz otworzyć się nie da. — Ale drzwi... — nieśmiało wtrącił Antoniak. — Gdyby przyjąć, że ktoś je otworzył bardzo cichutko i wsunął się do wnętrza, a polem uciekł... — Wykluczone. Zawiasy były nic naoliwione. Okropnie skrzypią. Gdyby te drzwi ktoś odemknął, na pewno byśmy usłyszeli, nic sposób je otworzyć bez hałasu. Sprawdzałem to ze dwadzieścia razy. Drzwi z pewnością przez cały czas były szczelnie zamknięte. — Drzwi były zamknięte, okno było zamknięte, nikt w pokoju nic był ukryty, wszyscy trzymali się za ręce. a mimo to — w głosie Antoniaka czaiło się rozdrażnienie — ktoś rąbnął Milewska ozdobnym sztyle- tem... To wygląda na jakiś koszmarny sen. Coś takiego nie powinno się zdarzyć w rzeczywistości. — A jednak się zdarzyło, poruczniku... I zwracam wam uwagę, że nie tylko to. Przedtem leż zdarzyło się to i owo. Ktoś gra! na fortepianie, dzwonił i dotykał naszych twarzy zimnymi palcami... Z dużym praw- dopodobieństwem możemy przyjąć, że to ten sam „duch, który polem posłużył się sztyletem. Antoniak pokiwał głową i po raz trzeci potarł czoło. Z jego miny wyczytałem, jak bardzo czuje się za- gubiony. Zrobiło mi się go szczerze żal. * * * Telefon obok mego łóżka rozdzwonił się przeraźliwie. Przezwyciężając senność podniosłem słuchawkę. Usłyszałem radośnie rozszczebiotany głosik recepcjonistki: — Pan Watucki? —We własnej osobie, panienko. — Telefon do pana z Warszawy, zaraz łączę... — Niech pani wypełnia swą powinność, proszę mnie nie oszczędzać... Roześmiała się zalotnie. Rozespanym wzrokiem zerknąłem na zegarek. Dochodziła północ. — Halo. Watucki? — Przy telefonie, pułkowniku — rozpoznałem głos swego bezpośredniego przełożonego. — Kapitan Watucki melduje się na rozkaz.

— Podobno jutro rano miałeś już wsiadać do pociągu? — Zamówiłem budzenie na piątą. Pociąg do Warszawy odjeżdża o szóstej piętnaście... — To i dobrze, że zadzwoniłem. Rano o tej porze będę jeszcze spał. Nie wracasz do Warszawy... — Mam przedłużyć urlop? — Nic podobnego. Ale zostaniecie tam. kapitanie. Zdecydowałem, że możecie być przydatni w śledz- twie w sprawie zabójstwa Milewskiej. Byliście przy tym obecni, widzieliście wszystko na własne oczy... — Obywatelu pułkowniku — zdecydowałem się przerwać — przypominam, że jestem jednym z po- dejrzanych... — No właśnie — powiedział mój bezpośredni przełożony. — To jeszcze jeden powód, dla którego mu- sisz tam zostać. Będą mogli mieć cię na oku — roześmiał się. — A. jeszcze jedno, Śledztwo poprowadzi kapitan Wilski z komendy wojewódzkiej. To on właśnie zajmuje się sprawą ,,Gorejącego serca”... Czy jeste- ście pewni, że Milewska mówiła o gorejącym sercu? — Z pewnością użyła tego określenia. Zaraz zorientowałem się, że już kiedyś słyszałem o czymś ta- kim... ale w pierwszej chwili nie mogłem skojarzyć... — Słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele — szef był wyraźnie niezadowolony — Obo- wiązkiem oficerów służby kryminalnej jest stała, uważna lektura wewnętrznych biuletynów i pism obiego- wych... Gdybyś się dobrze przykładał do swoich obowiązków, to byś. kapitanie, od razu sobie skojarzył. Od dobrych sześciu miesięcy przypomina się wszystkim funkcjonariuszom o sprawie pod kryptonimem „Gore- jące serce... — To sobie w końcu skojarzyłem, obywatelu pułkowniku... — No dobrze, lepiej późno niż nigdy — szef łaskawie wybaczył mi nie istniejące uchybienie Wyśpij się i od rana do dyspozycji Wilskiego. — Tak jest. obywatelu pułkowniku. — No to cześć, trzymaj się. Stasiu! Odłożył słuchawkę. Rozciągnąłem się wygodnie na hotelowym łóżku i usiłowałem usnąć. Ale sen przegnany telefonem z Warszawy nie chciał powrócić. Przez jakiś czas przewracałem się z boku na bok, ale gdy poczułem, że stop- niowo staję się coraz bardziej rześki, zrezygnowałem. Zapaliłem papierosa i bacznie uważając, aby nie wy- palić dziury w hotelowej pościeli, jąłem sobie przypominać wszystko, co pamiętałem o sprawie oznaczo- nej kryptonimem ,,Gorejące serce”. * * * — Jaką właściwie kobietą była Milewska? Panna Zosia spojrzała na mnie ze zdziwieniem, Miała zmęczoną, wymizerowaną twarz i podsiniałe, za- czerwienione oczy. Widać było, że ostatnie wydarzenia wywarty na niej wrażenie. — Jak to? Pan się pyta? Uśmiechnąłem się mimo woli. — Proszę pani — wyjaśniłem — nie widziałem jej ponad dwadzieścia lal. Od czasu do czasu wymie- nialiśmy tylko karty pocztowe ze. świątecznymi życzeniami. Z dzieciństwa zapamiętałem ją jako kobietę dobrą, zaradną i zarazem uczciwą, Niezdolną do żadnego oszukiwania i dwulicowości... Przyznam, że by-

łem ogromnie zaskoczony, gdy dowiedziałem się od pani, czym się teraz zajmowała. To tak do niej nic pa- sowało... — Pani Milewska była w dalszym ciągu bardzo dobrą i uczciwą kobieta. Naprawdę... — W takim razie jak wytłumaczyć, że zajęła się wróżeniem? Przecież nie powie pani, że jest to w to pełni uczciwe zajęcie. — Panie kapitanie... Tak nie można... Pan wyobraża sobie, że pani Milewska była zwykłą naciągaczką, żerującą na ludzkiej naiwności. A tymczasem .wcale tak nie było. — A jak było? — Pani Milewska naprawdę wierzyła, że potrafi odczytać przyszłość z układu kart i z linii na we- wnętrznej stronie ludzkich dłoni. Studiowała te swoje książeczki prawie codziennie... Mówiła mi nieraz, że na cale szczęście chodziła do gimnazjum w czasach, kiedy naprawdę można się było w szkole nauczyć ję- zyków obcych i teraz na starość może czytać po niemiecku i po angielsku. Bo musi pan wiedzieć, że poważ- na literatura, dotycząca łaskawie wybaczył mi nic istniejące uchybienie.— wróżbiarstwa, w jeżyku polskim właściwie nic istnieje... Pani Milewska mówiła, że po polsku wydawano tylko same śmiecie... jakieś prymi- tywne senniki i tak dalej... Pokręciłem głową z niedowierzaniem. — Czy kobieta bądź co bądź inteligentna i wykształcona mogła naprawdę wierzyć we wróżby? Radwańska wzruszyła ramionami: — Ludzie wierzą w różne rzeczy. Nawet wykształceni... Pani Milewska na pewno świadomie nikogo nie oszukiwała. Po prostu nie znosiła żadnego oszustwa. Dlatego właśnie tak serdecznie nie cierpiała pani Aliny... Bardzo się zdziwiłam, gdy się okazało, że w końcu uległa prośbom profesora i zaprosiła ją na seans. Zacząłem słuchać bardzo uważnie. Zapytałem: — Co ma pani właściwie na myśli? — Bo widzi pan... pani Alina także wróżyła, a pani Milewska była świecie przekonana, że tamta pani jest zwykłą naciągaczką. Powtarzała zawsze, że pani Alina nic ma najmniejszego pojęcia o chiromancji i klientom plecie, co ślina na język przyniesie... Niechęć, jaką Milewska przejawiała wobec mojej sąsiadki z seansu, stała się zrozumiała. Okazało się, że po prostu nic znosiła konkurencji... Domyśliłem się też, że panią Alinę miała na myśli, gdy w trakcie se- ansu z takim zapałem gromiła szalbierzy i fałszywych proroków. Panna Zosia zauważyła mój uśmieszek i odczytała go zapewne jako wyraz niewiary w uczciwość i szczere intencje nieboszczki, bo ze zdwojonym zapałem zaczęła mnie przekonywać, że Milewska z pewno- ścią nie była świadomą oszustką. Wysłuchałem tego z poważną miną. a kiedy już się wygadała, stwierdzi- łem: — W porządku. Ostatecznie mógłbym przyjąć za dobrą monetę, że starsza pani była przekonana, iż po- trafi przepowiadać przyszłość i nic zamierzała nikogo oszukiwać. Ale jedno się tu nie zgadza. Przecież pod- czas seansów udawała głos swojego zmarłego męża. Jeżeli mi pani powie, że tego rodzaju zagrań nie można nazwać, najdelikatniej mówiąc, wprowadzaniem w błąd osób postronnych, to... — Panie kapitanie — przerwała — może mi pan nie uwierzyć, ale ona naprawdę była przekonana, że przez nią przemawia duch jej męża... gorąco w to wierzyła, proszę pana... Uśmiechnąłem się sceptycznie.. — Można od biedy przyjąć, że w czasie seansów mówiła to. co w jej przekonaniu przekazał jej duch męża, ale, niestety, na gadaniu się nic kończyło. Były jeszcze dzwonienia, szelesty, gra na fortepianie i nie-

samowite dotyki... Jednym słowem cały arsenał sztuczek prestidigatorskich. Takich efektów nie uzyskuje się podświadomie... To trzeba było przygotować, zorganizować... A propos, czy nie wie pani, jak to było robio- ne? Rozłożyła bezradnie ręce: . — Nie mam pojęcia... naprawdę nie wiem... Muszę panu powiedzieć, że gdy wydarzyło się to po raz pierwszy, to znaczy te dzwonienia i hałasy, pani Milewska sama była bardzo, ale to bardzo zaskoczona... nawet chyba przestraszona... Modliła się potem przez całą noc... — Jak to? Więc te sztuczki nie należały do stałego repertuaru? — Nic podobnego! Po raz pierwszy dzwonek odezwał się trzy miesiące temu. Mówię panu, to było wręcz niesamowite! Gdy usłyszałam wtedy dzwonienie, o mało nie spadłam z krzesła... Przedtem nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. Wszyscy byli przerażeni i wstrząśnięci... Potem opowiadali o tym wszędzie i całe miasto się dowiedziało... Usłyszał o dzwonieniu pan profesor i wprosił się na następny seans. Był za- chwycony. Opowiadał później, że pani Milewska to bardzo silne medium... porównywał ją z innymi znako- mitościami w tej dziedzinie, z jakąś Paladio czy Paladino... nie pamiętam dokładnie... — Zaraz — przerwałem — to profesor nie brał udziału w seansie, na którym po raz pierwszy zdarzyły się te niesamowitości? — Nie. proszę pana. Profesor zjawił się dopiero następnym razem. — A czy pamięta pani, które z osób. obecnych na ostatnim seansie, uczestniczyły także w seansie, pod- czas którego to wszystko się zaczęło? Zmarszczyła brwi. Jej mina świadczyła, że wkłada maksimum wysiłku i dobrych chęci w intensywne przypominanie sobie wydarzeń sprzed . trzech miesięcy. Trwało to dobrą chwilę, po czym uśmiechnęła się bezradnie: — Trudno mi sobie teraz to przypomnieć... Wydaje się, że byli prawie wszyscy... Oczywiście nie było ani pana, ani pana profesora, ani pani Aliny... Była za to pani Marczewska, której pan nie zna — Zosia uśmiechnęła się leciutko. — Ta pani tak się przestraszyła, że potem się rozchorowała nerwowo. Miała na- wet kilka dni zwolnienia... Wiem o tym, bo sama wypisywałam jej druczek. Jak pan wie, jestem pielęgniar- ką w ambulatorium. Właśnie w zakładach, gdzie pracuje pani Marczewska... Pomyślałem, że informacje uzyskane od panny Zosi niewiele mi dadzą. Wiedziałem doskonale, że ani pani Alina, ani profesor i tak nie wchodzą w rachubę jako osoby, które mogły w czasie seansu dzwonić, grać na fortepianie i dotykać mojej twarzy... Gdy tylko światło zgasło, chwyciłem oboje za ręce i trzymałem mocno aż do chwili, gdy popełnione zostało morderstwo. Do tej pory pamiętałem jeszcze miękkie ciepło dłoni pani Aliny i twardy uścisk kościstych palców profesora. Musiałem ufać świadectwu własnych zmy- słów. I nagle uświadomiłem sobie, że przecież wszyscy inni także nie mają powodów, aby w nie wątpić... Ze- znali zgodnie, że przez cały czas trwania seansu czuli w swoich dłoniach ręce sąsiadów... Wszyscy kontro- lowali wszystkich. Łańcuch ani na chwilę nie został przerwany, w pokoju nie było nikogo innego, a mimo to Milewska została brutalnie zamordowana... A więc w świadectwie naszych zmysłów tkwił gdzieś błąd. Zo- staliśmy w jakiś sposób wyprowadzeni w pole... Kiedy patrzymy na łyżeczkę zanurzoną w szklance wody, widzimy wyraźnie, że łyżeczka jest pośrodku przełamana, a przecież nie mamy najmniejszej wątpliwości, że w rzeczywistości jest nie uszkodzona. I tak musiało być i w tym wypadku... To, że czuliśmy wzajemnie uścisk naszych dłoni, niczego nie wykluczało. Gdyby było inaczej, Milewska żyłaby do dziś i dowiedział- bym się. po co mnie do siebie wezwała... — Czy pani wierzy w duchy? Spojrzała na mnie z niekłamanym zdziwieniem. —Ja? W duchy? Proszę pana. żyjemy w dwudziestym wieku...

— Ale przecież uczestniczyła pani w tych seansach... — Panie kapitanie, bardzo lubiłam panią Milewską. Wiele jej zawdzięczałam. Zaraz jak ukończyłam li- ceum pielęgniarskie, miałam życiowy wiraż... Źle by się to chyba skończyło... A wtedy zupełnie dla mnie obca kobieta, właśnie pani Milewska pomogła mi się pozbierać. Pozwoliła u siebie zamieszkać, przez zna- jomości załatwiła mi pracę... Ona naprawdę wierzyła, że swoimi wróżbami przede wszystkim pomaga lu- dziom, dodaje im otuchy, uczy jak żyć. Była też głęboko przekonana, że na seansach spotyka się z duchem męża... Jakże mogłam sprawiać jej przykrość? Oczywiście, że uczestniczyłam we wszystkich seansach. Ale przecież nie wierzyłam, że nieboszczyk pan Alfred przemawia przez jej usta... I. jak już panu mówiłam, gdy w czasie jednego z seansów zaczęły się te niesamowite zjawiska, byłam zdumiona... zdumiona i przerażo- na... I wtedy uwierzyła pani w duchy. — Nie. proszę pana... Nawet wtedy nie uwierzyłam. Widziałam tylko, że stałam się świadkiem czegoś, czego w żaden sposób nie potrafię wytłumaczyć. Mówiłam już, że byłam przestraszona. Ale powiedziałam sobie: czy ty koniecznie musisz wszystko, wszystko rozumieć? Przecież na świecie jest. wiele zjawisk i dziwów, których nie tylko ty. ale ludzie o wiele od ciebie mądrzejsi i bardziej wykształceni także nie potra- fią wytłumaczyć. Czytałam o tych latających spodkach, o „trójkącie bermudzkim... W telewizji był program o telepatii, a pan doktor z naszej przychodni opowiadał nam kiedyś o uzdrowicielach z Filipin... Pomyśla- łam, że to, co się dzieje na seansach u pani Milewskiej, także należy do takich dziwów, których nauka na razie nic potrafi wyjaśnić... Ale ludzie, proszę pana, dawniej nie umieli także wytłumaczyć, dlaczego padają pioruny i co to jest zaćmienie słońca... Nie. proszę pana... Nie wierzę w duchy... — Nie wie pani. z jakiego właściwie powodu pani Milewska wezwała mnie do siebie? — Nie mam pojęcia. W ogóle nie wspominała mi, że wysyła list do pana. Kilkakrotnie, ale to już dawno temu, opowiadała, że ma w Warszawie kuzyna, który pracuje w milicji. Mówiła o panu właśnie jako o ku- zynie. Kiedyś pokazała mi nawet pana zdjęcie, które miała w albumie... Ale gdy pan przyszedł, zupełnie pana nie poznałam. Na tej fotografii — uśmiechnęła się nieznacznie — jest pan jeszcze w krótkich spoden- kach... Czy ostatnio pani Eufrozyna miała jakieś problemy, zmartwienia? Może bała się czegoś albo zwierzała się pani z jakichś kłopotów? Nie zauważyła pani czegoś osobliwego w jej zachowaniu? Znowu panna Zosia marszczy brwi, a na jej wymizerowanej twarzy odmalowuje się wysiłek, jaki wkła- da w przypominanie sobie minionych wydarzeń. 1 ponownie następuje ten sam bezradny gest. okrążony przepraszającym, nieco żałosnym uśmiechem: — Nie, proszę pana... Niczego takiego nie mogę sobie przypomnieć. Pani Milewska zachowywała się tak samo jak zawsze... Była pogodna, uśmiechnięta... Stale gotowa służyć radą i pomocą... Zrozumiałem, że dziś nie dowiem się już od panny Zosi niczego nowego. Jeszcze raz obrzuciłem uważ- nym spojrzeniem pokój. Siedzieliśmy przy tym samym stoliku, co tamtego wieczoru. Tym razem był nakry- ty obrusem, a staroświecki świecznik spostrzegłem na pianinie, w miejscu, na którym wtedy stał dzwonek. Stwierdziliśmy, że wówczas w saloniku nie było żadnego innego dzwonka. To nim musiał posłużyć się ..duch”... Niestety, nie zostawił na rączce odcisków palców. Tak samo żadnych śladów nie znaleziono na rękojeści „renesansowego cacuszka pana Alfreda, którym zamordowano jego żonę. Podniosłem się z krzesła. Na odchodnym, jakby od niechcenia, rzuciłem jeszcze jedno pytanie: — Co pani wie o gorejącym sercu? Na twarzy dziewczyny odmalowało się zaskoczenie. Pomilczała chwilę, a potem zapytała: — O czym, proszę pana? — O gorejącym sercu. Czy mówi pani coś ta nazwa? Słyszała ją może pani kiedyś?

— Nie. proszę pana... ale — zastanowiła się chwileczkę — nie wiem. czy dobrze pamiętam, ale... Tak! — ucieszyła się wyraźnie. — Pani Milewska mówiła coś o jakimś gorejącym sercu wtedy... no, wie pan, wtedy, zanim ją zabito... Czy dobrze zapamiętałam? — Tak, proszę pani. Pani Milewska na chwilę przed śmiercią rzeczywiście mówiła o gorejącym sercu... Czy domyśla się pani. o co mogło jej chodzić? — Nie... Przypominam sobie, że wtedy, gdy to usłyszałam, byłam bardzo zdziwiona... Zupełnie nie ro- zumiałam, co pani Milewska ma na myśli... Zawsze na seansach, kiedy mówiła jako pan Alfred, wszystko było zrozumiale i proste. Tym razem było inaczej. Zdziwiłam się, proszę pana... Ale potem... potem całkiem o tym zapomniałam. Wyleciało mi to zupełnie z głowy. — Dziękuję pani. Pójdę już. Gdyby pani sobie coś przypomniała... Także podniosła się z krzesełka: — Na pewno, proszę pana. Bardzo bym chciała panu pomóc. Bardzo... Myślę, że ten, kto to zrobił, ten. kto zabił tę dobrą kobietę, nie powinien ujść kary... — I ja tak sądzę. Zrobimy wszystko, aby jej nie uszedł. Przyrzekam to pani. * * * Kapitan Wilski z komendy wojewódzkiej był wyraźnie rozczarowany. — Iii — machnął ręką gestem wyrażającym pełne zniechęcenia lekceważenie — to wszystko jest pal- cem na wodzie pisane... To przecież zupełnie nic. Jakaś zwariowana staruszka udaje ducha : opowiada dyr- dymałki. Nie ma się tu o co zaczepić. Myślałem, że będziesz miał dla mnie coś konkretniejszego. —Myślałeś pewnie, że podam ci na półmisku rozwiązanie sprawy „Gorejącego serca? Nie ma tak do- brze. To ty prowadzisz śledztwo. Ja jestem tu w charakterze osoby pełniącej obowiązki podejrzanego. Mu- sisz sam pogłówkować. Życie nie jest łatwe, kolego . Z Wilskim razem kończyliśmy szkołę w Szczytnie. Przez kilka lat dzieliliśmy sypialnię i przypadliśmy sobie do serca. Potem nasze drogi się rozeszły. Dawno go nic widziałem, ale — jak się okazało — zupełnie się nic zmienił. Tak jak i wtedy pozował na wiecznie niezadowolonego malkontenta, któremu nic i nikt nic potrafi dogodzić. — ... a jeśli chodzi o punkt zaczepienia — kontynuowałem — to ja bym tak nie lekceważył tego, co ci powiedzieliśmy. — A kto ci powiedział, że ja lekceważę? — obruszył się Wilski. — Człowieku, ja nigdy niczego nie lekceważę. Zwłaszcza w tej cholernej sprawie, która mi już bokiem wyłazi. Od pół roku ryjemy w niej jak nie przymierzając krety, przesiewamy wszystko, co się da, przez najgęstsze sito, chwytamy się najmniejszej słomki, a ty mi zasuwasz, żebym nie lekceważył! Ja tylko mówię, że te wasze rewelacje to w gruncie rzeczy tyle, co i nic. Ot co. — Musisz przyznać, że ta zwariowana staruszka, jak ją nazywasz, mówiła jednak o gorejącym sercu i to w bardzo interesującym kontekście grzechu, winy i złoczyńcy... Wyraźnie łączyła gorejące serce z jakimś przestępstwem. — Wielkie mi mecyje! Oczytana pewnie była... Pół roku temu cała prasa bębniła o „Gorejącym sercu”. Wszystkie gazety i tygodniki. Dawali nawet fotografie... Staruszka coś tam zapamiętała i potem plotła, co jej ślina na język przyniosła.

— Sam mówisz, że to było już pół roku temu. Dlaczego właśnie wtedy sobie o tym przypomniała? I nie zapominaj, że w chwilę polem została zabiła. To przecież może się łączyć... Nie uważasz? — Czy ty mnie. chłopie, masz za idiotę? Oczywiście, że się może łączyć. Sęk tylko w tym, że wcale nie musi. Czy ty wiesz, z czym ja już próbowałem tę sprawę łączyć? Ty sobie tego nawet nic potrafisz wyobra- zić. Od jakiegoś czasu właściwie nic innego nic robię, tylko próbuję przyszyć do „Gorejącego serca” wszystko. co się gdzie w Polsce wydarzy. Ukradną gdzieś coś. zabiją kogoś, a ja już węszę... bo może to się jakoś łączy z tym cholernym „Gorejącym sercem... Jak człowiek nie może się chwycić czegoś konkretnego, to wtedy próbuje złapać się i słomki. Za każdym razem, ilekroć jest choćby cień możliwości, co mówię, cień cienia, że coś lub ktoś może mieć cokolwiek wspólnego z tą sprawą, to już kapitan Wilski nie da się od tego cienia odpędzić. Sęk. bracie, w tym, że za każdym razem okazuje się, iż niczego w tym jednak nic ma. Więc się nic dziw, że teraz to ja już się byle czym nic entuzjazmuję... Trzeba przyznać, że o ile dobrze znalem kapitana Wilskiego, to nigdy nie przejawiał tendencji do uze- wnętrzniania entuzjazmu. Zawsze był pełen sceptycyzmu i wątpliwości. Na odchodnym postanowiłem wyjaśnić swoją mocno dwuznaczną sytuację. — Oczywiście — zauważyłem lekkim tonem — nie będę mógł brać udziału w śledztwie... Spojrzał na mnie niezbyt pewnie, a potem pomedytował chwilę w milczeniu. Twarz jego przybrała wy- raz jeszcze większego niż zwykłe zafrasowania. W końcu bąknął niewyraźnie: — No... niby nie... jakoś nie pasuje... Wiesz, jak to jest. Oczywiście — ożywił się gwałtownie — ja wiem, że ty nie masz z tym nic wspólnego... ale... przepisy... — Znam je tak samo dobrze, jak i ty. Chciałem się tylko upewnić, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu. żebym porozglądał się na własną rękę i pogadał z kilkoma osobami. Zupełnie prywatnie. Już zresztą rozmawiałem z Radwańską. Wzruszył gwałtownie ramionami i skrzywił się jak napojony octem: — Stasiek... ty nie rób ze mnie wariata! Czy ja ci, człowieku, mogę zabronić prywatnych rozmów z kimkolwiek?! — No to w porządku — podniosłem się z krzesła. — Poczekaj! —usadził mnie ponownie. — Ty się, człowieku, nie wygłupiaj, bo mnie naprawdę zde- nerwujesz... przecież jesteśmy starymi kumplami, nie? A w ogóle to wpadaj do mnie codziennie... liczę na ciebie. Na te twoje rozmowy... — Chcesz mnie mieć na oku? Przez chwileczkę wyraźnie nie wiedział, czy żartuję, czy mówię poważnie. Potem się roześmiał. Ja też, Ale. prawdę mówiąc, czułem się okropnie głupio. * * * Drzwi otworzyła mi pani profesorowa — tłusta dama o obfitym biuście, wylewającym się spod stale rozchylających się fałdów szlafroka. Wcale nie miała ochoty mnie wpuścić. Tłumaczyła, że „mąż jest niedy- sponowany, a w domu nie posprzątane. Zanim zdążyłem jej przedstawić swoje racje, w przedpokoju pojawił się profesor Święcicki. Był nie ogolony i ubrany w wymiętoszoną piżamę. Uciszył żonę niecierpliwym ge- stem i zaprosił mnie do pokoiku, który szumnie nazwał swoim gabinetem. Stal tam regal napchany książ- kami, jakiś stolik z kreślarską lampą i wąski tapczanik, na którym leżała rozbebeszona pościel. Święcicki wskazał mi krzesło obok stolika, a sam przysiadł na tapczanie.

— Przepraszam za najście, panie profesorze — sumitowałem się. — Chciałem z panem koniecznie po- rozmawiać. Jeżeli jednak rzeczywiście źle się pan profesor czuje... Machnął lekceważąco ręką: — Zawracanie głowy! Mam trochę kataru i żona zapakowała mnie do łóżka. Jutro normalnie idę do pracy. Chętnie z panem porozmawiam, choć prawdę mówiąc nie mam chyba niczego nowego do powiedze- nia. Zeznawałem już kilkakrotnie... Święcicki uczył od lat fizyki w liceum ogólnokształcącym, a tytuł „profesora, którym go wszyscy obda- rzali, miał charakter li tylko grzecznościowy. Uśmiechnąłem się do starszego pana. — Wiem, że moi koledzy maglowali pana profesora w sprawie wydarzeń tego tragicznego wieczoru. Czytałem pana zeznania i porównywałem z tym. co sam zapamiętałem. Muszę przyznać, że byłem pełen podziwu dla precyzji i drobiazgów ości relacji. Gdyby zeznania wszystkich świadków, z jakimi przyszło mi się zetknąć, były choć w połowie tak jasne i wyczerpujące, życic byłoby o wiele łatwiejsze... Nic dał po sobie poznać, czy pochlebstwo sprawiło mu przyjemność, ale chyba tak bo stwierdził skromnie: — Widzi pan, przez całe życie starałem się mieć oczy szeroko otwarte i możliwie obiektywnie i precy- zyjnie zapamiętywać to. co widzę. Miałem kiedyś ambicje naukowe... Jeszcze teraz... Też się trochę tym bawię... — Właśnie, chodzi mi o pana zainteresowania naukowe — ? podchwyciłem. — Słyszałem, że zajmuje się pan parapsychologią... Sprostował z łagodnym uśmiechem: — „Zajmuje się, proszę pana. to trochę na wyrost powiedziane. Wie pan, jak to jest... Praca, rodzina... Chciałbym się tym zajmować, ale niestety, ani człowiek nie ma czasu, ani możliwości zbyt wielkich. Precy- zyjniej byłoby powiedzieć, że staram się interesować tym. co pan nazywa parapsychologią. Nazwa zresztą nie jest zbyt szczęśliwa. Oznacza coś. co jest „poza psychologią, a to z miejsca sugeruje, że tematyka zainte- resowań tej gałęzi wiedzy leży poza obrębem normalnej nauki. Nazwa „parapsycholopiama mimowolny odcień dyskryminacyjny, sugeruje jakąś pseudonaukę... Dlatego ostatnio raczej upowszechnia się termin „psychotronika... Nie miałem ochoty wdawać się w dyskusje terminologiczne. — W każdym razie — wpadłem mu w zdanie — jest pan świetnie zorientowany w problematyce parap- sychologicznej czy. jak pan woli. psychotronicznej. — A uprzedzając jego protesty dorzuciłem: — Napisał pan kilka artykułów na te tematy... — Och. proszę pana... to były takie popularne kompilacje sporządzone na podstawie lektur... — Ale w każdym razie — nie ustępowałem — ma pan o tym jakieś pojęcie, ja natomiast żadnego. Chciałbym, aby mi pan pomógł, profesorze. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co właściwie należy sądzić o przypadku pani Milewskiej z punktu widzenia psychotroniki? Pan wie. mnie chodzi o te dziwy na seansach. Jak to można wytłumaczyć? Z wyraźnym zakłopotaniem poczochrał się po włochatej piersi. — Och. proszę pana! Gdybym potrafił je wytłumaczyć, z pewnością nic uczyłbym fizyki w prowincjo- nalnym liceum, ale wykładał na jakimś porządnym uniwersytecie. Ktoś. kto wreszcie całkowicie i bez reszty wytłumaczy te. jak je pan nazywa, dziwy, zarobi nagrodę Nobla — uśmiechnął się bezradnie, ale iskierki, które zapaliły się w jego oczach świadczyły, że temat go pasjonuje i ma o nim sporo do powiedzenia. — Ale co pan osobiście o tym przypadku sądzi? — nalegałem.

— Co sądzę? Wydaje mi się, że pani Milewska była znakomitym medium. Bardzo mnie jej casus zain- teresował... bardzo.. Gdy się dowiedziałem, zupełnie przypadkowo zresztą, o tym. co się dzieje na tych se- ansach, stanąłem na głowie, aby mnie na nie zaczęła zapraszać. Widzi pan — zapalił się — to była dla mnie wprost wymarzona szansa. Od dawna interesowałem się psychotroniką. Czytałem wiele na te tematy. Sam próbowałem pisać popularne artykuły.. Ale to była tylko teoria. Byłem w sytuacji średniowiecznego bada- cza, który pisał uczone rozprawy o obyczajach seksualnych słoni, a nigdy na oczy nic widział żadnego trą- bowca. Przeżyłem ponad pól wieku i dotąd nie byłem świadkiem żadnego zjawiska, które mogłoby zaintere- sować psychotronika. O ile oczywiście — uśmiechnął się nieznacznie — nie liczyć seansów spirytystycz- nych u pani Aliny... — U pani Aliny? —To była taka niewinna zabawa towarzyska. Wywoływanie duchów przy pomocy spodeczka. W długie zimowe wieczory grono pań zbierało się u pani Aliny i zamiast gapić się w telewizję albo oplotkowywać bliźnich, gawędziło z duchami Napoleona i Piłsudskiego. Wie pan — uśmiechnę i się cierpko — u nas niestety prowincja... Moja żona — zniżył trochę głos i zerknął w kierunku zamkniętych drzwi — też się pasjonowała tym; głupstwami i bra- ła udział w tych seansach. Uważała, że ja. jako zainteresowany ..duchami, także powinienem w nich uczest- niczyć. Nie miałem najmniejszej ochoty, ale... siła wyższa — bezradnie rozłożył ręce. — W końcu uległem i poszedłem z żoną kilka razy... Widowisko było. prawdę mówiąc, żenujące. Ktoś ordynarnie popychał tale- rzyk, a duchy „wypisywały piramidalne głupoty. Nawet nie byłem rozczarowany, bo właśnie tylko tego się spodziewałem. Na jednym z takich ,,seansów” usłyszałem, jak panie opowiadały, że pani Alina ma konkurencję... Wte- dy po raz pierwszy dowiedziałem się o pani Milewskiej. Byłem nastawiony skrajnie sceptycznie. W dodatku gdy usłyszałem, że ta Milewska zajmuje się nie tylko wywoływaniem duchów, ale także w celach zarobko- wych stawia kabałę i wróży z rąk. z góry powziąłem przekonanie, że :e jej seanse nie mogą mieć nic wspól- nego ze sprawami, które interesują psychotronikę. Wyrobiłem sobie o pani Milewskiej jak najgorszą opinię. Sądziłem, że jest po prostu sprytną naciągaczką, żerującą na ludzkiej naiwności.. — Pani Alina — wtrąciłem także wróży. Cieszy się wielką sławą w kręgach miejscowych pań. Podob- no — uśmiechnąłem się — jej kabały często się sprawdzają... — W wypadku pani Aliny — zaprotestował Święcicki sprawa ma się inaczej. Pani Alina po prostu ba- wiła się we wróżbiarstwo i wywoływanie duchów. Zabawa głupia, ale ostatecznie to już jest prywatna spra- wa pani Aliny i jej znajomych Tymczasem pani Milewska trudniła się wróżeniem zawodowo., brała za to pieniądze.. Pomyślałem, Ze pan profesor nie jest jednak najlepiej poinformowany. Porucznik Antoniak ustalił bez- spornie, że usługi świadczone przez panią Alinę nie były tak bardzo bezinteresowne. „Seanse spirytystycz- ne” wróżenie z kart damom z miejscowej socjety to było coś w rodzaju akcji reklamowej. Zachwycone pa- nie rozgłaszały wieści o cudownych uzdolnieniach pan Aliny i napędzały jej klientek. Od pań nie należą- cych do ścisłego grona znajomych pobierane były dość słone honoraria. Nie uznałem jednak za wskazane prostować wyobrażeń pana profesora. To w tej chwili nie było ważne. Zapytałem: — Później zmienił pan zdanie o pani Milewskiej? — Zmieniłem... Pewnego dnia moja koleżanka ze szkoły, pani Babińska (uczy u nas francuskiego), z wypiekami na twarzy opowiedziała mi. co się wydarzyło na seansie spirytystycznym w domu Milewskiej. Opowiedziała o tych dziwach, jak je pan nazywa... Nie miałem pojęcia, że Babińska także uczestniczy w takich imprezach. Zawrze wydawała mi się rozsądna kobietą... Zwróciła się do mnie dlatego, że wiedziała o moich zainteresowaniach psychotroniką. Jej relacja bardzo mnie zainteresowała. Znałem ją jako inteligentną i zarazem prawdomówną kobietę. Z tego, co opowiadała, wynikało, że seans u Milewskiej wykracza! daleko poza towarzyską zabawę w wywoływanie duchów. Można było przyjąć tylko dwie wersje wyjaśnień: albo to. co się tani zdarzyło, było manifestacją specjalnych psychotronicznych uzdolnień jakiegoś uczestnika seansu, albo sprytnym, wyrafinowanym oszustwem. W obu wypadkach byłem zainteresowany. Otwierała

się przede mną szansa pracy z autentycznym medium fizycznym albo zdemaskowania oszustwa. Po raz pierwszy mogłem zdziałać coś konkretnego w ?dziedzinie, która mnie tak interesowała. — Nawet jeżeli byłoby to oszustwo? Uśmiechnął się smutno: — Nawet. Niech się pan nie śmieje... Trzy czwarte pracy badaczy zjawisk paranormalnych sprowadza się w rezultacie do żmudnego demaskowania najrozmaitszych oszustw. Taka to już specyfika zawodowa lej dziedziny nauki... W każdym razie zrobiłem wszystko, co możliwe, żeby uczestniczyć w następnym seansie. —I jakie pan odniósł wrażenie? —Byłem zachwycony. Czytałem o takich zjawiskach wielokrotnie, ale po raz pierwszy byłem ich świadkiem. Pani Milewska to niewątpliwie bardzo silne medium fizyczne, porównywalne do takich znako- mitości jak Eusebia Paladino. Franek Kluski czy Stanisława Tomczykówna. — Co to właściwie znaczy ..medium fizyczne? — Medium fizyczne, według nomenklatury stosowanej w psychotronice, to osoba, która w pewnych okolicznościach potrafi bez pośrednictwa działań czysto fizycznych wywoływać wokół siebie takie zjawi- ska, jak lewitacja przedmiotów, dźwięki, zjawiska świetlne, a nawet tak zwane ..materializacje... — Czym to można wytłumaczyć? — Istnieją różne hipotezy. Żadna nie została jeszcze w pełni udowodniona. Nasz wybitny, o światowej sławie badacz zjawisk paranormalnych. Julian Ochorowicz. wysunął teorię tak zwanej ideoplastii organicz- nej... W grubym uproszczeniu wygląda to mniej więcej tak: organizm medium wytwarza rodzaj energii psy- chicznej. Ta energia powoduje, że pewne zjawiska, które zrodziły się w wyobraźni medium pogrążonego w transie, mogą się uzewnętrzniać w fizycznym otoczeniu. I tak na przykład wyobrażenie dźwięku dzwonka odtwarza w pobliżu medium takie drgania drobinek powietrza, jakie w rzeczywistości wywołują autentycz- ny dźwięk. Ochorowicz wysunął też koncepcję „promieni sztywnych, wydzielanych przez ciało medium. Inni nazywają to coś. co ma wydzielać medium, ektoplazmą... Z ektoplazmy mogą się formować najrozma- itsze ..zjawy i w ogóle ma być ona materialnym podłożem wszystkich zjawisk towarzyszących transowi medium. Badacze rozmaicie to wszystko formułują i interpretują, ale o ile oczywiście odrzucimy prymitywną hi- potezę o działaniu ,,duchów”— stwierdzić trzeba, że wszystkie tc rzekomo niesamowite zjawiska związane są z materialnymi, nic w pełni dotąd zbadanymi, właściwościami organizmu medium. Badaniem tych wła- ściwości zajmuje się właśnie psychotronika... Są już w tym zakresie duże osiągnięcia. Ostatnio na przykład nauczyliśmy się nawet fotografować tę nieznaną formę energii, wydzielaną przez organizm medium... Mimo woli uśmiechnąłem się. Rozbawił mnie zwrot ..nauczyliśmy się. Święcicki jak sam mówił: psy- chotronik teoretyk i amator — już gotów był przypisać się do konkretnych usiągnięć umiłowanej przez sie- bie nauki... I sądzi pan, że Milewska była właśnie takim medium, a te wszystkie dzwonienia, gra na fortepianie i dotyki zimnych palców był\ wynikiem działania sił emitowanych przez jej organizm? Tak właśnie sądzę. Pokiwałem głową i zaryzykowałem następne pytanie: — A nie przyszło panu do głowy, że to wszystko mogło być jednak zwyczajnym oszustwem? Jakimś prestidigitatorem trikiem w rodzaju gołębiu wyfruwającego z pustego cylindra czy dziewczyny przepiłowy- wanej w skrzyni? Takie wyjaśnienie jest o wiele prostsze niż doszukiwanie się oddziaływania ektoplazmy czy innych promieni sztywnych. Pokiwał ze zrozumieniem głową. — Wcale mnie nie dziwią pana wątpliwości. Są w polni naturalne. Co więcej, tego rodzaju krytyczna postawa jest podstawowym obowiązkiem każdego, kto zajmuje się psychotroniką. Zjawiska paranormalne

od wieków związane były z najrozmaitszymi odmianami okultyzmu, wierzeń magiczny h i tak dalej... A w okultyzmie najczęściej chodziło przede wszystkim o tumanienie naiwnych i ?0 w bardzo prozaicznych ce- lach magia by!., dla odważnych wspaniałym źródłem zarobków... Dlatego tylko dla odważnych, że łatwo tu było nie tylko o pieniądze i najrozmaitsze korzyści materialne, ale także o śmierć na stosie, tortury, a w naj- lepszym wypadku więzienie. Do dziś dnia na całym świecie na wierze w duchy, wróżby i przepowiednie tuczy się legion cynicznych wydrwigroszy. Naukowiec, badający zjawiska paranormalne, musi być stale świadom, że zamiast z manifestacjami nie zbadanych jeszcze właściwości ludzkiego organizmu, może się spotkać z kuglarskimi sztuczkami zręcznych oszustów. Dzieje parapsychologii aż się roją od opisów dema- skowania fałszywych mediów. Pewne sławne medium fizyczne zdemaskowane zostało dopiero po latach. Ta pani pracowała na seansach wyglądających podobnie do spotkań u pani Milewskiej. Siadała przy stoliku w „kręgu magnetycznym, a dwóch postronnych świadków przez cały czas trzymało ją za ręce, stawiając jed- nocześnie stopy na pantoflach medium, które w ten sposób wydawało się całkowicie unieruchomione... Za plecami medium ustawiano maleńki stoliczek, na którym leżały dzwonki, bębenek i tak dalej. Gaszono światło, seanse odbywały się w absolutnej ciemności, medium wpadało w trans i zaczynały się rozmaite dziwy: dzwonki dzwoniły, bębenek bębnił i tak dalej. Pokój przed seansem był dokładnie przeszukiwany i zamykany od wewnątrz. Nie było więc mowy o działającym z zewnątrz pomocniku. Cudowne medium zo- stało zdemaskowane dopiero po wielu lalach. Uczeni, badający ten przypadek, przemycili do pokoju obser- watora, o którym kobieta nie wiedziała. 'Leżał on pod stołem, przy którym siedzieli uczestnicy seansu... Zgaszono światło. Medium wpadło w trans, ale zamiast dzwonienia rozległ się przeraźliwy wrzask,.. Okaza- ło się, że to krzyczało samo przerażone medium, bo ukryty obserwator złapał je za nogę, którą ta pani sięga- ła za siebie... Miała wręcz nieprawdopodobnie wygimnastykowane nogi i stawy biodrowe. To właśnie nogami sięgała za siebie, palcami stóp chwytała dzwonki i bębniła na bębenku... Nosiła specjalne pantofle o bardzo ciężkich podeszwach i usztywnionych blachą wierzchach. Pilnujący jej świadkowie stawiali nogi na tych pantoflach. Medium wyciągało z nich bose stopy i manewrowało nimi swobodnie, a świadkowie byli przekonani, że w pełni kontrolują nogi tej sprytnej pani. Brzmi to może nieprawdopodobnie, ale tak właśnie było... Przypadek ten został dokładnie opisany i uważany jest za klasyczny przykład demaskacji fałszywego medium, Podob- nych, równie w pełni udokumentowanych, autentycznych, choć pozornie nieprawdopodobnych historyjek mógłbym opowiedzieć panu jeszcze mnóstwo. Na przykład w roku 1893 Julian Ochorowicz... Opowiadał ciekawie, ale niestety nie miałem czasu na interesujące opowieści. Przerwałem delikatnie: — Czy w świetle tego, co pan mówi, nic prościej jest przyjąć jednak, że i w wypadku seansów u pani Milewskiej mieliśmy do czynienia raczej z jakimś zręcznym trikiem, a nie z ektoplazmą, ideoplastią, pro- mieniami sztywnymi i tak dalej? Popatrzył na mnie niezbyt przytomnie, widać niezadowolony, że mu przeszkodziłem w opowieści, — Proszę pana — pokiwał w zamyśleniu głową. — Pozornie wydawać by się mogło, że ma pan rację. Ale tylko pozornie... Seanse u pani Milewskiej odbywały się w absolutnej ciemności. Już to samo powinno nastrajać nieufnie. Przyjmuje się, że media działające w ciemności są szczególnie mało godne zaufania. Co nie oznacza — zastrzegł się — że dostateczne oświetlenie jest już automatycznie gwarancją autentyczności zjawisk medialnych. Zdemaskowano niejedno fałszywe medium, które osiągało przez lata znakomite wyniki pracując w pełnym oświetleniu... Niemniej, twierdzę to według swojej najlepszej wiary, uważam, że pani Milewska była autentycznym medium. Nie można wprawdzie w stu procentach wykluczyć możliwości mi- styfikacji, zawsze pozostaje jednak jakiś cień wątpliwości, ale oszustwo w tym przypadku wydaje mi się niesłychanie mało prawdopodobne. Po pierwsze, brak wystarczająco silnej motywacji dla działalności szal- bierczej. Pani Milewska nie czerpała żadnych zysków ze swoich seansów. W przeciwieństwie do wróżenia, którym zajmowała się, że tak powiem: zawodowo, seanse były ściśle zamkniętą imprezą prywatną, na którą, trudno było się dostać Moja zona — znowu spojrzał z niepokojem na zamknięte drzwi i zniżył głos mocno nalegała, abym załatwił pani Alinie udział w seansie w domu Milewskiej... Ile wysiłku i dyplomacji mnie to kosztowało! Sam zresztą także miałem trudności z otrzymaniem pierwszego zaproszenia... Ale wracając do rzeczy: drugim argumentem za tym, że w wypadku Milewskiej nic mieliśmy do czynienia ze świadomym oszustwem, są względy natur) psychologicznej. Poznałem trochę panią Milewską... To była z pewnością kryształowo uczciwa niewiasta. Jak się okazało, nawet swą działalność wróżbiarską traktowała bardzo po- ważnie. Wierzyła w to. co robi . Znam się trochę na ludziach. Nic! Stanowczo pani Milewska nie była