PROLOG
Hrabstwo Kitsap, stan Waszyngton
Piętnaście lat temu
Gdyby drogowcom z hrabstwa Kitsap marzyła się kariera w Disneylandzie, mogliby podać
Banner Road jako dowód, że ich projekty dostarczą zwiedzającym wymaganego dreszczyku
emocji. Z jej garbatą niczym wielbłądzi grzbiet nawierzchnią mogły się równać jedynie
wzniesienia i spadki jezdni. Na co dzień niechybnie odnosiło się tu wrażenie, że żołądek
podchodzi do gardła wskutek wstrząsów i prędkości, z jaką zjeżdża się z przeszkód terenowych.
Prawdę mówiąc, za ów efekt kolejki górskiej bardziej odpowiada topografia tej połaci
południowej części hrabstwa, pofałdowanej wzgórzami, po których falistym torem biegnie
piętnastokilometrowy szlak od Sedgwick Road do mostu nad Olalla Bay, zaraz na wschód od
cieśniny Colvos Passage. Mniej więcej w połowie drogi, w pobliżu skrzyżowania z Fragaria
Road, leżał punkt z dawna nazywany przez miejscowych Skocznią pod Banner. Był to odcinek
asfaltowej szosy kuszący kierowców z ciężką nogą na pedale gazu, gdyż dosłownie błaga
przejeżdżających, by oderwali koła wozu od ziemi. Po stromym zjeździe ze stoku wzgórza
napotyka się tam bowiem lekkie wzniesienie, po czym kolejny spadek. Nawet przy dozwolonej
tam prędkości, wynoszącej sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę, kierowcy i pasażerowie
odczuwają łaskotanie w brzuchu, które wrażliwych przyprawia o mdłości, a małym dzieciom
każe gromko domagać się powtórki. Skoro zatem zwykle nastolatki pragną coś sobie udowodnić,
a ojcowie są skorzy do zaspokajania zachcianek swoich dzieci, stale pojawiała się chętka, by
wcisnąć pedał gazu aż do deski. Osobom pamiętającym kino i telewizję z lat siedemdziesiątych
XX wieku przed oczami ukazują się początkowe sekwencje z serialu Starsky i Hutch, a może
słynna scena pościgu z Francuskiego łącznika. Dzieci zaś nazywają takie przeżycie „lotem w
powietrzu”.
Skocznia pod Banner dostarczała podniety bez alkoholu. To park rozrywki bez biletu wstępu.
Wystarczyła tylko dziarska przejażdżka do Port Orchard i z powrotem drogą mijającą skromne
domostwa, rozległe posiadłości z pastwiskami i domki kempingowe. W wiejskich okolicach,
takich jak południowa część hrabstwa Kitsap, tania rozrywka często bywała nakazem chwili.
Dreszcz emocji mógł być ulotny jak iskra.
Piętnaście lat temu bywał też śmiertelny.
Mikey Walsh nie dbał już o to, która godzina. Ani o to, jaki właśnie był dzień. Ani o to, gdzie
się znajdował. Został tylko tydzień do Święta Dziękczynienia, lecz Mikey miał niewiele
powodów, by składać dzięki. Od tygodnia był na głodzie. A może tylko od trzech dni. Nie
potrafiłby tego z ręką na sercu określić ani w sądzie, ani gdziekolwiek indziej. Metamfetamina
stanowiła dlań rozwiązanie problemu, który sam sobie stworzył, o czym dobrze wiedział.
Oczywiście nie z własnej winy nadwerężył sobie grzbiet na budowie nowego baru sieci Taco Bell
w Bremerton, o pół godziny drogi stąd na północ. Lecz tylko siebie mógł winić za dodatni wynik
testu na obecność narkotyków. Złamał w ten sposób warunki umowy o pracę, to zaś oznaczało,
że nie ma ubezpieczenia ani prawa do odszkodowania. Zasiadł w swoim podwójnym domku
kempingowym przy krętej żwirowej drodze i zaczął się zastanawiać, jak zdoła wydobyć się z
kolosalnych długów. Widział przed sobą tylko dwie drogi do wyboru: mógł własnoręcznie
wytwarzać amfetaminę albo powierzyć swoje życie Bogu.
Rozmyślał nad tym długo i usilnie. W chwili słabości i desperacji postąpił tak samo, jak
zrobiłby każdy nałogowiec. Nie zwrócił się po ratunek do Boga.
„Śnieg”, jak nazywała ów narkotyk większość jego kumpli, przypominał wszystko, co
nielegalne. Początkowo dreszcz przyjemności, później klątwa. Mikey musiał zażywać go ciągle,
choć nade wszystko pragnął przestać. Nigdy nie należał do przystojnych, lecz metamfetamina
krok po kroku okradała go z młodości. Przerzedziły mu się włosy, zęby pożółkły, a oczy
przeobraziły się w studnie ospałej pustki. Kiedy snuł się w przejściach całodobowego
hipermarketu Albertsons przy Mile Hill Road w Port Orchard, każdy rozpoznawał w nim ćpuna.
Nieprzytomne spojrzenie, sztywne ruchy i fakt, że kupował wyłącznie piwo, chipsy, salsę i
skrzydełka kurczaka, nieodmiennie zwracały nań uwagę kasjerów mimo ciągnących się bez
końca, nużących godzin nocnej zmiany.
Tamtego wieczoru, w którym wszystko się zmieniło, Mikey znalazł się za kierownicą
swojego chevroleta silverado z 1979 roku, nękany drgawkami, z bijącym jak młot sercem.
Dochodziła już północ, kiedy wyruszył Banner Road do swojego domku w South Kitsap.
Nawierzchnia drogi błyszczała i Mickey zastanawiał się, czy może to oznaczać gołoledź. Ale
tylko przez chwilę. Metamfetamina upośledza rozumowanie, kto ją zażywa, jest skłonny do
brawury i przekonany o swej wszechmocy, daje bowiem stały przypływ energii i fałszywe
poczucie zadowolenia z siebie, łudzące skołatany układ nerwowy. Tamtego wieczoru Mikey do
późna wędrował narkotykowym szlakiem od klienta do klienta, dostarczając, sprzedając i
porcjując swój towar, wręczając torebki z narkotykiem wymiętym dwudziestolatkom. Nie czuł
zmęczenia. Do licha, zapomniał już, co to zmęczenie.
Zjeżdżając z długiego wzgórza od strony skrzyżowania z Willock Road, przekręcił gałkę
dmuchawy przeciwoblodzeniowej, by usunąć szron z porysowanej przedniej szyby. Łzawiące
oczy i zalegająca nisko przy ziemi mgła utrudniały mu obserwację. Wrócił spojrzeniem na drogę
i potrząsnął głową.
Niemożliwe.
Na środku jezdni na Skoczni pod Banner stała dziewczyna, machając gorączkowo ręką.
Jezu! Ty tępa gówniaro! Przecież cię zabiję!
Wpatrzony w postać na drodze Mikey z całej siły wcisnął hamulec.
Zejdź… mi… z drogi!
Starte niemal do gładkości opony półciężarówki, zostawiając za sobą cuchnące smugi
palonej gumy, wpadły w poślizg, który zniósł wóz na pobocze. Spod kół trysnął żwir, a Mikey w
tej samej chwili pomyślał, że chyba stanie wkrótce przed obliczem Stwórcy. Jednak nie tak, jak
to sobie ostatnio wyobrażał. Nie w rozbłysku wybuchu w szopie, gdzie przekształcał surowce –
silnie łatwopalne materiały używane w gospodarstwie domowym – w toksyczną mieszaninę
chemikaliów, którą mógł spieniężyć. Produkcja metamfetaminy stanowiła połączenie
prymitywnego eksperymentu chemicznego i pracy kucharza w przydrożnym barze. Mikey
zakładał, że jeśli umrze młodo, to przynajmniej w rozbłysku sławy.
Rozbłysku w dosłownym sensie.
Gdy wpadł w poślizg, próbując uniknąć potrącenia dziewczyny na szosie, po raz pierwszy od
dawna wypowiedział bezgłośnie słowa krótkiej modlitwy.
Rozległ się zgrzyt gałęzi po bocznej ścianie szoferki. Na mokrej jezdni błysnęło stłuczone
szkło niczym okruchy śnieżki rozbitej uderzeniem o cel. Wszystko docierało do kierowcy w
przedziwnie zwolnionym tempie. Rozgrywało się w chwili, o której później miał powiedzieć, że
stała się dlań początkiem punktu zwrotnego.
Stojąca na środku drogi dziewczyna ruszyła pędem w jego stronę. Wciąż siedział oniemiały
ze strachu, gdy szarpnęła klamkę drzwi auta.
– Potrzebujemy pomocy. Nasz przyjaciel jest ranny. Moja siostra chyba też.
Miał przed sobą nastolatkę. Ładną, przestraszoną, nawet śmiertelnie przerażoną. Zasypywała
go słowami, chwytając głębokie hausty powietrza. Pomyślał, że czuć od niej piwo, choć nie był
pewien, czy zapach nie pochodzi od niego albo czy nie dobywa się z niemal całkowicie
opróżnionej puszki budweisera, która odbiła się od podłogi i wylądowała na fotelu pasażera. Pod
wpływem tej refleksji sięgnął w dół i wsunął piwo pod siedzenie. Jego priorytety spaczyły się
pod wpływem kłopotów podążających za nim jak cień, towarzyszących mu jak bratnia dusza.
Osobiste nieszczęście, jego najbliższy towarzysz.
Nie potrzebował kolejnej porcji kłopotów. Niepotrzebny był mu wyrok za jazdę pod
wpływem alkoholu.
Dziewczyna rzuciła się na niego. Była blondynką z jasnoniebieskimi oczami. Wszystko w
niej oszałamiało – dziewczyny takie jak ona rzucają się w oczy nawet w tłumie. Mógłby
umawiać się z taką dziewczyną na randki, gdyby wcześniej nie zrujnował sobie życia. Po skroni
spływała jej strużka krwi, lecz poza tym wyglądała znakomicie.
Sprawiała wrażenie przerażonej, mimo to wyglądała znakomicie.
Mikey cofnął się, lecz z powodu zapiętego pasa bezpieczeństwa nie mógł wydostać się z jej
objęć.
– Co robisz?
– Potrzebujemy pomocy! Musi pan nam pomóc.
Wygramolił się zza kierownicy. Wyskoczył na równe nogi z szoferki.
Mącił mu się wzrok, przecierał więc oczy dłońmi, podczas gdy dziewczyna ciągnęła go do
leżącego na boku srebrnego forda taurusa z 1992 roku. Ze zmiażdżonego bloku silnika sączyła
się smuga pary lub dymu. Była to jedna z tych chwil, w których nie sposób odróżnić kolorów.
Odcieni szarości, czerni, srebra. Mikey dostrzegł wilgoć na czarnej koszuli dziewczyny i
przyjrzał się jej uważniej.
Woda? Czy krew?
Ze zgniecionego niczym rozdeptana puszka po piwie taurusa wydobyło się więcej pary.
– Zaraz wybuchnie – rzucił Mikey. – Musimy się stąd zabierać.
– Bez mojej siostry nigdzie nie pójdziemy – zaprotestowała dziewczyna.
– Nie obchodzi mnie twoja siostra. Nie chcę, żeby mnie rozerwało na strzępy.
– Trzeba wezwać karetkę. I szeryfa!
Mikey wzdrygnął się na myśl o znalezieniu się w pobliżu szeryfa. Był wcześniej dwukrotnie
aresztowany i mimo narkotycznego otępienia nie podobało mu się powiedzenie „do trzech razy
sztuka” akurat w tym kontekście.
Cofnął się, lecz spanikowana dziewczyna chwyciła go za nadgarstek.
– Prędzej! – krzyknęła rozkazująco. – Co się z panem dzieje?
Mikey rozejrzał się i przetarł oczy na widok drugiej dziewczyny schylonej nad kimś
leżącym, która właśnie podniosła wzrok. Potrząsnął głową. Druga dziewczyna spojrzała mu
prosto w oczy. Znowu przetarł je dłonią. Nawet w mdłym świetle rozbitego reflektora wyraźnie
zobaczył sobowtóra pierwszej dziewczyny.
Czyżby widział podwójnie?
– Niech pan się ruszy! Potrzebujemy pomocy!
Mikey nigdy nie zapomniał tego, co się stało zaraz potem. Nigdy też nie pisnął o tym nawet
słowa. Kto uwierzyłby takiemu jak on ćpunowi?
Jedna z bliźniaczek pochyliła się niżej nad postacią na poboczu – nastoletnim chłopakiem.
– Pomocy! – odezwał się leżący. – Proszę mi pomóc.
Piętnaście lat później detektyw Kendall Stark spojrzała na e-mail wydrukowany za pomocą
laserowej drukarki w biurze szeryfa hrabstwa Kitsap. Tekst był krótki, zagadkowy oraz – pani
detektyw musiała przyznać – dość niepokojący.
PRAWDA WAS WYZWOLI
List nadszedł na adres strony internetowej komitetu organizacyjnego zjazdu absolwentów z
1995 roku.
– Ten e-mail, który mi przesłałeś, był interesujący – oświadczyła telefonicznie Adamowi
Canfieldowi. Do rozmaitych obowiązków Adama w związku z pracami komitetu
organizacyjnego zjazdu należało administrowanie stroną internetową.
– Mówisz o tej prawdzie rodem z Biblii?
– Tak. Wiesz, kto to mógł przysłać?
– Nie mam pojęcia. Nadeszło z centrum usług kserograficznych Kinko’s. Musi tam pracować
jakaś ofiara losu z naszej klasy.
– Jasne. Do zobaczenia na następnym zebraniu.
Rozłączyła się i odłożyła list. Zastanowiła się, kto z ich dawnych kolegów z klasy go przysłał
oraz, co ważniejsze, cóż za prawdę autor miał na myśli.
Kendall nie wiedziała, że właśnie staje na krawędzi wiru, który za chwilę ją pochłonie.
ROZDZIAŁ 1
Tacoma, stan Waszyngton
Dochodziła północ, a Darius Fulton nie mógł zasnąć. Półleżał na sofie, wpatrzony w
telewizor. Nie był pewien, czy doskwiera mu nieco podejrzanej jakości czosnkowy sos, którym
obficie okrasił resztki krabów w cieście, czy może ogólna egzystencjalna chandra. Czuł mdłości i
niepokój. Przeglądał spis kanałów telewizji satelitarnej. Setki stacji, ale nie było co oglądać. W
każdym razie nic wartościowego. Zapadła chłodna wiosenna noc, taka, w której we wnętrzu
historycznego domostwa w dzielnicy North End w Tacomie robiło się przenikliwie zimno. I to
szybko. Niekiedy miało się wrażenie, że mury nie są lite, lecz przypominają durszlak. Na
zewnątrz podmuchy wiatru potrząsały pierzastymi czubkami jasnozielonej trawy pampasowej,
której kępy rosnące przed domem przy North Junett Street częściowo zasłaniały go przed
wzrokiem sąsiadów.
Ach tak, moi sąsiedzi…
Wcześniej, wieczorem, Darius słyszał ich sprzeczkę. Odkąd się wprowadzili półtora roku
temu, nie tracili, zdaje się, żadnej okazji, by zwrócić na siebie uwagę wszystkich w zasięgu
wzroku i słuchu. Nowy samochód. Nowy wystrój ogrodu. Nowe to czy tamto. Darius od przeszło
roku był rozwiedziony i zdawał sobie sprawę, że dawno minęły czasy, kiedy umiał pozostawać z
kimkolwiek w dobrych stosunkach. Teraz miał pięćdziesiąt pięć lat i musiał zadowalać się
resztkami zewnętrznych oznak życia, które wiódł dawniej. Zanim pewien drań zgarnął jego żonę
do swojego porsche i oboje zwiali, aż się za nimi kurzyło.
Podniósł się i poszedł do kuchni, gdzie nalał sobie kieliszek wina i wrzucił do
jasnobursztynowego płynu kostkę lodu. Nie obchodził go fakt, że wino z lodem to straszliwe
faux pas. Do diabła, to tylko chablis sprzedawane w kartonach. Wrócił na sofę do niespokojnego
przełączania kanałów, wreszcie zdecydował się na talk-show Oprah, w którym wysławiano uroki
„najlepszego życia”.
Mój najlepszy okres w życiu skończył się pięć… nie, dziesięć lat temu, pomyślał.
Upił kolejny łyk. A nawet haust. Kostka lodu obijała mu się o zęby. Miał nadzieję, że sen
dopadnie go właśnie tu i teraz, na sofie, którą wybrali razem z Gretą. To było, gdy jeszcze go
kochała. Gdy piął się po szczeblach kariery zawodowej z energią i zdecydowaniem człowieka
wiedzącego, że jego życie spoczywa w jego rękach. I tak już będzie zawsze.
Od strony drzwi dobiegł go odgłos, który z miejsca zakończył jego samotny festiwal użalania
się nad sobą.
Cyrus, kot byłej żony, czmychnął pod stół w sąsiedniej jadalni. Darius uwielbiał tego
zwierzaka. Niekiedy łapał się na tym, że z nim rozmawia jak z jedynym przyjacielem,
powiernikiem. Jakby kot o niemal srebrnym futrze w ciemne prążki rozumiał każde słowo.
Darius, zakochany w swoim kocie dyrektor zatrudniony poniżej kwalifikacji, pocieszał się myślą,
że Greta osłodziła mu gorycz rozstania tą jedną, małą pociechą.
– Co tam, Cyrus? Za późno na gości – odezwał się.
Zwierzak się nie poruszył, tylko przekrzywił głowę w ów rozumny sposób, jak to tylko koty
potrafią.
Gdy Darius posłyszał ten sam odgłos po raz drugi, spojrzał na zegar na gzymsie kominka i
uznał, że jednak się nie przesłyszał. Następnie rozległo się łomotanie pięścią po żłobionej szybie
frontowych drzwi.
„To szkło ma sto lat! Uważaj!”, przypomniał sobie, jak napominała go Greta, gdy mył okna.
Dźwignął się z sofy.
– Kto to przyszedł o tej porze? – rzucił do siebie na głos, przekręcając włącznik wiszącej w
górze lampy.
Na szybie w drzwiach widniała plama czerwieni.
Przysunął bliżej twarz, żeby widzieć wyraźniej. W takiej chwili, gdy rzeczywistość ustępuje
przed bardziej przekonującym i chętniej akceptowanym wytłumaczeniem, dopuścił do siebie
myśl, że może ptak zmylił w ciemności drogę i uderzył w okno, rozpryskując krew po szybie.
Jednak natychmiast uświadomił sobie, że plama czerwieni jest zbyt duża jak na taki scenariusz.
Krwawy kleks widniał na środku szklanej tafli, przypominając dużą czerwoną ośmiornicę.
Albo kształt ludzkiej dłoni.
Fulton przekręcił gałkę i otworzył drzwi.
Na stopniach za progiem leżała kobieta w szlafroku, dawniej pewnie białym, obecnie zaś
czerwonym. Drżała na całym ciele, wydając gardłowe dźwięki jak ktoś, kto walczy o każdy
oddech. Darius ją znał. Tori Connelly mieszkała w domu w stylu wiktoriańskim po drugiej
stronie ulicy.
– Dobry Boże! – wykrzyknął, padając na kolana. – Co się pani stało?
Tori, zwinięta obronnym gestem w kłębek, uniosła głowę. Czoło miała zroszone potem, ręce
zbroczone krwią.
– Pomocy! – wyszeptała. – Trzeba wezwać karetkę.
– Już dzwonię. – Darius czuł adrenalinę tłoczoną wraz z krwią z każdym uderzeniem serca.
– Nie dla mnie – mówiła dalej kobieta. – Dla mojego męża. Alex też jest ranny. Oboje
zostaliśmy postrzeleni. On potrzebuje pomocy. Niech mi pan pomoże. Niech pan pomoże jemu!
– Co się stało?
Oczy kobiety błyszczały przerażeniem.
– Wtargnął jakiś mężczyzna. Nasz system alarmowy został wyłączony. Wszedł do domu,
żeby nas obrabować. Postrzelił nas. Strzelił do Alexa.
Darius pochylił się i wciągnął Tori do środka. To wszystko działo się za szybko. Miał trochę
w czubie od podłego wina, zdawał sobie z tego sprawę. Nie wiedział, czy ma iść do telefonu,
który ładował się w kuchni, czy przynieść coś do zatamowania krwotoku.
– Zadzwoni pan po pomoc? Mnie też jest potrzebna! – ponagliła go Tori.
Gdzieś na zewnątrz musiał być sukinsyn, który postrzelił sąsiadów. Fulton zatrzasnął drzwi i
przekręcił pokrętło zasuwy. Serce waliło mu jak młotem. Pomyślał, czy przynieść własny
pistolet. Ale Greta nie cierpiała broni palnej, więc kupiony dla ochrony pistolet, zamknięty w
pancernej kasetce, znajdował się w garażu. Nie miałby do niego dostępu, nawet gdyby sam został
zaatakowany.
– Jasne, już dzwonię – odpowiedział.
Tori wybuchnęła płaczem, na tyle głośnym, że musiał ją słyszeć dyspozytor centrum
alarmowego. Darius, podając swój adres, ukląkł obok niej. Widział przerażone spojrzenie
kobiety. Skórę miała bladą, oczy szkliste. Ściągnął z sofy zrobioną na drutach narzutę i przycisnął
do jej zakrwawionego uda.
– Chodzi o moją sąsiadkę Tori Connelly. Została postrzelona. Jej mąż Alex Connelly także
dostał postrzał.
Dyspozytor potwierdził adres i polecił Fultonowi zachować spokój.
– W jakim stanie jest pani Connelly?
– Nie za dobrym – odparł Darius; serce kołatało mu tak, że był pewien, iż wkrótce skończy
się to dla niego zawałem.
– Może mówić? Jaką barwę ma jej skóra?
– Jest blada, ale może mówić. Proszę szybko kogoś tu przysłać.
– Czy uciska pan jej ranę?
– Tak, myślę, że skutecznie. Robię, co mogę.
– Karetka już jedzie. Proszę się nie rozłączać – polecił dyspozytor.
– Proszę zostać ze mną – zawtórowała jak echo Tori. – Proszę, niech pan przy mnie zostanie.
– Nigdzie nie idę – zapewnił Darius, delikatnie gładząc ją po ramieniu. – Proszę się trzymać.
Wyzdrowieje pani.
Nie był pewien, czy mimo woli kłamie, czy może ma nadzieję, że wszystko dobrze się
skończy. Widząc krew, którą przesiąknął szlafrok, nie umiał określić szans przeżycia Tori.
ROZDZIAŁ 2
Seattle, stan Waszyngton
Lainie O’Neal obudziła się, gdy cyfry wyświetlane przez zegarową aplikację jej iPhone’a
mrugały jak w staromodnym budziku elektronicznym, wskazując trzecią nad ranem. Zaczerpnęła
powietrza, na chwilę wstrzymała oddech. Było to ćwiczenie, które miało na powrót strącić ją w
sen. Jeszcze raz. Otworzyła szeroko oczy, a promyk blasku, który przedarł się przez szczelinę
okiennej rolety, oświetlił ją niczym snop światła z reflektora szperacza. W szybę bębnił wiosenny
deszcz.
Dlaczego teraz? Czemu nie mogę spać? Wzięła kolejny oddech. Coś było nie tak. Co chwila
odwracała poduszkę w poszukiwaniu chłodniejszej strony. Jak gdyby miało to znaczenie.
Zdecydowanie, niemal krzywiąc twarz w grymasie, zacisnęła powieki, choć wiedziała, że robi to
przesadnie. W sypialni panował chłód, lecz zrzuciła nogą kołdrę na podłogę.
Pierwsza oznaka bezsenności, tak jak poprzedniej nocy, budziła w niej dreszcz paniki. Nigdy
nie miała pewności, czy napawająca ją strachem przypadłość potrwa jedną noc, czy tydzień. A
może dłużej? Chodziła do psychologa i do lekarza. Faktycznie nawet do dwóch. Nic nie
pomagało. Usiadła i spuściła nogi z krawędzi łóżka. Ukryła twarz w dłoniach.
Znała przyczynę bezsenności, lecz żaden psycholog czy lekarz nie mógł do końca pojąć
rzeczy tak dla niej oczywistej.
Przez kilka ostatnich lat rozmyślała o Tori. Częściej niż zwykle. Jak gdyby jej siostra
bliźniaczka, niewidziana od lat, nie pozwalała jej spać. Jak gdyby potrząsała ją za ramię, gdy
Lainie desperacko próbowała osunąć się w tę mroczną toń.
Nie pozwolę ci spać. Lepiej mnie posłuchaj.
Poszła do apteczki, wyjęła ambien i spojrzała w głąb fiolki. Została tylko jedna tabletka.
Sprawdziła datę. Ambienu miało jej wystarczyć jeszcze na tydzień. Będzie musiała
zadowolić się lekami nasennymi dostępnymi bez recepty, żeby dotrwać do dnia, kiedy będzie
mogła uzupełnić zapas.
Napiła się wody i odstawiła papierowy kubek.
Lustro zniknęło jej sprzed oczu, a wymizerowana twarz, która przyciągnęła jej spojrzenie,
należała do kogoś innego.
Tori.
Lainie potrząsnęła głową, odwróciła się i ponownie spojrzała w lustro. Mrugnęła, pomyślała.
To moja własna twarz.
Na chwilę zamarła w bezruchu.
To ja.
Wróciła do rozgrzebanego łóżka w nadziei, że czarodziejskie działanie pigułki wyśle ją do
owego kojącego azylu, którego potrzebowała. A nie do siedliska koszmarów, zaklinała w myśli,
nawiedzających ją aż nazbyt często.
Po dziesięciu minutach zatrzasnęło się nad nią mroczne wieko.
Przygotowanie scenerii było tyleż kluczowe, ile łatwe. Trzeba było tylko rozumować jak
zabezpieczający miejsce zbrodni technik kryminalistyczny albo jak policjant. Może trochę jak
wścibska teściowa. Kobieta obmyślająca ów scenariusz również musiała się niegdyś borykać z
paroma takimi osobami. W końcu się przekonała, że żaden szczegół nie jest nazbyt błahy. Trzeba
bardzo starannie rozważyć nawet przyziemne sprawy. Przygotowanie sceny miało zapewnić, że
to ona zagra w ostatnim akcie sztuki.
W akcie, w którym otrzyma wszystko, czego zawsze pragnęła.
Plazmowy telewizor przy kominku odbierał właśnie kolejny odcinek programu The O’Reilly
Factor. Mężczyzna wpatrzony w ekran uwielbiał poglądy prowadzącego audycję na politykę,
gospodarkę i kulturę. Nawet kawę pił z ceramicznego kubka reklamującego jego książkę Culture
Warrior.
Natomiast kobieta uważała telewizyjnego komentatora za nieznośnego samochwałę.
Kurant szafkowego zegara wydzwonił godzinę.
Kobieta, stojąc za sofą, poczuła powiew powietrza od strony uchylonego okna, przenikający
chłodem jej nagą skórę.
– Kochanie, znajdzie się gdzieś kawałek tamtego ciasta? – odezwał się mężczyzna, nie
odrywając wzroku od ekranu.
– Leży tutaj – odpowiedziała.
Jednak ciasta nie było.
Przyłożyła mu lufę rewolweru do potylicy i wypaliła. Krew trysnęła jak z przydeptanego
kartonu z keczupem. Plamki czerwieni zrosiły jej dłoń osłoniętą rękawicą. Prawdopodobnie krwi
było więcej, niż mogła dojrzeć gołym okiem, lecz to jej nie martwiło. Wiedziała, jak sobie z tym
poradzić, wszystko zaplanowała. Mężczyzna wydał cichy, bulgotliwy dźwięk, jak ktoś, kto
walczy o życie. Lecz tylko powietrze ulatywało z tchawicy. Osunął się bezwładnie.
Kobieta poszła pod prysznic z już odkręconym kranem. Ściągnęła rękawiczkę i włożyła ją do
kosza na śmieci wyłożonego plastikowym workiem. Do tego czasu strumień wody zrobił się
lodowato zimny. Nawet ona musiała z niemałym trudem zdobywać się na spokój, by dokonać
tego, co chciała zrobić.
Strzał z broni palnej
Wszystko we krwi maże.
Co z tego wyniknie,
Tylko czas pokaże.
Taki wierszyk przyszedł jej w tej chwili do głowy, przywołując na usta uśmiech, gdy stała w
strugach lodowatej wody. Spojrzała w dół na swoje nogi, długie i piękne. Nieskazitelne.
Ale już nie na długo.
Woda, wirująca w otworze odpływowym między palcami jej stóp o polakierowanych
paznokciach, zmieniła kolor ze szkarłatnego na różowy, wreszcie stała się bezbarwna. Kobieta
zakręciła kran i sięgnęła po ręcznik. Osuszając twarz, pochwyciła swoje odbicie w lustrze.
Wciąż piękna. Nadal bogata. W tej chwili nawet bogatsza niż kiedykolwiek w życiu.
Wsunęła ramiona w rękawy śnieżnobiałego szlafroka i pozwoliła zwiewnej tkaninie miękko
ułożyć się na ciele. Stanowiło to element przygotowania scenerii. Jej powiększone piersi – nie w
takim stopniu, by sprawiały dziwaczne wrażenie, jedynie tyle, żeby wzbudzały w razie potrzeby
podniecenie – tylko lekko wystawały spod okrycia. Zamierzała grać skromną i zażenowaną, lecz
jeśli gliniarze, którzy wezmą udział w tej scenie, będą przed pięćdziesiątką, wlepią wzrok tam,
gdzie nie powinni.
Czynnik odwracający uwagę. Jeden z wielu.
Wlała do otworu odpływowego prysznica nieco wybielacza z plastikowego kubka, po czym
odkręciła wodę, licząc do dziesięciu.
Wyjęła z kosza na śmieci worek zawierający rękawicę i pusty plastikowy kubek po
wybielaczu, pośpieszyła z powrotem do salonu i zlustrowała miejsce zbrodni. Minęło dokładnie
siedem minut od chwili, gdy pociągnęła za spust, pakując kulę w głowę niczego
niepodejrzewającego, domagającego się ciasta, oglądającego telewizję męża. Ważne było to,
żeby znowu wziąć się do dzieła. Kałuża krwi wokół głowy trupa skrzepnie, a wtedy jej historia
wyda się mniej prawdopodobna. Zrzuciła na podłogę wszystkie przedmioty z blatu stolika do
kawy. Pchnięciem biodra przewróciła dzban z zasadzoną w nim paprotką. Po dywaniku czarną
smugą rozsypała się ziemia. Kobieta wyciągnęła z kredensu szufladę, zrzuciła ją na podłogę.
Noże rozsypały się wokół niczym połyskliwe bierki.
Wyglądało to na ślady walki. Niezbyt zażartej, lecz takiej, która mogła rozegrać się w chwili,
jaką później zamierzała opisać.
Następnie naciągnęła drugą gumową kuchenną rękawicę – długą, sięgającą aż do łokcia – i
podniosła broń. Wiele kosztowały jej ćwiczenia pilates, joga, tai chi. Uczęszczała na kursy z
bogatymi dziwkami, które nigdy jej nie akceptowały, lecz to się nie liczyło. Nie chodziła tam dla
zawierania znajomości. Chciała w ten sposób zyskać większą zwinność. Pochyliła się, wykręciła
ramię w barku w taki sposób, by wycelować w nogę, i oddała strzał.
Nie krzyknęła. Przygryzła tylko wargę i ruszyła do drzwi. Nie przejmowała się już krwią i
tym, gdzie lądują rozbryzgi. W gorączce wyimaginowanej ucieczki krew mogła znaleźć się
wszędzie. Jego lub jej.
Kobieta zostawiła drzwi otwarte i przyśpieszyła kroku, idąc wzdłuż sadzawki z karpiami,
najwidoczniej ukochanego dzieła poprzednich właścicieli domu. Ona nie kochała niczego ani
nikogo. Oczywiście z wyjątkiem pełnego konta w banku. Pochyliła się; na szlafroku teraz było
widać więcej czerwieni niż bieli. Nie trafiła, rzecz jasna, w tętnicę udową. Nie spodziewała się
jednak tak silnego krwawienia.
Dobrze, że Darius jeszcze nie śpi, pomyślała, spoglądając w głąb przejścia prowadzącego do
posiadłości po drugiej stronie ulicy. Fioletowy blask ekranu telewizora przebijał się przez liście
wypielęgnowanego pnącza okalającego okno.
Wsunęła broń do plastikowego worka, wrzuciła do środka kilogramowy ciężarek z ołowiu i
upuściła cały pakunek między pływające liście lilii wodnych w sadzawce. Worek z rękawicami
wrzuciła do studzienki ulicznego kanału burzowego – było to ryzyko, lecz zamierzała je podjąć.
Każde poruszenie zranionej nogi wyrywało jej z piersi jęk bólu. Następnie krzyk. Wreszcie z
oczu popłynęły jej łzy.
Krok za krokiem do celu.
Uśmiechnęła się, gdy między domem a żywopłotem mignęła jej czyjaś postać.
Lainie zatrzepotała powiekami, starając się otworzyć oczy – znużone szparki, drażnione
światłem, którego próbowały uniknąć. Spojrzała na ekran telefonu. Po czwartej. Poczuła chłód
wczesnego poranka i naciągnęła na siebie przykrycie. Była oszołomiona działaniem pigułki
nasennej, rano miała milion rzeczy do zrobienia, w dodatku będzie wyglądała jak trup. Przebiegła
w myśli listę spraw, starając się ponownie zapaść w sen. Jeszcze choćby piętnaście minut. Tylko
kwadrans. Musiała przeprowadzić wywiad do artykułu na blogu, zrobić zaległe sprawunki, bo
zabrakło środków piorących, po czym popłynąć promem na zebranie komitetu organizacyjnego
zjazdu absolwentów klasy liceum w Port Orchard. Odetchnęła głęboko, zamknęła oczy.
Sen nią wstrząsnął. Jak wszystkie jej sny. Mroczne. Pełne przemocy. Konkretne, a zarazem
dwuznaczne. Zawsze przywodziły jej na myśl siostrę. Serce waliło jej w piersi. Zdawała sobie
sprawę, że to koszmar senny, lecz jego znaczenie nie dawało się przeanalizować. Gdyby,
oczywiście, chciała się tym zajmować. Niewiele z niego pamiętała… z wyjątkiem broni,
biegnącej postaci… i twarzy, która okazała się jej własną, gdy spojrzała w lustro.
ROZDZIAŁ 3
Tacoma
Syreny policyjnych radiowozów i karetek pogotowia mają ostrzegać osoby postronne o
bliskim niebezpieczeństwie. „Trzymajcie się z dala. Usuńcie się. Dajcie nam przejechać. Kurwa,
zabierajcie się stąd!”. Naprawdę zaś wycie syren gwarantuje tylko jedno: ludzie zaczną się
gromadzić w miejscu zamieszania. Syrena działa jak uniesienie kurtyny i włączenie świateł
teatralnej rampy. Nic nie powstrzyma przypadkowego gapia, gdy ryknie syrena. Nie ma na to
rady.
Wszyscy chcą się naocznie przekonać, skąd ten cały rwetes.
Wszyscy chcą ujrzeć przedstawienie.
Z pewnością nie działo się inaczej również tamtej chłodnej wiosennej nocy w Tacomie, kiedy
Tori Connelly w zakrwawionym szlafroku dobrnęła do frontowego ganku domu Dariusa Fultona
przy North Junett Street. Nie tracąc ani sekundy, Darius zareagował tak, jak podpowiadał mu
instynkt. Postarał się zatamować krwawienie i zadzwonił na policję, która z kolei powiadomiła
pogotowie.
Tym samym Fulton uruchomił całą machinę.
„Ranna kobieta. Postrzelona. Krwawi. Śpieszcie się”.
– Kiedy przybędzie pomoc? – pytała ciągle Tori.
Przebywała w domu Fultona zaledwie od pięciu minut. Co najwyżej. Jednak gasła w oczach.
– Proszę się trzymać – pocieszał ją, kołysząc w ramionach ranną, teraz leżącą na sofie. –
Słyszę syrenę – informował zarówno dyspozytora centrum alarmowego, jak i prawie
nieprzytomną kobietę, której krew zdążyła pokryć całą sofę.
– Może się pan rozłączyć – odparł dyspozytor. – Są już przed pańskim domem.
Darius zatrzasnął klapkę telefonu, wsunął poduszkę z sofy pod głowę rannej i otworzył
drzwi, przez które wpadła ekipa młodych i ochoczych ratowników z modnymi minibródkami pod
dolną wargą.
– Prędzej! – ponaglił ich gospodarz. – Straciła mnóstwo krwi.
– Jak się nazywa? – spytał młody mężczyzna z czerwoną skazą naczyniakową widoczną spod
kołnierzyka śnieżnobiałej koszulki.
– Tori Connelly. Mówi, że jej męża również postrzelono. Musicie tam pójść. To po drugiej
stronie ulicy. Chyba grasuje tu jakiś wariat.
– Już się nią zajmiemy, proszę pana – odpowiedział ratownik, podczas gdy jego dwaj koledzy
sprawdzali parametry funkcji życiowych rannej.
Darius odsunął się, żeby im nie przeszkadzać.
– Mam nadzieję, że wyzdrowieje. Nie wiedziałem, jak powstrzymać krwawienie.
– Poradził pan sobie znakomicie – uspokoił go pierwszy ratownik. – Rany zawsze wyglądają
dramatycznie.
Drugi ratownik potwierdził skinieniem głowy.
– Zabarwienie powłok nie za dobre, ale poszkodowana jest stabilna. Przewieźmy ją.
Tori wymruczała coś niezrozumiałego, gdy ratownicy wywozili ją na wózku w panującą za
drzwiami ciemność rozmigotaną od alarmowych świateł karetek i radiowozów.
– Uważajcie na nią – pożegnał ich Darius.
Po niespełna dwóch minutach salon, przed chwilą sceneria niewyobrażalnych zdarzeń,
opustoszał. Na podłodze, na sofie i poduszce widniały plamy krwi. Z telewizora płynął
monotonny głos lektora programu o kozicach. Darius nadal odczuwał działanie krążącej mu we
krwi adrenaliny, ale już słabiej. Chaos przerodził się w spokój.
Alarmowe światło na zewnątrz zgasło.
Po pewnym czasie Fulton stał w hallu naprzeciw dwóch policjantów, jednego w średnim
wieku, drugiego młodszego. Obaj, co zrozumiałe, mieli ponure miny. Zapytany o szczegóły,
złożył zeznanie o tym, co się wydarzyło. Jak posłyszał pukanie do drzwi, ujrzał przerażoną Tori i
wysłuchał jej opowieści o napastniku.
– Czy mówiła cokolwiek o człowieku, który ją postrzelił?
– Nie. Tylko to, że strzelił również do jej męża.
Młodszy policjant zapisał tę informację w notatniku.
– Które z nich pierwsze dostało postrzał?
Darius nie miał pojęcia; takiej odpowiedzi udzielił.
– Czy mówiła, w jaki sposób udało jej się uciec?
Fulton potrząsnął głową.
– Nie. Po prostu założyłem, że wystraszyła napastnika i zdołała wydostać się z domu. Takie
napady tu się nie zdarzają – dorzucił.
Starszy gliniarz potrząsnął autorytatywnie głową.
– Może nie na tej ulicy – zaoponował – lecz owszem, to się zdarza.
Zazwyczaj nie w tej okolicy, pomyślał Fulton.
– Nie, nie tutaj – rzekł. – To znaczy, prawda, dziesięć przecznic stąd jest Hilltop, ale to nie
wydarzyło się tam.
Znaczenie tej wypowiedzi było jasne i bynajmniej niebezpodstawne. W Tacomie dzielnica
Hilltop zasłynęła jako siedlisko większości najbrutalniejszych przestępstw. Mimo że sprawy
miały się już nieco lepiej dzięki współpracy policji i wspólnot mieszkańców, którzy starali się
zaprowadzić porządek, nadal bywało tam niespokojnie. Istotnie, był to świat odległy od tej
wykwintnej dzielnicy. Ta ulica bardziej słynęła z proszonych kolacji, zebrań czytelniczych
klubów dyskusyjnych i degustacji win. Zawsze tak było. W dzielnicy North End w Tacomie
mieszkali niegdyś najznamienitsi obywatele w historii Północnego Zachodu, wśród których prym
wiedli Weyerhaeuserowie. Okazała posiadłość barona przemysłu drzewnego znajdowała się
zaledwie kilka przecznic od ulicy North Junett.
Edmund Kaminski, mieszkający w pobliskiej Spanaway, gdyż z pensji detektywa nie mógł
sobie pozwolić na czynsz w lepszych dzielnicach Tacomy, był już w drodze, żeby podjąć
działania śledcze. Szybko zerknął we wsteczne lusterko, by sprawdzić kołnierz koszuli i węzeł
krawata.
Wyglądał szykownie.
Stuknęła mu czterdziestka. Zaczął więc biegać, by zrzucić to, co jego nastoletnia córka
Lindsey nazywała „fałdkami wokół talii”.
„Lepiej mieć wokół talii fałdki niż całą oponę”, odpalił żartobliwie, choć słowa Lindsey
ubodły go nieco, jak to często bywa z prawdą.
„No, nie wiem, tato. Jeśli nie będziesz uważał, wkrótce będziesz musiał nosić spodnie na
szelkach”.
Nadwaga stanowiła symptom utraty w życiu właściwego kursu. Wiedzieli o tym oboje, on i
Lindsey. Edmund znalazł pociechę w długich biegach nad brzegiem Thea Foss Waterway, skąd
rozpościerał się widok na wody Commencement Bay i masyw Mount Rainier. Miał czas
pomyśleć. Zastanowić się, czy popełnił jakieś błędy, przez które nieodwołalnie rozpadło się jego
małżeństwo z Marią. Żona uraczyła go starą śpiewką: „Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie”, jednak
nie umiał się tym zadowolić. Takie postawienie sprawy odbierało mu szansę na naprawę ich
związku. Mimo to wątpił, czy zdołałby wzbudzić w niej na nowo miłość, skoro przestała go
kochać.
Rzucił się w wir pracy, starając się jednocześnie wynegocjować znośne realia roli
weekendowego ojca. W soboty zabierał Lindsey i spędzali dwa dni na jakichś wspólnych
rozrywkach. Ostatnio oznaczało to niekończące się wędrówki połyskliwymi salami Muzeum
Szklarstwa w Tacomie. Baseballowe mecze drużyny Seattle Mariners nie pociągały już
dziewczyny, która nosiła kolczyki w nosie i brwi oraz pofarbowała jasnobrązowe loki na czerń o
odcieniu tak głębokim jak barwa strażackich butów. Lindsey kochała tatę, ale się zmieniała.
Na myśl o tym wszystkim czuł się zdruzgotany.
Wsunął do ust tabletkę środka zobojętniającego i natychmiast ją rozgryzł. Nigdy na nic nie
czekał, nawet na rozpuszczenie się tabletki przeciw nadkwasocie. Skręcił w boczną uliczkę;
worek ze śmieciami, który stoczył się z krawężnika na jezdnię, zadziałał jak próg zwalniający,
przypominając, by nieco przyhamował.
Zawsze ten pośpiech.
Chociaż Kaminski nie znał konkretnego domu, którego adres podano tego wieczoru w
telefonie do centrum alarmowego, dzielnica oczywiście nie była mu obca. Lindsey zaciągnęła go
tu, kiedy przeżywała obsesję na punkcie Heatha Ledgera. Aktor nakręcił bowiem film Zakochana
złośnica w Tacomie, a dom jego filmowej ukochanej, którą grała Julia Stiles, znajdował się
właśnie przy North Junett.
„Heath naprawdę nie pragnął zmienić Julii – mówiła Lindsey, gdy stali przed dwupiętrowym
białym domem pokazanym w filmie. – Po prostu chciał, no wiesz, żeby była sobą. Nie da się
nikogo zmienić”.
„Prawda”, odpowiedział, spoglądając na Lindsey i zastanawiając się przy tym, co się czuje,
gdy się próbuje wydmuchać przekłuty nos z wpiętym kolczykiem.
„Tak, tato, zmienianie kogoś to nie miłość”.
Kaminski zastanowił się nad ukrytym znaczeniem słów córki. Czy chodziło o coś, co
powiedziała o nim Maria? Czy naprawdę starał się nią kierować? Czy to chciała wyrazić,
mówiąc, że nie chodzi o niego, lecz o nią? Że nie może już znieść roli doskonałej żony, żony
detektywa?
„Przypuszczam, że nie, kochanie”, odpowiedział.
Córka zerknęła na niego, on zaś próbował odgadnąć, co wyraża jej twarz. Jednak Lindsey,
podobnie jak matkę, trudno było przeniknąć. Z każdym dniem coraz trudniej.
Skręcił w ulicę Junett i przejechał tuż obok domu wykorzystanego w filmie. Wewnątrz paliły
się wszystkie światła, a budynek sprawiał wrażenie, że unosi się w powietrzu ponad idealnie
wypielęgnowanym trawnikiem. Na podjeździe parkowały mercedes i lexus.
Oto życie na wysokiej stopie, pomyślał; oczyma wyobraźni ujrzał swoje mieszkanko o jednej
sypialni w Spanaway, które bez trudu zmieściłoby się w saloniku każdego z domów przy tej
luksusowej ulicy.
Nietrudno było znaleźć domostwo w stylu wiktoriańskim, w którym popełniono zbrodnię.
Przypominało ogromny tort urodzinowy, krzykliwie zwracający uwagę całego świata na swoje
piernikowe zakrętasy i przestylizowany dobór kolorów. Tego wieczoru czerwone i błękitne
światła radiowozów i karetek przed garażem, odbijające się od fasady, nadawały już i tak
jaskrawym barwom wygląd przypominający filmowe fantazje Tima Burtona. W jaki sposób ów
dom mógł współistnieć z nienagannymi liniami stojących po przeciwnej stronie ulicy prostszych
i eleganckich bungalowów oraz ceglanych rezydencji w stylu epoki Tudorów, pozostawało
niezgłębioną tajemnicą.
Choć najwyraźniej nie była to obecnie największa tajemnica wiążąca się z tą ulicą.
Kaminski zaparkował swoją czarną toyotę prius i podszedł do dwóch mundurowych
zabezpieczających miejsce zbrodni. Pierwszy wyglądał na nieco wymizerowanego weterana,
drugi na nadgorliwca.
– Cześć, chłopaki – przywitał się.
– Dobry wieczór, Ed – odpowiedział Tracy Smart, ten starszy.
– Poszkodowana jest w środku? – Kaminski wskazał karetkę, której drzwi właśnie się
zamykały, a kierowca wsiadał do szoferki.
Tracy potrząsnął głową.
– Już w drodze na izbę przyjęć.
– Wyliże się?
– Tak słyszałem – wtrącił się młodszy policjant z gorliwością, która przypomniała
Kaminskiemu, jak to było zaraz po ukończeniu akademii. Syndrom prymusa, pomyślał.
Nadgorliwiec koniecznie musi podnieść rękę, coś skomentować, tylko po to, by podkreślić, że
bierze udział w rozmowie.
– Dzięki, Tracy… i… – spojrzał na młodzika.
– Funkcjonariusz Caswell.
Kaminski się uśmiechnął.
– Tak jest, panie funkcjonariuszu. A masz jakieś imię?
– Robert – odpowiedział młody policjant, potwierdzając ruchem głowy, jakby zdradzał jakąś
ważną, życiową tajemnicę.
Kaminski również skinął głową w odpowiedzi, spoglądając jednocześnie w stronę
frontowych drzwi budynku po drugiej stronie trawnika.
– Rozumiem.
Nie Bob ani Rob, tylko Robert.
– Do mnie możesz się zwracać „detektywie” – rzucił przez ramię. Wchodząc po
pomalowanych na szaro stopniach schodów, zatrzymał się na moment i zerknął w obie strony w
głąb ulicy.
Skinieniem głowy pozdrowił kolejnego funkcjonariusza przy drzwiach.
– Dom zabezpieczony?
Policjant przytaknął.
– Tak, pracuje też zespół przepytujący sąsiadów.
Kaminski przekręcił gałkę u drzwi i wszedł do środka. Hall był wielki niczym korytarz w
muzeum. Wypolerowany dębowy parkiet pokrywał orientalny, cieszący wzrok jasnobłękitnymi i
złotymi barwami chodnik o włosiu tak grubym, że podeszwy butów detektywa, idącego w stronę
pokoju dziennego, niemal unosiły się w powietrzu. Kasetonowy sufit zdawał się wisieć ze dwa
kilometry nad ziemią. Kaminski zerknął w górę; ramki z ciemnego dębu wypełniały
jasnoniebieskie wstawki. Z parteru na piętro wiodły kręcone schody wijące się niczym anakonda.
Rzędy portretów, umiejętnie oświetlonych dyskretnymi lampkami punktowymi, pogłębiały
muzealną atmosferę wnętrza.
To nie w moim guście, pomyślał Edmund. Ale co ma robić z forsą facet, który ma jej za
dużo?
Spojrzał w stronę rozsuwanych drzwi, teraz otwartych, odsłaniających widok na czynności
wykonywane na miejscu zbrodni. W pomieszczeniu unosił się wyraźny zapach krwi i dymu z
broni palnej. Mieszanina słodkawej i cierpkiej woni. Oczywiście nie takiej jak dym z grilla –
bardziej przypominała zapach pozostały po sztucznych ogniach w Święto Niepodległości.
Żyrandole od Tiffany’ego mżyły z góry złotym blaskiem z beżowych kloszy; w ich świetle
Kaminski widział koronera i jego asystentów w czystych strojach roboczych, gwarantujących, że
wszelkie pobrane ślady będą pochodziły od denata, a nie z zewnątrz. Taka procedura zawsze
miała sens, choć oficjalnie wprowadzono ją dopiero po procesie sprzed dwunastu lat, kiedy
oskarżony podważył autentyczność dowodów po wykryciu na zwłokach włosów z futra kota
perskiego należącego do detektywa.
Skoro podczas oglądania domów wystawionych na sprzedaż wymaga się od gości, by
nakładali jednorazowe osłony na buty, nikt nie powinien kwestionować potrzeby przebierania się
ekipy wykonującej wstępne prace na miejscu zbrodni w odzież roboczą.
Kaminskiego dostrzegł technik kryminalistyczny Cal Herzog, kucający obok sofy, nad ciałem
ofiary. Cal, łysiejący mężczyzna pod pięćdziesiątkę, zatrudnił się w laboratorium
kryminalistycznym komendy policji w Tacomie po zakończeniu dość chlubnej kariery w wojsku.
– Dobry wieczór, Cal.
– W samą porę. Lekarz sądowy już prawie przygotował go do zapakowania do worka –
odpowiedział technik.
Kaminski podszedł bliżej.
– Daj mi rzucić okiem.
– Strzał z bliska – orzekł Cal, wskazując ranę na potylicy Alexa Connelly’ego.
Zakrwawione miejsce wlotu pocisku przypominało otwór zrobiony wiertłem, które przebiło
czaszkę i mózg. Śmierć bez wątpienia nastąpiła natychmiast. Alex Connelly, siedzący w
szlafroku przed telewizorem, może nawet nie miał pojęcia, że za chwilę padnie strzał.
– Biedny sukinsyn nie bronił się – dodał Cal. – Nawet nie wiedział, co się stanie.
Kaminski przykucnął za sofą z falistym oparciem i spojrzał na odbiornik telewizyjny wiszący
nad gzymsem kominka.
– Ten plazmowy ekran dość dobrze odbija obraz. Prawie jak lustro.
Cal spojrzał w górę. Kiedy mundurowi przybyli na miejsce zbrodni i zaczęli je zabezpieczać,
telewizor był włączony, lecz grał za głośno i któryś policjant go wyłączył.
Detektyw utkwił wzrok w ciele ofiary. Denat miał na sobie niebiesko-złoty szlafrok z
cienkiego jedwabiu. Kaminski by nie chciał, żeby go po śmierci znaleziono w takim stroju.
Zmarły na stopach miał kapcie. I żadnych innych części garderoby.
– Z czego żył?
– Pracował w jakiejś firmie inwestycyjnej w centrum. Powiedziałbym, że tkwił gdzieś w
połowie rankingu najbogatszych. Rozumiesz, miał dość forsy, żeby wynająć ten dom, ale nie tyle,
by go kupić.
– W garażu, to znaczy w wozowni – poprawił się policjant – stoi lexus, ich wspólny. A nie
porsche.
– Prawie mu współczuję – odrzekł Kaminski. – Nie stać go było nawet na porsche.
Trzeba było aż trzech mężczyzn, by włożyć zwłoki do rozpinanego worka. W trakcie tej
czynności szlafrok rozsunął się, odsłaniając pierś ofiary. Na prawym mięśniu piersiowym widniał
tatuaż przedstawiający orła z oliwną gałązką w szponach, podrywającego się do lotu z lufy
działa. Jeśli wziąć pod uwagę wiek ofiary, rysunek dobrze się odznaczał.
– Niezły tusz – ocenił Kaminski. – Tatuaż wygląda na marynarski.
Podczas gdy technicy i policjanci wspólnie trudzili się nad zbieraniem śladów z miejsca
zbrodni, detektyw przeszedł się po domu. Było już późno, ale rezydencja wyglądała, jakby
przygotowano ją na wizytę agenta handlu nieruchomościami. Wszystko leżało na swoim miejscu.
Kuchnia, ciasna jak na współczesne standardy, została zręcznie przebudowana, by pomieścić
udogodnienia, których domagali się mieszkańcy z wypchanym portfelem. Lodówka była
obudowana białą stolarką pasującą do reszty kuchni. Kuchenka była bardzo nowoczesna. Na
kamiennym blacie służącym za barek wszystko dokładnie uporządkowano.
Na piętrze Kaminski wszedł do głównej sypialni. W obszernym pokoju królowało wielkie
łoże z baldachimem, które w innym domu ze względu na swoje rozmiary wyglądałoby śmiesznie.
Odwinięty brzeg kołdry zapraszał na spoczynek. Panował idealny porządek.
Zamordowany miał na sobie jedwabny szlafrok i kapcie.
Gdzie się podziały jego ubrania?
Łazienkę również posprzątano tak, jakby miała być gotowa do zaprezentowania nabywcom
nieruchomości. Detektyw wszedł do środka; jego wzrok przyciągnął błysk czerwieni. Na haczyku
po wewnętrznej stronie drzwi wisiało kobiece body na ramiączkach.
Ładne, pomyślał.
Gdy przekraczał próg, tkanina zatrzepotała jak czerwona flaga.
Kaminski otworzył drzwi kabiny prysznicowej i wyczuł zapach środka czyszczącego.
Marmurowa powierzchnia posadzki była śliska, mokra.
W drzwiach pojawił się Cal.
– Wszystko pozaznaczane na diagramach i sfotografowane. Lekarz sądowy już zabiera
zwłoki. Było trochę krwi w korytarzu i sporo rozprysków na ścianie za sofą. Wszystko już
ścieramy. W domu jest dość czysto. Muszą mieć gosposię.
– Dobrze, ja pojadę do szpitala i porozmawiam z panią Connelly.
– Są tam teraz technicy.
– Szukają śladów powystrzałowych?
– Pobrali wymazy z rąk.
Kaminski skinął głową.
– Wstępne wyniki?
– Czysto.
Gdy obaj schodzili po schodach, zwłoki – zapakowane do worka i oznaczone przywieszkami
– właśnie wywożono na wózku. Powiew wiatru znad Commencement Bay wypełnił powietrze
zapachem morza, dając miłe wytchnienie po woni krwi i dymu z broni palnej.
– Coś mówiła?
– Po drodze do szpitala Świętego Józefa nie. Ani słowa. Sąsiadowi powiedziała, że jakiś facet
włamał się, postrzelił ją i jej starego. Nikt nie widział niczego, co mogłoby nasunąć myśl o
włamaniu.
– System alarmowy?
Cal spojrzał na drzwi karetki zatrzaskujące się za Alexem Connellym.
– Wygląda na to, że był wyłączony – odpowiedział.
Zawyły syreny, a grupka licząca około dziesięciu gapiów zaczęła rozchodzić się do domów.
– Koniec przedstawienia – skomentował Kaminski. – Przynajmniej na razie. Jadę do szpitala.
Większość osób mieszkających przy tak wytwornej ulicy jak North Junett uznałaby
najważniejsze dzieło sztuki, dominujące w salonie państwa Connelly, za coś nielicującego z
rangą domu czy pozycją społeczną, jaką na pewno cieszyli się jego lokatorzy. Był to bowiem
drobnomieszczański widoczek przedstawiający kamienny domek tonący w śnieżnej zawiei.
Malarz, Thomas Kinkade, słynął z popularnego, acz kiczowatego stylu podsycającego
wspomnienia o dawnych czasach, kiedy łyżwiarze, mknący po powierzchni zamarzniętego stawu,
nosili puszyste nauszniki i powiewające szale.
To płótno Kinkade’a nosiło tytuł Zorza wieczorna. Oprócz kamiennego domku przedstawiało
zapaloną latarnię gazową, która zdawała się roztaczać pomarańczowoczerwoną poświatę.
Faktycznie ów motyw stanowił znak firmowy malarstwa Kinkade’a. Jego miłośnicy twierdzili, że
„nie jest zwykłym artystą, lecz malarzem światła”.
Nikt z kobiet i mężczyzn z policji w Tacomie oraz biura koronera hrabstwa Pierce, obecnych
na miejscu zbrodni, nie zwrócił większej uwagi na luksusowe wyposażenie domu państwa
Connelly, gdyż wszyscy zajmowali się oględzinami i umieszczeniem w worku zwłok ofiary oraz
zabezpieczeniem rozmaitych śladów, które wymagały zbadania w laboratorium.
Gdyby przyjrzeli się bliżej, zauważyliby, że Thomas Kinkade odznaczał się zaiste
nieprzeciętną zdolnością łudzenia oka malarskimi technikami przedstawiania iluminacji.
Albowiem światło na szczycie latarni migotało.
W tym czasie intruzi pracujący na miejscu zbrodni wiedli dalej pogawędkę.
– Co sądzisz o pani domu? – spytał policjant kobietę z ekipy kryminalistycznej.
– To znaczy?
– Jest dużo młodsza od męża. A także atrakcyjniejsza.
– Chyba tak – odrzekł ten sam kobiecy głos.
– Powiem ci, co przypuszczam. Myślę, że kiedy poszukają śladów powystrzałowych na
skórze jego starej, wyjdzie im, że to ona strzelała. Szczerze mówiąc, rana na jej nodze to tylko
draśnięcie. Postrzeliła się sama, zakład o piwo.
– No nie wiem… – powiedziała kobieta – poza tym nie lubię piwa.
ROZDZIAŁ 4
Hrabstwo Kitsap
Kościół Wspólnoty Łaski Pańskiej w Kingston w stanie Waszyngton był przekształconym
barakiem z blachy falistej, w którym od dawna zamknięta firma zajmująca się pielęgnacją
żywopłotów przechowywała niegdyś rozsady roślin. Budowla stała tak blisko krawędzi drogi, że
często miewała niefortunny kontakt z bokiem jakiegoś samochodu. Obok stał prowizoryczny
pomnik ozdobiony wyblakłymi fotografiami, z grubsza chronionymi przed wilgocią w
zamykanych plastikowych torebkach, wieńcem z czerwonego plastiku i namalowanymi za
pomocą szablonów literami układającymi się w słowo CANDY. Centralny element wystawionej
w hołdzie kapliczki – krzyż – był tak solidny i pokaźny, iż nieznający wydarzeń z przeszłości
przechodzień mógłby założyć, że krzyż należy do kościoła. Minęło bowiem siedem lat od dnia, w
którym Candy Turner, jadąc wiśniową półciężarówką el camino z 1969 roku, wpadła w poślizg i
się zabiła.
Miejscowi, którzy tu nie uczęszczali, nazywali świątynię Kościołem Candy, Przybytkiem
Pana.
W kościele pastor Mike Walsh uklęknął i podniósł wzrok na wielki krzyż z drewna daglezji.
Rozmowa sprzed wielu tygodni wciąż rozbrzmiewała mu w pamięci. Słowa toczyły się bez
ustanku niczym woda przesączająca się z nieszczelnej rury ukrytej ponad sufitem.
Skontaktowała się z nim zapłakana kobieta. Przypomniała mu wypadek drogowy, na który
się natknął piętnaście lat temu.
– Mógł pan wtedy powiedzieć prawdę – mówiła. – Jednak nie zrobił pan tego.
– Bałem się. Nie byłem takim człowiekiem, jakim jestem teraz.
– Jestem pewna, że z czasem stał się pan kimś lepszym.
– Lepszym, ale nie doskonałym – zaznaczył.
Nastąpiła krótka przerwa, po czym kobieta przeszła do sedna.
– Nigdy nie jest za późno na słuszny postępek.
Pastor Mike nie mógł zaprzeczyć.
– Ale ja dałem słowo – zaprotestował.
– To było dawno. Wszystko się zmienia. Prawda, proszę pana. Tylko prawda się liczy.
Była to niepokojąca, dręcząca rozmowa, jak gdyby kobieta na drugim końcu linii chciała
jedynie sprawdzić jego determinację. Walsh rozważał, czy gdyby miała Jezusa w sercu,
uwolniłaby się od wspomnień. Przebaczenie ma potężną moc. Modlił się o wskazówkę i siłę, by
móc postąpić słusznie.
Przypomniał sobie zdarzenia z tamtej nocy.
Kiedy uklęknął, by pomóc dziewczynie, która prowadziła auto, ujrzał, jak druga podbiega do
chłopaka rozciągniętego na żwirowym poboczu. Leżący coś do niej mówił, lecz Mikey nie
dosłyszał ani słowa.
Od strony Banner doleciał go dźwięk syren; nadjeżdżających dzieliły od nich jeszcze dobre
cztery minuty jazdy.
Dziewczyna stojąca nad chłopakiem krzyczała na niego.
– Nienawidzę cię! Żałuję, że cię w ogóle poznałam!
– Pomocy! – odezwała się dziewczyna, którą trzymał w ramionach. – Niech pan pomoże
mojej siostrze i przyjacielowi.
Mikey starał się ją uspokoić. Był oszołomiony, nie mógł się skupić. Dym. Światła nadal
włączonych reflektorów przebijały się przez nocny mrok. Dźwięk syren narastał.
– Nic im nie jest.
– To wszystko moja wina…
Poklepał ją po ramieniu.
– To był wypadek. Pewnie za szybko wjechałaś na Skocznię. To się zdarza.
– Na pewno nic im nie jest?
Mikey zerknął na drugą dziewczynę. Nadal krzyczała na chłopaka.
– Niech cię szlag! Nienawidzę cię!
To, co ujrzał w następnej chwili, dręczyło go odtąd bezustannie. Druga dziewczyna zacisnęła
dłonie na gardle chłopaka.
– Jesteś nędznym gnojkiem, Jason!
– Co się dzieje? – spytała pierwsza dziewczyna.
– Nie wiem. Nic!
W ślad za wyciem syren na szczycie wzniesienia pojawiły się światła, które mknęły ku nim jak
robaczki świętojańskie na sterydach.
Znowu zerknął przez ramię i zauważył, że chłopak znieruchomiał. Druga dziewczyna wbiła
wzrok prosto w oczy Walsha i ruszyła w jego stronę.
– Piśnij choć słowo, a będziesz trupem. Dopilnuję, żeby szeryf obciążył cię winą. Powiem, że
zjechałeś na drugą stronę jezdni i zepchnąłeś nas do rowu.
– Ty stuknięta dziwko! – wykrztusił.
– Widuję cię tu. Jesteś Mikey Walsh, narkoman z miejscowej biedoty. Nieudacznik. Nikt ci
nigdy nie uwierzy, jeśli ja temu zaprzeczę.
Podeszła do siostry, pochyliła się nad nią i wyszeptała jej coś do ucha. Po chwili na miejsce
przybył zastępca szeryfa i rozpętało się zamieszanie, które zwykle idzie w parze z wyciem syren i
migotaniem alarmowych świateł.
Zapadł już późny wieczór i zarys Blake Island otaczała aureola miejskich świateł Seattle
leżącego po drugiej stronie zatoki Puget. Kendall, siedząc z kieliszkiem wina na starym pniaku
po drzewie truskawkowym, skuliła ramiona z zimna. Od powrotu do domu z biura szeryfa była
małomówna. Faktycznie niewiele odzywała się przez kilka ostatnich dni. Steven wyszedł z domu
z butelką i swoim kieliszkiem w poszukiwaniu żony. Noc była chłodna, ale późną wiosną na
Północnym Zachodzie to typowa aura. W pojemniku przy tylnych drzwiach domu zawsze
czekały w pogotowiu sweter i koc.
– Od dawna cię takiej nie widziałem – odezwał się.
Kendall z uśmiechem podniosła na niego wzrok.
– Przepraszam. Chyba marna ze mnie towarzyszka.
– Zawsze jesteś dobrą towarzyszką, kochanie. Tylko niekiedy bardzo milczącą. Co cię trapi?
Chodzi o śledztwo?
„Śledztwo” – to słowo zawsze padało z ust małżonków stróżów prawa, starających się
dociec, co pochłania całą uwagę partnera. Oczywiście Steven nie rozumował w ten sposób.
Dawno pogodził się z faktem, że Kendall ma w życiu cel niemal tak samo ważny jak rola matki i
żony – izolować ludzkie bestie, by już nie zabijały i nie wyrządzały nikomu krzywdy. Po prostu.
Ani trochę się nie liczyło, czy ofiara jest dzieckiem, czy starszym człowiekiem, zamożnym czy
ubogim. Dla niej wszyscy byli równi.
Usiadł przy żonie i nalał sobie wina.
– Dolać i tobie? – spytał, wyciągając w jej stronę butelkę; Kendall skinęła głową.
– Próbuję coś sobie przemyśleć.
– Mogę ci jakoś pomóc?
– Nie bardzo.
Chciała dodać coś jeszcze; pragnęła powiedzieć mężowi, że pewna sprawa ciąży jej ołowiem
tak, iż ledwie może oddychać. Jednak nie powiedziała. Po prostu nie mogła.
– Pomyśl jakieś życzenie – rzekł Steven, spoglądając na gwiaździsty firmament nad
atramentowoczarnym konturem wyspy. – Spadająca gwiazda.
Kendall spojrzała w niebo i posłuchała męża. Pomyślała, że życzy sobie, by nigdy nie
musiała niczego wyjawić Stevenowi. Żeby nie musiała wyznać mu prawdy. Prawda bowiem była
zbyt bolesna.
ROZDZIAŁ 5
Hrabstwo Kitsap
Kendall Stark, detektyw z biura szeryfa hrabstwa Kitsap, spojrzała na SMS-a na ekranie
telefonu komórkowego. Wiadomość nadeszła od Adama Canfielda i była oznaczona jako pilna.
Kendall zastanawiała się, czy to coś w związku ze zjazdem absolwentów na piętnastą rocznicę
ukończenia liceum, który – biorąc pod uwagę ogólną sytuację – bynajmniej nie należał do spraw
pilnych.
Irytujących, owszem. Ale pilnych? Wyłącznie dla tych, którzy chcą coś udowodnić.
Kendall stała w kuchni swojego domu w miasteczku Harper w stanie Waszyngton,
zastanawiając się, co ma jeszcze do zrobienia przez resztę poranka. Jej krótko ostrzyżone jasne
włosy, z grubsza osuszone rano ręcznikiem, były jeszcze wilgotne. Od jakiegoś czasu nie
prowadziła żadnych poważnych spraw, a przynajmniej takich, które nie przebrnęły jeszcze drogi
od śledztwa do prokuratury. W hrabstwie Kitsap panował przejściowy spokój i zaczynało ją to
trochę denerwować. Kendall Stark wierzyła bowiem, że po ciszy zawsze następuje burza.
Każde śledztwo kryminalne rozpoczynało się w ten sposób. Od nicości do konkretu. Strzału z
broni palnej. Pchnięcia nożem. Uduszenia okręconym wokół szyi kablem.
Znowu rozległ się sygnał komórki. Kendall sączyła nadal kawę i słuchała radiowych
wiadomości o kulejącej gospodarce, deszczowej wiośnie i strzelaninie w Tacomie.
Wreszcie wyświetliła pierwszą wiadomość:
PRZECZYT. GAZETĘ. TORI O. POSTRZELONA. JEJ MĄŻ NIE ŻYJE. DO USŁYSZ.
PÓŹN.
Następnie drugi SMS. Adam miał skłonność do dramatyzmu i nigdy nie używał jednego
wykrzyknika, jeśli mógł wstawić kilka.
Nie do wiary!!!!
Kendall również nie mogła w to uwierzyć, a raczej nie chciała.
Tori O’Neal uczyła się w liceum rejonu South Kitsap. Jej siostra Lainie pracowała w
komitecie organizacyjnym zjazdu absolwentów wraz z Adamem, Kendall i Penny Salazar. Przez
całe lata Tori nie odzywała się do nikogo ze swoją siostrą włącznie. Jej imię stanowiło
przysłowiowe „wspomnienie dawnej przeszłości”, i to mocno wystygłe.
Mam nadzieję, że Lainie zniosła to dobrze. Akurat teraz nie potrzebuje stresu, pomyślała
Kendall, wyciągając gazetę ze sterty makulatury, przygotowanej do wywiezienia do punktu
zbiórki surowców wtórnych. Jej mąż Steven tego ranka nie poszedł biegać, wobec tego poranne
wydanie dziennika nadal spoczywało w skrzynce na prasę na końcu podjazdu.
Tori O’Neal postrzelona? – myślała Kendall. Mąż nie żyje?
Rozłożyła gazetę i przeglądała ją w poszukiwaniu artykułu o tej historii.
Tekst zamieszczono u dołu przy prawym rogu szpalty, obok artykułów o wycieku skażonej
toksycznymi odpadami deszczówki do wód Commencement Bay oraz tragicznej kolizji
parafialnego autobusu i ciężarówki z naczepą w Terre Haute w stanie Indiana.
Strzelanina w północnej części Tacomy. Mężczyzna poniósł śmierć, jego żona jest ranna
Dzisiaj nad ranem intruz, który wdarł się do domu w północnej części Tacomy, otworzył
ogień. Policja nie ustaliła, czy był to akt przemocy wymierzony w mieszkańców domu, czy
nieudana próba rabunku. Mężczyzna, dyrektor w jednej z firm inwestycyjnych, poniósł śmierć na
miejscu. Kobietę przewieziono do Centrum Medycznego Świętego Józefa, gdzie udzielono jej
pomocy lekarskiej.
„Nadal kompletujemy informacje o wydarzeniach z zeszłej nocy – powiedziała sierżant
Tammy Lewis. Nie chciała wypowiadać się na temat rokowania co do wyleczenia rannej,
powołując się na jej prawo do prywatności. – Wobec braku większych śladów walki wydaje się,
że możemy wykluczyć motyw ataku na mieszkańców domu”.
Uwaga sierżant Lewis odnosi się do kilku przypadków uprowadzenia ofiar przez
napastników. Najnowsza sprawa, w której nadal toczy się śledztwo, dotyczy trójki młodych ludzi,
torturujących i mordujących ofiary poznane za pośrednictwem portalu aukcyjnego Craigslist pod
pozorem chęci zakupu biżuterii lub innych cennych przedmiotów.
„Nie możemy udzielić żadnych informacji o stanie ofiary oprócz tego, że przewieziono ją do
szpitala jakiś czas po północy”.
Lapidarna treść artykułu dotyczyła bardziej pory, w której rozegrała się strzelanina, niż
rzeczywistych wydarzeń w rezydencji czy tożsamości ofiar. Gdyby zajście miało miejsce
wcześniej, w dzień – o ile zrobiono by przyzwoite zdjęcia – artykuł bez wątpienia mógłby
znaleźć się powyżej linii złożenia szpalty, na pierwszej stronie „News Tribune”. Cięcia
budżetowe w redakcjach gazet spowodowały, że redaktorzy poświęcali teraz więcej uwagi
elektronicznej stronie swojej działalności. W sieci można było zamieszczać częste uaktualnienia,
wpisy na blogach, a nawet filmy dostarczane przez dziennikarzy posługujących się smartfonami.
Częściowo ze względu na fakt, że mąż Kendall sam był pracownikiem mediów – czasopisma dla
myśliwych i wędkarzy – państwo Starkowie nadal prenumerowali drukowane wydania trzech
dzienników: „Kitsap Sun”, „Port Orchard Lighthouse” i „Tacoma News Tribune”.
Kendall odłożyła gazetę i włączyła ustawiony na kuchennym stole laptop. Wyświetliła stronę
internetową z uaktualnionym artykułem zawierającym nazwisko ofiary: Alex Connelly.
Zamieszczono również zdjęcie zmarłego. Był przystojnym mężczyzną o kwadratowej szczęce i
ciemnych włosach zaczesanych do tyłu. Jasnoniebieskie oczy spoglądały badawczym,
przenikliwym spojrzeniem, zwracającym uwagę nawet na fotografii. Zdjęcie wyglądało na
zrobione do celów służbowych. Na wybrzeżu Pacyfiku, w północno-zachodniej części kraju,
ubierano się swobodnie i rzadko wkładano garnitur z krawatem, chyba że do pracy albo na ślub.
W części strony przeznaczonej na uwagi czytelników ktoś napisał:
Spoczywaj w pokoju, Alex. Byłeś wspaniałym facetem. To zaszczyt, że mogłem służyć
razem z Tobą.
Tytuł oryginału CLOSER THAN BLOOD Copyright © 2011 by Gregg Olsen Dedykuję Jessice Rose Wolfe
PROLOG Hrabstwo Kitsap, stan Waszyngton Piętnaście lat temu Gdyby drogowcom z hrabstwa Kitsap marzyła się kariera w Disneylandzie, mogliby podać Banner Road jako dowód, że ich projekty dostarczą zwiedzającym wymaganego dreszczyku emocji. Z jej garbatą niczym wielbłądzi grzbiet nawierzchnią mogły się równać jedynie wzniesienia i spadki jezdni. Na co dzień niechybnie odnosiło się tu wrażenie, że żołądek podchodzi do gardła wskutek wstrząsów i prędkości, z jaką zjeżdża się z przeszkód terenowych. Prawdę mówiąc, za ów efekt kolejki górskiej bardziej odpowiada topografia tej połaci południowej części hrabstwa, pofałdowanej wzgórzami, po których falistym torem biegnie piętnastokilometrowy szlak od Sedgwick Road do mostu nad Olalla Bay, zaraz na wschód od cieśniny Colvos Passage. Mniej więcej w połowie drogi, w pobliżu skrzyżowania z Fragaria Road, leżał punkt z dawna nazywany przez miejscowych Skocznią pod Banner. Był to odcinek asfaltowej szosy kuszący kierowców z ciężką nogą na pedale gazu, gdyż dosłownie błaga przejeżdżających, by oderwali koła wozu od ziemi. Po stromym zjeździe ze stoku wzgórza napotyka się tam bowiem lekkie wzniesienie, po czym kolejny spadek. Nawet przy dozwolonej tam prędkości, wynoszącej sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę, kierowcy i pasażerowie odczuwają łaskotanie w brzuchu, które wrażliwych przyprawia o mdłości, a małym dzieciom każe gromko domagać się powtórki. Skoro zatem zwykle nastolatki pragną coś sobie udowodnić, a ojcowie są skorzy do zaspokajania zachcianek swoich dzieci, stale pojawiała się chętka, by wcisnąć pedał gazu aż do deski. Osobom pamiętającym kino i telewizję z lat siedemdziesiątych XX wieku przed oczami ukazują się początkowe sekwencje z serialu Starsky i Hutch, a może słynna scena pościgu z Francuskiego łącznika. Dzieci zaś nazywają takie przeżycie „lotem w powietrzu”. Skocznia pod Banner dostarczała podniety bez alkoholu. To park rozrywki bez biletu wstępu. Wystarczyła tylko dziarska przejażdżka do Port Orchard i z powrotem drogą mijającą skromne domostwa, rozległe posiadłości z pastwiskami i domki kempingowe. W wiejskich okolicach, takich jak południowa część hrabstwa Kitsap, tania rozrywka często bywała nakazem chwili. Dreszcz emocji mógł być ulotny jak iskra. Piętnaście lat temu bywał też śmiertelny. Mikey Walsh nie dbał już o to, która godzina. Ani o to, jaki właśnie był dzień. Ani o to, gdzie się znajdował. Został tylko tydzień do Święta Dziękczynienia, lecz Mikey miał niewiele powodów, by składać dzięki. Od tygodnia był na głodzie. A może tylko od trzech dni. Nie potrafiłby tego z ręką na sercu określić ani w sądzie, ani gdziekolwiek indziej. Metamfetamina stanowiła dlań rozwiązanie problemu, który sam sobie stworzył, o czym dobrze wiedział. Oczywiście nie z własnej winy nadwerężył sobie grzbiet na budowie nowego baru sieci Taco Bell w Bremerton, o pół godziny drogi stąd na północ. Lecz tylko siebie mógł winić za dodatni wynik testu na obecność narkotyków. Złamał w ten sposób warunki umowy o pracę, to zaś oznaczało, że nie ma ubezpieczenia ani prawa do odszkodowania. Zasiadł w swoim podwójnym domku kempingowym przy krętej żwirowej drodze i zaczął się zastanawiać, jak zdoła wydobyć się z kolosalnych długów. Widział przed sobą tylko dwie drogi do wyboru: mógł własnoręcznie
wytwarzać amfetaminę albo powierzyć swoje życie Bogu. Rozmyślał nad tym długo i usilnie. W chwili słabości i desperacji postąpił tak samo, jak zrobiłby każdy nałogowiec. Nie zwrócił się po ratunek do Boga. „Śnieg”, jak nazywała ów narkotyk większość jego kumpli, przypominał wszystko, co nielegalne. Początkowo dreszcz przyjemności, później klątwa. Mikey musiał zażywać go ciągle, choć nade wszystko pragnął przestać. Nigdy nie należał do przystojnych, lecz metamfetamina krok po kroku okradała go z młodości. Przerzedziły mu się włosy, zęby pożółkły, a oczy przeobraziły się w studnie ospałej pustki. Kiedy snuł się w przejściach całodobowego hipermarketu Albertsons przy Mile Hill Road w Port Orchard, każdy rozpoznawał w nim ćpuna. Nieprzytomne spojrzenie, sztywne ruchy i fakt, że kupował wyłącznie piwo, chipsy, salsę i skrzydełka kurczaka, nieodmiennie zwracały nań uwagę kasjerów mimo ciągnących się bez końca, nużących godzin nocnej zmiany. Tamtego wieczoru, w którym wszystko się zmieniło, Mikey znalazł się za kierownicą swojego chevroleta silverado z 1979 roku, nękany drgawkami, z bijącym jak młot sercem. Dochodziła już północ, kiedy wyruszył Banner Road do swojego domku w South Kitsap. Nawierzchnia drogi błyszczała i Mickey zastanawiał się, czy może to oznaczać gołoledź. Ale tylko przez chwilę. Metamfetamina upośledza rozumowanie, kto ją zażywa, jest skłonny do brawury i przekonany o swej wszechmocy, daje bowiem stały przypływ energii i fałszywe poczucie zadowolenia z siebie, łudzące skołatany układ nerwowy. Tamtego wieczoru Mikey do późna wędrował narkotykowym szlakiem od klienta do klienta, dostarczając, sprzedając i porcjując swój towar, wręczając torebki z narkotykiem wymiętym dwudziestolatkom. Nie czuł zmęczenia. Do licha, zapomniał już, co to zmęczenie. Zjeżdżając z długiego wzgórza od strony skrzyżowania z Willock Road, przekręcił gałkę dmuchawy przeciwoblodzeniowej, by usunąć szron z porysowanej przedniej szyby. Łzawiące oczy i zalegająca nisko przy ziemi mgła utrudniały mu obserwację. Wrócił spojrzeniem na drogę i potrząsnął głową. Niemożliwe. Na środku jezdni na Skoczni pod Banner stała dziewczyna, machając gorączkowo ręką. Jezu! Ty tępa gówniaro! Przecież cię zabiję! Wpatrzony w postać na drodze Mikey z całej siły wcisnął hamulec. Zejdź… mi… z drogi! Starte niemal do gładkości opony półciężarówki, zostawiając za sobą cuchnące smugi palonej gumy, wpadły w poślizg, który zniósł wóz na pobocze. Spod kół trysnął żwir, a Mikey w tej samej chwili pomyślał, że chyba stanie wkrótce przed obliczem Stwórcy. Jednak nie tak, jak to sobie ostatnio wyobrażał. Nie w rozbłysku wybuchu w szopie, gdzie przekształcał surowce – silnie łatwopalne materiały używane w gospodarstwie domowym – w toksyczną mieszaninę chemikaliów, którą mógł spieniężyć. Produkcja metamfetaminy stanowiła połączenie prymitywnego eksperymentu chemicznego i pracy kucharza w przydrożnym barze. Mikey zakładał, że jeśli umrze młodo, to przynajmniej w rozbłysku sławy. Rozbłysku w dosłownym sensie. Gdy wpadł w poślizg, próbując uniknąć potrącenia dziewczyny na szosie, po raz pierwszy od dawna wypowiedział bezgłośnie słowa krótkiej modlitwy. Rozległ się zgrzyt gałęzi po bocznej ścianie szoferki. Na mokrej jezdni błysnęło stłuczone szkło niczym okruchy śnieżki rozbitej uderzeniem o cel. Wszystko docierało do kierowcy w przedziwnie zwolnionym tempie. Rozgrywało się w chwili, o której później miał powiedzieć, że stała się dlań początkiem punktu zwrotnego. Stojąca na środku drogi dziewczyna ruszyła pędem w jego stronę. Wciąż siedział oniemiały
ze strachu, gdy szarpnęła klamkę drzwi auta. – Potrzebujemy pomocy. Nasz przyjaciel jest ranny. Moja siostra chyba też. Miał przed sobą nastolatkę. Ładną, przestraszoną, nawet śmiertelnie przerażoną. Zasypywała go słowami, chwytając głębokie hausty powietrza. Pomyślał, że czuć od niej piwo, choć nie był pewien, czy zapach nie pochodzi od niego albo czy nie dobywa się z niemal całkowicie opróżnionej puszki budweisera, która odbiła się od podłogi i wylądowała na fotelu pasażera. Pod wpływem tej refleksji sięgnął w dół i wsunął piwo pod siedzenie. Jego priorytety spaczyły się pod wpływem kłopotów podążających za nim jak cień, towarzyszących mu jak bratnia dusza. Osobiste nieszczęście, jego najbliższy towarzysz. Nie potrzebował kolejnej porcji kłopotów. Niepotrzebny był mu wyrok za jazdę pod wpływem alkoholu. Dziewczyna rzuciła się na niego. Była blondynką z jasnoniebieskimi oczami. Wszystko w niej oszałamiało – dziewczyny takie jak ona rzucają się w oczy nawet w tłumie. Mógłby umawiać się z taką dziewczyną na randki, gdyby wcześniej nie zrujnował sobie życia. Po skroni spływała jej strużka krwi, lecz poza tym wyglądała znakomicie. Sprawiała wrażenie przerażonej, mimo to wyglądała znakomicie. Mikey cofnął się, lecz z powodu zapiętego pasa bezpieczeństwa nie mógł wydostać się z jej objęć. – Co robisz? – Potrzebujemy pomocy! Musi pan nam pomóc. Wygramolił się zza kierownicy. Wyskoczył na równe nogi z szoferki. Mącił mu się wzrok, przecierał więc oczy dłońmi, podczas gdy dziewczyna ciągnęła go do leżącego na boku srebrnego forda taurusa z 1992 roku. Ze zmiażdżonego bloku silnika sączyła się smuga pary lub dymu. Była to jedna z tych chwil, w których nie sposób odróżnić kolorów. Odcieni szarości, czerni, srebra. Mikey dostrzegł wilgoć na czarnej koszuli dziewczyny i przyjrzał się jej uważniej. Woda? Czy krew? Ze zgniecionego niczym rozdeptana puszka po piwie taurusa wydobyło się więcej pary. – Zaraz wybuchnie – rzucił Mikey. – Musimy się stąd zabierać. – Bez mojej siostry nigdzie nie pójdziemy – zaprotestowała dziewczyna. – Nie obchodzi mnie twoja siostra. Nie chcę, żeby mnie rozerwało na strzępy. – Trzeba wezwać karetkę. I szeryfa! Mikey wzdrygnął się na myśl o znalezieniu się w pobliżu szeryfa. Był wcześniej dwukrotnie aresztowany i mimo narkotycznego otępienia nie podobało mu się powiedzenie „do trzech razy sztuka” akurat w tym kontekście. Cofnął się, lecz spanikowana dziewczyna chwyciła go za nadgarstek. – Prędzej! – krzyknęła rozkazująco. – Co się z panem dzieje? Mikey rozejrzał się i przetarł oczy na widok drugiej dziewczyny schylonej nad kimś leżącym, która właśnie podniosła wzrok. Potrząsnął głową. Druga dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. Znowu przetarł je dłonią. Nawet w mdłym świetle rozbitego reflektora wyraźnie zobaczył sobowtóra pierwszej dziewczyny. Czyżby widział podwójnie? – Niech pan się ruszy! Potrzebujemy pomocy! Mikey nigdy nie zapomniał tego, co się stało zaraz potem. Nigdy też nie pisnął o tym nawet słowa. Kto uwierzyłby takiemu jak on ćpunowi? Jedna z bliźniaczek pochyliła się niżej nad postacią na poboczu – nastoletnim chłopakiem. – Pomocy! – odezwał się leżący. – Proszę mi pomóc.
Piętnaście lat później detektyw Kendall Stark spojrzała na e-mail wydrukowany za pomocą laserowej drukarki w biurze szeryfa hrabstwa Kitsap. Tekst był krótki, zagadkowy oraz – pani detektyw musiała przyznać – dość niepokojący. PRAWDA WAS WYZWOLI List nadszedł na adres strony internetowej komitetu organizacyjnego zjazdu absolwentów z 1995 roku. – Ten e-mail, który mi przesłałeś, był interesujący – oświadczyła telefonicznie Adamowi Canfieldowi. Do rozmaitych obowiązków Adama w związku z pracami komitetu organizacyjnego zjazdu należało administrowanie stroną internetową. – Mówisz o tej prawdzie rodem z Biblii? – Tak. Wiesz, kto to mógł przysłać? – Nie mam pojęcia. Nadeszło z centrum usług kserograficznych Kinko’s. Musi tam pracować jakaś ofiara losu z naszej klasy. – Jasne. Do zobaczenia na następnym zebraniu. Rozłączyła się i odłożyła list. Zastanowiła się, kto z ich dawnych kolegów z klasy go przysłał oraz, co ważniejsze, cóż za prawdę autor miał na myśli. Kendall nie wiedziała, że właśnie staje na krawędzi wiru, który za chwilę ją pochłonie.
ROZDZIAŁ 1 Tacoma, stan Waszyngton Dochodziła północ, a Darius Fulton nie mógł zasnąć. Półleżał na sofie, wpatrzony w telewizor. Nie był pewien, czy doskwiera mu nieco podejrzanej jakości czosnkowy sos, którym obficie okrasił resztki krabów w cieście, czy może ogólna egzystencjalna chandra. Czuł mdłości i niepokój. Przeglądał spis kanałów telewizji satelitarnej. Setki stacji, ale nie było co oglądać. W każdym razie nic wartościowego. Zapadła chłodna wiosenna noc, taka, w której we wnętrzu historycznego domostwa w dzielnicy North End w Tacomie robiło się przenikliwie zimno. I to szybko. Niekiedy miało się wrażenie, że mury nie są lite, lecz przypominają durszlak. Na zewnątrz podmuchy wiatru potrząsały pierzastymi czubkami jasnozielonej trawy pampasowej, której kępy rosnące przed domem przy North Junett Street częściowo zasłaniały go przed wzrokiem sąsiadów. Ach tak, moi sąsiedzi… Wcześniej, wieczorem, Darius słyszał ich sprzeczkę. Odkąd się wprowadzili półtora roku temu, nie tracili, zdaje się, żadnej okazji, by zwrócić na siebie uwagę wszystkich w zasięgu wzroku i słuchu. Nowy samochód. Nowy wystrój ogrodu. Nowe to czy tamto. Darius od przeszło roku był rozwiedziony i zdawał sobie sprawę, że dawno minęły czasy, kiedy umiał pozostawać z kimkolwiek w dobrych stosunkach. Teraz miał pięćdziesiąt pięć lat i musiał zadowalać się resztkami zewnętrznych oznak życia, które wiódł dawniej. Zanim pewien drań zgarnął jego żonę do swojego porsche i oboje zwiali, aż się za nimi kurzyło. Podniósł się i poszedł do kuchni, gdzie nalał sobie kieliszek wina i wrzucił do jasnobursztynowego płynu kostkę lodu. Nie obchodził go fakt, że wino z lodem to straszliwe faux pas. Do diabła, to tylko chablis sprzedawane w kartonach. Wrócił na sofę do niespokojnego przełączania kanałów, wreszcie zdecydował się na talk-show Oprah, w którym wysławiano uroki „najlepszego życia”. Mój najlepszy okres w życiu skończył się pięć… nie, dziesięć lat temu, pomyślał. Upił kolejny łyk. A nawet haust. Kostka lodu obijała mu się o zęby. Miał nadzieję, że sen dopadnie go właśnie tu i teraz, na sofie, którą wybrali razem z Gretą. To było, gdy jeszcze go kochała. Gdy piął się po szczeblach kariery zawodowej z energią i zdecydowaniem człowieka wiedzącego, że jego życie spoczywa w jego rękach. I tak już będzie zawsze. Od strony drzwi dobiegł go odgłos, który z miejsca zakończył jego samotny festiwal użalania się nad sobą. Cyrus, kot byłej żony, czmychnął pod stół w sąsiedniej jadalni. Darius uwielbiał tego zwierzaka. Niekiedy łapał się na tym, że z nim rozmawia jak z jedynym przyjacielem, powiernikiem. Jakby kot o niemal srebrnym futrze w ciemne prążki rozumiał każde słowo. Darius, zakochany w swoim kocie dyrektor zatrudniony poniżej kwalifikacji, pocieszał się myślą, że Greta osłodziła mu gorycz rozstania tą jedną, małą pociechą. – Co tam, Cyrus? Za późno na gości – odezwał się. Zwierzak się nie poruszył, tylko przekrzywił głowę w ów rozumny sposób, jak to tylko koty potrafią. Gdy Darius posłyszał ten sam odgłos po raz drugi, spojrzał na zegar na gzymsie kominka i uznał, że jednak się nie przesłyszał. Następnie rozległo się łomotanie pięścią po żłobionej szybie frontowych drzwi.
„To szkło ma sto lat! Uważaj!”, przypomniał sobie, jak napominała go Greta, gdy mył okna. Dźwignął się z sofy. – Kto to przyszedł o tej porze? – rzucił do siebie na głos, przekręcając włącznik wiszącej w górze lampy. Na szybie w drzwiach widniała plama czerwieni. Przysunął bliżej twarz, żeby widzieć wyraźniej. W takiej chwili, gdy rzeczywistość ustępuje przed bardziej przekonującym i chętniej akceptowanym wytłumaczeniem, dopuścił do siebie myśl, że może ptak zmylił w ciemności drogę i uderzył w okno, rozpryskując krew po szybie. Jednak natychmiast uświadomił sobie, że plama czerwieni jest zbyt duża jak na taki scenariusz. Krwawy kleks widniał na środku szklanej tafli, przypominając dużą czerwoną ośmiornicę. Albo kształt ludzkiej dłoni. Fulton przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Na stopniach za progiem leżała kobieta w szlafroku, dawniej pewnie białym, obecnie zaś czerwonym. Drżała na całym ciele, wydając gardłowe dźwięki jak ktoś, kto walczy o każdy oddech. Darius ją znał. Tori Connelly mieszkała w domu w stylu wiktoriańskim po drugiej stronie ulicy. – Dobry Boże! – wykrzyknął, padając na kolana. – Co się pani stało? Tori, zwinięta obronnym gestem w kłębek, uniosła głowę. Czoło miała zroszone potem, ręce zbroczone krwią. – Pomocy! – wyszeptała. – Trzeba wezwać karetkę. – Już dzwonię. – Darius czuł adrenalinę tłoczoną wraz z krwią z każdym uderzeniem serca. – Nie dla mnie – mówiła dalej kobieta. – Dla mojego męża. Alex też jest ranny. Oboje zostaliśmy postrzeleni. On potrzebuje pomocy. Niech mi pan pomoże. Niech pan pomoże jemu! – Co się stało? Oczy kobiety błyszczały przerażeniem. – Wtargnął jakiś mężczyzna. Nasz system alarmowy został wyłączony. Wszedł do domu, żeby nas obrabować. Postrzelił nas. Strzelił do Alexa. Darius pochylił się i wciągnął Tori do środka. To wszystko działo się za szybko. Miał trochę w czubie od podłego wina, zdawał sobie z tego sprawę. Nie wiedział, czy ma iść do telefonu, który ładował się w kuchni, czy przynieść coś do zatamowania krwotoku. – Zadzwoni pan po pomoc? Mnie też jest potrzebna! – ponagliła go Tori. Gdzieś na zewnątrz musiał być sukinsyn, który postrzelił sąsiadów. Fulton zatrzasnął drzwi i przekręcił pokrętło zasuwy. Serce waliło mu jak młotem. Pomyślał, czy przynieść własny pistolet. Ale Greta nie cierpiała broni palnej, więc kupiony dla ochrony pistolet, zamknięty w pancernej kasetce, znajdował się w garażu. Nie miałby do niego dostępu, nawet gdyby sam został zaatakowany. – Jasne, już dzwonię – odpowiedział. Tori wybuchnęła płaczem, na tyle głośnym, że musiał ją słyszeć dyspozytor centrum alarmowego. Darius, podając swój adres, ukląkł obok niej. Widział przerażone spojrzenie kobiety. Skórę miała bladą, oczy szkliste. Ściągnął z sofy zrobioną na drutach narzutę i przycisnął do jej zakrwawionego uda. – Chodzi o moją sąsiadkę Tori Connelly. Została postrzelona. Jej mąż Alex Connelly także dostał postrzał. Dyspozytor potwierdził adres i polecił Fultonowi zachować spokój. – W jakim stanie jest pani Connelly? – Nie za dobrym – odparł Darius; serce kołatało mu tak, że był pewien, iż wkrótce skończy się to dla niego zawałem.
– Może mówić? Jaką barwę ma jej skóra? – Jest blada, ale może mówić. Proszę szybko kogoś tu przysłać. – Czy uciska pan jej ranę? – Tak, myślę, że skutecznie. Robię, co mogę. – Karetka już jedzie. Proszę się nie rozłączać – polecił dyspozytor. – Proszę zostać ze mną – zawtórowała jak echo Tori. – Proszę, niech pan przy mnie zostanie. – Nigdzie nie idę – zapewnił Darius, delikatnie gładząc ją po ramieniu. – Proszę się trzymać. Wyzdrowieje pani. Nie był pewien, czy mimo woli kłamie, czy może ma nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Widząc krew, którą przesiąknął szlafrok, nie umiał określić szans przeżycia Tori.
ROZDZIAŁ 2 Seattle, stan Waszyngton Lainie O’Neal obudziła się, gdy cyfry wyświetlane przez zegarową aplikację jej iPhone’a mrugały jak w staromodnym budziku elektronicznym, wskazując trzecią nad ranem. Zaczerpnęła powietrza, na chwilę wstrzymała oddech. Było to ćwiczenie, które miało na powrót strącić ją w sen. Jeszcze raz. Otworzyła szeroko oczy, a promyk blasku, który przedarł się przez szczelinę okiennej rolety, oświetlił ją niczym snop światła z reflektora szperacza. W szybę bębnił wiosenny deszcz. Dlaczego teraz? Czemu nie mogę spać? Wzięła kolejny oddech. Coś było nie tak. Co chwila odwracała poduszkę w poszukiwaniu chłodniejszej strony. Jak gdyby miało to znaczenie. Zdecydowanie, niemal krzywiąc twarz w grymasie, zacisnęła powieki, choć wiedziała, że robi to przesadnie. W sypialni panował chłód, lecz zrzuciła nogą kołdrę na podłogę. Pierwsza oznaka bezsenności, tak jak poprzedniej nocy, budziła w niej dreszcz paniki. Nigdy nie miała pewności, czy napawająca ją strachem przypadłość potrwa jedną noc, czy tydzień. A może dłużej? Chodziła do psychologa i do lekarza. Faktycznie nawet do dwóch. Nic nie pomagało. Usiadła i spuściła nogi z krawędzi łóżka. Ukryła twarz w dłoniach. Znała przyczynę bezsenności, lecz żaden psycholog czy lekarz nie mógł do końca pojąć rzeczy tak dla niej oczywistej. Przez kilka ostatnich lat rozmyślała o Tori. Częściej niż zwykle. Jak gdyby jej siostra bliźniaczka, niewidziana od lat, nie pozwalała jej spać. Jak gdyby potrząsała ją za ramię, gdy Lainie desperacko próbowała osunąć się w tę mroczną toń. Nie pozwolę ci spać. Lepiej mnie posłuchaj. Poszła do apteczki, wyjęła ambien i spojrzała w głąb fiolki. Została tylko jedna tabletka. Sprawdziła datę. Ambienu miało jej wystarczyć jeszcze na tydzień. Będzie musiała zadowolić się lekami nasennymi dostępnymi bez recepty, żeby dotrwać do dnia, kiedy będzie mogła uzupełnić zapas. Napiła się wody i odstawiła papierowy kubek. Lustro zniknęło jej sprzed oczu, a wymizerowana twarz, która przyciągnęła jej spojrzenie, należała do kogoś innego. Tori. Lainie potrząsnęła głową, odwróciła się i ponownie spojrzała w lustro. Mrugnęła, pomyślała. To moja własna twarz. Na chwilę zamarła w bezruchu. To ja. Wróciła do rozgrzebanego łóżka w nadziei, że czarodziejskie działanie pigułki wyśle ją do owego kojącego azylu, którego potrzebowała. A nie do siedliska koszmarów, zaklinała w myśli, nawiedzających ją aż nazbyt często. Po dziesięciu minutach zatrzasnęło się nad nią mroczne wieko. Przygotowanie scenerii było tyleż kluczowe, ile łatwe. Trzeba było tylko rozumować jak zabezpieczający miejsce zbrodni technik kryminalistyczny albo jak policjant. Może trochę jak wścibska teściowa. Kobieta obmyślająca ów scenariusz również musiała się niegdyś borykać z
paroma takimi osobami. W końcu się przekonała, że żaden szczegół nie jest nazbyt błahy. Trzeba bardzo starannie rozważyć nawet przyziemne sprawy. Przygotowanie sceny miało zapewnić, że to ona zagra w ostatnim akcie sztuki. W akcie, w którym otrzyma wszystko, czego zawsze pragnęła. Plazmowy telewizor przy kominku odbierał właśnie kolejny odcinek programu The O’Reilly Factor. Mężczyzna wpatrzony w ekran uwielbiał poglądy prowadzącego audycję na politykę, gospodarkę i kulturę. Nawet kawę pił z ceramicznego kubka reklamującego jego książkę Culture Warrior. Natomiast kobieta uważała telewizyjnego komentatora za nieznośnego samochwałę. Kurant szafkowego zegara wydzwonił godzinę. Kobieta, stojąc za sofą, poczuła powiew powietrza od strony uchylonego okna, przenikający chłodem jej nagą skórę. – Kochanie, znajdzie się gdzieś kawałek tamtego ciasta? – odezwał się mężczyzna, nie odrywając wzroku od ekranu. – Leży tutaj – odpowiedziała. Jednak ciasta nie było. Przyłożyła mu lufę rewolweru do potylicy i wypaliła. Krew trysnęła jak z przydeptanego kartonu z keczupem. Plamki czerwieni zrosiły jej dłoń osłoniętą rękawicą. Prawdopodobnie krwi było więcej, niż mogła dojrzeć gołym okiem, lecz to jej nie martwiło. Wiedziała, jak sobie z tym poradzić, wszystko zaplanowała. Mężczyzna wydał cichy, bulgotliwy dźwięk, jak ktoś, kto walczy o życie. Lecz tylko powietrze ulatywało z tchawicy. Osunął się bezwładnie. Kobieta poszła pod prysznic z już odkręconym kranem. Ściągnęła rękawiczkę i włożyła ją do kosza na śmieci wyłożonego plastikowym workiem. Do tego czasu strumień wody zrobił się lodowato zimny. Nawet ona musiała z niemałym trudem zdobywać się na spokój, by dokonać tego, co chciała zrobić. Strzał z broni palnej Wszystko we krwi maże. Co z tego wyniknie, Tylko czas pokaże. Taki wierszyk przyszedł jej w tej chwili do głowy, przywołując na usta uśmiech, gdy stała w strugach lodowatej wody. Spojrzała w dół na swoje nogi, długie i piękne. Nieskazitelne. Ale już nie na długo. Woda, wirująca w otworze odpływowym między palcami jej stóp o polakierowanych paznokciach, zmieniła kolor ze szkarłatnego na różowy, wreszcie stała się bezbarwna. Kobieta zakręciła kran i sięgnęła po ręcznik. Osuszając twarz, pochwyciła swoje odbicie w lustrze. Wciąż piękna. Nadal bogata. W tej chwili nawet bogatsza niż kiedykolwiek w życiu. Wsunęła ramiona w rękawy śnieżnobiałego szlafroka i pozwoliła zwiewnej tkaninie miękko ułożyć się na ciele. Stanowiło to element przygotowania scenerii. Jej powiększone piersi – nie w takim stopniu, by sprawiały dziwaczne wrażenie, jedynie tyle, żeby wzbudzały w razie potrzeby podniecenie – tylko lekko wystawały spod okrycia. Zamierzała grać skromną i zażenowaną, lecz jeśli gliniarze, którzy wezmą udział w tej scenie, będą przed pięćdziesiątką, wlepią wzrok tam, gdzie nie powinni. Czynnik odwracający uwagę. Jeden z wielu.
Wlała do otworu odpływowego prysznica nieco wybielacza z plastikowego kubka, po czym odkręciła wodę, licząc do dziesięciu. Wyjęła z kosza na śmieci worek zawierający rękawicę i pusty plastikowy kubek po wybielaczu, pośpieszyła z powrotem do salonu i zlustrowała miejsce zbrodni. Minęło dokładnie siedem minut od chwili, gdy pociągnęła za spust, pakując kulę w głowę niczego niepodejrzewającego, domagającego się ciasta, oglądającego telewizję męża. Ważne było to, żeby znowu wziąć się do dzieła. Kałuża krwi wokół głowy trupa skrzepnie, a wtedy jej historia wyda się mniej prawdopodobna. Zrzuciła na podłogę wszystkie przedmioty z blatu stolika do kawy. Pchnięciem biodra przewróciła dzban z zasadzoną w nim paprotką. Po dywaniku czarną smugą rozsypała się ziemia. Kobieta wyciągnęła z kredensu szufladę, zrzuciła ją na podłogę. Noże rozsypały się wokół niczym połyskliwe bierki. Wyglądało to na ślady walki. Niezbyt zażartej, lecz takiej, która mogła rozegrać się w chwili, jaką później zamierzała opisać. Następnie naciągnęła drugą gumową kuchenną rękawicę – długą, sięgającą aż do łokcia – i podniosła broń. Wiele kosztowały jej ćwiczenia pilates, joga, tai chi. Uczęszczała na kursy z bogatymi dziwkami, które nigdy jej nie akceptowały, lecz to się nie liczyło. Nie chodziła tam dla zawierania znajomości. Chciała w ten sposób zyskać większą zwinność. Pochyliła się, wykręciła ramię w barku w taki sposób, by wycelować w nogę, i oddała strzał. Nie krzyknęła. Przygryzła tylko wargę i ruszyła do drzwi. Nie przejmowała się już krwią i tym, gdzie lądują rozbryzgi. W gorączce wyimaginowanej ucieczki krew mogła znaleźć się wszędzie. Jego lub jej. Kobieta zostawiła drzwi otwarte i przyśpieszyła kroku, idąc wzdłuż sadzawki z karpiami, najwidoczniej ukochanego dzieła poprzednich właścicieli domu. Ona nie kochała niczego ani nikogo. Oczywiście z wyjątkiem pełnego konta w banku. Pochyliła się; na szlafroku teraz było widać więcej czerwieni niż bieli. Nie trafiła, rzecz jasna, w tętnicę udową. Nie spodziewała się jednak tak silnego krwawienia. Dobrze, że Darius jeszcze nie śpi, pomyślała, spoglądając w głąb przejścia prowadzącego do posiadłości po drugiej stronie ulicy. Fioletowy blask ekranu telewizora przebijał się przez liście wypielęgnowanego pnącza okalającego okno. Wsunęła broń do plastikowego worka, wrzuciła do środka kilogramowy ciężarek z ołowiu i upuściła cały pakunek między pływające liście lilii wodnych w sadzawce. Worek z rękawicami wrzuciła do studzienki ulicznego kanału burzowego – było to ryzyko, lecz zamierzała je podjąć. Każde poruszenie zranionej nogi wyrywało jej z piersi jęk bólu. Następnie krzyk. Wreszcie z oczu popłynęły jej łzy. Krok za krokiem do celu. Uśmiechnęła się, gdy między domem a żywopłotem mignęła jej czyjaś postać. Lainie zatrzepotała powiekami, starając się otworzyć oczy – znużone szparki, drażnione światłem, którego próbowały uniknąć. Spojrzała na ekran telefonu. Po czwartej. Poczuła chłód wczesnego poranka i naciągnęła na siebie przykrycie. Była oszołomiona działaniem pigułki nasennej, rano miała milion rzeczy do zrobienia, w dodatku będzie wyglądała jak trup. Przebiegła w myśli listę spraw, starając się ponownie zapaść w sen. Jeszcze choćby piętnaście minut. Tylko kwadrans. Musiała przeprowadzić wywiad do artykułu na blogu, zrobić zaległe sprawunki, bo zabrakło środków piorących, po czym popłynąć promem na zebranie komitetu organizacyjnego zjazdu absolwentów klasy liceum w Port Orchard. Odetchnęła głęboko, zamknęła oczy. Sen nią wstrząsnął. Jak wszystkie jej sny. Mroczne. Pełne przemocy. Konkretne, a zarazem
dwuznaczne. Zawsze przywodziły jej na myśl siostrę. Serce waliło jej w piersi. Zdawała sobie sprawę, że to koszmar senny, lecz jego znaczenie nie dawało się przeanalizować. Gdyby, oczywiście, chciała się tym zajmować. Niewiele z niego pamiętała… z wyjątkiem broni, biegnącej postaci… i twarzy, która okazała się jej własną, gdy spojrzała w lustro.
ROZDZIAŁ 3 Tacoma Syreny policyjnych radiowozów i karetek pogotowia mają ostrzegać osoby postronne o bliskim niebezpieczeństwie. „Trzymajcie się z dala. Usuńcie się. Dajcie nam przejechać. Kurwa, zabierajcie się stąd!”. Naprawdę zaś wycie syren gwarantuje tylko jedno: ludzie zaczną się gromadzić w miejscu zamieszania. Syrena działa jak uniesienie kurtyny i włączenie świateł teatralnej rampy. Nic nie powstrzyma przypadkowego gapia, gdy ryknie syrena. Nie ma na to rady. Wszyscy chcą się naocznie przekonać, skąd ten cały rwetes. Wszyscy chcą ujrzeć przedstawienie. Z pewnością nie działo się inaczej również tamtej chłodnej wiosennej nocy w Tacomie, kiedy Tori Connelly w zakrwawionym szlafroku dobrnęła do frontowego ganku domu Dariusa Fultona przy North Junett Street. Nie tracąc ani sekundy, Darius zareagował tak, jak podpowiadał mu instynkt. Postarał się zatamować krwawienie i zadzwonił na policję, która z kolei powiadomiła pogotowie. Tym samym Fulton uruchomił całą machinę. „Ranna kobieta. Postrzelona. Krwawi. Śpieszcie się”. – Kiedy przybędzie pomoc? – pytała ciągle Tori. Przebywała w domu Fultona zaledwie od pięciu minut. Co najwyżej. Jednak gasła w oczach. – Proszę się trzymać – pocieszał ją, kołysząc w ramionach ranną, teraz leżącą na sofie. – Słyszę syrenę – informował zarówno dyspozytora centrum alarmowego, jak i prawie nieprzytomną kobietę, której krew zdążyła pokryć całą sofę. – Może się pan rozłączyć – odparł dyspozytor. – Są już przed pańskim domem. Darius zatrzasnął klapkę telefonu, wsunął poduszkę z sofy pod głowę rannej i otworzył drzwi, przez które wpadła ekipa młodych i ochoczych ratowników z modnymi minibródkami pod dolną wargą. – Prędzej! – ponaglił ich gospodarz. – Straciła mnóstwo krwi. – Jak się nazywa? – spytał młody mężczyzna z czerwoną skazą naczyniakową widoczną spod kołnierzyka śnieżnobiałej koszulki. – Tori Connelly. Mówi, że jej męża również postrzelono. Musicie tam pójść. To po drugiej stronie ulicy. Chyba grasuje tu jakiś wariat. – Już się nią zajmiemy, proszę pana – odpowiedział ratownik, podczas gdy jego dwaj koledzy sprawdzali parametry funkcji życiowych rannej. Darius odsunął się, żeby im nie przeszkadzać. – Mam nadzieję, że wyzdrowieje. Nie wiedziałem, jak powstrzymać krwawienie. – Poradził pan sobie znakomicie – uspokoił go pierwszy ratownik. – Rany zawsze wyglądają dramatycznie. Drugi ratownik potwierdził skinieniem głowy. – Zabarwienie powłok nie za dobre, ale poszkodowana jest stabilna. Przewieźmy ją. Tori wymruczała coś niezrozumiałego, gdy ratownicy wywozili ją na wózku w panującą za drzwiami ciemność rozmigotaną od alarmowych świateł karetek i radiowozów. – Uważajcie na nią – pożegnał ich Darius. Po niespełna dwóch minutach salon, przed chwilą sceneria niewyobrażalnych zdarzeń,
opustoszał. Na podłodze, na sofie i poduszce widniały plamy krwi. Z telewizora płynął monotonny głos lektora programu o kozicach. Darius nadal odczuwał działanie krążącej mu we krwi adrenaliny, ale już słabiej. Chaos przerodził się w spokój. Alarmowe światło na zewnątrz zgasło. Po pewnym czasie Fulton stał w hallu naprzeciw dwóch policjantów, jednego w średnim wieku, drugiego młodszego. Obaj, co zrozumiałe, mieli ponure miny. Zapytany o szczegóły, złożył zeznanie o tym, co się wydarzyło. Jak posłyszał pukanie do drzwi, ujrzał przerażoną Tori i wysłuchał jej opowieści o napastniku. – Czy mówiła cokolwiek o człowieku, który ją postrzelił? – Nie. Tylko to, że strzelił również do jej męża. Młodszy policjant zapisał tę informację w notatniku. – Które z nich pierwsze dostało postrzał? Darius nie miał pojęcia; takiej odpowiedzi udzielił. – Czy mówiła, w jaki sposób udało jej się uciec? Fulton potrząsnął głową. – Nie. Po prostu założyłem, że wystraszyła napastnika i zdołała wydostać się z domu. Takie napady tu się nie zdarzają – dorzucił. Starszy gliniarz potrząsnął autorytatywnie głową. – Może nie na tej ulicy – zaoponował – lecz owszem, to się zdarza. Zazwyczaj nie w tej okolicy, pomyślał Fulton. – Nie, nie tutaj – rzekł. – To znaczy, prawda, dziesięć przecznic stąd jest Hilltop, ale to nie wydarzyło się tam. Znaczenie tej wypowiedzi było jasne i bynajmniej niebezpodstawne. W Tacomie dzielnica Hilltop zasłynęła jako siedlisko większości najbrutalniejszych przestępstw. Mimo że sprawy miały się już nieco lepiej dzięki współpracy policji i wspólnot mieszkańców, którzy starali się zaprowadzić porządek, nadal bywało tam niespokojnie. Istotnie, był to świat odległy od tej wykwintnej dzielnicy. Ta ulica bardziej słynęła z proszonych kolacji, zebrań czytelniczych klubów dyskusyjnych i degustacji win. Zawsze tak było. W dzielnicy North End w Tacomie mieszkali niegdyś najznamienitsi obywatele w historii Północnego Zachodu, wśród których prym wiedli Weyerhaeuserowie. Okazała posiadłość barona przemysłu drzewnego znajdowała się zaledwie kilka przecznic od ulicy North Junett. Edmund Kaminski, mieszkający w pobliskiej Spanaway, gdyż z pensji detektywa nie mógł sobie pozwolić na czynsz w lepszych dzielnicach Tacomy, był już w drodze, żeby podjąć działania śledcze. Szybko zerknął we wsteczne lusterko, by sprawdzić kołnierz koszuli i węzeł krawata. Wyglądał szykownie. Stuknęła mu czterdziestka. Zaczął więc biegać, by zrzucić to, co jego nastoletnia córka Lindsey nazywała „fałdkami wokół talii”. „Lepiej mieć wokół talii fałdki niż całą oponę”, odpalił żartobliwie, choć słowa Lindsey ubodły go nieco, jak to często bywa z prawdą. „No, nie wiem, tato. Jeśli nie będziesz uważał, wkrótce będziesz musiał nosić spodnie na szelkach”. Nadwaga stanowiła symptom utraty w życiu właściwego kursu. Wiedzieli o tym oboje, on i Lindsey. Edmund znalazł pociechę w długich biegach nad brzegiem Thea Foss Waterway, skąd rozpościerał się widok na wody Commencement Bay i masyw Mount Rainier. Miał czas
pomyśleć. Zastanowić się, czy popełnił jakieś błędy, przez które nieodwołalnie rozpadło się jego małżeństwo z Marią. Żona uraczyła go starą śpiewką: „Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie”, jednak nie umiał się tym zadowolić. Takie postawienie sprawy odbierało mu szansę na naprawę ich związku. Mimo to wątpił, czy zdołałby wzbudzić w niej na nowo miłość, skoro przestała go kochać. Rzucił się w wir pracy, starając się jednocześnie wynegocjować znośne realia roli weekendowego ojca. W soboty zabierał Lindsey i spędzali dwa dni na jakichś wspólnych rozrywkach. Ostatnio oznaczało to niekończące się wędrówki połyskliwymi salami Muzeum Szklarstwa w Tacomie. Baseballowe mecze drużyny Seattle Mariners nie pociągały już dziewczyny, która nosiła kolczyki w nosie i brwi oraz pofarbowała jasnobrązowe loki na czerń o odcieniu tak głębokim jak barwa strażackich butów. Lindsey kochała tatę, ale się zmieniała. Na myśl o tym wszystkim czuł się zdruzgotany. Wsunął do ust tabletkę środka zobojętniającego i natychmiast ją rozgryzł. Nigdy na nic nie czekał, nawet na rozpuszczenie się tabletki przeciw nadkwasocie. Skręcił w boczną uliczkę; worek ze śmieciami, który stoczył się z krawężnika na jezdnię, zadziałał jak próg zwalniający, przypominając, by nieco przyhamował. Zawsze ten pośpiech. Chociaż Kaminski nie znał konkretnego domu, którego adres podano tego wieczoru w telefonie do centrum alarmowego, dzielnica oczywiście nie była mu obca. Lindsey zaciągnęła go tu, kiedy przeżywała obsesję na punkcie Heatha Ledgera. Aktor nakręcił bowiem film Zakochana złośnica w Tacomie, a dom jego filmowej ukochanej, którą grała Julia Stiles, znajdował się właśnie przy North Junett. „Heath naprawdę nie pragnął zmienić Julii – mówiła Lindsey, gdy stali przed dwupiętrowym białym domem pokazanym w filmie. – Po prostu chciał, no wiesz, żeby była sobą. Nie da się nikogo zmienić”. „Prawda”, odpowiedział, spoglądając na Lindsey i zastanawiając się przy tym, co się czuje, gdy się próbuje wydmuchać przekłuty nos z wpiętym kolczykiem. „Tak, tato, zmienianie kogoś to nie miłość”. Kaminski zastanowił się nad ukrytym znaczeniem słów córki. Czy chodziło o coś, co powiedziała o nim Maria? Czy naprawdę starał się nią kierować? Czy to chciała wyrazić, mówiąc, że nie chodzi o niego, lecz o nią? Że nie może już znieść roli doskonałej żony, żony detektywa? „Przypuszczam, że nie, kochanie”, odpowiedział. Córka zerknęła na niego, on zaś próbował odgadnąć, co wyraża jej twarz. Jednak Lindsey, podobnie jak matkę, trudno było przeniknąć. Z każdym dniem coraz trudniej. Skręcił w ulicę Junett i przejechał tuż obok domu wykorzystanego w filmie. Wewnątrz paliły się wszystkie światła, a budynek sprawiał wrażenie, że unosi się w powietrzu ponad idealnie wypielęgnowanym trawnikiem. Na podjeździe parkowały mercedes i lexus. Oto życie na wysokiej stopie, pomyślał; oczyma wyobraźni ujrzał swoje mieszkanko o jednej sypialni w Spanaway, które bez trudu zmieściłoby się w saloniku każdego z domów przy tej luksusowej ulicy. Nietrudno było znaleźć domostwo w stylu wiktoriańskim, w którym popełniono zbrodnię. Przypominało ogromny tort urodzinowy, krzykliwie zwracający uwagę całego świata na swoje piernikowe zakrętasy i przestylizowany dobór kolorów. Tego wieczoru czerwone i błękitne światła radiowozów i karetek przed garażem, odbijające się od fasady, nadawały już i tak jaskrawym barwom wygląd przypominający filmowe fantazje Tima Burtona. W jaki sposób ów dom mógł współistnieć z nienagannymi liniami stojących po przeciwnej stronie ulicy prostszych
i eleganckich bungalowów oraz ceglanych rezydencji w stylu epoki Tudorów, pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Choć najwyraźniej nie była to obecnie największa tajemnica wiążąca się z tą ulicą. Kaminski zaparkował swoją czarną toyotę prius i podszedł do dwóch mundurowych zabezpieczających miejsce zbrodni. Pierwszy wyglądał na nieco wymizerowanego weterana, drugi na nadgorliwca. – Cześć, chłopaki – przywitał się. – Dobry wieczór, Ed – odpowiedział Tracy Smart, ten starszy. – Poszkodowana jest w środku? – Kaminski wskazał karetkę, której drzwi właśnie się zamykały, a kierowca wsiadał do szoferki. Tracy potrząsnął głową. – Już w drodze na izbę przyjęć. – Wyliże się? – Tak słyszałem – wtrącił się młodszy policjant z gorliwością, która przypomniała Kaminskiemu, jak to było zaraz po ukończeniu akademii. Syndrom prymusa, pomyślał. Nadgorliwiec koniecznie musi podnieść rękę, coś skomentować, tylko po to, by podkreślić, że bierze udział w rozmowie. – Dzięki, Tracy… i… – spojrzał na młodzika. – Funkcjonariusz Caswell. Kaminski się uśmiechnął. – Tak jest, panie funkcjonariuszu. A masz jakieś imię? – Robert – odpowiedział młody policjant, potwierdzając ruchem głowy, jakby zdradzał jakąś ważną, życiową tajemnicę. Kaminski również skinął głową w odpowiedzi, spoglądając jednocześnie w stronę frontowych drzwi budynku po drugiej stronie trawnika. – Rozumiem. Nie Bob ani Rob, tylko Robert. – Do mnie możesz się zwracać „detektywie” – rzucił przez ramię. Wchodząc po pomalowanych na szaro stopniach schodów, zatrzymał się na moment i zerknął w obie strony w głąb ulicy. Skinieniem głowy pozdrowił kolejnego funkcjonariusza przy drzwiach. – Dom zabezpieczony? Policjant przytaknął. – Tak, pracuje też zespół przepytujący sąsiadów. Kaminski przekręcił gałkę u drzwi i wszedł do środka. Hall był wielki niczym korytarz w muzeum. Wypolerowany dębowy parkiet pokrywał orientalny, cieszący wzrok jasnobłękitnymi i złotymi barwami chodnik o włosiu tak grubym, że podeszwy butów detektywa, idącego w stronę pokoju dziennego, niemal unosiły się w powietrzu. Kasetonowy sufit zdawał się wisieć ze dwa kilometry nad ziemią. Kaminski zerknął w górę; ramki z ciemnego dębu wypełniały jasnoniebieskie wstawki. Z parteru na piętro wiodły kręcone schody wijące się niczym anakonda. Rzędy portretów, umiejętnie oświetlonych dyskretnymi lampkami punktowymi, pogłębiały muzealną atmosferę wnętrza. To nie w moim guście, pomyślał Edmund. Ale co ma robić z forsą facet, który ma jej za dużo? Spojrzał w stronę rozsuwanych drzwi, teraz otwartych, odsłaniających widok na czynności wykonywane na miejscu zbrodni. W pomieszczeniu unosił się wyraźny zapach krwi i dymu z broni palnej. Mieszanina słodkawej i cierpkiej woni. Oczywiście nie takiej jak dym z grilla –
bardziej przypominała zapach pozostały po sztucznych ogniach w Święto Niepodległości. Żyrandole od Tiffany’ego mżyły z góry złotym blaskiem z beżowych kloszy; w ich świetle Kaminski widział koronera i jego asystentów w czystych strojach roboczych, gwarantujących, że wszelkie pobrane ślady będą pochodziły od denata, a nie z zewnątrz. Taka procedura zawsze miała sens, choć oficjalnie wprowadzono ją dopiero po procesie sprzed dwunastu lat, kiedy oskarżony podważył autentyczność dowodów po wykryciu na zwłokach włosów z futra kota perskiego należącego do detektywa. Skoro podczas oglądania domów wystawionych na sprzedaż wymaga się od gości, by nakładali jednorazowe osłony na buty, nikt nie powinien kwestionować potrzeby przebierania się ekipy wykonującej wstępne prace na miejscu zbrodni w odzież roboczą. Kaminskiego dostrzegł technik kryminalistyczny Cal Herzog, kucający obok sofy, nad ciałem ofiary. Cal, łysiejący mężczyzna pod pięćdziesiątkę, zatrudnił się w laboratorium kryminalistycznym komendy policji w Tacomie po zakończeniu dość chlubnej kariery w wojsku. – Dobry wieczór, Cal. – W samą porę. Lekarz sądowy już prawie przygotował go do zapakowania do worka – odpowiedział technik. Kaminski podszedł bliżej. – Daj mi rzucić okiem. – Strzał z bliska – orzekł Cal, wskazując ranę na potylicy Alexa Connelly’ego. Zakrwawione miejsce wlotu pocisku przypominało otwór zrobiony wiertłem, które przebiło czaszkę i mózg. Śmierć bez wątpienia nastąpiła natychmiast. Alex Connelly, siedzący w szlafroku przed telewizorem, może nawet nie miał pojęcia, że za chwilę padnie strzał. – Biedny sukinsyn nie bronił się – dodał Cal. – Nawet nie wiedział, co się stanie. Kaminski przykucnął za sofą z falistym oparciem i spojrzał na odbiornik telewizyjny wiszący nad gzymsem kominka. – Ten plazmowy ekran dość dobrze odbija obraz. Prawie jak lustro. Cal spojrzał w górę. Kiedy mundurowi przybyli na miejsce zbrodni i zaczęli je zabezpieczać, telewizor był włączony, lecz grał za głośno i któryś policjant go wyłączył. Detektyw utkwił wzrok w ciele ofiary. Denat miał na sobie niebiesko-złoty szlafrok z cienkiego jedwabiu. Kaminski by nie chciał, żeby go po śmierci znaleziono w takim stroju. Zmarły na stopach miał kapcie. I żadnych innych części garderoby. – Z czego żył? – Pracował w jakiejś firmie inwestycyjnej w centrum. Powiedziałbym, że tkwił gdzieś w połowie rankingu najbogatszych. Rozumiesz, miał dość forsy, żeby wynająć ten dom, ale nie tyle, by go kupić. – W garażu, to znaczy w wozowni – poprawił się policjant – stoi lexus, ich wspólny. A nie porsche. – Prawie mu współczuję – odrzekł Kaminski. – Nie stać go było nawet na porsche. Trzeba było aż trzech mężczyzn, by włożyć zwłoki do rozpinanego worka. W trakcie tej czynności szlafrok rozsunął się, odsłaniając pierś ofiary. Na prawym mięśniu piersiowym widniał tatuaż przedstawiający orła z oliwną gałązką w szponach, podrywającego się do lotu z lufy działa. Jeśli wziąć pod uwagę wiek ofiary, rysunek dobrze się odznaczał. – Niezły tusz – ocenił Kaminski. – Tatuaż wygląda na marynarski. Podczas gdy technicy i policjanci wspólnie trudzili się nad zbieraniem śladów z miejsca zbrodni, detektyw przeszedł się po domu. Było już późno, ale rezydencja wyglądała, jakby przygotowano ją na wizytę agenta handlu nieruchomościami. Wszystko leżało na swoim miejscu. Kuchnia, ciasna jak na współczesne standardy, została zręcznie przebudowana, by pomieścić
udogodnienia, których domagali się mieszkańcy z wypchanym portfelem. Lodówka była obudowana białą stolarką pasującą do reszty kuchni. Kuchenka była bardzo nowoczesna. Na kamiennym blacie służącym za barek wszystko dokładnie uporządkowano. Na piętrze Kaminski wszedł do głównej sypialni. W obszernym pokoju królowało wielkie łoże z baldachimem, które w innym domu ze względu na swoje rozmiary wyglądałoby śmiesznie. Odwinięty brzeg kołdry zapraszał na spoczynek. Panował idealny porządek. Zamordowany miał na sobie jedwabny szlafrok i kapcie. Gdzie się podziały jego ubrania? Łazienkę również posprzątano tak, jakby miała być gotowa do zaprezentowania nabywcom nieruchomości. Detektyw wszedł do środka; jego wzrok przyciągnął błysk czerwieni. Na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi wisiało kobiece body na ramiączkach. Ładne, pomyślał. Gdy przekraczał próg, tkanina zatrzepotała jak czerwona flaga. Kaminski otworzył drzwi kabiny prysznicowej i wyczuł zapach środka czyszczącego. Marmurowa powierzchnia posadzki była śliska, mokra. W drzwiach pojawił się Cal. – Wszystko pozaznaczane na diagramach i sfotografowane. Lekarz sądowy już zabiera zwłoki. Było trochę krwi w korytarzu i sporo rozprysków na ścianie za sofą. Wszystko już ścieramy. W domu jest dość czysto. Muszą mieć gosposię. – Dobrze, ja pojadę do szpitala i porozmawiam z panią Connelly. – Są tam teraz technicy. – Szukają śladów powystrzałowych? – Pobrali wymazy z rąk. Kaminski skinął głową. – Wstępne wyniki? – Czysto. Gdy obaj schodzili po schodach, zwłoki – zapakowane do worka i oznaczone przywieszkami – właśnie wywożono na wózku. Powiew wiatru znad Commencement Bay wypełnił powietrze zapachem morza, dając miłe wytchnienie po woni krwi i dymu z broni palnej. – Coś mówiła? – Po drodze do szpitala Świętego Józefa nie. Ani słowa. Sąsiadowi powiedziała, że jakiś facet włamał się, postrzelił ją i jej starego. Nikt nie widział niczego, co mogłoby nasunąć myśl o włamaniu. – System alarmowy? Cal spojrzał na drzwi karetki zatrzaskujące się za Alexem Connellym. – Wygląda na to, że był wyłączony – odpowiedział. Zawyły syreny, a grupka licząca około dziesięciu gapiów zaczęła rozchodzić się do domów. – Koniec przedstawienia – skomentował Kaminski. – Przynajmniej na razie. Jadę do szpitala. Większość osób mieszkających przy tak wytwornej ulicy jak North Junett uznałaby najważniejsze dzieło sztuki, dominujące w salonie państwa Connelly, za coś nielicującego z rangą domu czy pozycją społeczną, jaką na pewno cieszyli się jego lokatorzy. Był to bowiem drobnomieszczański widoczek przedstawiający kamienny domek tonący w śnieżnej zawiei. Malarz, Thomas Kinkade, słynął z popularnego, acz kiczowatego stylu podsycającego wspomnienia o dawnych czasach, kiedy łyżwiarze, mknący po powierzchni zamarzniętego stawu, nosili puszyste nauszniki i powiewające szale.
To płótno Kinkade’a nosiło tytuł Zorza wieczorna. Oprócz kamiennego domku przedstawiało zapaloną latarnię gazową, która zdawała się roztaczać pomarańczowoczerwoną poświatę. Faktycznie ów motyw stanowił znak firmowy malarstwa Kinkade’a. Jego miłośnicy twierdzili, że „nie jest zwykłym artystą, lecz malarzem światła”. Nikt z kobiet i mężczyzn z policji w Tacomie oraz biura koronera hrabstwa Pierce, obecnych na miejscu zbrodni, nie zwrócił większej uwagi na luksusowe wyposażenie domu państwa Connelly, gdyż wszyscy zajmowali się oględzinami i umieszczeniem w worku zwłok ofiary oraz zabezpieczeniem rozmaitych śladów, które wymagały zbadania w laboratorium. Gdyby przyjrzeli się bliżej, zauważyliby, że Thomas Kinkade odznaczał się zaiste nieprzeciętną zdolnością łudzenia oka malarskimi technikami przedstawiania iluminacji. Albowiem światło na szczycie latarni migotało. W tym czasie intruzi pracujący na miejscu zbrodni wiedli dalej pogawędkę. – Co sądzisz o pani domu? – spytał policjant kobietę z ekipy kryminalistycznej. – To znaczy? – Jest dużo młodsza od męża. A także atrakcyjniejsza. – Chyba tak – odrzekł ten sam kobiecy głos. – Powiem ci, co przypuszczam. Myślę, że kiedy poszukają śladów powystrzałowych na skórze jego starej, wyjdzie im, że to ona strzelała. Szczerze mówiąc, rana na jej nodze to tylko draśnięcie. Postrzeliła się sama, zakład o piwo. – No nie wiem… – powiedziała kobieta – poza tym nie lubię piwa.
ROZDZIAŁ 4 Hrabstwo Kitsap Kościół Wspólnoty Łaski Pańskiej w Kingston w stanie Waszyngton był przekształconym barakiem z blachy falistej, w którym od dawna zamknięta firma zajmująca się pielęgnacją żywopłotów przechowywała niegdyś rozsady roślin. Budowla stała tak blisko krawędzi drogi, że często miewała niefortunny kontakt z bokiem jakiegoś samochodu. Obok stał prowizoryczny pomnik ozdobiony wyblakłymi fotografiami, z grubsza chronionymi przed wilgocią w zamykanych plastikowych torebkach, wieńcem z czerwonego plastiku i namalowanymi za pomocą szablonów literami układającymi się w słowo CANDY. Centralny element wystawionej w hołdzie kapliczki – krzyż – był tak solidny i pokaźny, iż nieznający wydarzeń z przeszłości przechodzień mógłby założyć, że krzyż należy do kościoła. Minęło bowiem siedem lat od dnia, w którym Candy Turner, jadąc wiśniową półciężarówką el camino z 1969 roku, wpadła w poślizg i się zabiła. Miejscowi, którzy tu nie uczęszczali, nazywali świątynię Kościołem Candy, Przybytkiem Pana. W kościele pastor Mike Walsh uklęknął i podniósł wzrok na wielki krzyż z drewna daglezji. Rozmowa sprzed wielu tygodni wciąż rozbrzmiewała mu w pamięci. Słowa toczyły się bez ustanku niczym woda przesączająca się z nieszczelnej rury ukrytej ponad sufitem. Skontaktowała się z nim zapłakana kobieta. Przypomniała mu wypadek drogowy, na który się natknął piętnaście lat temu. – Mógł pan wtedy powiedzieć prawdę – mówiła. – Jednak nie zrobił pan tego. – Bałem się. Nie byłem takim człowiekiem, jakim jestem teraz. – Jestem pewna, że z czasem stał się pan kimś lepszym. – Lepszym, ale nie doskonałym – zaznaczył. Nastąpiła krótka przerwa, po czym kobieta przeszła do sedna. – Nigdy nie jest za późno na słuszny postępek. Pastor Mike nie mógł zaprzeczyć. – Ale ja dałem słowo – zaprotestował. – To było dawno. Wszystko się zmienia. Prawda, proszę pana. Tylko prawda się liczy. Była to niepokojąca, dręcząca rozmowa, jak gdyby kobieta na drugim końcu linii chciała jedynie sprawdzić jego determinację. Walsh rozważał, czy gdyby miała Jezusa w sercu, uwolniłaby się od wspomnień. Przebaczenie ma potężną moc. Modlił się o wskazówkę i siłę, by móc postąpić słusznie. Przypomniał sobie zdarzenia z tamtej nocy. Kiedy uklęknął, by pomóc dziewczynie, która prowadziła auto, ujrzał, jak druga podbiega do chłopaka rozciągniętego na żwirowym poboczu. Leżący coś do niej mówił, lecz Mikey nie dosłyszał ani słowa. Od strony Banner doleciał go dźwięk syren; nadjeżdżających dzieliły od nich jeszcze dobre cztery minuty jazdy. Dziewczyna stojąca nad chłopakiem krzyczała na niego. – Nienawidzę cię! Żałuję, że cię w ogóle poznałam!
– Pomocy! – odezwała się dziewczyna, którą trzymał w ramionach. – Niech pan pomoże mojej siostrze i przyjacielowi. Mikey starał się ją uspokoić. Był oszołomiony, nie mógł się skupić. Dym. Światła nadal włączonych reflektorów przebijały się przez nocny mrok. Dźwięk syren narastał. – Nic im nie jest. – To wszystko moja wina… Poklepał ją po ramieniu. – To był wypadek. Pewnie za szybko wjechałaś na Skocznię. To się zdarza. – Na pewno nic im nie jest? Mikey zerknął na drugą dziewczynę. Nadal krzyczała na chłopaka. – Niech cię szlag! Nienawidzę cię! To, co ujrzał w następnej chwili, dręczyło go odtąd bezustannie. Druga dziewczyna zacisnęła dłonie na gardle chłopaka. – Jesteś nędznym gnojkiem, Jason! – Co się dzieje? – spytała pierwsza dziewczyna. – Nie wiem. Nic! W ślad za wyciem syren na szczycie wzniesienia pojawiły się światła, które mknęły ku nim jak robaczki świętojańskie na sterydach. Znowu zerknął przez ramię i zauważył, że chłopak znieruchomiał. Druga dziewczyna wbiła wzrok prosto w oczy Walsha i ruszyła w jego stronę. – Piśnij choć słowo, a będziesz trupem. Dopilnuję, żeby szeryf obciążył cię winą. Powiem, że zjechałeś na drugą stronę jezdni i zepchnąłeś nas do rowu. – Ty stuknięta dziwko! – wykrztusił. – Widuję cię tu. Jesteś Mikey Walsh, narkoman z miejscowej biedoty. Nieudacznik. Nikt ci nigdy nie uwierzy, jeśli ja temu zaprzeczę. Podeszła do siostry, pochyliła się nad nią i wyszeptała jej coś do ucha. Po chwili na miejsce przybył zastępca szeryfa i rozpętało się zamieszanie, które zwykle idzie w parze z wyciem syren i migotaniem alarmowych świateł. Zapadł już późny wieczór i zarys Blake Island otaczała aureola miejskich świateł Seattle leżącego po drugiej stronie zatoki Puget. Kendall, siedząc z kieliszkiem wina na starym pniaku po drzewie truskawkowym, skuliła ramiona z zimna. Od powrotu do domu z biura szeryfa była małomówna. Faktycznie niewiele odzywała się przez kilka ostatnich dni. Steven wyszedł z domu z butelką i swoim kieliszkiem w poszukiwaniu żony. Noc była chłodna, ale późną wiosną na Północnym Zachodzie to typowa aura. W pojemniku przy tylnych drzwiach domu zawsze czekały w pogotowiu sweter i koc. – Od dawna cię takiej nie widziałem – odezwał się. Kendall z uśmiechem podniosła na niego wzrok. – Przepraszam. Chyba marna ze mnie towarzyszka. – Zawsze jesteś dobrą towarzyszką, kochanie. Tylko niekiedy bardzo milczącą. Co cię trapi? Chodzi o śledztwo? „Śledztwo” – to słowo zawsze padało z ust małżonków stróżów prawa, starających się dociec, co pochłania całą uwagę partnera. Oczywiście Steven nie rozumował w ten sposób. Dawno pogodził się z faktem, że Kendall ma w życiu cel niemal tak samo ważny jak rola matki i żony – izolować ludzkie bestie, by już nie zabijały i nie wyrządzały nikomu krzywdy. Po prostu. Ani trochę się nie liczyło, czy ofiara jest dzieckiem, czy starszym człowiekiem, zamożnym czy
ubogim. Dla niej wszyscy byli równi. Usiadł przy żonie i nalał sobie wina. – Dolać i tobie? – spytał, wyciągając w jej stronę butelkę; Kendall skinęła głową. – Próbuję coś sobie przemyśleć. – Mogę ci jakoś pomóc? – Nie bardzo. Chciała dodać coś jeszcze; pragnęła powiedzieć mężowi, że pewna sprawa ciąży jej ołowiem tak, iż ledwie może oddychać. Jednak nie powiedziała. Po prostu nie mogła. – Pomyśl jakieś życzenie – rzekł Steven, spoglądając na gwiaździsty firmament nad atramentowoczarnym konturem wyspy. – Spadająca gwiazda. Kendall spojrzała w niebo i posłuchała męża. Pomyślała, że życzy sobie, by nigdy nie musiała niczego wyjawić Stevenowi. Żeby nie musiała wyznać mu prawdy. Prawda bowiem była zbyt bolesna.
ROZDZIAŁ 5 Hrabstwo Kitsap Kendall Stark, detektyw z biura szeryfa hrabstwa Kitsap, spojrzała na SMS-a na ekranie telefonu komórkowego. Wiadomość nadeszła od Adama Canfielda i była oznaczona jako pilna. Kendall zastanawiała się, czy to coś w związku ze zjazdem absolwentów na piętnastą rocznicę ukończenia liceum, który – biorąc pod uwagę ogólną sytuację – bynajmniej nie należał do spraw pilnych. Irytujących, owszem. Ale pilnych? Wyłącznie dla tych, którzy chcą coś udowodnić. Kendall stała w kuchni swojego domu w miasteczku Harper w stanie Waszyngton, zastanawiając się, co ma jeszcze do zrobienia przez resztę poranka. Jej krótko ostrzyżone jasne włosy, z grubsza osuszone rano ręcznikiem, były jeszcze wilgotne. Od jakiegoś czasu nie prowadziła żadnych poważnych spraw, a przynajmniej takich, które nie przebrnęły jeszcze drogi od śledztwa do prokuratury. W hrabstwie Kitsap panował przejściowy spokój i zaczynało ją to trochę denerwować. Kendall Stark wierzyła bowiem, że po ciszy zawsze następuje burza. Każde śledztwo kryminalne rozpoczynało się w ten sposób. Od nicości do konkretu. Strzału z broni palnej. Pchnięcia nożem. Uduszenia okręconym wokół szyi kablem. Znowu rozległ się sygnał komórki. Kendall sączyła nadal kawę i słuchała radiowych wiadomości o kulejącej gospodarce, deszczowej wiośnie i strzelaninie w Tacomie. Wreszcie wyświetliła pierwszą wiadomość: PRZECZYT. GAZETĘ. TORI O. POSTRZELONA. JEJ MĄŻ NIE ŻYJE. DO USŁYSZ. PÓŹN. Następnie drugi SMS. Adam miał skłonność do dramatyzmu i nigdy nie używał jednego wykrzyknika, jeśli mógł wstawić kilka. Nie do wiary!!!! Kendall również nie mogła w to uwierzyć, a raczej nie chciała. Tori O’Neal uczyła się w liceum rejonu South Kitsap. Jej siostra Lainie pracowała w komitecie organizacyjnym zjazdu absolwentów wraz z Adamem, Kendall i Penny Salazar. Przez całe lata Tori nie odzywała się do nikogo ze swoją siostrą włącznie. Jej imię stanowiło przysłowiowe „wspomnienie dawnej przeszłości”, i to mocno wystygłe. Mam nadzieję, że Lainie zniosła to dobrze. Akurat teraz nie potrzebuje stresu, pomyślała Kendall, wyciągając gazetę ze sterty makulatury, przygotowanej do wywiezienia do punktu zbiórki surowców wtórnych. Jej mąż Steven tego ranka nie poszedł biegać, wobec tego poranne wydanie dziennika nadal spoczywało w skrzynce na prasę na końcu podjazdu.
Tori O’Neal postrzelona? – myślała Kendall. Mąż nie żyje? Rozłożyła gazetę i przeglądała ją w poszukiwaniu artykułu o tej historii. Tekst zamieszczono u dołu przy prawym rogu szpalty, obok artykułów o wycieku skażonej toksycznymi odpadami deszczówki do wód Commencement Bay oraz tragicznej kolizji parafialnego autobusu i ciężarówki z naczepą w Terre Haute w stanie Indiana. Strzelanina w północnej części Tacomy. Mężczyzna poniósł śmierć, jego żona jest ranna Dzisiaj nad ranem intruz, który wdarł się do domu w północnej części Tacomy, otworzył ogień. Policja nie ustaliła, czy był to akt przemocy wymierzony w mieszkańców domu, czy nieudana próba rabunku. Mężczyzna, dyrektor w jednej z firm inwestycyjnych, poniósł śmierć na miejscu. Kobietę przewieziono do Centrum Medycznego Świętego Józefa, gdzie udzielono jej pomocy lekarskiej. „Nadal kompletujemy informacje o wydarzeniach z zeszłej nocy – powiedziała sierżant Tammy Lewis. Nie chciała wypowiadać się na temat rokowania co do wyleczenia rannej, powołując się na jej prawo do prywatności. – Wobec braku większych śladów walki wydaje się, że możemy wykluczyć motyw ataku na mieszkańców domu”. Uwaga sierżant Lewis odnosi się do kilku przypadków uprowadzenia ofiar przez napastników. Najnowsza sprawa, w której nadal toczy się śledztwo, dotyczy trójki młodych ludzi, torturujących i mordujących ofiary poznane za pośrednictwem portalu aukcyjnego Craigslist pod pozorem chęci zakupu biżuterii lub innych cennych przedmiotów. „Nie możemy udzielić żadnych informacji o stanie ofiary oprócz tego, że przewieziono ją do szpitala jakiś czas po północy”. Lapidarna treść artykułu dotyczyła bardziej pory, w której rozegrała się strzelanina, niż rzeczywistych wydarzeń w rezydencji czy tożsamości ofiar. Gdyby zajście miało miejsce wcześniej, w dzień – o ile zrobiono by przyzwoite zdjęcia – artykuł bez wątpienia mógłby znaleźć się powyżej linii złożenia szpalty, na pierwszej stronie „News Tribune”. Cięcia budżetowe w redakcjach gazet spowodowały, że redaktorzy poświęcali teraz więcej uwagi elektronicznej stronie swojej działalności. W sieci można było zamieszczać częste uaktualnienia, wpisy na blogach, a nawet filmy dostarczane przez dziennikarzy posługujących się smartfonami. Częściowo ze względu na fakt, że mąż Kendall sam był pracownikiem mediów – czasopisma dla myśliwych i wędkarzy – państwo Starkowie nadal prenumerowali drukowane wydania trzech dzienników: „Kitsap Sun”, „Port Orchard Lighthouse” i „Tacoma News Tribune”. Kendall odłożyła gazetę i włączyła ustawiony na kuchennym stole laptop. Wyświetliła stronę internetową z uaktualnionym artykułem zawierającym nazwisko ofiary: Alex Connelly. Zamieszczono również zdjęcie zmarłego. Był przystojnym mężczyzną o kwadratowej szczęce i ciemnych włosach zaczesanych do tyłu. Jasnoniebieskie oczy spoglądały badawczym, przenikliwym spojrzeniem, zwracającym uwagę nawet na fotografii. Zdjęcie wyglądało na zrobione do celów służbowych. Na wybrzeżu Pacyfiku, w północno-zachodniej części kraju, ubierano się swobodnie i rzadko wkładano garnitur z krawatem, chyba że do pracy albo na ślub. W części strony przeznaczonej na uwagi czytelników ktoś napisał: Spoczywaj w pokoju, Alex. Byłeś wspaniałym facetem. To zaszczyt, że mogłem służyć razem z Tobą.