dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Gregg Olsen 1. Zgliszcza

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregg Olsen 1. Zgliszcza.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Olsen Gregg Thriller, Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

Tytuł oryginału A COLD DARK PLACE Copyright © by Gregg Olsen All rights reserved Projekt okładki Joanna Szułczyńska Zdjęcie na okładce © Sandra Cunningham/Arcangel Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Joanna Habiera Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7839-867-7 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Kathrine

Prolog Godzina 16.00, dziewiętnaście lat temu Kobiety z przezroczystymi winylowymi torebkami, z których wyzierały podarte papierki po rulonach bilonu, stały w kolejce. Wzdychały głęboko, gdy umundurowana strażniczka więzienna o lodowatych dłoniach szykowała się do przeszukania. Co chwila rozlegał się trzask obsypanych talkiem lateksowych rękawiczek. Było to poniżające w każdym tego słowa znaczeniu. Strażniczka, kobieta o ziemistej cerze i wargach cienkich jak ołówek, z okularami na tanim srebrnym łańcuszku na szyi, zdawała sobie sprawę, że te, które opuszczają mury placówki, czują jej władzę, władzę najwyższą, i przyjmowała to z uśmiechem. Kobiety ustawiły się w kolejce do wyjścia po długim dniu łez i wymówek w przypominającej szkolną stołówkę sali widzeń – w przytłaczającej ogromem przestrzeni z przytwierdzonymi do posadzki stołami i niewygodnymi krzesłami. Strażniczka recytowała chrapliwym głosem, żeby „dały sobie na wstrzymanie” i czekały na swoją kolej „albo się nimi zajmę”. Tak więc czekały, każda z poczuciem upokorzenia i krzywdy. Fakt, że ich mężów, narzeczonych czy braci zamknięto za zwieńczonymi drutem kolczastym murami Zakładu Karnego o Podwyższonym Rygorze w Bonneville, było dostatecznie złe. A jeszcze wysłuchiwanie wypowiadanych z nieskrywaną pogardą rozkazów, by czekały na swoją kolej do rewizji osobistej, było jak polanie wiórowatego kotleta skisłym sosem. I wszystkie musiały to przełknąć. Każdy cholerny kęs. – Jesteś moim problemem? – spytała strażniczka, a wzrok jej szarych niczym gwoździe oczu wbił się w młodą kobietę o smutnym spojrzeniu. Ofiara wydała stłumione westchnienie. Spędziła cały dzień, próbując wytłumaczyć mężowi, niedoszłemu baronowi narkotykowemu, że zastanawia się nad przeprowadzką z powrotem na wschód, do Indiany. Chciała być wolna. Wszystkie chciały. – Ja? – odpowiedziała kobieta. Miała zaledwie dwadzieścia lat i kasztanowe włosy, które wciąż upinała w kucyk, lecz jej twarz była naznaczona rodzajem zmęczenia, który wskazywał, że wiele w życiu przeszła. Uśmiechnęła się do strażniczki niby to z uznaniem. Potrafiła rozpoznać, kiedy ktoś się na nią uwziął. Tak ułożyło się jej życie, odkąd opuściła dom. Uciekła. Poznała niewłaściwego faceta. Spieprzyła sobie przyszłość. Teraz pobrzmiewały jej w głowie słowa matki: Odrzuciłaś wszystko, o czym twój ojciec i ja marzyliśmy dla ciebie. Zawaliłaś, Bonita. Naprawdę zmarnowałaś sobie życie. – Tak, ty, Kucyku – potwierdziła strażniczka, kiwając głową w jej stronę. Reszta kobiet odetchnęła z ulgą. Dobrze, suka znalazła sobie kogoś innego, na kim będzie się wyżywać. Strażniczka skinęła ręką, żeby ofiara podeszła bliżej. – Rozłóż nogi. Na pewno już to wcześniej robiłaś. Szerzej. W młodej kobiecie zawrzało, ale spełniła polecenie. Nie miała wyboru. – Wiesz, jeżeli nie uda mi się wsadzić łap między twoje uda, będziesz musiała przejść

na dietę albo poćwiczyć szpagat w pokoiku na zapleczu. Nie podobasz mi się, nie ufam ci i myślę, że coś próbujesz przeszmuglować. Po prostu to czuję. W pokoiku na zapleczu, słabo oświetlonym, urządzonym niczym gabinet lekarski kobiety musiały znosić upokorzenia związane ze swoją fizjologią. Na plecach, z rozchylonymi nogami i stopami wetkniętymi w metalowe strzemiona. – Poprawię się – powiedziała młoda kobieta, cały czas zastanawiając się, jak zostałaby potraktowana, gdyby była tu więźniem, a nie osobą odwiedzającą. Utarczka zwróciła uwagę stojącej na końcu kolejki kobiety o pulchnej twarzy. Jej kręcone blond włosy z rudawym połyskiem skleiły się i przylgnęły nieładnie do czoła. Serce zabiło jej szybciej, ale zachowała obojętną minę. Nie chciała rzucać się w oczy, a tym bardziej trafić do pokoiku na zapleczu. Niosła coś tak cennego, tak ważnego, a jednocześnie delikatnego. Spokojnie. Strażniczka skupi się na Kucyku. Bogu niech będą dzięki. Ukryła swój skarb w miejscu, w którym – miała nadzieję – nikt nie ośmieli się szukać. Wewnątrz. Miejscu intymnym. Prywatnym. Poza tym wiedziała, że strażniczka obmacuje tylko dlatego, że ją to podnieca. Nikt w gruncie rzeczy nie spodziewał się, by ktokolwiek mógł stąd cokolwiek wynieść... Przede wszystkim pilnowano, by nie szmuglowano niczego do sali widzeń. Strażniczka utkwiła wzrok w blondynce – kobiecie z tajemnicą. Wpatrywała się w nią długo, aż w końcu powiedziała: – Możesz przejść. Kobieta z tajemnicą skinęła głową i ruszyła w stronę szafek, gdzie zostawiła płaszcz i kluczyki od samochodu, zanim pod zwojami drutu kolczastego przeszła przez bramę, do sali widzeń. – Chwileczkę! – odezwała się strażniczka. Poczuła się, jakby stanęło jej serce. Miała wrażenie, że umiera. Złapią ją na gorącym uczynku. Adrenalina rozruszała jej serce na nowo. Weźmie mnie do pokoiku na zapleczu. I wszystko zepsuje. – Słyszałaś? Odwróciła się powoli. – Mówi pani do mnie? – Nie, do faceta na księżycu. Kobieta popatrzyła okrągłymi oczami. Serce waliło jej młotem. Łup. Łup. Łup. – Podejdź tutaj. Cofnęła się do strażniczki. – Zapomniałaś torebki. Bała się, że zapinana na suwak winylowa torebka wyślizgnie się jej z palców, tak bardzo spociły się jej dłonie. Sięgnęła po nią. – Och, dziękuję. Podobnie jak pozostałe, które miały do czynienia ze strażniczką, zmusiła się do nieszczerego uśmiechu. Strażniczka też się uśmiechnęła, tym razem zadziwiająco szczerze. – Proszę. I życzę miłego dnia. Blondynka pospiesznie oddaliła się do szatni. Wkrótce wróci do domu, a z czasem wypełni

się przeznaczenie.

Księga I Oko cyklonu

Rozdział 1 Poniedziałek, godzina 17.36, Cherrystone, stan Waszyngton Emily Kenyon była wykończona i tak też wyglądała. Wygramoliła się ze swojej złotej hondy accord, wzięła torebkę i ruszyła w stronę frontowych drzwi. Odwróciła się i obrzuciła spojrzeniem Orchard Avenue. Dzielnica starych domków była bezpieczna. Nietknięta. Ani jeden z podobnych do rybich łusek kamyków nie odpadł z fasady dwupiętrowej wiktoriańskiej willi po drugiej stronie ulicy. Nic się nawet nie ukruszyło ani nie pękło. Emily słyszała, jak parę domów dalej bawią się dzieci. Wszystko wyglądało tak jak przedtem. Jedyną oznaką tego, że świat przewrócił się do góry nogami, był lekki swąd gryzącego dymu unoszący się w powietrzu. Ledwo wyczuwalny, ale na tyle wyraźny, by przypominać o tym, że w mieście spłonęło wiele domów i samochodów. Dwa dni temu tornado uderzyło w część osiedla Briar Falls Estates trzy kilometry dalej. Nadeszło prawie bez ostrzeżenia i pozostawiło nierówny pas gruzów, w ciągu dziesięciu minut ograbiwszy właścicieli domów i ogrodów z owoców ich ciężkiej pracy. Zerwało dachy. Place zabaw i rowery wylądowały w koronach drzew. Nie sposób było doszukać się reguły w tym, czyje domy zostały oszczędzone, a czyje nie. W zachodniej części Hawes Avenue panoszyło się zniszczenie, podczas gdy część wschodnia przetrwała nietknięta. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu, który tornado niemal rozdarło na pół, stało poidełko dla ptaków, z jego ukruszonej kamiennej misy nie przelała się nawet kropla. Nikt nie zginął. To prawda, że pewna starsza pani, która ukryła się we własnej łazience, trafiła w kiepskim stanie do szpitala. Emily spodziewała się, że kobieta, dobrze po osiemdziesiątce, przeżyje pomimo traumy. Była emerytowaną nauczycielką WOS- u w gimnazjum i miała doświadczenie zawodowe, które wskazywało, że twarda z niej sztuka. W końcu, jeśli przetrwała nastolatków z lat sześćdziesiątych, przeżyje także tornado. Emily weszła do przedpokoju. Kiedy odkładała torebkę na zabytkowy stolik z drewna orzechowego, ze środka wypadło etui z odznaką detektywa policji i różowa szminka, którą wolałaby już zużyć i wyrzucić. Była jednak oszczędna i mimo że kolor nie pasował do jej piwnych oczu i kasztanowych włosów, zamierzała wymalować pomadkę do końca. Zgarnęła odznakę i szminkę z powrotem do torby i zawołała córkę. – Jenna? Wróciłam. Zapach tostów cynamonowych i stojąca na blacie pusta szklanka po mleku wskazywały, że Jenna jest w domu. Emily nie zaczekała na odpowiedź. – Idę pod prysznic. A potem może wyskoczymy coś zjeść? – Dobra, mamo! – dobiegł wreszcie głos z korytarza. – Rozmawiam przez telefon. Pogadam za chwilę. Umieram z głodu, więc pospiesz się z tym prysznicem! Emily się uśmiechnęła. Jenna miała siedemnaście lat, lecz wciąż była jej małą dziewczynką.

Teraz zostały tylko we dwie. David wyjechał do Seattle i odkąd rozwód się uprawomocnił, stał się postacią dość mglistą. Emily miała kilka randek z nowymi facetami – a nawet dosyć poważny romans z miejscowym adwokatem. Cary McConnell okazał się jednak zbyt zaborczy i władczy, czego akurat doświadczyła w nadmiarze w swoim pierwszym – i jedynym – małżeństwie. Cary wciąż dzwonił, ale unikała go, jak mogła. Co wcale nie było łatwe. Miasteczko Cherrystone w stanie Waszyngton liczyło sobie piętnaście tysięcy mieszkańców, a ona zjawiała się w sądzie dwa, trzy razy w tygodniu. Cary też. Zakołysała biodrami, zrzucając czarną spódnicę, odpięła bluzkę i upuściła ją na podłogę. Była szczupła, obdarzona długimi nogami i figurą, dzięki której wyglądała bardziej na dwudziestolatkę niż czterdziestolatkę, którą się stanie już za rok. Odkręciła do oporu kurek z gorącą wodą. Ten z zimną nastawiła na jedną czwartą. Zadzwoniły stare rury, w kabinie zawirowały kłęby pary. Emily uwielbiała gorącą wodę. – Do Pietra? – zawołała przed wejściem do wyłożonego białymi i czarnymi kafelkami wnętrza. – Myślę o pizzy. Oczywiście nie myślała o pizzy, tylko o trąbie powietrznej i jej skutkach. Tornada zdarzały się w stanie Waszyngton bardzo rzadko. W kronikach zanotowano tylko kilka niszczących wichur na tym terenie; najgorszą w 1952 roku, kiedy zginęło jedenaście osób w pobliżu Walla Walla. Trąba powietrzna, która w sobotę nawiedziła Cherrystone, wyła w ciemnościach i porywała wszystko na swej drodze. Domy i samochody zostały rozszarpane na strzępy przez gigantyczny blender o ostrych stalowych zębach. Sklep z nabiałem przy skrzyżowaniu Wayne Road i U.S. 91 przestał istnieć. Aby stwierdzić, jaki kolor miała fasada budynku, należało użyć szkła powiększającego. Spichlerz Cherrystone został zgnieciony, co oznaczało, że miejsc pracy, o które i tak było trudno, zrobiło się jeszcze mniej. Pięć starannie zaparkowanych w równym rzędzie ciężarówek tornado rzuciło o ziemię i rozbiło na miazgę. Przewody wysokiego napięcia rwały się niczym wystrzępiona juta. Jeden z tirów wicher poderwał na wysokość ponad stu metrów i cisnął na zbocze wzgórza. Emily odchyliła głowę; gorąca woda powyżej temperatury, jaką zaledwie nieliczni potrafili znieść, obmywała jej ciało, spłukując stres związany z tornadem i troski długiego dnia pracy do ścieków. Emily wyszła spod prysznica i owinęła się grubym bawełnianym ręcznikiem. Pochyliła się, obwiązała głowę drugim ręcznikiem, a potem odrzuciła włosy do tyłu. Znowu zawołała do Jenny. – Nie odpowiedziałaś, kochanie! Czy U Pietra ci pasuje? Znowu cisza. W łazience kłębiła się para wodna, więc Emily włączyła wentylator. Chwilę później zarzuciła na siebie szlafrok frotté i podreptała korytarzem do pokoju Jenny – przed wielu laty także jej sypialni. Prostokąt pożółkłego kleju na drzwiach wciąż znaczył miejsce, gdzie przylepiła napis CHŁOPCOM WSTĘP WZBRONIONY, żeby uwolnić się od młodszego brata, Kevina. Co krok to wspomnienie. Przez szparę światła w niedomkniętych drzwiach zobaczyła, jak Jenna pisze na swoim srebrnym iBooku. Dziewczyna była drobna jak na swój wiek. Niski wzrost nie był jednak wadą, tylko sprawiał, że rzucała się w oczy. Długie włosy, takie jak u matki, okalały owalną buzię o delikatnych rysach. Stukała w klawisze różowymi paznokciami z ukruszonym lakierem, czekającymi na kolejną wspólną sesję manikiuru przy odcinku Prawa i porządku.

Emily pchnęła drzwi, otwierając je szerzej, i zaskoczyła Jennę, która podniosła wzrok z uśmiechem przyklejonym do twarzy. – O, mamo, nie słyszałam cię. – Zamknęła okienko czata i odwróciła się do matki. – Robisz coś niegrzecznego? – spytała z udawaną beztroską Emily. W głębi serca na samą myśl, że córka z kimś czatuje, robiło jej się słabo. Wiedziała, jak zboczeńcy za pomocą komputerów tropią, a potem nękają swoje ofiary – niepodejrzewające niczego dzieci w pozornie bezpiecznych i przytulnych domach w całej Ameryce. – Rozmawiam tylko z Shali – odpowiedziała dziewczyna. – I rzeczywiście, robiłyśmy coś niegrzecznego. Odezwał się do nas fajny facet i zaproponował spotkanie w galerii handlowej w Spokane Valley w przyszły weekend. Twierdzi, że wygląda jak Justin Timberlake i Jude Law. Razem wzięci. Emily usiadła na brzegu łóżka i wygładziła dłonią satynową narzutę. – Tak? Doprawdy? – Wiedziała, że córka ją nabiera, i postanowiła pociągnąć temat. – Może też się z nim spotkam? Jenna pokręciła głową. – Sorry, mamo, jesteś dla niego za stara. Shali i ja prawdopodobnie też. Kiedy napisałyśmy, że jesteśmy na tyle dorosłe, żeby wyrobić sobie prawo jazdy, chyba stracił zainteresowanie. – To nie jest zabawne. – Chore, wiem. – Wiesz, jak się przejmuję. – A ty wiesz, że nie musisz się o mnie martwić. Wiem, co jest grane. Nie popełniam błędów. Moja mama jest gliną, wiesz? – Coś mi się obiło o uszy. – Emily zdjęła ręcznik z głowy i potrząsnęła włosami. – Nie zamierzam suszyć tego czupiradła. Wyjdźmy po prostu coś zjeść. Jestem skonana. Jenna uśmiechnęła się szeroko. – Dobra. Justin Timberlake może poczekać. Potem Emily wróciła do swojego pokoju, gdzie włożyła parę spranych dżinsów i kremowy sweterek z trójkątnym dekoltem. Spojrzała w lustro i obrzuciła wzrokiem swoją sylwetkę. – Nieźle jak na babkę pod czterdziestkę – powiedziała na tyle głośno, że Jenna mogła usłyszeć... i oczywiście usłyszała. – Może sobowtór Jude’a Lawa od Jenny zainteresuje się taką starą laską jak ja. Dziewczyna stanęła w drzwiach i ujęła się pod boki. – Ależ jesteś wredna – stwierdziła i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Shali i ja wyczaiłyśmy go pierwsze. Poniedziałek, godzina 19.16 Dwadzieścia minut później siedziały w boksie obitym śliwkowo-czarnym winylem w restauracji U Pietra, jedynym lokalu w Cherrystone, gdzie pizza nie smakowała jak zrobiona z kupnej mrożonki. Emily cieszyła się, że mają już za sobą czasy, gdy młodsza wersja Jenny domagała się pizzy z samą mozzarellą, i teraz zgodziła się na wersję nieco bardziej odważną:

pepperoni i czarne oliwki. Emily zamówiła piwo, a dziewczyna ściskała w garści szklankę napoju gazowanego. – Wiesz, nie musisz pić dietetycznej coli, kochanie. Jenna zamieszała kruszony lód parą cienkich niczym trzcina plastikowych słomek. – Chodzi ci o to, że nie jestem gruba? Tak, wiem. Ale chucham na zimne. Widziałam przyszłość. Spójrz na babcię Annę. – Jenno! To nie było miłe. – Emily próbowała okazać oburzenie, ale babcia Anna, czyli jej teściowa, rzeczywiście miała grube uda. – Zresztą figurę odziedziczyłaś po mojej rodzinie. Jenna pociągnęła colę przez słomkę i pokiwała głową. – Bogu dzięki. Siedziały i jadły pizzę, ale nastrój uległ zmianie, gdy rozmowa zeszła na temat trąby powietrznej. – Mieliśmy szczęście. My wszyscy. Tornado zniszczyło domy na Hawes, ale nikt nie zginął. – Emily wypiła ostatni łyk piwa, przyglądając się resztkom piany, które osiadły na brzegu kufla. – Wiesz, że nie szafuję tego typu słowami, ale myślę, że był to swego rodzaju cud. – Wiem. Rozmawiałyśmy o tym z Shali – powiedziała Jenna. – Teraz wiesz, że Jude Law Timberlake nie jest prawdziwy. Mimo wszystko fajna fantazja. Emily uśmiechnęła się lekko. – Mowa. Emily Kenyon była detektywem wydziału zabójstw, więc do jej obowiązków nie należało odpowiadanie na wezwania o ratunek, ale hrabstwo Ferry było tak małe, że kiedy nadciągnęła wichura, Emily natychmiast zgłosiła się do pomocy. Musiała coś robić. Cokolwiek. Wychowała się w Cherrystone, to było jej miasto. I zawsze będzie. W domu przy Orchard Avenue spędziła dzieciństwo. Rodzice, którzy zginęli w tragicznym wypadku samochodowym, pozostawili dom rodzinny jej i bratu. Ponieważ tylko jedno z nich mogło tam mieszkać, Emily wykupiła część Kevina ze swoich oszczędności i wzięła niewysoki kredyt hipoteczny. To właśnie z powodu domu, z wykuszowymi oknami i wysokim spadzistym dachem, wróciła do Cherrystone. Drugim powodem był rozwód z Davidem, chirurgiem o błyskotliwej inteligencji, jak również wybuchowym temperamencie. Rozwód go wkurzał. Emily go wkurzała. Cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Cherrystone leżało na tyle daleko, by czuła się tu bezpiecznie. Była u siebie. Rezygnacja z posady detektywa w Seattle nie należała do łatwych, lecz słuszności przeprowadzki nigdy nie kwestionowała. Dokonała właściwego wyboru. Oczywiście, w tym wszystkim nie zapomniała o Jennie. Kochała oboje rodziców, ale czuła, że matka potrzebuje jej bardziej niż ojciec. Jako szesnastolatce sąd pozwolił jej samodzielnie ustalać kalendarz wizyt z ojcem. Widywała się z nim raz w miesiącu, zwykle w pobliskim Spokane. I to według niej w zupełności wystarczało. Emily poprosiła o zapakowanie reszty pizzy na wynos. – Możemy dokończyć ją na śniadanie – powiedziała. – O ile przetrwa do rana. Emily zadzwoniła komórka: obciachowa melodia Watching the Detectives Elvisa Costello brzęczała w torebce. Na ekranie wyświetlił się numer dyspozytorni – dzwoniono z urzędu szeryfa.

– Kenyon – zgłosiła się. Miała zajęte ręce, więc Jenna wzięła płaskie kartonowe pudełko i ruszyły do wyjścia. Wolną ręką sięgnęła do misy z włoskimi miętówkami i zaoferowała jedną mamie. Emily pokręciła odmownie głową, z uchem przyciśniętym do rozkładanego telefonu, gdy szły do samochodu. – Rozumiem – powiedziała. – W porządku. Okej. Zapamiętam. Mogę tam pojechać jutro z samego rana. Emily wyglądała na poirytowaną, kiedy chowała telefon. – Znasz Nicholasa Martina? – zapytała. – Jasne. Kto nie zna? To dziwak z ostatniej klasy. Emily przekręciła kluczyk w stacyjce, uruchamiając silnik. Przestawiła dźwignię automatycznej skrzyni biegów i ruszyła. – Dziwak? Co masz na myśli? – No wiesz, jeden z tych wieśniaków, którzy nie zajarzyli, że moda na gotyk skończyła się w poprzednim tysiącleciu. – Czarne ubrania? Blada twarz? – I kredka do oczu, mamo, nawet kredka do oczu. Ale o co chodzi? Emily westchnęła, szczęśliwa, że nie musi borykać się z wychowywaniem syna. – Widziałaś go dzisiaj w szkole? – Nie wiem. Chociaż gdybym go widziała, prawdopodobnie bym zapamiętała. To jeden z tych, którzy zapadają w pamięć. A co, mamo? – Pewnie nic. Jego ciotka z Illinois dzwoniła parę razy do szeryfa. Denerwuje się, bo od przejścia trąby powietrznej nie udało jej się dodzwonić do nikogo z rodziny. Ten duży maszt z anteną telefonii komórkowej za Canyon Ridge zawalił się podczas wichury. Szeryf chce, żebym pojechała do nich jutro rano i sprawdziła, co się dzieje. – Wydaje mi się, że Nicholas ma młodszego brata, Donovana. W trzeciej klasie? – A, teraz sobie przypominam. Miła rodzina. Jestem pewna, że nic im nie jest. – Jak chcesz, po powrocie do domu skontaktuję się z Nicholasem na czacie. Często można go spotkać w tym zarąbistym gotyckim pokoju rozmów, w którym z Shali ciągle przesiadujemy. Emily próbowała stłumić zmęczony uśmiech. – Ha, żartujesz, co? – Jasne, że żartuję. – Nie kłopocz się, kochanie. Zajmę się tym. Zaparkowała przed domem. Wieczorne powietrze przenikał zapach białych bzów, które matka zasadziła, kiedy Emily była mała. Teraz wyrosły z nich rozłożyste krzewy i zasłaniały okna od frontu. Emily nie miała serca porządnie ich poprzycinać, mimo że tego potrzebowały. Myślała o tym, tylko kiedy nadchodziła wiosna i najwyższe końce gałązek okrywały się śnieżnobiałym kwieciem. Wspomnienie przywołało na jej twarz uśmiech, który opadł niczym ciężka kurtyna, gdy znów zadzwoniła komórka. Szeryf Kiplinger, po raz kolejny. Zerknęła na Jennę i otworzyła telefon. – Kenyon, po służbie – powiedziała, przypominając o swoim statusie. – Emily, będziesz musiała pojechać do Martinów już dziś wieczorem. Jason spotka się

z tobą na miejscu. Sąsiedzi mówią, że chyba przeszła tamtędy trąba powietrzna. – Jezu – jęknęła Emily, wpuszczając Jennę do domu. – Czy to nie może poczekać do rana? Jestem ledwo żywa. – Znasz odpowiedź. Gdy dostaniemy zgłoszenie od zaniepokojonego obywatela, musimy reagować bez zwłoki. Przez ten cholerny PR. I cholernych prawników. Szeryf Brian Kiplinger miał sporo racji. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych sąsiednie hrabstwo stanęło na skraju bankructwa, kiedy pewna kobieta zgłosiła, że jej siostra jest maltretowana przez męża. Kiedy funkcjonariusze przybyli na miejsce dwa dni później, kobieta była sparaliżowana wskutek pobicia, do którego doszło po telefonie siostry. – Dobra – zgodziła się Emily. – Jadę. – Jason jest już w drodze. Emily westchnęła. Potrzebowano jej. Pocieszyła się myślą, że za parę godzin wróci do domu i położy się do łóżka. Wzięła z lodówki red bulla Jenny, licząc, że cukier i kofeina zawarte w napoju dostarczą jej wystarczającą ilość paliwa, by dojechała na ranczo Martinów na Canyon Ridge, osiemdziesiąt kilometrów od miasta. Wiedziała, że kiedy już tam dotrze, dodatkowego kopa zapewni jej zastrzyk adrenaliny. I niespożyte pokłady energii Jasona Howarda. Zastępca szeryfa miał dopiero dwadzieścia pięć lat, skończył czteroletnie studia z zakresu kryminologii na Waszyngtońskim Uniwersytecie Stanowym. Nieżonaty. Bystry. Zawsze gotowy na wyzwania. Młodość i entuzjazm odgrywały ogromną rolę podczas niemiłosiernie długich godzin pracy po wichurze. Zerknęła na automatyczną sekretarkę, lecz ostatecznie zignorowała czerwone cyklopie oko, które do niej mrugało. Bez względu na to, kto dzwonił, sprawa mogła poczekać. Emily posłała buziaka Jennie, która siedziała teraz przed telewizorem i oglądała jakiś głupawy program w stylu randka w ciemno, rozgrywający się na pokładzie statku wycieczkowego. Emily czuła się zbyt zmęczona – i zbyt wiele miała na głowie – żeby to skomentować. Wzięła tylko torebkę i ruszyła do drzwi. Z radia w samochodzie leciała akurat piosenka B.B. Kinga, która podziałała jak balsam na jej duszę. Uwielbiała to nowoorleańskie brzmienie – a B.B. był jej ulubionym wykonawcą. Wszystko przeminie, pomyślała, gdy ruszała sprzed domu. Niebo poczerniało niczym żeliwna patelnia, przykuwając światła jej samochodu do szosy. Kula suchego zielska, pozostałość z poprzedniej pory roku, przeturlała się przed hondą. Wicher, który spadł na Cherrystone i zniszczył wszystko na swej drodze, zelżał, ale nie zniknął. Kiedy jechała w mrok wiosennej nocy, nad szosą wirowały śmiecie i kurz. Latarnie przy autostradzie oświetlały zadbane domy rancz wśród pól chmielu i mięty lekarskiej – dwóch najważniejszych gospodarczo upraw regionu. Emily poczuła lekkie mrowienie po kofeinie z red bulla, gdy wzięła ostro zakręt w lewo i zjechała z szosy. Skrzynka pocztowa obwieszczała, kto tu mieszka: MARTINOWIE. Emily, oczywiście, była tu już wcześniej. Prawdopodobnie odwiedziła wszystkie miejscowości w całym hrabstwie, zanim uzyskała odznakę detektywa – pomimo doświadczenia zawodowego zdobytego w wielkim mieście. Wychowała się w Cherrystone, więc doskonale znała okolicę, chociaż z biegiem lat sporo się zmieniło. Wyraźnie pamiętała dom Martinów jako typowy jednopiętrowy budynek z przełomu wieków, z wyblakłymi czerwonymi okiennicami i wyglądającymi jak wycięte z piernika poręczami werandy, która biegła przez całą długość

frontowej fasady. Dach zdobiła wieżyczka obita zaśniedziałą miedzianą blachą i zwieńczona gustownym wiatrowskazem w kształcie galopującego konia. Dom stał otulony zielenią w zakolu rzeczki Trzech Chłopców. Emily wjechała na wysypany żwirem podjazd. Wznieciła tumany kurzu, pod kołami hondy zachrzęściły ostre kamyczki. Zaskoczyło ją, że za samochodem ciągnie się ogon pyłu. Unosił się za nią, biały na tle nocnego nieba. Nie myślała, że jechała tak szybko, i nie sądziła, że w hrabstwie mógł pozostać jeszcze jakikolwiek kurz. Pokonała ostatni zakręt i zobaczyła radiowóz Jasona, forda taurusa, który wyglądał trochę bardziej wiarygodnie dzięki czarno- białym barwom w stylu „policyjnego retro”. Błękitne światła jego koguta przecinały ciemną pustkę. – Co do cholery…? Emily Kenyon patrzyła w osłupieniu, nie wierząc własnym oczom. Dom Martinów zniknął. Przed trąbą powietrzną, dokładny czas i miejsce nieznane Ludzie, w których ręce trafił później, potraktowali go jako pamiętnik z koszmaru, mroczny album niedającej się zapomnieć makabry. Po co pamiętać takie rzeczy? Przyklejone do każdej z czarnych kartek pożółkłe wycinki prasowe poświęcone były strasznym zbrodniom jednego przestępcy. Dopuścił się dziewięciu zabójstw, najgłośniejsze było to, za które go skazano: na Shelley Marie Smith i Lorrie Ann Warner. Ofiary dzieliły pokój w akademiku Cascade University w Meridian, średniej wielkości mieście portowym na północno-zachodnim krańcu stanu. Dziewczyny pracowały w sklepie z narzędziami i artykułami ogrodniczymi. Shelley pragnęła ocalić świat, zamierzała zacząć od dzieci; jako specjalizację wybrała edukację początkową. Lorrie Ann była mniej pewna swojej przyszłości niż koleżanka. Przerzucała się ze specjalizacji na specjalizację, nie mogąc znaleźć życiowego powołania. Rodzicom tłumaczyła, że wciąż „szuka swojej pasji”. Znaleziono je późnym latem; związane, zastrzelone w tył głowy i porzucone na piaszczystej łasze rzeki Nooksack. Pechowy kajakarz natknął się na ciała jakieś trzy miesiące po tym, jak zgłoszono zaginięcie dziewcząt. Zwłoki uległy częściowemu rozkładowi, lecz świadectwa koszmaru, jaki stał się udziałem ofiar w ostatnich godzinach ich życia, nie zdołały zatrzeć ani ciepłe letnie dni, ani lodowate wody górskiego potoku. Kobiety gwałcono i torturowano. Była to najbardziej wstrząsająca zbrodnia, o jakiej kiedykolwiek pisano w „Meridian Herald”. Nie były to jego pierwsze ofiary. Z pewnością też nie ostatnie. Wyróżniały się tym, że w czarnym albumie poświęcono im pełne dziesięć stron wycinków z „Heralda”. Może szczególne zainteresowanie wzbudził fakt, że ofiary były dwie, albo ich niewinna młodość. Kiedy jednak zdjęcia i wycinki gazetowe wklejono do albumu, razem wzięte opowiadały pewną historię. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, że była to historia miłosna. Przewracając kolejne kartki, każdy mógł się przekonać, że to jeszcze nie koniec.

Rozdział 2 Poniedziałek, godzina 22.48, Cherrystone, stan Waszyngton Temperatura spadła i chociaż dawno już zaczęła się wiosna, Emily Kenyon poczuła w wietrze dotkliwy chłód. Błyski błękitnego światła sprawiły, że przeszedł ją dreszcz, więc gdy wysiadała z samochodu, sięgnęła po kurtkę. Podbiegł do niej Jason Howard, latarka w jego ręku przypominała miecz świetlny. Wszędzie walały się potłuczone szkło i drzazgi. Jakby niebiosa się otworzyły i wysypały się z nich resztki domu Martinów. – Dobrze, że pani jest – powiedział Jason, wymierzywszy latarkę w jej twarz, która w świetle wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną i niemal trupią. Emily zamrugała i kiwnęła głową. – Chyba znalazłem panią Martin – dodał. Emily wychwyciła strach w jego głosie, a także w głęboko osadzonych ciemnych oczach, patrzących spod charakterystycznie zmarszczonych brwi. Chłopak miał niezłego pietra. Podążyła wzrokiem za szybkim ruchem światła latarki. – Leży tam – oznajmił. Krąg światła zatańczył w ciemności niczym ćma. Emily poczuła w sercu ukłucie, gdy na czarnym tle pojawiła się jasna postać. – O mój Boże, to ona – powiedziała łamiącym się głosem. – Jestem prawie pewien, że nie żyje. – Widzę. Margaret Martin, nazywana przez wszystkich Peg, była naga; ubranie zerwała z niej szalejąca wichura. Leżała twarzą w błocie. Wokół walały się sprzęty i naczynia kuchenne. Potłuczone talerze. Ceramika fiesta?, przyszło Emily do głowy. Naokoło kredowobiałej sylwetki połyskiwały kawałki szkła. Strzępy materiału i podarte kartki łopotały na wietrze, w wykrocie, gdzie niedawno stał ładny dom. Miało się wrażenie, jakby wybuchła tu bomba. Jakby to była Bośnia. Albo Bagdad. I to wszystko w Cherrystone, w stanie Waszyngton. – Jezu – jęknęła Emily, pochylając się nad martwym ciałem Peg. – Trzeba wezwać pomoc. Musimy znaleźć Marka Martina i dzieci. Jason stał, jakby go wmurowało, jego źrenice były tak rozszerzone, że oczy wydawały się nie brązowe, lecz czarne. Pod jego gęstymi kędzierzawymi włosami perliły się krople potu. – Słyszałem, jak raz trąba powietrzna w Arkansas oskubała kurczaka z pierza – rzucił jakby bez związku. Zdenerwowanie zaburzyło mu tok myślenia. Emily wiedziała, że chłopak jest w szoku, więc zamiast mówić: „O czym ty, do cholery, gadasz?” – wzruszyła ramionami i odpowiedziała: – Też mi się coś obiło o uszy. Wyciągnęła własną latarkę i poświeciła na gruzy. Dopiero teraz zauważyła, że wichura

zerwała dach i rzuciła go dwadzieścia metrów dalej. Ściany zawaliły się niczym kostki domina, jedna na drugą. Snop światła skierowała z powrotem na nagie ciało. Emily pochyliła się i dotknęła tętnicy szyjnej Peg. Była to oczywiście formalność, ale formalność konieczna. Peg była, niestety, martwa. – Łączę się właśnie z szeryfem – oznajmił Jason, teraz z mikrofonem od radia w garści. Zamiauczał kot, coś poruszyło się w mroku, więc Emily wyprostowała się i odwróciła w stronę, z której dobiegł dźwięk. Szkło zachrzęściło jej pod stopami. Nie przypomniała sobie imienia najmłodszego z Martinów, wołała więc pozostałych: – Mark? Nicholas? Jest tam kto? Słyszycie mnie? Odezwijcie się! Stała nieruchomo i czekała. Nic. Znów zapiszczał kot, a Emily chciała tylko, żeby nieszczęsne zwierzę zamilkło. Ciii, kotku, ciii, poprosiła w duchu. – Karetka już jedzie – oznajmił Jason, ostrożnie zbliżając się do zwłok. Emily pokiwała głową. – Pozostali też muszą gdzieś tu być. – Panie Martin? – zawołał Jason głosem drżącym ze strachu. Poświecił na gruzowisko. – Jest pan tu? Słyszy mnie pan? Emily metodycznie omiatała latarką kolejne połacie rumowiska. Za każdym razem, gdy przesuwała snop światła z północy na południe, przeszukiwała trochę szerszy pas ziemi. I za każdym razem widziała coraz więcej tego, co kiedyś było: fragmenty przeszłości. Krzesło. Blat stołu. Dziecięca zabawka. Serce jej zamarło, gdy krąg światła wydobył z ciemności twarz innej kobiety, wpatrzonej obojętnie przed siebie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że patrzy na okładkę czasopisma. – Słyszałem o ludziach w Indiach, którzy po trzęsieniu ziemi przeżyli pod gruzami dziesięć dni – powiedział Jason z przeciwnej strony rumowiska. – Słyszałam to samo. Oby ci tutaj mieli takie samo szczęście. – No, większe niż pani Martin – zauważył. – To się rozumie samo przez się, Jasonie. Wiesz, czasami lepiej zmilczeć. Szybko pożałowała swoich słów. Była zmęczona. Cholernie zmęczona. Na skraju wyczerpania. Przez ostatnie dni pracowała w podwójnym wymiarze godzin. – Przepraszam, pani Kenyon – powiedział. Jego przeprosiny zabrzmiały tak szczerze, tak bardzo pasowały do jego charakteru, że Emily poczuła się, jakby kopnęła bezbronne szczenię. – Nie ma za co. Kilka ostatnich dni ostro dało nam w kość, nie? – No. Od niedzieli nie spałem więcej niż cztery godziny. Dalej przeszukiwali ruiny domu, ale ich wysiłki poszły na marne. Gruzowisko było zbyt rozległe, a światło latarek za słabe. – Musimy otoczyć teren kordonem i podjąć poszukiwania o świcie – stwierdziła Emily. – Dobrze. Zrobi się. Emily spojrzała na zegarek. Świt nastanie za pięć godzin. – Przykro mi, Jasonie, ale po odwiezieniu zwłok pani Martin do kostnicy znikam. Muszę wrócić do domu, do Jenny. Jason nie wyglądał na zadowolonego, ale nie odważył się zaprotestować. Macierzyństwo było ważniejsze od pilnowania miejsca klęski żywiołowej. W każdym razie, pomyślał, tak

uznałaby jego matka – a wciąż mieszkał z nią pod jednym dachem. – W porządku – odrzekł. – Poradzę sobie. Emily stała w ciemnościach i rozglądała się z uwagą. Czy możliwe, że komuś udało się przeżyć? Po raz kolejny zawołała Martinów, lecz jej głos przedrzeźniało teraz tylko wycie syren nadjeżdżającej karetki, najpierw niewyraźne i ciche, z każdą chwilą coraz głośniejsze. – Donovan – powiedziała najpierw do siebie, a potem do Jasona. – Co? Zawołała głośniej, poirytowana, że musi się powtarzać. – Młodszy syn Martinów ma na imię Donovan. Donovan, jesteś tam, kochanie? Donny? Mark? Nicholas? Jest tu kto? Karetka skręciła na podjazd – oczywiście szybciej, niż wymagała tego sytuacja. Za kierownicą siedział Ricky Culver, który wciąż uważał, że zawód kierowcy ambulansu jest prawie tak dobry jak bycie kierowcą wyścigowym w NASCAR, o czym w istocie marzył. Zaparkował obok radiowozu i z karetki wyskoczyły dwie sanitariuszki, siostry Anna i Gina Marino. – Gdzie ofiara? – spytała pierwsza z nich. Chwyciła torbę i rozejrzała się, przeszukując wzrokiem stos gruzu, który jeszcze niedawno był ładnym domem. Coś przykuło jej uwagę. Wiatrowskaz w kształcie galopującego konia na szczycie wieżyczki rzuconej teraz na bok niczym bagaż w luku samolotu. – Zapytaj lepiej – zauważyła jej starsza siostra Gina, drobna blondynka – gdzie na tym bożym świecie jest w tej chwili dom. Młodsza z sióstr, o krótko ostrzyżonych kręconych włosach, które przypominały afro, odparła: – Domem jest ta kupa gruzu, rozrzucona wszędzie dookoła. Boże, Gino, rusz czasem głową. – Trąba powietrzna zstąpiła na ziemię o tam – przerwała im Emily. Machnęła ręką na ciemny teren przed domem. – Widać trasę zniszczeń, jakie poczyniła. Potem poderwała się i runęła na dom, a następnie z diabelską siłą przeorała tamto pole. – Słuchaj, Anno, czasami zachowujesz się jak ostatnia suka. Kiedy przekazano nam wezwanie, nikt nie wspomniał słowem o tornadzie. Powiedziano nam, że ofiara to kobieta z poważnymi urazami. Zagrażającymi życiu. – Nic nie szkodzi – odezwała się znowu Emily. Lubiła obie dziewczyny, ale była zmęczona i ich niekończące się przekomarzanki działały jej trochę na nerwy. – Zaprowadzę was do pani Martin. Ale nie jest ani ofiarą, ani pacjentką. Jest martwa. Anna Marino pochyliła się nad ciałem, podczas gdy Emily i Jason przystanęli w pobliżu, a ich latarki niczym robaczki świętojańskie oświetlały najbliższą przestrzeń. Przy lepszym świetle Emily zobaczyła, że pani Martin nie jest jednak ubłocona. Ciemnobrązowe plamy na tułowiu były zaschniętą krwią. Kiedy Anna uniosła jej ramię, stało się oczywiste, że nie żyła od dłuższego czasu; stężenie pośmiertne zdążyło ustąpić. Zauważyła coś jeszcze. – Gino, przeturlajmy ją na nosze i zabierzmy stąd. – Okej. – Chwileczkę – powiedziała Emily i pochyliła się, krąg światła latarki wymierzyła w ciemniejsze kółko krwawej tkanki.

– Co to? – zapytał Jason. – Prawdopodobnie podczas wichury nadziała się na wielką drzazgę albo coś podobnego – orzekła Anna. – Słyszałam o gwoździach miotanych przez wiatr tak, że wbijały się w drzewa. – Niedawno mówiłem Emily o kurczaku oskubanym przez trąbę powietrzną z pierza. – Powtórz to pięć razy bardzo szybko – poprosiła Gina. Wszyscy roześmiali się i napięcie trochę opadło. Nikt nie zamierzał zachować się niestosownie w obliczu śmierci, ale było późno w nocy, zimno i strasznie. Ignorując ich śmiechy, Emily uklękła, pochyliła się nad martwą kobietą i przypatrywała się jej w skupieniu. Znalazła się tak blisko ciała pani Martin, że gdyby ktoś lekko ją popchnął, wylądowałaby nosem w ranie, która przyciągnęła jej uwagę. – Nie sądzę. – Podniosła wzrok na Jasona i pokazała okrągły krater poharatanego mięsa na klatce piersiowej pani Martin. – Nie możemy ruszyć ciała. To nie tornado ją zabiło. – Co? – Jason wyglądał na zagubionego. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. – Jasonie, zabezpiecz miejsce zdarzenia. Wygląda na to, że pani Martin została zastrzelona. – Zastrzelona? – Naprawdę muszę powtarzać? Jestem tak zmęczona, że chyba nie dam rady, ale owszem, zastrzelona. Z małej odległości. Na obrzeżach rany są ślady spalonego prochu. Wskazała to miejsce. – Widzę – przytaknął. Gina spojrzała na siostrę. – Kurde, nie mieliśmy w Cherrystone morderstwa, odkąd byliśmy dzieciakami. – Tamto to było samobójstwo – poprawiła ją Anna, nawiązując do otrucia właściciela miejscowego sklepu zoologicznego. Gina się skrzywiła. Słyszała ten argument już wcześniej. Przemówiła trochę głośniej, żeby słyszeli ją Jason i Emily. – Jakoś nigdy nie byłam tego pewna. Przecież zabił go arszenik, a to powolna śmierć. Żona twierdziła, że od lat chorował na parkinsona. Mało przekonująco mi to brzmiało. – Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy – orzekł Jason. Emily wstała, zadowolona, że włożyła akurat dżinsy. Jej kolana były ubłocone i bolały jak diabli. – W tym przypadku będzie inaczej – powiedziała. – Dowiemy się, co spotkało panią Martin i jej rodzinę. Jason poszedł połączyć się przez radio z biurem szeryfa i wezwać posiłki. Należało porobić zdjęcia. I dokładnie przeszukać gruzy. Pani Martin nie żyła, ale liczba ofiar mogła jeszcze wzrosnąć. – Powiedz szeryfowi, że pojechałam do domu. Wrócę z samego rana – poprosiła Emily. Spojrzała na podświetlaną tarczę swojego złotego zegarka. Dawno minęła północ. – Do zobaczenia za kilka godzin. Niech nikt niczego nie dotyka. Tam, skąd pochodzę, to się nazywa miejscem zbrodni. Emily wyprowadziła samochód z długiego podjazdu. Odwróciła głowę, spoglądając na karetkę i radiowóz: światła ich kogutów zdawały się walczyć na tle nocnego nieba. Czerwone. Niebieskie. Czerwone. Niebieskie. Pulsowały niczym bijące serce. Co się tu wydarzyło? Kto zastrzelił panią Martin? Gdzie reszta rodziny? Zimny dreszcz przebiegł Emily

po plecach; podkręciła ogrzewanie. Może się pomyliła i uraz powstał wskutek tornada, a ślady spalonego prochu okażą się czymś innym. Zwykłym zabrudzeniem. Przypaleniem. Czymkolwiek. Była tak zmęczona, że traciła ostrość widzenia. Mijane latarnie zmieniały się w świetliste smugi. Dochodziła pierwsza w nocy; Emily zamierzała zdrzemnąć się parę godzin i wrócić na miejsce zbrodni. Prawdopodobnie nawet nie zobaczy się z Jenną. Wiedziała tylko tyle, że światło dnia przyniesie odpowiedzi. I może odrobinę nadziei. Nadzieja była bardzo, ale to bardzo potrzebna. Kilka tygodni wcześniej, dokładny czas nieznany Plik listów wsunięty między kartki notatnika, czekających zawsze, niczym w sekretnym miejscu schadzek, by zaspokoić potrzebę podniety lub wspomnień. Były gładkie, niczym wyprasowane. Kiedyś wilgotne od dotyku gorących palców, nawet mokre od łez, teraz sztywne i suche. Gładkie niczym banknoty prosto z mennicy. Jak skarb. Jeden list zaczynał się tak: Gdybyśmy tylko mieli piosenkę, śpiewałbym ją do Twojego ucha, czułabyś mój gorący oddech łagodny i wilgotny. Gdybyśmy tylko mogli się dotknąć, błądziłbym palcami po całym Twoim ciele. Tylko Ty mnie znasz. Tylko Ty wiesz, co czuję. Zburzmy te mury. Pokonajmy przeszkody. Poczuj, jak zdejmuję z Ciebie ubranie, powoli odpinam guziki... Zatrzymuję się przy każdej części garderoby na dłużej, gdy poprzednie opadają na podłogę. Twoje pragnienie mojego dotyku – niezaspokojone... ale staram się. Staram... Wspomnienia były niczym wzburzone morze, oddech czytelniczki przyspieszył, gdy zakazana namiętność zalała ją od stóp do głów. Stoimy nadzy, w objęciach, nasze usta szukają wilgotnego gorąca naszej namiętności. Zaglądam Ci w oczy. Ty zaglądasz w moje, pragnąc, byśmy stali się jednością. Twoje dłonie wędrują między moje nogi...

Rozdział 3 Wtorek, godzina 1.46, Cherrystone, stan Waszyngton Zmordowana. Emily pomyślała, że byłby to idealny tytuł na książkę o jej życiu. Śmiertelnie zmęczona, ale wciąż przytomna. Żaby, które zamieszkały w terakotowej fontannie sąsiadów, robiły trochę hałasu, lecz poza tym na Orchard Avenue panowały cisza i spokój. Powietrze było prawie nieruchome, nawet zapach bzów ledwie wyczuwalny. Jenna zostawiła matce na ganku zapalone światło, wokół lampy fruwała chmara ciem. Emily schyliła głowę, żeby nie wleciały jej we włosy, i wsunęła klucz do zamka, otwierając zasuwę. Weszła do domu i rzuciła pełną torebkę na stolik, a kiedy zawartość się wysypała, zostawiła wszystko, jak leżało. Z korytarza zajrzała do pokoju córki. Jenna spała zwinięta w kłębek, miała zaróżowione policzki i śniło jej się – miała nadzieję matka – coś pogodnego i szczęśliwego. W życiu przydaje nam się radość, gdziekolwiek ją znajdujemy, pomyślała Emily. Poprawiła narzutę z indonezyjskiego batiku i Jenna się poruszyła. Jej błękitne oczy otworzyły się lekko, a wargi ułożyły się w półuśmiech, ale niczego nie powiedziała. Dobrze, żyje. Emily zdawała sobie sprawę z tego, że ta myśl jest absurdalna. Ale prawie każdej matce zdarza się poczuć głęboki niepokój, kiedy zostawia swoje dzieci same – czy te mają lat sześć, czy szesnaście – na kilka minut, żeby odebrać pocztę, albo na kilka godzin, żeby obejrzeć miejsce zbrodni. Kiedy śpią zbyt długo. Kiedy nie przyjdą od razu na kolację. Najgorsze zawsze wydaje się możliwe, wręcz prawdopodobne, kiedy miłość jest tak mocna. Wiedzą to wszystkie matki. Emily podniosła miskę i łyżeczkę, przypuszczalnie pozostałości po wieczornej przekąsce. Po lodach czekoladowych, jak sądziła. Prawdopodobnie po brownie batter, ulubionych lodach Jenny. Widok zaschniętych lodów czekoladowych przypomniał jej Peg Martin i krew na klatce piersiowej, ale Emily przełknęła z wysiłkiem ślinę i spróbowała wypchnąć wspomnienie poza obręb świadomości. Przekradła się przez pokój i zamknęła biodrem drzwi, a potem poszła do kuchni. Czerwona lampka automatycznej sekretarki, która stała na zabytkowym bloku rzeźnickim, przyciągnęła jej uwagę. Mimo że słaniała się na nogach, wcisnęła klawisz odtwarzania. – Nie lubię, kiedy się mnie ignoruje, Emily. Dzwonił Cary McConnell. Adwokat dupek, przy którym inni prawnicy wydawali się doskonałym materiałem na mężów. – Dzwoniłem do ciebie trzy razy, odkąd przeszło tornado – ciągnął. – Chcę się upewnić, że tobie i Jennie nic się nie stało. To znaczy, wiem, że tobie nic nie jest, bo widziałem cię dwa razy na mieście, ale na litość boską, myślałem, że coś nas łączy... Wcisnęła guzik przewijania, i taśma popędziła szybciej, sprawiając, że Cary mówił, jakby nawdychał się helu.

– A jeśli myślisz, że możesz mnie ignorować... Naprawdę wiesz, jak odzyskać dziewczynę, pomyślała Emily, wybierając przycisk kasowania. Po cichym trzasku urządzenie się wyłączyło. Czerwone oko mrugnęło ostatni raz. – Dobranoc, Cary. I żegnaj – mruknęła pod nosem. W swojej sypialni, na końcu korytarza, ustawiła budzik tak, żeby przespać się trzy i pół godziny. Była zadowolona, że nie ma makijażu, bo została wychowana przez matkę, zdaniem której chodzenie spać „z tapetą na twarzy” przypomina grzech śmiertelny. Emily ułożyła głowę na poduszce i pomyślała o Peg Martin i jedynym wspomnieniu, jakie jej się narzucało. Ostatni raz widziała Peg na szkolnym kiermaszu karnawałowym w październiku poprzedniego roku. Przez dwa lub trzy dni pracowały razem na stoisku z wypiekami. Emily przyniosła kruche ciasteczka z kawałkami czekolady z Safewaya, które przepakowała w bibułki, by udawały wypieki domowej roboty. Niczym złodziej paliwa, z oddechem cuchnącym benzyną, przyłapany z kanistrem i gumowym wężem, przyznała się do winy. – Zdaje się, że nikogo nie nabrałam. Peg, starsza od Emily o dziesięć lat, potraktowała ją z wyrozumiałością. – Niektórzy i tak wolą ciasteczka ze sklepu. – Tak, ale twoje nie są kupne. Wyglądają zbyt dobrze, żeby mogły pochodzić z jakiegokolwiek sklepu. Peg się uśmiechnęła. – Nie jestem detektywem. Jestem panią domu. Poproś mnie o rozwiązanie zagadki kryminalnej, a przyniosę DVD z serialem CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas i możemy go wspólnie obejrzeć. Ale bardziej do pracy detektywa się nie zbliżę. Peg była uroczą kobietą, z tych, które zawsze przynoszą więcej, niż poproszono. Poświęcała czas na rozmaite akcje dobroczynne. Piekła najlepsze domowe makaroniki czekoladowe, duże, lekkie i maczane w ciemnej czekoladzie. I zawsze się uśmiechała. – Weź dwa – powiedziała Peg tamtego zimnego jesiennego wieczoru do chłopczyka z pogniecionym banknotem jednodolarowym. – Wyszły trochę małe. – Potem puściła do niego oko z taką miną jak dzieci, kiedy wiedzą, że są niegrzeczne, i chcą, żeby wszyscy inni też wiedzieli, że zdają sobie z tego sprawę. Oczywiście, nie były małe. Przypominały raczej posypane wiórkami kokosowymi szczyty Mount Rainier, najwyższej, najwspanialszej góry stanu Waszyngton. Peg była po prostu taką osobą. A teraz nie żyła, przysypana gruzem, z raną postrzałową w piersi, z rodziną zagubioną gdzieś w ciemnościach otaczających ich ranczo. Emily starała się skupić na pozytywach, na karnawale, na ciasteczkach, ale obraz martwej kobiety ze stoiska z wypiekami, prawdopodobnie zamordowanej, uporczywie stał jej przed oczami. Dowiem się, co cię spotkało, pomyślała, zanim zapadła w sen. Wtorek, godzina 3.10, obszar wiejski w pobliżu Cherrystone Księżyc wisiał nisko na niebie, chowając się prawie za horyzont przecięty ostrą krawędzią wzgórz Horse Heaven, formacji skał bazaltowych oddalonych jakieś trzydzieści kilometrów

od Cherrystone. Dziesiątki lat wcześniej znajdowała się tam kopalnia rudy ołowiu. Z pozostałości budynków przy kopalni już w latach sześćdziesiątych korzystali nastoletni imprezowicze spragnieni budweisera. Pobocza drogi na szczyt wzgórza usiane były puszkami i butelkami. Nie każdemu wystarczało cierpliwości, żeby dotrzeć na górę. Ale jemu jej wystarczyło. Dotarł tam w nocy po przejściu wichury. Wokół panowały ciemności, świecący księżyc przysłoniła upiorna chmura pyłu. Ledwie widział cokolwiek dalej niż na trzy metry, ale to było jedyne miejsce, do którego mógł się udać. Porzucił pikapa, kiedy w baku skończyła się benzyna, i resztę drogi przebył na piechotę. Budynek biura zatrudnienia w kopalni zapewniał tylko prowizoryczne, obskurne schronienie. Okna zostały wybite już dawno. Graffiti o tym, kto komu zrobił laskę – przy czym w grę wchodziły obie płcie – pokrywały deski, którymi zabito okienko kasy, gdzie wypłacano kiedyś dniówki. Nylonowa tapicerowana sofa przytaszczona z damskiej szatni była w całkiem niezłym stanie, wziąwszy pod uwagę, ile par nastolatków zabawiało się na niej przez lata. Nie przejmował się tym wszystkim. Był śmiertelnie zmęczony. Takie znalazł posłanie i tak się musiał wyspać. Zwierzątka o drobnych pazurkach, myszy, może wiewiórki, ganiały po ścianach. Nozdrza drażnił smród starego moczu. Ale zwinął się w kłębek. Zasnął. Czekał. Zastanawiał się, co teraz zrobić. Rozmyślał nad tym, co się stało, zanim jego świat dosłownie zawalił się w gruzy. I co ważniejsze, zastanawiał się, kim naprawdę jest. Wtorek, godzina 5.40, Cherrystone, stan Waszyngton Emily była wściekła. Kurczowo ściskała w ręku swoją komórkę. Z aparatem przy uchu pobiegła do łazienki, wypłukała usta płynem Scope i zrezygnowała ze szczotkowania. Z pewnością też brakowało czasu na użycie nici dentystycznej, na punkcie której miała niemal obsesję – do tego stopnia, że w Seattle zdarzało jej się czyścić nią zęby w samochodzie, kiedy stała w korku. Wyglądała gorzej niż kiedykolwiek wcześniej, ale przynajmniej nie brakowało jej energii: była wkurzona. Wkurzona jak diabli. Wysłuchała Jasona, wypluła niebieski płyn i opłukała umywalkę. – Tak, wiem, że powiedziałam, że jestem wykończona. Jak wszyscy. Ale Jezu, Jason, dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś, do jasnej cholery? – Dzwoniłem – bronił się młody funkcjonariusz biura szeryfa. – Przepraszam, ale dzwoniłem. Emily przyjrzała się tym samym dżinsom, które nosiła wczoraj wieczorem, i zdjęła je z fotela, który pełnił raczej funkcję otwartej garderoby niż miejsca do czytania, jak sobie pierwotnie planowała. Ujdą, pomyślała. Jej pośpiech graniczył z paniką. U Martinów tyle się działo, a oficjalnie było to miejsce zbrodni, które jej osobiście podlegało. Była wściekła, gdy usłyszała, że pojawili się tam intruzi. – Peg Martin to moja sprawa – powiedziała. – Należało mnie powiadomić, zanim na miejsce zbrodni zjadą laboranci i technicy ze Spokane. To miejsce zbrodni należy do mnie. – Nie odbierała pani, Emily.

– „Pani detektyw”, mów mi „pani detektyw”. Dlaczego, do cholery jasnej, nie zwracasz się do mnie per „pani detektyw”? – Jason nie mógł nie zauważyć jej irytacji. Spojrzała na telefon. Błękitny ekran pokazał dwa nieodebrane połączenia. Przewinęła numery, pomstując przy tym. Jason dzwonił dwukrotnie – o 2.45 i 4.30. – Może gdybyś traktował mnie jak swoją przełożoną, a nią właśnie jestem, nie pozwoliłbyś sobie na coś takiego. Nie jestem twoją kuzynką. Twoją siostrą. Ani twoją kumpelką. – Pani detektyw – poprawił się poniewczasie, gdy zapadał się coraz głębiej w błoto na zaśmieconym podwórzu Martinów. – Jakąś godzinę po pani odjeździe znaleźliśmy zmiażdżone zwłoki pana Martina. Skontaktowałem się z szeryfem i sądzę, że on wezwał wsparcie ze Spokane. Przyjechali o wpół do piątej. Emily Kenyon poczuła się paskudnie. Chłopak dostał solidny opieprz, a przecież wykonywał tylko polecenia szeryfa. – Pani Emily... ehm, pani detektyw, powinna pani wiedzieć jeszcze jedno – powiedział. Czuł, że jest wściekła. Nie poczekał na jej reakcję. – Na ciele pana Martina zauważyłem taką samą ranę. Myślę, że również został zastrzelony. Faceci ze Spokane są tego samego zdania. Emily przystanęła. Tego się nie spodziewała. Adrenalina buzowała jej w żyłach. – Jezu, Jasonie – wyrwało jej się w końcu – co się tam, do cholery, wydarzyło? Gdzie są chłopcy? Znaleźliście jakiś ślad? – Nie. Żadnego. Backhoe jest już w drodze. Zabierzemy się do sporządzania dokumentacji fotograficznej i wideo, kiedy tylko się rozjaśni. A potem... – zreflektował się i poprawił: – Kiedy pani przyjedzie i wyda zgodę, rozpoczniemy poszukiwania. Czytałem kiedyś o dzieciaku, który przeżył ponad tydzień... Przerwała mu. – Tak, mówiłeś mi już, w Pakistanie. – W Indiach – sprostował Jason z niekłamaną satysfakcją, że udało mu się ją na czymś zagiąć. Uraziła go, a teraz dostała za swoje. Emily Kenyon zrozumiała to, nawet za pośrednictwem telefonu komórkowego. – Jasne, w Indiach – poprawiła się. – Ruszam w drogę. Będę tak szybko, jak się da. Rozłączyła się, włożyła koszulę i przeczesała szczotką włosy. Gumka była jedynym ratunkiem. Kucyk wyglądał u kobiety w jej wieku idiotycznie, z czego Emily zdawała sobie sprawę. Nie miała jednak czasu na mycie i suszenie włosów suszarką, co zajmowało zwykle co najmniej piętnaście minut. A tymczasem na zachód od Cherrystone leżały zwłoki dwóch zabitych ludzi i zaginęła dwójka dzieci. Muszę obciąć te kudły, pomyślała, przypominając sobie radę matki, że kobieta powinna ostrzyc się na krótko, kiedy skończy czterdziestkę. I jeśli chcesz wiedzieć, moim zdaniem nie ma co z tym zwlekać tak długo, Emily, dodała matka. Nie miała serca budzić Jenny. Pozostawienie córki znowu samej nie było w porządku, ale Jenna miała szkołę. Poza tym byłoby dobrze, gdyby komuś w tym domu udało się wyspać. Emily napisała liścik i przyczepiła go do lodówki – pierwsze miejsce, do którego Jenna na pewno skieruje swoje kroki zaraz po przebudzeniu. Wróć do domu zaraz po szkole. Kocham Cię, mama.

Potem Emily wyszła do pracy.