Ta książka jest dla Evy, filigranowej diwy.
Udało się!
Wszyscy stajemy się ludźmi w takim stopniu, w jakim kochamy innych i na ile mamy
sposobność do kochania.
Borys Pasternak
Niektóre wydarzenia opisane w książce są oparte na faktach, jak na przykład wojna w
Sierra Leone, jednak ich chronologia została nieco zmieniona. Autorka wyraża nadzieję, że
zostaną jej wybaczone te drobne odstępstwa od prawdy historycznej, wprowadzone na rzecz
zachowania tempa akcji i zwartości fabuły.
Prolog
Celle, Niemcy, 2009
Padał śnieg; pierzaste płatki opadały lekko, wirującymi powoli w powietrzu kręgami.
Nie miała rękawiczek. Bezskutecznie próbowała osłonić twarz rękami. Brutalnie je oderwał,
nie były żadną przeszkodą. Chwycił ją za włosy i zmusił, żeby się do niego odwróciła.
Musiała na niego spojrzeć. Jasnoniebieskie oczy patrzyły na nią zimno. Beznamiętnie.
Próbowała go błagać, ze strachu zaczęła krzyczeć w swoim języku, sama już nie wiedząc, co
robi. W ogóle się tym nie przejął. Uderzył ją. Najpierw lekko, jakby tylko zażartował, po
czym zamierzył się mocniej i wycelował dokładniej. Moment wahania i pięść całym ciężarem
spadła na policzek. Trzask w szczęce, mdlący przypływ czarnego jak atrament bólu. Ujrzała
gwiazdy. Usta napełniły się krwią. Chwila przerwy, znów to straszne oczekiwanie i kolejny
cios, potem jeszcze jeden i jeszcze. Rozbite usta paliły. Na zębach pojawił się lodowaty
chłód. Dopiero po chwili zrozumiała, że to zimne, piaszczyste coś w ustach to żwir zmieszany
z lodem. Leżała na ziemi twarzą w dół. Powalona siłą uderzenia. Był potężnie zbudowany,
dwa razy większy od niej i kiedy ją szarpał, sprawiało to wrażenie, jakby ważyła tyle co
śnieżny puch.
- Ty dziwko - wysyczał spomiędzy zaciśniętych zębów i warg. - Ty cholerna kurwo -
powtarzał, akcentując słowa ciosem albo kopniakiem.
Tuż przed oczami miała lśniące, czarne wysokie buty. W połyskliwej skórze mignęło
odbicie jej twarzy. Stalowy czub najpierw trącał, potem mocno i szybko wymierzał kopniaka.
Gorące jak rozpalony pogrzebacz dźgnięcia bólu przenikały ciało aż po cebulki włosów.
Nachylił się, jego twarz znalazła się tuż obok jej twarzy. Ściągnął z niej płaszcz i odrzucił.
Zrobiło jej się zimno - potwornie zimno, lecz ten chłód nie miał nic wspólnego z wiatrem i
mrozem. Chwycił za spódnicę i rozerwał na biodrach.
- Nie... proszę, nie.
- Ty dziwko.
- Nie, nie.
- Stul pysk.
Wymiana słów nie trwała dwóch sekund. Kolejne uderzenie w twarz i niemal ją
zmiażdżył masą swego ciała. Silną ręką złapał za szyję, drugą rozsunął jej nogi. Nigdy dotąd
nie zaznała czegoś tak potwornego. Rozdzieranie od środka. Paraliżujący ból. Traciła na
moment świadomość i znów ją odzyskiwała, a ręka na jej gardle zaciskała się coraz mocniej,
pozbawiając oddechu. Usłyszała jakiś zwierzęcy skowyt. Ludzie nie wydają takich dźwięków
- pomyślała z rozpaczą, jeszcze walcząc resztkami sił. To niemożliwe, by ktoś mógł coś
takiego zrobić drugiemu człowiekowi. Żadna ludzka istota. Nikt. Nawet on.
Była z nim raz, nie tak jak teraz, nie pod gołym niebem na śniegu, nie zdarł z niej
ubrania, nie dusił, ale już wtedy czuła, że jest zdolny do wszystkiego. Dlatego drugi raz nie
chciała z nim pójść. „Niech go inna weźmie - poprosiła Birgit. - Ja nie chcę. Boję się”.
Pracowała dobrze, przynosiła zyski, nigdy nie wybrzydzała. Birgit się zgodziła. Nikogo nie
zmuszano. Była to jedna z niepisanych zasad w Judy’s Kino Bar, dlatego się tu zaczepiła.
Wydawało się, że tu jest bezpieczniej niż gdzie indziej. Birgit zaproponowała mu inną
dziewczynę, a on odwrócił się i wyszedł. Odetchnęły z ulgą. Brytyjscy żołnierze potrafili być
dziwni, ale to dzięki nim prosperowały takie przybytki jak ten. Na ogół nie sprawiali
kłopotów, czasem tylko któryś z nich przychodził pełen takiej złości i rozpaczy, że musiał się
na kimś wyładować, i często jedna wizyta nie wystarczała. Wtedy trzeba było uważać.
Potrafili być niebezpieczni. Dziewczyny natychmiast ich wyczuwały i jeśli tylko miały olej w
głowie, wymawiały się od takich klientów. Judith doskonale to wiedziała i zgadzała się
respektować ich życzenia. Jeśli któraś czuła strach - taki prawdziwy, sączący się przez skórę
jak pot - do niczego jej nie zmuszano. On przyszedł specjalnie do niej. Przemknęło jej
wówczas przez myśl, że wygląda na takiego, któremu lepiej nie odmawiać. Szkoda, że nie
posłuchała wewnętrznego głosu.
1
SAM
Notting Hill, Londyn, 2009
Siódma zero jedna. Sam Maitland otworzyła jedno oko. Cyfiy zegara świeciły na
niebiesko w mroku. Siódma zero dwie. Dokładnie za trzy minuty wstanie z ciepłego łóżeczka.
Zamknęła oczy, usiłując zatrzymać tę ostatnią minutę snu, ale się już rozwiał. Cyferki na
zegarze bezdźwięcznie się zmieniły. Głębiej zakopała stopy w pościeli. Siódma zero cztery.
Ostatnia rozkoszna chwila i rozległ się dzwonek oznaczający koniec spania. Podniosła się z
ociąganiem, wzdychając. Niepewnym krokiem udała się do łazienki, zapaliła światło i po
drodze pod prysznic zerknęła w lustro. Włosy potargane, makijaż rozmazany, na lewym
policzku ślad odgniecenia przez poduszkę... Chwała Bogu, że już po weekendzie. Wczoraj
poszła na drinka ze znajomymi. Żadne tam wielkie chlanie, kilka kieliszków czerwonego
wina (plus jedna whisky i łyk teąuili od kogoś) na zakończenie wyjątkowo ciężkiego
tygodnia.
Otworzyła szklane drzwi kabiny i odkręciła wodę. Po chwili łazienka była pełna pary.
Sam z przyjemnością poddała ciało biczom gorącej wody. Dziesięć minut później grube jasne
włosy były umyte i rozczesane, a ona wreszcie obudzona. Otulona białym szlafrokiem poszła
do salonu. Włączyła telewizor i zaczęła sobie szykować płatki na śniadanie, jednym uchem
słuchając wiadomości. Myślami była już na mającym się odbyć za parę godzin spotkaniu,
które jej szef, Peter Linman, zorganizował z nowymi klientami. Amerykanie byli na ogół
znacznie bardziej wymagający niż inni i pilnie przyglądali się temu, co nazywali „bottom
line”. Uśmiechnęła się. Poszła z płatkami na kanapę i włączyła odsłuchiwanie wiadomości w
telefonie.
- Cześć, Sam. Tu Peter. Przypominam, że spotykamy się z Markiem Silvermanem i
jego zespołem jutro o dziewiątej czterdzieści pięć, nie o dziesiątej. Przedtem proponuję
szybką kawę w sali konferencyjnej na jedenastym piętrze. Liczę na to, że widok z okien ich
zmiękczy. Do jutra.
- Cześć, Sam, to ja. Zadzwoń, jak będziesz mogła. Najlepiej jeszcze w tym tygodniu.
Aha, w piątek są moje urodziny, jakbyś zapomniała.
- Dobry wieczór, panno Maitland. Tu recepcja z Chepstow Road. Są dla pani dwie
paczki...
- Cześć, Sam. To znowu ja. Zadzwoń wieczorem, jak wrócisz, dobrze? Mam ci coś
ważnego do powiedzenia. Może być nawet bardzo późno.
Uśmiechała się, kasując wiadomości. Dwie były od Pauli, ukochanej przyjaciółki,
zdolnej projektantki biżuterii, najbardziej roztrzepanej, najgorzej zorganizowanej i
najwspanialszej osoby na świecie. „Nie zapomniałam o twoich urodzinach” - szepnęła w
stronę telefonu. Jakżeby mogła. Paula zawsze dzwoniła wcześniej, żeby o tym przypomnieć, a
że miała skończyć trzydzieści osiem lat, Sam zaliczyła tych przypomnień dość sporo. Zjadła
płatki i wyłączyła telewizor. Siódma czterdzieści pięć. Czas ruszać.
Piętnaście minut później była gotowa. Jeszcze szybkie spojrzenie w lustro. Włosy
związane w koński ogon podpięła od dołu szylkretowym grzebieniem. Ulubiony czarny
kostium od Armaniego: spódnica do kolan, lekko poszerzana z tyłu, i dopasowany żakiet. Do
tego biała bluzka z niedużym żabotem, cienki złoty łańcuszek i złote kółeczka w uszach.
Zabójczo wysokie obcasy (oczywiście Blahnik) i ciężki staroświecki złoty pierścionek, który
zawsze nosiła na trzecim palcu lewej ręki - na przekór wszystkiemu, jak złośliwie dokuczały
przyjaciółki, robiąc aluzję do jej wolnego stanu. Pełna gotowość bojowa.
Zamknęła drzwi i zbiegła po schodach. Srebrny sportowy samochód stał zaparkowany
na ulicy. Wyłączyła alarm, otworzyła drzwi i wsiadła. Zapach nowej skóry zawsze
wywoływał w niej przyjemny dreszcz. Kochała swoje autko. Był to prezent od samej siebie
na trzydzieste piąte urodziny. Wprawdzie nieco drogi, ale zdecydowanie wart grzechu.
Inaczej się wraca czymś takim do domu po dniu ciężkiej pracy. Rzuciła teczkę na tylne
siedzenie, odpaliła silnik i zgrabnie włączyła się w coraz bardziej gęstniejący ruch
samochodów jadących w stronę Bayswater Road. Pracowała przy North Row, małej uliczce
odchodzącej od Park Lane. Przy odrobinie szczęścia niecałe pięć minut jazdy. Zdecydowanie
powinna chodzić pieszo albo jeździć autobusem. Ponieważ naprawdę ciężko pracowała,
uznała jednak, że należy jej się ten drobny luksus dojazdu w godziwych warunkach do
miejsca, w którym spędzała niemal każdą chwilę poza czasem snu.
- Dzień dobry, panno Maitland. - Jim, przystojny dozorca parkingu, posłał jej zabójczy
uśmiech. Wszyscy w firmie wiedzieli, że do niej uśmiecha się w szczególny sposób.
- Dziękuję. - Dała mu kluczyki i szybko poszła w stronę wind. Nie miała ochoty na
żadne przekomarzanki z Jimem. To w ogóle nie było jej mocną stroną. Czuła się z tym głupio
i od razu zaczynała być strasznie poważna, co zniechęcało drugą stronę.
- Dzień dobry, Sam. Peter już poszedł na górę. - Claire, jej asystentka, podniosła
głowę znad papierów, kiedy panna Maitland weszła do biura. Od razu wręczyła szefowej
duży kubek czarnej kawy i stos akt. - Kazał ci powiedzieć, że Sue Walsh będzie z tobą
pracować.
Wiadomość ją poruszyła. Sue Walsh była szefową działu prawnego w ich
nowojorskim biurze. Jej udział oznaczał, że sprawa nie zapowiada się ani na łatwą, ani na
szybką, na co mieli nadzieję wszyscy z wyjątkiem Petera Linmana. On będzie zachwycony.
Im dłuższa sprawa, tym więcej godzin pracy policzy sobie firma. W ubiegłym roku podobny
przypadek pochłonął mnóstwo czasu. Sam modliła się, aby tym razem skończyło się szybciej.
Za trzy dni miała jechać na urlop - pierwsze prawdziwe wakacje od niemal pięciu lat. Sześć
dni w luksusowym spa w Marrakeszu. I nie ma takiej siły, która by ją zmusiła do
zrezygnowania lub choćby przełożenia wyjazdu. Nawet Sue Walsh nic tu nie wskóra.
Z kawą i papierami ruszyła w stronę wind, myśląc o zbliżającym się spotkaniu. Nie
zdążyła nawet przejrzeć dokumentów tak dokładnie, jak miała to w zwyczaju. Na ile się
zdążyła zorientować, wyglądało to na dość prosty przypadek naruszenia praw autorskich - nic
nadzwyczajnego. Stroną pozywającą był angielski pisarz mieszkający w Los Angeles -
podpisał umowę licencyjną na scenariusz, za który zapłacono mu jak na razie śmieszne
pieniądze. A teraz studio przystąpiło do realizacji filmu i nie chciało więcej płacić. Takie
rzeczy działy się ciągle. Firma zatrudniająca Sam - Bellitte, Hazelby, Forman, Lazards -
należała do czołowych kancelarii prawniczych na świecie, specjalizujących się w tego typu
sprawach. Ciekawe, swoją drogą, jak biednego scenarzystę stać na ich honorarium, ale to już
problem Petera, nie jej. Przełknęła łyk piekielnie gorącej kawy i wcisnęła guzik windy.
- To na razie! - zawołała Claire, kiedy drzwi się rozsunęły. - Nie zapomnij, że potem
masz kolację z Soltermannem i Jimem Burnsem. Zarezerwowałam stolik w The American
Grill w Ritzu. - Zaśmiała się na widok wyrazu twarzy szefowej. - Już zapomniałaś? - Sam
przyznała się kiwnięciem głowy. - Nie przejmuj się, wyskoczę i podrzucę ci świeżą bluzkę.
Różowa? - zaryzykowała Claire, spoglądając na jej buty. Odpowiedzią było potaknięcie
głową.
- Dzięki, jesteś nieoceniona - zdążyła usłyszeć, zanim zamknęły się drzwi.
Winda ruszyła w górę. Sam dopiła kawę, sprawdziła w lustrze stan fryzury i od tej
chwili skupiona już była wyłącznie na czekającym ją spotkaniu. Wiedziała, jak bardzo Peter
ceni jej umiejętność wyławiania najważniejszych kwestii. Jej koledzy częstokroć byli od niej
bardziej błyskotliwi, mieli odważniejsze pomysły - ale mało kto tak solidnie się przykładał
jak ona. Rzadko jej się zdarzała zaskakująca argumentacja czy też ryzykowna taktyka, za to
znakomicie umiała wyłapać rzeczy najistotniejsze i dostrzec to, o czym inni w pośpiechu
zapominali - zupełnie tak jak zapominała jej siostra bliźniaczka Kate, która miała dobry
refleks, ale za dużo gadała i była w dodatku roztrzepana. Sam wręcz przeciwnie. Mówiono o
niej, że nie angażuje się emocjonalnie, ale nie było to do końca prawdą. Po prostu angażowała
się z umiarem. Ostrożność tkwiła w jej naturze, a w tej dziedzinie prawa, którą się zajmowała
- ochrona własności intelektualnej - cecha ta okazała się niezwykle przydatna. Dlatego
wybrała taką specjalizację. Od dawna kierowała się zasadą, że w życiu powinno się
wykorzystywać wrodzone zdolności i nie należy ujawniać słabych stron. Robiła karierę o
wiele szybciej niż jej koledzy - wiedziała, w czym jest dobra, i tego się trzymała. Jako
nastolatka koniecznie usiłowała być kimś innym, niż była naprawdę, a choć od tamtej pory
upłynęło dwadzieścia lat, pamięć dawnych porażek wciąż bolała. Raz wystarczy.
- O, Sam... świetnie. Dobrze, że udało ci się przyjść trochę wcześniej. Sue, pamiętasz
Sam Maitland? Pracowała z nami w sprawie Napstera.
- Naturalnie. Miło cię widzieć, Sam. To co? Wszyscy jesteśmy? W takim razie
zaczynajmy...
Sam usiadła na swoim miejscu, wyjęła notes i odsunęła na razie od siebie
wspomnienia o nieszczęsnej nastolatce, a także myśli o nadchodzącym urlopie.
2
Trzy dni później, pod koniec dnia pracy, odłożyła z ulgą te same akta. Sprawa nie była
wprawdzie wyprowadzona na prostą, ale po raz pierwszy w ciągu całej swojej kariery
zawodowej się tym nie przejęła. Dochodziła czwarta. Za mniej więcej piętnaście minut
przyjedzie samochód, który zawiezie ją na Heathrow. Piętnaście minut. Kwadrans. Od lat nie
spoglądała w pracy na zegarek z taką niecierpliwością, ale dziś był naprawdę wyjątkowy
dzień. Trudno o lepszy moment na wyjazd z Londynu. Jak zwykle padało, a gęsta, trwająca
od blisko tygodnia mżawka nie zdradzała żadnych oznak, że zamierza się skończyć; przy
takiej pogodzie nic tylko siąść i płakać z żalu. A podobno wiosna ma przyjść niebawem...
Zaczęła robić porządki na biurku. Obok klawiatury leżało kilka kartek - spojrzała na nie z
wahaniem.
- Daj spokój - jej myśli przerwał spokojny głos Claire. - Zostaw. Przekaż komuś.
Wszystkie, jak leci.
Sam spojrzała na asystentkę z poczuciem winy. Dziewczyna stała w progu,
uśmiechając się wyrozumiale,
- A co, jeśli... - zaczęła.
- Żadne „co jeśli”. Jesteś na urlopie. Daj spokój... to też zostaw.
- Ale...
- Żadne „ale”. Jeśli nastąpi jakieś trzęsienie ziemi, damy ci znać.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Aha... - Claire spojrzała na mrugające światełko w telefonie. - Samochód
już chyba jest.
Sam uniosła ręce na znak, że się poddaje.
- No dobrze, ale pamiętaj, dzwońcie, jeśli się zdarzy cokolwiek nieoczekiwanego.
- Zadzwonimy. Już ty się nie martw. I, na miłość boską, baw się dobrze! - przykazała
Claire surowo. - Będziesz umiała, prawda?
- No pewnie! - obruszyła się jej szefowa, biorąc niedużą zgrabną walizkę. -1... wyślę
ci kartkę.
- Fajnie. Poznaj tam kogoś sympatycznego. - Claire się zaśmiała. - Żebyś miała z kim
miło spędzić czas - dodała śpiesznie, widząc wyraz jej twarzy. - Wakacyjna przygoda, nic
więcej. Dobrze by ci zrobiła.
Sam czuła, jak jej policzki czerwienieją. Była ostatnią osobą na kuli ziemskiej, która
miałaby chęć na jakieś przygody. I prawie ostatnią, która nadawała się do przygód.
Flirtowanie nie było jej mocną stroną, letnie romanse tym bardziej. W tej dziedzinie była
„wkurzająco poważna” - słowa Philipa, jej najlepszego (jedynego) przyjaciela mężczyzny.
Wymruczała coś pod nosem w odpowiedzi, wzięła płaszcz i wyszła, nim Claire zdążyła
rozwinąć temat i wprawić ją w jeszcze większe zakłopotanie.
- Poproszę na terminal piąty - powiedziała kierowcy, siadając z tyłu.
- Daj spokój - jej myśli przerwał spokojny głos Claire. - Zostaw. Przekaż komuś.
Wszystkie, jak leci.
Sam spojrzała na asystentkę z poczuciem winy. Dziewczyna stała w progu,
uśmiechając się wyrozumiale,
- A co, jeśli... - zaczęła.
- Żadne „co jeśli”. Jesteś na urlopie. Daj spokój... to też zostaw.
- Ale...
- Żadne „ale”. Jeśli nastąpi jakieś trzęsienie ziemi, damy ci znać.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Aha... - Claire spojrzała na mrugające światełko w telefonie. - Samochód
już chyba jest.
Sam uniosła ręce na znak, że się poddaje.
- No dobrze, ale pamiętaj, dzwońcie, jeśli się zdarzy cokolwiek nieoczekiwanego.
- Zadzwonimy. Już ty się nie martw. I, na miłość boską, baw się dobrze! - przykazała
Claire surowo. - Będziesz umiała, prawda?
- No pewnie! - obruszyła się jej szefowa, biorąc niedużą zgrabną walizkę. -1... wyślę
ci kartkę.
- Fajnie. Poznaj tam kogoś sympatycznego. - Claire się zaśmiała. - Żebyś miała z kim
miło spędzić czas - dodała śpiesznie, widząc wyraz jej twarzy. - Wakacyjna przygoda, nic
więcej. Dobrze by ci zrobiła.
Sam czuła, jak jej policzki czerwienieją. Była ostatnią osobą na kuli ziemskiej, która
miałaby chęć na jakieś przygody. I prawie ostatnią, która nadawała się do przygód.
Flirtowanie nie było jej mocną stroną, letnie romanse tym bardziej. W tej dziedzinie była
„wkurzająco poważna” - słowa Philipa, jej najlepszego (jedynego) przyjaciela mężczyzny.
Wymruczała coś pod nosem w odpowiedzi, wzięła płaszcz i wyszła, nim Claire zdążyła
rozwinąć temat i wprawić ją w jeszcze większe zakłopotanie.
- Poproszę na terminal piąty - powiedziała kierowcy, siadając z tyłu.
Spojrzała na zegarek. Samolot do Marrakeszu wylatywał o siódmej - jeszcze mnóstwo
czasu. Pójdzie na górę do eleganckiej poczekalni klasy biznesowej, wypije kieliszek dobrego
wina i poczyta książkę kupioną specjalnie na wakacje - może po drodze wstąpi do duty free i
kupi sobie okulary przeciwsłoneczne? Spojrzała przez okno i lekko zadrżała. Według
prognozy w Marrakeszu były dwadzieścia cztery stopnie. W Londynie - zaledwie cztery, więc
tym bardziej myśl o cieple i słońcu sprawiła jej rozkosz. Spojrzała na bilet. Claire, jak zwykle
niezawodna, wszystko świetnie zorganizowała. Bilet klasy biznesowej na British Airways; jej
ulubione linie, niech sobie mówią, co chcą. Tydzień w uroczym hoteliku Dar les Cigones w
dzielnicy żydowskiej i ktoś miał ją odebrać z lotniska. Kochana Claire. Koniecznie trzeba jej
kupić coś ładnego, żeby się zrewanżować.
Oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Miała za sobą ciężki tydzień. Peter omal nie
dostał zawału, kiedy powiedziała, że idzie na urlop. „Gdzie idziesz?” Jakby nie wierzył, że
ona śmie wziąć tydzień wolnego. „Ty idziesz na urlop?” Akcent na słowie „ty” nie uszedł jej
uwagi. Nie była jedyną samotną osobą w BHFL, ale ona jedna nigdy nie przyprowadziła na
firmową imprezę kogoś, z kim łączyłoby ją coś więcej niż przyjaźń. Nikt z kolegów z pracy
nie poznał nigdy żadnej „osoby towarzyszącej”, jak określano małżonków i partnerów. Nie
było tajemnicą, że Sam Maitland, jedna z najlepszych i najbardziej łubianych prawniczek, po
prostu nikogo takiego nie ma. Prawie nigdy też, na ile Peter Linman się orientował, nie
wyjeżdżała na urlop.
- Urlop? - powtórzył z niedowierzaniem. - Ty?
Potwierdziła zdecydowanym ruchem głowy, choć naprawdę wcale nie czuła się tak
pewnie.
- Tylko na tydzień. - Starała się mówić obojętnym tonem. - Będę z powrotem, nim
zauważysz, że mnie nie ma.
Nic nie powiedział, tylko w dobrze znany jej sposób zacisnął usta i wyszedł.
A teraz Sam jest w drodze do Marrakeszu. Oby było warto - pomyślała, kiedy
taksówka dojechała na lotnisko. Dała kierowcy napiwek i z walizką udała się do odprawy.
Dziesięć minut później jechała schodami ruchomymi na górę do VIPowskiej poczekalni,
starając się nie myśleć więcej o Peterze Linmanie i toczącej się sprawie.
Lot do Marrakeszu był krótki i przebiegł bez zakłóceń. Wzięła od miłej stewardesy
kieliszek sancerre, po czym otworzyła jedną z czterech wybranych na wakacje powieści. Nie
mogła się jednak skupić na lekturze i po paru minutach odłożyła książkę. Była zbyt
podekscytowana. Nie pamiętała już, kiedy miała czas poczytać coś, co nie było aktami
sprawy albo podręcznikiem prawa, jakich sporo stało na półkach w jej gabinecie. Jakiś czas
temu wykupiła udział w małym domku we Francji, położonym w jednej z tych
niewiarygodnie pięknych ‘francuskich wioseczek, co to się zdaje, że zdarzają się tylko w
filmach lub książkach, dopóki człowiek sam nie pojedzie i się nie przekona, że istnieją
naprawdę. Namówili ją koledzy z pracy, a choć było to już dwa lata temu, jak dotąd nie
spędziła tam jeszcze nawet tygodnia. Zniechęcała ją skutecznie perspektywa samotnej jazdy
samochodem z Paryża do Awinionu. Mieszkanie w luksusowym hotelu to co innego; zawsze
można z kimś pogadać, choćby z boyem. Koniec, stop, przestań - napomniała się surowo. Nie
tędy droga, po co drapać rany? Jedzie na urlop. To jest w tej chwili ważne, a nie jałowe
rozpamiętywanie nieudanego życia uczuciowego. Nieudanego? Aż się uśmiechnęła. Raczej w
ogóle nieistniejącego. Jak powiedziała wczoraj Paula, kiedy Sam znalazła wreszcie wolne pół
godziny, żeby do niej oddzwonić?
- Nie trzeba od razu iść na całość, kochana. Czasem wystarczy trochę.
- I kto to mówi - odparła. - Sama miałaś burzliwe lato...
Paula wiecznie się zakochiwała i odkochiwała. Jednego dnia dzwoniła i ze
szczegółami rozwodziła się na temat właśnie poznanego mężczyzny swoich marzeń, a tydzień
później telefonowała, by równie dokładnie zrelacjonować genezę rozstania. Sam dawno już
straciła rachubę, ile razy książę z bajki nawiedził życie Pauli. Przyjaciółka żyła w tak
szalonym tempie, że człowiek nie nadążał. Ona sama była zupełnie inna, a jednak nie
zdarzyło się, by ktoś po raz drugi chciał się z nią umówić. Nie wiedziała, w czym rzecz.
Problem nie polegał na tym, że nie podobała się mężczyznom. Metr siedemdziesiąt wzrostu,
rozmiar dwanaście i gęste jasne włosy; musiałaby być - jak mawiał Philip - cała kostropata,
żeby nie przyciągać spojrzeń. Choć dość często dostawała propozycje randek, nic z nich
potem nie wynikało, choćby nie wiadomo jak się starała kontynuować znajomość.
- Spójrz prawdzie w oczy, Sam - powiedział jej kiedyś Philip szczerze. - Ty
odstraszasz mężczyzn. Jesteś mądrzejsza niż większość znanych mi kobiet, a to znaczy, że
jesteś inteligentniejsza niż wszyscy znani mi mężczyźni. Zarabiasz więcej niż większość
moich znajomych. Jesteś wspaniała, to fakt niezaprzeczalny, ale nie wiedzieć czemu boję się
ciebie jak cholera, choć znamy się jak łyse konie. Przecież pamiętam ciebie z czasów, no
wiesz...
- Nie przypominaj mi, dobrze?
Mówił prawdę. Z Philipem McGovemem znali się od szóstej klasy. Ale tamta Sam
Maitland, mieszkająca przy Georgiana Street 24 w Camden, w niczym nie przypominała tej z
apartamentu szóstego przy Pałace Court 16 w Notting Hill. Tamta Sam Maitland, do której
Philip zrobił aluzję, miała nadwagę, trądzikowatą cerę, nosiła grube okulary i do tego się
jąkała. Tamta Sam żyła w cieniu swojej siostry bliźniaczki Kate, która nie miała ani nadwagi,
ani skłonności do trądziku, ani też nie była chorobliwie nieśmiała. Kate Maitland, drobna,
szczupła, ciemnowłosa i ciemnooka, stanowiła obiekt westchnień wszystkich chłopaków w
szkole. Kate była gwiazdą, Sam nie. Proste. Wszyscy tak uważali, nikt bardziej tego nie
podkreślał niż ich matka.
Dopiero kiedy Sam wyjechała na studia do Bristolu, sytuacja się zmieniła. Kate poszła
na uczelnię medyczną blisko domu i została lekarzem. Zaraz na początku roku akademickiego
poznała Granta, z którym razem studiowali. Pobrali się zaraz po dyplomie. On został
chirurgiem, ona lekarzem pierwszego kontaktu. Kupili duży dom w Surbiton, szybko urodziło
im się dwoje udanych dzieci, jedno po drugim. W wieku trzydziestu ośmiu lat Kate straciła
dawny powab, z którego słynęła w szkole, i zaczęła „rozrastać się wszerz”, jak sama to
określiła. Kiedy się widywały, rzadziej niż Kate by chciała, Sam słyszała w jej głosie nutę
pewnej goryczy, której przedtem nie było. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że ich
wzajemna relacja całkowicie się zmieniła. Teraz ona prowadziła światowe życie, nie Kate. To
Sam ćwiczyła pilates i jadała w restauracjach, o jakich jej siostra w ogóle nie słyszała.
Zarabiała mnóstwo pieniędzy, a Kate i Grant, którzy wiecznie ich nie mieli, spłacali potężną
hipotekę i posyłali obie córki do prywatnych szkół. Innymi słowy, to Sam miała wszystko, a
nie Kate.
- Przecież masz, czego chciałaś - stwierdziła kiedyś Sam, zirytowana biadoleniem
siostry.
- Właśnie, że nie mam - warknęła Kate.
I taki był koniec tej rozmowy.
- Szanowni państwo... - rozległ się głos kapitana; szykowali się do lądowania w
Marrakeszu.
Sam złożyła stolik, schowała swoje rzeczy do skrytki. Wyjrzała przez okno. Noc
otulała miasto niczym gruby ciężki koc. Daleko w dole lśnił zarys linii brzegowej, jakby
rozświetlony tysiącem klejnotów. Claire obiecała, że ktoś będzie na nią czekał. Całe
szczęście. Pierwszy raz była w Maroku i wiedziała o tym kraju jedynie to, co wyczytała w
hotelowej broszurze reklamowej, oferującej spokój, ciszę i luksus, które to połączenie
wydawało jej się jeszcze całkowicie nierealne.
Madame Sam Mattieland. Taki napis, wyraźny, choć z błędem, trzymał stremowany
młody człowiek, którego zobaczyła od razu, gdy tylko przeszła przez szklane drzwi. Dała mu
znak, że to ona. Natychmiast się rzucił, wziął bagaże i poszli do jego taksówki. Zapakował
rzeczy, usadowił ją wygodnie z tyłu i siadł za kierownicą starego, ale całkiem dobrze
utrzymanego mercedesa. Sam oparła się o skórzaną tapicerkę i miała ochotę radośnie się
uśmiechnąć.
Kiedy jechali wolno z lotniska do miasta, kierowca wyjaśnił, że hotel znajduje się w
dawnej dzielnicy żydowskiej. Był wieczór, dochodziła dziesiąta, ale miasto tętniło życiem.
Wszędzie coś się działo - na skraju zmienionego w nieduży bazar chodnika stały stragany z
jedzeniem. Objechali wokół słynny targ Dżamaa alFina, pełen turystów i miejscowych,
kupujących, jedzących, oglądających uliczne występy. Sam patrzyła na to wszystko
zauroczona od pierwszej chwili. Kiedy stanęli przed eleganckim domem w środkowej części
małej, krętej uliczki, westchnęła z zadowoleniem. To właśnie obiecywała broszura.
3
- A tutaj - powiedziała pokojówka, otwierając drzwi, za którymi ukazał się luksusowy
pokój z wysokim sklepieniem i wystrojem w kolorach pastelowych - ma pani salonik.
Sam była pod wrażeniem. Wszędzie stały bukiety róż - jasnoróżowych, białych i
bladożółtych. Do tego bogato dekorowana misa z owocami i karafka z krwistoczerwonym
winem. Dodatkową ozdobą wnętrza był narożny kominek i pięknie rzeźbiona biblioteczka z
zachęcającymi tytułami.
- Dziękuję - wyszeptała, oszołomiona tym przepychem. Walizka została wniesiona już
przedtem, łóżko gotowe. Można zacząć urlop.
- Bardzo proszę. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, wystarczy wybrać zero.
Recepcja jest czynna całą dobę. Miłego wieczoru. - Dziewczyna uśmiechnęła się i zamknęła
za sobą bezgłośnie drzwi.
Sam podeszła do okna i podniosła drewniane żaluzje, wpuszczając do środka
chłodniejszy nocny powiew. W dali widać było góry Atlas; tarasy na sąsiednich dachach
podświetlały śliczne, łagodnie mrugające światełka. Chwilę oddychała wonnym powietrzem,
po czym raz jeszcze obejrzała pokój. Aż miała ochotę krzyczeć z radości. Podeszła do łóżka i
otworzyła walizkę. Wyjęła starannie poskładane żakiety, sukienki z lnu i miękkie kaszmirowe
rozpinane swetry, po czym powiesiła wszystko w drewnianej rzeźbionej szafie. Dziesięć
minut później, kiedy rzeczy zostały już pochowane, nalała sobie duży kieliszek wina i poszła
do łazienki. Przygotowała kąpiel z pianą, zdjęła szlafrok i weszła do wanny. Było bosko.
Woda gorąca, ale nie parząca, płyn do kąpieli o miłym zapachu. Wypiła łyk wina i zanurzyła
się głębiej w pachnącej wodzie. Miała przed sobą spokojny urlop. Przez sześć dni nie będzie
robić nic, tylko czytać, jeść i spać.
Skończyło się wino, skórę miała zaróżowioną i pomarszczoną od wody, wyszła więc z
wanny. Wróciła do pokoju, związała mokre włosy w węzeł i wsunęła się w nakrochmaloną
pościel, rozkoszując się chłodnym dotykiem płótna na skórze. Wtuliła się w prześcieradło i
wyciągnęła rozkosznie. Była taka zmęczona. Pomyślała sennie, że rano wstanie późno,
nieśpiesznie zje śniadanie na tarasie i zabierze się do lektury jednej z czterech przywiezionych
powieści. Którą wybrać na początek? Próbowała przypomnieć sobie okładki, ale myśli,
zamglone winem i wszechogarniającym poczuciem rozkosznego znużenia, zaczęły się
rozpierzchać. Łagodne pastelowe kolory pokoju zlały się ze sobą, umysł poszybował na
wolność. Zasnęła.
4
Ranek można spędzić na wiele sposobów, niekoniecznie zajmując się czymś
konkretnym. Pierwszy poranek Sam upłynął w ciepłym słońcu na wychodzącym na wąską
uliczkę tarasie z widokiem na białą linię majestatycznego masywu gór Atlas. Z dachu
sąsiedniego domu napływał słodki, delikatny zapach świeżych domowych wypieków i
kwiatów. Zanurzyła croissanta w kawie z mlekiem, a potem strzepnęła płatki ciasta z ust,
walcząc z pokusą, żeby zadzwonić do biura i sprawdzić, czy nic się nie zawaliło pod jej
nieobecność. Przywołała się do porządku - przecież nie ma jej dopiero jeden dzień. Claire na
pewno by zatelefonowała, a komórka leżąca na szklanym blacie stolika cały czas milczała. Z
ulicy dobiegały kobiece głosy pełne obco brzmiących gardłowych dźwięków i radosny
śmiech. Odwróciła głowę. Rysa na białym murze okazała się kolumną małych czarnych
mrówek, błysk czerwieni - kwiatem geranium w narożniku, a szarozielona mgiełka z lewej
strony to drzewka oliwne rosnące w wielkich donicach z terakoty. Hałasy uliczne ścichły,
teraz docierały jakby z daleka. Sam siedziała z podwiniętymi nogami, sennie pławiąc się w
słońcu, identycznie jak kot na dachu, który obserwował ją czujnie, licząc na jakiś upuszczony
na ziemię smaczny kąsek.
Nagle się obudziła. Kapelusz zsunął się i teraz przyciskała go głową do ramienia.
Przywróciła mu właściwy kształt. A więc znowu zasnęła. Zerknęła na zegarek - ciekawe, czy
długo spała. Prawie godzinę - było niemal południe. Rozejrzała się z poczuciem winy, ale nikt
jej nie obserwował, nikt się nie zastanawiał, co ona robi i dlaczego. Znów wzięła do ręki
książkę, zamierzając przed lunchem przeczytać rozdział do końca. A właśnie, lunch... gdzie
go zjeść? W recepcji dostała listę najbliższych restauracji, barów, kawiarni oraz miejsc
rozrywek. Nawet z mapką. Sięgnęła po nią. Dwa domy dalej była mała restauracyjka. W sam
raz na dobry początek.
Pół godziny później, po szybkim zimnym prysznicu i przebraniu się, wyszła z hotelu i
natychmiast wchłonął ją tłum. Z rozkoszą włączyła się w wędrującą ciżbę; przechodnie robili
zakupy, przystawali, aby pogadać, oglądali towary i sprawdzali ceny, zmięte banknoty
przechodziły z rąk do rąk. Pod sklepami, w których sprzedawano różne przysmaki, ustawiały
się niewielkie kolejki; znikały i znów się tworzyły. Nad ulicą unosił się przyjemnie pikantny
zapach warzyw i mięsa, pieczonych na małych węglowych rusztach obsługiwanych przez
przykucniętych obok mężczyzn w długich, powłóczystych dżelabach. Gdzieś dalej odbywał
się jakiś występ - Sam słyszała krzyki i wybuchy śmiechu. Młody chłopak i ślepy starzec coś
mówili do tłumu. Nic nie rozumiała, ale samo przyglądanie się stanowiło miłą rozrywkę.
Przystanęła więc i zaczęła słuchać śmiechów i komentarzy w nieznanym jej języku; jak inni
wyciągała szyję, żeby lepiej widzieć. Dobrze jej było w tym rozbawionym tłumie.
Wśród tych obcych ludzi, dla których ona też była obca, nagle poczuła jakiś ruch
skierowany w jej stronę. Tuż przy biodrze prześlizgnęła się czyjaś ręka zmierzająca do
torebki, którą miała przewieszoną przez ramię; ręka znieruchomiała, a Sam odruchowo
mocno ją chwyciła. Właściciel, kimkolwiek był, nie mógł się uwolnić, gdyż z boku, w ścisku,
napierał na niego stojący nieco dalej człowiek, i ręka kieszonkowca znalazła się w potrzasku.
Szamotaniną zwróciłby na siebie uwagę. Sam spojrzała na niego. Młoda twarz naznaczona
młodzieńczym trądzikiem, niby obojętna, ale w napięciu ciała doskonale wyczuwało się
strach. Drugą ręką sięgnęła do torebki i stwierdziła, że jest cała i nienaruszona. Już miała
puścić złodzieja, kiedy ten zesztywniał. Ktoś złapał go z drugiej strony. Wychyliła się nieco,
żeby zobaczyć, co się dzieje. Jakiś mężczyzna mówił coś po arabsku do młodego
kieszonkowca, który sprawiał wrażenie oniemiałego ze strachu. Nieznajomy pochylił się w jej
stronę i spytał niskim głosem o wyraźnie brytyjskim brzmieniu:
- Wszystko jest? Czy coś zabrał?
Pokręciła głową.
- Nie, nic. Torebka jest tutaj. - Dotknęła skórzanej klapy. Mężczyzna powiedział coś
jeszcze do chłopaka, po czym wepchnął go w tłum. Chwilę patrzył za nim, a następnie
zwrócił się do niej:
- Wszystko w porządku? - Przyglądał się jej uważnie.
Wolno pokiwała głową. Po złodziejaszku nie było już śladu.
- Wie pan, kompletnie mnie zaskoczył. - Zaśmiała się, ale dość niepewnie. - Dobrze,
że poczułam jego rękę. Niezły fachowiec.
- To smarkacze. Tylko czyhają na okazję. Zasadzają się na turystów, a pani...
wyróżnia się nieco.
Sam dotknęła jasnych włosów i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- Może powinnam je czymś zasłaniać?
- To nie pomoże. I tak widać, że cudzoziemka. - Uśmiechnął się. - Angielka?
Skinęła głową. Nagle poczuła się dziwnie skrępowana. Nieznajomy był wysoki, silnie
zbudowany, miał proporcje antycznego posągu. Nie należała do malutkich, ale stojąc obok
niego, czuła się jak karzełek. Nie tylko posturą robił wrażenie; krótkie siwiejące włosy,
opalona twarz i skrzące się niebieskie oczy budziły zaufanie. Aż ją coś w gardle ścisnęło.
Boże, o co on przed chwilą pytał?
- Tak. Jestem Angielką, a pan? - Zauważyła u niego leciutki akcent, którego nie
potrafiła zidentyfikować.
- Też Anglik. - Uśmiechnął się.
- O!
- Wszystko w porządku? - powtórzył pytanie. - Zbladła pani.
- Najzupełniej w porządku. Tylko było to dość niespodziewane jak na pierwszy dzień.
- Znów się zaśmiała niepewnie.
- Na długo pani przyjechała? - Odsunął się, robiąc jej przejście, i razem ruszyli przez
tłum.
- Na tydzień. Pierwszy urlop od lat.
- Jest pani... Przyjechała pani w towarzystwie?
Szybko zaprzeczyła. Spodobało jej się, że się zawahał przy pytaniu.
- Nie, jestem sama. - Poczuła, jak jej policzki czerwienieją, i szybko odwróciła głowę.
Dogonił ją i nagle przystanął. Niemal na siebie wpadli. Odruchowo chciała się go
przytrzymać, ale cofnęła rękę, jakby się bała sparzyć. Spojrzał na nią z wyraźnym
rozbawieniem.
- Zbliża się pora lunchu. Nie jest pani głodna? Może byśmy razem coś zjedli?
Niedaleko stąd jest naprawdę dobra restauracja. Byłem w czwartek, mają świetne jedzenie.
Moment wahania. Ta jego szorstkość i bezpośredniość bardzo jej odpowiadały. Dawał
poczucie bezpieczeństwa. Sprawiał wrażenie człowieka silnego i solidnego. „Stop, moja
droga, nie zagalopuj się”. Postanowiła, że tylko mu podziękuje za pomoc i uprzejmość, nie
będzie się z nim umawiać. Ku Swemu zdziwieniu jednak usłyszała własny głos mówiący
zupełnie co innego:
- Tak, to doskonały pomysł.
5
Kieliszek był zimny w dotyku; kiedy upiła pierwszy łyk, na języku pojawił się
przyjemnie rzeźwiący smak zimnego wina. Nick, Nick Beasdale - jak się przedstawił - cały
czas przyglądał się jej uważnie.
- Dobre?
- Świetne.
- No to na zdrowie.
W żołądku pojawiło się dziwne, przyjemne odczucie, jakiego nie doznała od lat.
- Na zdrowie. - Podniosła swój kieliszek.
Siedzieli na tarasie małej restauracji, wychodzącym na ulicę niecałe sto metrów od
miejsca, w którym się poznali. Na początek Nick zamówił butelkę lokalnego białego wina,
talerz z serami i figami oraz miejscowy płaski chlebek - mówił przy tym po arabsku, jak jej
się wydawało, całkiem płynnie. Od tego wszystkiego nawet bez wina kręciło się jej w głowie!
Oparta wygodnie, rozejrzała się z ciekawością. Taras był przyjemnie zacieniony, stały na nim
donice z drzewkami oliwnymi i z krzewami róż. Białożółte pasiaste markizy sprawiały
wrażenie, że słońce po nich tańczy. Siedzieli obok żelaznej kutej balustrady, z ulicy płynęły
przeróżne odgłosy.
- Co pan robi w Maroku? - spytała, kiedy kelner przyniósł talerze.
- Jestem na urlopie, tak samo jak pani. Mam tydzień przerwy między kolejnymi
placówkami i w ostatniej chwili zdecydowałem się przyjechać tutaj.
- Placówkami? Czyżby pan był dyplomatą? - spytała zaciekawiona.
Zaśmiał się.
- Niezupełnie. Jestem wojskowym. Oficerem.
- Oficerem? - Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nigdy dotąd nie spotkała oficera.
- A pani? - spytał z uśmiechem.
- Ja?
- Co pani robi?
- Jestem prawnikiem. Zajmuję się ochroną własności intelektualnej. - Miała
świadomość, że jej policzki poczerwieniały.
Zrobił zabawną minę.
- O, to bardzo ciekawe.
- Czy ja wiem? - Byle się za bardzo nie przechwalać. Co mówił Philip? „Ty ich
odstraszasz”.
- Ależ tak. Wcale nie żartuję. W wojsku raczej trudno spotkać tak piękną i mądrą
kobietę jak pani. To wręcz niemożliwe.
Rumieniec pociemniał jeszcze bardziej.
- Ja z kolei nie znałam dotąd żadnego żołnierza - powiedziała po chwili. - Ani oficera.
- Jak to mówią, zawsze musi być pierwszy raz. A ja nigdy nie znałem prawniczki
zajmującej się własnością intelektualną. Mamy zatem remis.
- Tak.
Wypiła trochę wina, chcąc ukryć zakłopotanie. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy,
więc przyglądała się rękom. Spod podwiniętych rękawów koszuli wyłaniały się opalone silne
ramiona, porośnięte gęstymi ciemnobrązowymi włosami - kiedy brał i odstawiał kieliszek,
widać było pracujące pod skórą mięśnie. Dłonie miał mocne, o kwadratowo zakończonych
palcach, paznokcie czyste i krótkie; bez obrączki i bez wymownego paska jaśniejszej skóry w
miejscu, gdzie powinna być. Nieraz taki ślad widziała; niechybny znak, że obrączka została
zdjęta tylko chwilowo. Z przyjemnością słuchała jego głosu, głębokiego i spokojnego,
podobało jej się też to, że gdy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się dwa dołeczki.
Podano jedzenie, kelner dolał wina, a ona poczuła się dobrze i swojsko, siedząc w
cieple leniwego popołudnia na słonecznym tarasie w towarzystwie przystojnego,
interesującego mężczyzny. Wobec kelnerów zachowywał się sympatycznie i uprzejmie, lecz
budził też respekt, i to on tu rządził. Był bezpośredni, chwilami nawet szorstki, co łagodził
wręcz chłopięcym urokiem. Śmiał się często i głośno; w bacznie się jej przyglądających
szaroniebieskich oczach migały iskierki wesołości. Kelnerzy, którzy znają się na ludziach,
zwijali się jak w ukropie; wciąż donosili nowe przysmaki - a to długie przypieczone jęzory
grillowanej, lśniącej czerwonej papryki, a to pięknie udekorowane talerzyki z gęstymi,
pikantnymi pastami, a to równiutko pokrojone warzywa błyszczące od oliwy. Cienkie, ostre w
smaku kiełbaski wiły się na talerzach jak senne węże - a oni jedli, pili i śmiali się. Kiedy
spojrzała na zegarek, zbliżała się czwarta i słońce zaczynało się już zsuwać po niebie.
- Naprawdę jest tak późno? - spytała niby to z przestrachem.
Zamrugał oczami.
- Chyba tak.
- Powinnam iść - powiedziała. - Mam trochę pracy.
- Pracy? Myślałem, że jest pani na urlopie.
- Wie pan, jak to jest... - Głos jej zamarł. Nie chciała, żeby się wydało, że tak
naprawdę nie ma nic do roboty.
Pokręcił głową.
- Zupełnie tego nie rozumiem. Urlop to urlop. Przepustka to przepustka - dodał z
uśmiechem.
Sam się roześmiała.
- Może w wojsku. - Dotknęła palcem wilgotnego śladu kieliszka na blacie. - Zupełnie
inny świat.
- Sama pani nawet nie wie, jak inny - odrzekł z uśmiechem. Zapadła chwila ciszy. -
Wie pani co? Nie chcę się, broń Boże, narzucać, ale skoro jest pani sama, a ja mam akurat
wolne... może byśmy pochodzili trochę razem po mieście? Zjedli kolację, poszli na suk? Albo
wybrali się gdzieś na wycieczkę?
Zawahała się. Nie ma co się oszukiwać, podobał się jej i najwyraźniej z
wzajemnością. Był czarujący, zabawny, elokwentny. Zdążył się zwierzyć, że był wcześniej
żonaty. Zbyt młodo się ożenił i małżeństwo nie przetrwało. Nie, dzieci nie mieli. Kulturalne
rozstanie. Handryczenie się jest bez sensu. Oboje uznali, że to koniec. Uśmiechnął się smutno
i dopił wino. Sprawiał wrażenie szczerego. Nie sądziła, by coś przed nią ukrywał. Westchnęła
głęboko. Czy powinna...? Odważyć się...? Zanosiło się na wakacyjny romans, a po tylu
niemiłych doświadczeniach zwyczajnie się bała. Widać było, że on jest nią zainteresowany.
Niemal słyszała Paulę: „Gwiżdż na to, Sam! Po prostu idź z nim! No i co z tego, jeśli więcej
się nie pokaże? Pewnie zresztą tak będzie. Poza tym w każdej chwili, za miesiąc, za tydzień,
może go trafić kulka!”. Drgnęła.
- Bardzo chętnie - powiedziała w końcu i całe wewnętrzne napięcie zelżało, gdy tylko
wymówiła te słowa.
Wyraźnie się ucieszył.
- Świetnie, doskonale. W takim razie dziś kolacja?
- Bardzo chętnie - powtórzyła jak echo. Szybko wstał. Boże, w co ona się pakuje? -
Jestem w Dar les Cigones. Apartament Palmowy.
W jego oczach pojawiło się lekkie rozbawienie.
- Ho, ho, apartament. No tak, Sam Maitland, specjalistka od ochrony własności
intelektualnej. Przyjdę po panią o siódmej. Będzie pani gotowa?
- Tak. - Z trudem się powstrzymała, żeby po raz trzeci nie powiedzieć „bardzo
chętnie”.
Wstał, wyjął kilka banknotów i położył na stole. Po chwili znów znaleźli się na
zatłoczonej ulicy. Szli w milczeniu. Po paru minutach dotarli pod jej hotel.
- W takim razie do zobaczenia o siódmej - powiedziała i pomachała do niego
przyjaźnie.
Patrzył na nią chwilę, na jego ustach pojawił się zagadkowy uśmieszek.
- O siódmej. Proszę włożyć coś ładnego.
Odwrócił się i zniknął w tłumie.
Osłupiała. Włożyć coś ładnego? Czy to znaczy, że nie podoba mu się jej ubiór?
Dżinsy od Bodena, jedwabna bluzka z Jigsaw, ciemnobrązowe skórzane pantofle bez pięt z
Toast? A zdawało jej się, że się ubrała ze swobodną elegancją. O co mu chodzi? Ma włożyć
coś bardziej wyjściowego? Odrzuciła włosy do tyłu, wyjęła z torby kapelusz (jedno i drugie
od Josepha) i wcisnęła mocno na głowę. Dobra, jeśli major Nick Beasdale chce bardziej
wyjściowo, będzie miał. Możliwości były dwie: albo długa jasnozielona jedwabna sukienka
od Hobbesa, albo piękna cytrynowa ze sklepu L.K. Bennett. Tak czy siak pokaże mu. Włożyć
coś ładnego, coś podobnego!
6
Cytrynowa sukienka wylądowała zmiętoszona na podłodze. Jeden jasnozielony but
tkwił w pościeli, długim ostrym obcasem uwięziony w splątanym prześcieradle; na poduszce
w poprzek leżał jedwabny stanik z La Perlą. Spod półprzymkniętych powiek widziała swoje
rozrzucone włosy, a nieco niżej, na wysokości ud, głowę Nicka wolno przesuwającą się w
górę. Czuła na skórze jego język, ciepły, wilgotny i drżący. W mglistych zakamarkach
umysłu walczyły ze sobą pożądanie i zadziwienie. Sprawę przypieczętowała butelka
czerwonego wina i pięć szklaneczek whisky. Pewnie go już więcej nie zobaczy - no i co z
tego? W pewnym momencie podczas kolacji, patrząc na niego, uświadomiła sobie, że
zaledwie dwadzieścia godzin wcześniej obserwowała parę siedzącą na sąsiednim tarasie.
Widząc ich czułe pochylenie głów ku sobie, gorąco zapragnęła też tak z kimś rozmawiać -
czy kiedykolwiek to się stanie? Stało się niecałą dobę później. Kolacja we dwoje stanowiła
krok w zupełnie nową rzeczywistość. Nick okazał się świetnym kompanem - ciepły,
dowcipny, umiał uważnie słuchać. Zdarzyło się parę razy, że wyciągnął rękę i czułym gestem
odsunął jej z policzka pasmo włosów, jakby zapowiadając w ten sposób większą intymność.
A ona przyznała mu do niej prawo i teraz ta sama dłoń ściskała jej ramię. Dusza w niej się
rozśpiewała, miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. Oddychała z coraz większym trudem.
Zazwyczaj nienawidziła tego, co się z nią działo, kiedy mężczyzna jej dotykał, tego, że rościł
sobie do niej prawa. Do mnie? Nienawidziła tych swoich myśli - dlaczego ktoś nie miałby jej
chcieć? Doskonale wiedziała, czemu tak trudno jest jej w to uwierzyć, ale nic nie mogła,
cholera, na to poradzić. A dziś było zupełnie inaczej. Leży na tym samym hotelowym łóżku,
w którym spała samotnie zeszłej nocy, ciało ma rozkosznie przepełnione winem i pożądaniem
i patrzy na głowę dopiero co poznanego mężczyzny, poruszającą się z premedytacją powoli
między jej udami. Zamknęła oczy ze wstydu. I z rozkoszy.
- Palisz? - Sięgnęła przez niego i z szufladki przy łóżku wyjęła trzymaną tam na
wszelki wypadek paczkę papierosów.
Pokręcił głową.
- Nie, ale zapal. Nie przeszkadza mi.
- Tylko jednego - obiecała. - Jestem idiotką, wiem. Palę jednego papierosa na tydzień.
Właściwie sama nie wiem czemu. - Wzruszyła lekko ramionami.
- Podobno łatwiej utrzymać figurę i przynajmniej można czymś zająć ręce. Wiele
kobiet tak twierdzi. - W ciemności głos Nicka był jak odcieleśniony.
Sam miała wrażenie, że cała się zarumieniła. Znowu. Słowa niby niewinne, a zakłuły
jak sztylet.
- Nie wiem - odparła szybko, starając się pokryć tym zmieszanie. Wydmuchnęła dym
kącikiem ust. - Nie sądzisz, że jeden papieros na tydzień to troszkę za mało na utrzymanie
dobrej figury? - spytała niby obojętnie.
Oparł się na łokciu i przesunął dłonią po jej ciele. Próbowała dojrzeć wyraz jego
twarzy, ale w słabym świetle dobiegającym z saloniku nie dało się wiele zobaczyć.
- Nie myślałem o tobie - powiedział cicho. Palec przewędrował od żeber do pępka. -
Nie masz żadnej nadwagi. Jesteś cudowna. Po prostu cudowna.
Prawie się zakrztusiła własnym oddechem. Znają się zaledwie jeden dzień - jak to
możliwe, że on tak doskonale wie, co powiedzieć? Pochyliła się przez niego i starannie
zgasiła papierosa. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów, przyjemnie załaskotały w czubki
palców. Pochwycił jej dłoń, odwrócił i zaczął ją całować wewnątrz, tam gdzie zaczynały się
żyły wędrujące do góry, wzdłuż przedramienia. Język poruszał się delikatnie na fałdkach
skóry na nadgarstku; albo tego nie zauważył, albo nie skomentował, że jedna jest odrobinę
grubsza i bardziej wypukła. Niecierpliwie pociągnął jej dłoń w stronę swojej męskości,
wzwiedzionej drugi raz tej nocy. Natychmiast podjęła grę, trochę zażenowana, trochę
niecierpliwa. Oczami wyobraźni ujrzała siebie w tej chwili - lekko pijana, ciut onieśmielona,
ciało znów spragnione rozkoszy. Spodobał się jej ten zupełnie nowy obraz, aż się zarumieniła
z dumy.
7
MEAGHAN
Celle, Niemcy, 2009
Meaghan Astor niepewnie weszła do środka. Przed nią zdecydowanym krokiem
podążał niski, przysadzisty chorąży Greaves, zawiadujący administracją mieszkań. Jej mąż
Tom został przy samochodzie i wyładowywał z niego stosy pudeł i walizek. Pomagała mu
Alanna, ich sześcioletnia córka. Ponad miesiąc nie widziała ojca i teraz dosłownie się do
niego przykleiła. Greaves pokazał Meaghan salon. Jak zwykle mieszkanie było beznadziejne;
tak beznadziejna potrafi być tylko wojskowa kwatera - ściany w kolorze kremowym,
pstrokate zielone dywany w pokojach i regulaminowe wyposażenie: kompletnie niepasujące
kwieciste zasłony, koślawe, niekształtne kanapy i tanie meble ze sklejki. Żyć się odechciewa.
Tego się obawiała. Okropność. Jak zawsze.
- Dwie sypialnie, salon, jadalnia, kuchnia... łazienka jest tam, osobno ubikacja. W
kuchni na szafce ma pani inwentarz. Radzę sprawdzić wszystko jak najszybciej i dać znać,
czy czegoś nie brakuje. Malowane pół roku temu, więc przez najbliższy rok nic nie będzie się
tu robić, ale moim zdaniem wygląda całkiem czysto. Regulamin wisi na tablicy na zewnątrz.
Dni wywozu śmieci, odpadów ogrodowych i tak dalej. Jakieś pytania...? - Chorąży Greaves
wyraźnie się śpieszył.
- Nie, myślę, że wszystko jasne - odpowiedziała wolno, rozglądając się ze zgrozą. Ale
brzydko. Brzydko i nijako.
Miasto też było brzydkie i nijakie. Aż żal patrzeć. Jakby sam fakt powtórnego
przyjazdu do Niemiec nie był wystarczająco nieprzyjemny, a tu jeszcze okropne mieszkanie.
A przecież Tom dostał awans!
- W porządeczku. - Chorąży zachowywał się jak w serialu Armia tatuśka. - W takim
razie zostawiam panią. - Podsunął protokół zdawczoodbiorczy. - Proszę podpisać...
Zrobiła, jak prosił, i oddała długopis. W drzwiach wejściowych zrobił się jakiś ruch.
Podniosła głowę. W progu stał Tom z walizką w ręku, trzymając Alannę za rączkę. Chorąży
Greaves zgrabnie zasalutował.
- Dobry wieczór, panie pułkowniku. Melduję, że wszystko w porządku. Właśnie
powiedziałem żonie, że jak tylko coś potrzeba, wystarczy dać znać i się załatwi.
Żona - pomyślała Meaghan wściekle. Nie znosiła sposobu, w jaki wymawiali to
słowo. Żona.
- Dziękuję, Greaves. - Tom postawił walizkę. - Widzimy się rano.
- Tak jest, panie pułkowniku. - Chorąży prawie strzelił obcasami i wyszedł. Nareszcie
zostali sami.
- I co myślisz? - spytał Tom, zaglądając do pierwszego pokoju. - Może być? - Kiedy
przez ostatni miesiąc szykowano dla nich mieszkanie, spał w hotelu oficerskim.
Meaghan wzruszyła ramionami.
- Mogło być gorzej.
- To samo mówiłaś w Shrivenham, pamiętasz? - próbował obrócić to w żart.
- Czy mam swój pokój? - spytała Alanna, wyplątując się spomiędzy długich nóg ojca.
- Taki najwłaśniejszy?
- Tak, kotku. Na końcu korytarza. Idź i zobacz. - Meaghan łagodnie ją nakierowała.
Jak tylko córeczka znalazła się poza zasięgiem głosu, zwróciła się do męża. - Jest okropne! -
szepnęła gniewnie. - Co to? Więzienie? Myślałam, że w Paderborn była najgorsza nora, ale tu
jest gorzej.
- Daj spokój, kochanie - powiedział łagodnie. - Pewnie za dużo się spodziewałaś. Ale
nie jest tak źle. Już ty coś wymyślisz. Jak zawsze.
Otworzyła usta i natychmiast je zamknęła. Pierwszego wieczoru razem po niemal
czterech tygodniach rozłąki nie ma zamiaru zepsuć kłótnią. Nie dzisiaj. Odwróciła się i
wróciła do salonu. Miał rację. Coś się wymyśli, tak jak zawsze. Trzeba zmienić zasłony,
pomalować ściany. Jak się już zadomowią, wybierze się do magazynów. Może da się
wymienić niebieskie kanapy na coś w lepszym stanie i bardziej neutralnego.
Usłyszała, że Alanna skacze po łóżku. Pokój córeczki był najprostszy do urządzenia -
kilka obrazków, trochę różowej farby, staroświecka komódka, która właśnie jechała ze
Shrivenham do Celle. Pod koniec miesiąca już tu stanie, wypełniona pluszowymi
zwierzątkami, książkami i zabawkami, a wtedy pokój zrobi się mniej zimny i bezduszny. Za
sześć tygodni będzie rozbrzmiewał głosami koleżanek z nowej szkoły, a Alanna, co daj Boże,
zapomni o ukochanych przyjaciółkach z Anglii, z których jedna była już w drodze na Cypr.
Cykl zacznie się od nowa. Dziewczynka łatwo się przystosowywała; gdziekolwiek się
znalazła, zawsze umiała wyszukać w nowym otoczeniu coś zajmującego. W przeciwieństwie
do matki.
Meaghan poczuła skurcz w żołądku na myśl o tym, co ją czeka. Na następny dzień
przewidziano poranną kawę dla pań. Jako żona zastępcy dowódcy batalionu musiała wziąć w
niej udział. To pierwsza placówka Toma po awansie, a jedyną kobietą stojącą wyżej od niej w
hierarchii bazy była żona dowódcy Abigail Barclay. Znów ten sam skurcz. Nadal nie do
końca do niej docierało znaczenie tego, że jest żoną zastępcy dowódcy. Druga pierwsza dama
w angielskiej bazie wojskowej w Niemczech. Kto by pomyślał! Skromna kosmetyczka
pochodząca z jakiejś zapyziałej Warry. Abigail Barclay jest przynajmniej córką generała.
Widziała ją na zdjęciach - zadbana wręcz perfekcyjnie, elegancka, świetnie ubrana. Idealna
żona wyższego oficera. A ona? Spojrzała na Toma ciągnącego do kuchni tekturowe pudło.
Celle było ich szóstą placówką w ciągu dwunastu lat. Jak to się stało, że taka prosta
dziewczyna jak ona, z małego miasteczka - właściwie znikąd - zawędrowała aż tutaj?
- Mamo! - Myśli Meaghan przerwał głos Alanny. - Mamo, chodź! Popatrz, co
znalazłam!
Poszła do pokoju córki. Mała siedziała po turecku na łóżku bez pościeli i triumfalnie
trzymała przed sobą misia o psich uszach.
- Skąd go wzięłaś, aniołku? - spytała podejrzliwie.
- Był tutaj. - Alanna pokazała wąską przestrzeń między łóżkiem a ścianą. - Najpierw
Lesley Lokko Prywatna sprawa
Ta książka jest dla Evy, filigranowej diwy. Udało się! Wszyscy stajemy się ludźmi w takim stopniu, w jakim kochamy innych i na ile mamy sposobność do kochania. Borys Pasternak
Niektóre wydarzenia opisane w książce są oparte na faktach, jak na przykład wojna w Sierra Leone, jednak ich chronologia została nieco zmieniona. Autorka wyraża nadzieję, że zostaną jej wybaczone te drobne odstępstwa od prawdy historycznej, wprowadzone na rzecz zachowania tempa akcji i zwartości fabuły.
Prolog Celle, Niemcy, 2009 Padał śnieg; pierzaste płatki opadały lekko, wirującymi powoli w powietrzu kręgami. Nie miała rękawiczek. Bezskutecznie próbowała osłonić twarz rękami. Brutalnie je oderwał, nie były żadną przeszkodą. Chwycił ją za włosy i zmusił, żeby się do niego odwróciła. Musiała na niego spojrzeć. Jasnoniebieskie oczy patrzyły na nią zimno. Beznamiętnie. Próbowała go błagać, ze strachu zaczęła krzyczeć w swoim języku, sama już nie wiedząc, co robi. W ogóle się tym nie przejął. Uderzył ją. Najpierw lekko, jakby tylko zażartował, po czym zamierzył się mocniej i wycelował dokładniej. Moment wahania i pięść całym ciężarem spadła na policzek. Trzask w szczęce, mdlący przypływ czarnego jak atrament bólu. Ujrzała gwiazdy. Usta napełniły się krwią. Chwila przerwy, znów to straszne oczekiwanie i kolejny cios, potem jeszcze jeden i jeszcze. Rozbite usta paliły. Na zębach pojawił się lodowaty chłód. Dopiero po chwili zrozumiała, że to zimne, piaszczyste coś w ustach to żwir zmieszany z lodem. Leżała na ziemi twarzą w dół. Powalona siłą uderzenia. Był potężnie zbudowany, dwa razy większy od niej i kiedy ją szarpał, sprawiało to wrażenie, jakby ważyła tyle co śnieżny puch. - Ty dziwko - wysyczał spomiędzy zaciśniętych zębów i warg. - Ty cholerna kurwo - powtarzał, akcentując słowa ciosem albo kopniakiem. Tuż przed oczami miała lśniące, czarne wysokie buty. W połyskliwej skórze mignęło odbicie jej twarzy. Stalowy czub najpierw trącał, potem mocno i szybko wymierzał kopniaka. Gorące jak rozpalony pogrzebacz dźgnięcia bólu przenikały ciało aż po cebulki włosów. Nachylił się, jego twarz znalazła się tuż obok jej twarzy. Ściągnął z niej płaszcz i odrzucił. Zrobiło jej się zimno - potwornie zimno, lecz ten chłód nie miał nic wspólnego z wiatrem i mrozem. Chwycił za spódnicę i rozerwał na biodrach. - Nie... proszę, nie. - Ty dziwko. - Nie, nie. - Stul pysk. Wymiana słów nie trwała dwóch sekund. Kolejne uderzenie w twarz i niemal ją zmiażdżył masą swego ciała. Silną ręką złapał za szyję, drugą rozsunął jej nogi. Nigdy dotąd nie zaznała czegoś tak potwornego. Rozdzieranie od środka. Paraliżujący ból. Traciła na moment świadomość i znów ją odzyskiwała, a ręka na jej gardle zaciskała się coraz mocniej, pozbawiając oddechu. Usłyszała jakiś zwierzęcy skowyt. Ludzie nie wydają takich dźwięków
- pomyślała z rozpaczą, jeszcze walcząc resztkami sił. To niemożliwe, by ktoś mógł coś takiego zrobić drugiemu człowiekowi. Żadna ludzka istota. Nikt. Nawet on. Była z nim raz, nie tak jak teraz, nie pod gołym niebem na śniegu, nie zdarł z niej ubrania, nie dusił, ale już wtedy czuła, że jest zdolny do wszystkiego. Dlatego drugi raz nie chciała z nim pójść. „Niech go inna weźmie - poprosiła Birgit. - Ja nie chcę. Boję się”. Pracowała dobrze, przynosiła zyski, nigdy nie wybrzydzała. Birgit się zgodziła. Nikogo nie zmuszano. Była to jedna z niepisanych zasad w Judy’s Kino Bar, dlatego się tu zaczepiła. Wydawało się, że tu jest bezpieczniej niż gdzie indziej. Birgit zaproponowała mu inną dziewczynę, a on odwrócił się i wyszedł. Odetchnęły z ulgą. Brytyjscy żołnierze potrafili być dziwni, ale to dzięki nim prosperowały takie przybytki jak ten. Na ogół nie sprawiali kłopotów, czasem tylko któryś z nich przychodził pełen takiej złości i rozpaczy, że musiał się na kimś wyładować, i często jedna wizyta nie wystarczała. Wtedy trzeba było uważać. Potrafili być niebezpieczni. Dziewczyny natychmiast ich wyczuwały i jeśli tylko miały olej w głowie, wymawiały się od takich klientów. Judith doskonale to wiedziała i zgadzała się respektować ich życzenia. Jeśli któraś czuła strach - taki prawdziwy, sączący się przez skórę jak pot - do niczego jej nie zmuszano. On przyszedł specjalnie do niej. Przemknęło jej wówczas przez myśl, że wygląda na takiego, któremu lepiej nie odmawiać. Szkoda, że nie posłuchała wewnętrznego głosu. 1 SAM Notting Hill, Londyn, 2009 Siódma zero jedna. Sam Maitland otworzyła jedno oko. Cyfiy zegara świeciły na niebiesko w mroku. Siódma zero dwie. Dokładnie za trzy minuty wstanie z ciepłego łóżeczka. Zamknęła oczy, usiłując zatrzymać tę ostatnią minutę snu, ale się już rozwiał. Cyferki na zegarze bezdźwięcznie się zmieniły. Głębiej zakopała stopy w pościeli. Siódma zero cztery. Ostatnia rozkoszna chwila i rozległ się dzwonek oznaczający koniec spania. Podniosła się z ociąganiem, wzdychając. Niepewnym krokiem udała się do łazienki, zapaliła światło i po drodze pod prysznic zerknęła w lustro. Włosy potargane, makijaż rozmazany, na lewym policzku ślad odgniecenia przez poduszkę... Chwała Bogu, że już po weekendzie. Wczoraj poszła na drinka ze znajomymi. Żadne tam wielkie chlanie, kilka kieliszków czerwonego wina (plus jedna whisky i łyk teąuili od kogoś) na zakończenie wyjątkowo ciężkiego tygodnia.
Otworzyła szklane drzwi kabiny i odkręciła wodę. Po chwili łazienka była pełna pary. Sam z przyjemnością poddała ciało biczom gorącej wody. Dziesięć minut później grube jasne włosy były umyte i rozczesane, a ona wreszcie obudzona. Otulona białym szlafrokiem poszła do salonu. Włączyła telewizor i zaczęła sobie szykować płatki na śniadanie, jednym uchem słuchając wiadomości. Myślami była już na mającym się odbyć za parę godzin spotkaniu, które jej szef, Peter Linman, zorganizował z nowymi klientami. Amerykanie byli na ogół znacznie bardziej wymagający niż inni i pilnie przyglądali się temu, co nazywali „bottom line”. Uśmiechnęła się. Poszła z płatkami na kanapę i włączyła odsłuchiwanie wiadomości w telefonie. - Cześć, Sam. Tu Peter. Przypominam, że spotykamy się z Markiem Silvermanem i jego zespołem jutro o dziewiątej czterdzieści pięć, nie o dziesiątej. Przedtem proponuję szybką kawę w sali konferencyjnej na jedenastym piętrze. Liczę na to, że widok z okien ich zmiękczy. Do jutra. - Cześć, Sam, to ja. Zadzwoń, jak będziesz mogła. Najlepiej jeszcze w tym tygodniu. Aha, w piątek są moje urodziny, jakbyś zapomniała. - Dobry wieczór, panno Maitland. Tu recepcja z Chepstow Road. Są dla pani dwie paczki... - Cześć, Sam. To znowu ja. Zadzwoń wieczorem, jak wrócisz, dobrze? Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Może być nawet bardzo późno. Uśmiechała się, kasując wiadomości. Dwie były od Pauli, ukochanej przyjaciółki, zdolnej projektantki biżuterii, najbardziej roztrzepanej, najgorzej zorganizowanej i najwspanialszej osoby na świecie. „Nie zapomniałam o twoich urodzinach” - szepnęła w stronę telefonu. Jakżeby mogła. Paula zawsze dzwoniła wcześniej, żeby o tym przypomnieć, a że miała skończyć trzydzieści osiem lat, Sam zaliczyła tych przypomnień dość sporo. Zjadła płatki i wyłączyła telewizor. Siódma czterdzieści pięć. Czas ruszać. Piętnaście minut później była gotowa. Jeszcze szybkie spojrzenie w lustro. Włosy związane w koński ogon podpięła od dołu szylkretowym grzebieniem. Ulubiony czarny kostium od Armaniego: spódnica do kolan, lekko poszerzana z tyłu, i dopasowany żakiet. Do tego biała bluzka z niedużym żabotem, cienki złoty łańcuszek i złote kółeczka w uszach. Zabójczo wysokie obcasy (oczywiście Blahnik) i ciężki staroświecki złoty pierścionek, który zawsze nosiła na trzecim palcu lewej ręki - na przekór wszystkiemu, jak złośliwie dokuczały przyjaciółki, robiąc aluzję do jej wolnego stanu. Pełna gotowość bojowa. Zamknęła drzwi i zbiegła po schodach. Srebrny sportowy samochód stał zaparkowany na ulicy. Wyłączyła alarm, otworzyła drzwi i wsiadła. Zapach nowej skóry zawsze
wywoływał w niej przyjemny dreszcz. Kochała swoje autko. Był to prezent od samej siebie na trzydzieste piąte urodziny. Wprawdzie nieco drogi, ale zdecydowanie wart grzechu. Inaczej się wraca czymś takim do domu po dniu ciężkiej pracy. Rzuciła teczkę na tylne siedzenie, odpaliła silnik i zgrabnie włączyła się w coraz bardziej gęstniejący ruch samochodów jadących w stronę Bayswater Road. Pracowała przy North Row, małej uliczce odchodzącej od Park Lane. Przy odrobinie szczęścia niecałe pięć minut jazdy. Zdecydowanie powinna chodzić pieszo albo jeździć autobusem. Ponieważ naprawdę ciężko pracowała, uznała jednak, że należy jej się ten drobny luksus dojazdu w godziwych warunkach do miejsca, w którym spędzała niemal każdą chwilę poza czasem snu. - Dzień dobry, panno Maitland. - Jim, przystojny dozorca parkingu, posłał jej zabójczy uśmiech. Wszyscy w firmie wiedzieli, że do niej uśmiecha się w szczególny sposób. - Dziękuję. - Dała mu kluczyki i szybko poszła w stronę wind. Nie miała ochoty na żadne przekomarzanki z Jimem. To w ogóle nie było jej mocną stroną. Czuła się z tym głupio i od razu zaczynała być strasznie poważna, co zniechęcało drugą stronę. - Dzień dobry, Sam. Peter już poszedł na górę. - Claire, jej asystentka, podniosła głowę znad papierów, kiedy panna Maitland weszła do biura. Od razu wręczyła szefowej duży kubek czarnej kawy i stos akt. - Kazał ci powiedzieć, że Sue Walsh będzie z tobą pracować. Wiadomość ją poruszyła. Sue Walsh była szefową działu prawnego w ich nowojorskim biurze. Jej udział oznaczał, że sprawa nie zapowiada się ani na łatwą, ani na szybką, na co mieli nadzieję wszyscy z wyjątkiem Petera Linmana. On będzie zachwycony. Im dłuższa sprawa, tym więcej godzin pracy policzy sobie firma. W ubiegłym roku podobny przypadek pochłonął mnóstwo czasu. Sam modliła się, aby tym razem skończyło się szybciej. Za trzy dni miała jechać na urlop - pierwsze prawdziwe wakacje od niemal pięciu lat. Sześć dni w luksusowym spa w Marrakeszu. I nie ma takiej siły, która by ją zmusiła do zrezygnowania lub choćby przełożenia wyjazdu. Nawet Sue Walsh nic tu nie wskóra. Z kawą i papierami ruszyła w stronę wind, myśląc o zbliżającym się spotkaniu. Nie zdążyła nawet przejrzeć dokumentów tak dokładnie, jak miała to w zwyczaju. Na ile się zdążyła zorientować, wyglądało to na dość prosty przypadek naruszenia praw autorskich - nic nadzwyczajnego. Stroną pozywającą był angielski pisarz mieszkający w Los Angeles - podpisał umowę licencyjną na scenariusz, za który zapłacono mu jak na razie śmieszne pieniądze. A teraz studio przystąpiło do realizacji filmu i nie chciało więcej płacić. Takie rzeczy działy się ciągle. Firma zatrudniająca Sam - Bellitte, Hazelby, Forman, Lazards - należała do czołowych kancelarii prawniczych na świecie, specjalizujących się w tego typu
sprawach. Ciekawe, swoją drogą, jak biednego scenarzystę stać na ich honorarium, ale to już problem Petera, nie jej. Przełknęła łyk piekielnie gorącej kawy i wcisnęła guzik windy. - To na razie! - zawołała Claire, kiedy drzwi się rozsunęły. - Nie zapomnij, że potem masz kolację z Soltermannem i Jimem Burnsem. Zarezerwowałam stolik w The American Grill w Ritzu. - Zaśmiała się na widok wyrazu twarzy szefowej. - Już zapomniałaś? - Sam przyznała się kiwnięciem głowy. - Nie przejmuj się, wyskoczę i podrzucę ci świeżą bluzkę. Różowa? - zaryzykowała Claire, spoglądając na jej buty. Odpowiedzią było potaknięcie głową. - Dzięki, jesteś nieoceniona - zdążyła usłyszeć, zanim zamknęły się drzwi. Winda ruszyła w górę. Sam dopiła kawę, sprawdziła w lustrze stan fryzury i od tej chwili skupiona już była wyłącznie na czekającym ją spotkaniu. Wiedziała, jak bardzo Peter ceni jej umiejętność wyławiania najważniejszych kwestii. Jej koledzy częstokroć byli od niej bardziej błyskotliwi, mieli odważniejsze pomysły - ale mało kto tak solidnie się przykładał jak ona. Rzadko jej się zdarzała zaskakująca argumentacja czy też ryzykowna taktyka, za to znakomicie umiała wyłapać rzeczy najistotniejsze i dostrzec to, o czym inni w pośpiechu zapominali - zupełnie tak jak zapominała jej siostra bliźniaczka Kate, która miała dobry refleks, ale za dużo gadała i była w dodatku roztrzepana. Sam wręcz przeciwnie. Mówiono o niej, że nie angażuje się emocjonalnie, ale nie było to do końca prawdą. Po prostu angażowała się z umiarem. Ostrożność tkwiła w jej naturze, a w tej dziedzinie prawa, którą się zajmowała - ochrona własności intelektualnej - cecha ta okazała się niezwykle przydatna. Dlatego wybrała taką specjalizację. Od dawna kierowała się zasadą, że w życiu powinno się wykorzystywać wrodzone zdolności i nie należy ujawniać słabych stron. Robiła karierę o wiele szybciej niż jej koledzy - wiedziała, w czym jest dobra, i tego się trzymała. Jako nastolatka koniecznie usiłowała być kimś innym, niż była naprawdę, a choć od tamtej pory upłynęło dwadzieścia lat, pamięć dawnych porażek wciąż bolała. Raz wystarczy. - O, Sam... świetnie. Dobrze, że udało ci się przyjść trochę wcześniej. Sue, pamiętasz Sam Maitland? Pracowała z nami w sprawie Napstera. - Naturalnie. Miło cię widzieć, Sam. To co? Wszyscy jesteśmy? W takim razie zaczynajmy... Sam usiadła na swoim miejscu, wyjęła notes i odsunęła na razie od siebie wspomnienia o nieszczęsnej nastolatce, a także myśli o nadchodzącym urlopie. 2 Trzy dni później, pod koniec dnia pracy, odłożyła z ulgą te same akta. Sprawa nie była
wprawdzie wyprowadzona na prostą, ale po raz pierwszy w ciągu całej swojej kariery zawodowej się tym nie przejęła. Dochodziła czwarta. Za mniej więcej piętnaście minut przyjedzie samochód, który zawiezie ją na Heathrow. Piętnaście minut. Kwadrans. Od lat nie spoglądała w pracy na zegarek z taką niecierpliwością, ale dziś był naprawdę wyjątkowy dzień. Trudno o lepszy moment na wyjazd z Londynu. Jak zwykle padało, a gęsta, trwająca od blisko tygodnia mżawka nie zdradzała żadnych oznak, że zamierza się skończyć; przy takiej pogodzie nic tylko siąść i płakać z żalu. A podobno wiosna ma przyjść niebawem... Zaczęła robić porządki na biurku. Obok klawiatury leżało kilka kartek - spojrzała na nie z wahaniem. - Daj spokój - jej myśli przerwał spokojny głos Claire. - Zostaw. Przekaż komuś. Wszystkie, jak leci. Sam spojrzała na asystentkę z poczuciem winy. Dziewczyna stała w progu, uśmiechając się wyrozumiale, - A co, jeśli... - zaczęła. - Żadne „co jeśli”. Jesteś na urlopie. Daj spokój... to też zostaw. - Ale... - Żadne „ale”. Jeśli nastąpi jakieś trzęsienie ziemi, damy ci znać. - Obiecujesz? - Obiecuję. Aha... - Claire spojrzała na mrugające światełko w telefonie. - Samochód już chyba jest. Sam uniosła ręce na znak, że się poddaje. - No dobrze, ale pamiętaj, dzwońcie, jeśli się zdarzy cokolwiek nieoczekiwanego. - Zadzwonimy. Już ty się nie martw. I, na miłość boską, baw się dobrze! - przykazała Claire surowo. - Będziesz umiała, prawda? - No pewnie! - obruszyła się jej szefowa, biorąc niedużą zgrabną walizkę. -1... wyślę ci kartkę. - Fajnie. Poznaj tam kogoś sympatycznego. - Claire się zaśmiała. - Żebyś miała z kim miło spędzić czas - dodała śpiesznie, widząc wyraz jej twarzy. - Wakacyjna przygoda, nic więcej. Dobrze by ci zrobiła. Sam czuła, jak jej policzki czerwienieją. Była ostatnią osobą na kuli ziemskiej, która miałaby chęć na jakieś przygody. I prawie ostatnią, która nadawała się do przygód. Flirtowanie nie było jej mocną stroną, letnie romanse tym bardziej. W tej dziedzinie była „wkurzająco poważna” - słowa Philipa, jej najlepszego (jedynego) przyjaciela mężczyzny. Wymruczała coś pod nosem w odpowiedzi, wzięła płaszcz i wyszła, nim Claire zdążyła
rozwinąć temat i wprawić ją w jeszcze większe zakłopotanie. - Poproszę na terminal piąty - powiedziała kierowcy, siadając z tyłu. - Daj spokój - jej myśli przerwał spokojny głos Claire. - Zostaw. Przekaż komuś. Wszystkie, jak leci. Sam spojrzała na asystentkę z poczuciem winy. Dziewczyna stała w progu, uśmiechając się wyrozumiale, - A co, jeśli... - zaczęła. - Żadne „co jeśli”. Jesteś na urlopie. Daj spokój... to też zostaw. - Ale... - Żadne „ale”. Jeśli nastąpi jakieś trzęsienie ziemi, damy ci znać. - Obiecujesz? - Obiecuję. Aha... - Claire spojrzała na mrugające światełko w telefonie. - Samochód już chyba jest. Sam uniosła ręce na znak, że się poddaje. - No dobrze, ale pamiętaj, dzwońcie, jeśli się zdarzy cokolwiek nieoczekiwanego. - Zadzwonimy. Już ty się nie martw. I, na miłość boską, baw się dobrze! - przykazała Claire surowo. - Będziesz umiała, prawda? - No pewnie! - obruszyła się jej szefowa, biorąc niedużą zgrabną walizkę. -1... wyślę ci kartkę. - Fajnie. Poznaj tam kogoś sympatycznego. - Claire się zaśmiała. - Żebyś miała z kim miło spędzić czas - dodała śpiesznie, widząc wyraz jej twarzy. - Wakacyjna przygoda, nic więcej. Dobrze by ci zrobiła. Sam czuła, jak jej policzki czerwienieją. Była ostatnią osobą na kuli ziemskiej, która miałaby chęć na jakieś przygody. I prawie ostatnią, która nadawała się do przygód. Flirtowanie nie było jej mocną stroną, letnie romanse tym bardziej. W tej dziedzinie była „wkurzająco poważna” - słowa Philipa, jej najlepszego (jedynego) przyjaciela mężczyzny. Wymruczała coś pod nosem w odpowiedzi, wzięła płaszcz i wyszła, nim Claire zdążyła rozwinąć temat i wprawić ją w jeszcze większe zakłopotanie. - Poproszę na terminal piąty - powiedziała kierowcy, siadając z tyłu. Spojrzała na zegarek. Samolot do Marrakeszu wylatywał o siódmej - jeszcze mnóstwo czasu. Pójdzie na górę do eleganckiej poczekalni klasy biznesowej, wypije kieliszek dobrego wina i poczyta książkę kupioną specjalnie na wakacje - może po drodze wstąpi do duty free i kupi sobie okulary przeciwsłoneczne? Spojrzała przez okno i lekko zadrżała. Według prognozy w Marrakeszu były dwadzieścia cztery stopnie. W Londynie - zaledwie cztery, więc
tym bardziej myśl o cieple i słońcu sprawiła jej rozkosz. Spojrzała na bilet. Claire, jak zwykle niezawodna, wszystko świetnie zorganizowała. Bilet klasy biznesowej na British Airways; jej ulubione linie, niech sobie mówią, co chcą. Tydzień w uroczym hoteliku Dar les Cigones w dzielnicy żydowskiej i ktoś miał ją odebrać z lotniska. Kochana Claire. Koniecznie trzeba jej kupić coś ładnego, żeby się zrewanżować. Oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Miała za sobą ciężki tydzień. Peter omal nie dostał zawału, kiedy powiedziała, że idzie na urlop. „Gdzie idziesz?” Jakby nie wierzył, że ona śmie wziąć tydzień wolnego. „Ty idziesz na urlop?” Akcent na słowie „ty” nie uszedł jej uwagi. Nie była jedyną samotną osobą w BHFL, ale ona jedna nigdy nie przyprowadziła na firmową imprezę kogoś, z kim łączyłoby ją coś więcej niż przyjaźń. Nikt z kolegów z pracy nie poznał nigdy żadnej „osoby towarzyszącej”, jak określano małżonków i partnerów. Nie było tajemnicą, że Sam Maitland, jedna z najlepszych i najbardziej łubianych prawniczek, po prostu nikogo takiego nie ma. Prawie nigdy też, na ile Peter Linman się orientował, nie wyjeżdżała na urlop. - Urlop? - powtórzył z niedowierzaniem. - Ty? Potwierdziła zdecydowanym ruchem głowy, choć naprawdę wcale nie czuła się tak pewnie. - Tylko na tydzień. - Starała się mówić obojętnym tonem. - Będę z powrotem, nim zauważysz, że mnie nie ma. Nic nie powiedział, tylko w dobrze znany jej sposób zacisnął usta i wyszedł. A teraz Sam jest w drodze do Marrakeszu. Oby było warto - pomyślała, kiedy taksówka dojechała na lotnisko. Dała kierowcy napiwek i z walizką udała się do odprawy. Dziesięć minut później jechała schodami ruchomymi na górę do VIPowskiej poczekalni, starając się nie myśleć więcej o Peterze Linmanie i toczącej się sprawie. Lot do Marrakeszu był krótki i przebiegł bez zakłóceń. Wzięła od miłej stewardesy kieliszek sancerre, po czym otworzyła jedną z czterech wybranych na wakacje powieści. Nie mogła się jednak skupić na lekturze i po paru minutach odłożyła książkę. Była zbyt podekscytowana. Nie pamiętała już, kiedy miała czas poczytać coś, co nie było aktami sprawy albo podręcznikiem prawa, jakich sporo stało na półkach w jej gabinecie. Jakiś czas temu wykupiła udział w małym domku we Francji, położonym w jednej z tych niewiarygodnie pięknych ‘francuskich wioseczek, co to się zdaje, że zdarzają się tylko w filmach lub książkach, dopóki człowiek sam nie pojedzie i się nie przekona, że istnieją naprawdę. Namówili ją koledzy z pracy, a choć było to już dwa lata temu, jak dotąd nie spędziła tam jeszcze nawet tygodnia. Zniechęcała ją skutecznie perspektywa samotnej jazdy
samochodem z Paryża do Awinionu. Mieszkanie w luksusowym hotelu to co innego; zawsze można z kimś pogadać, choćby z boyem. Koniec, stop, przestań - napomniała się surowo. Nie tędy droga, po co drapać rany? Jedzie na urlop. To jest w tej chwili ważne, a nie jałowe rozpamiętywanie nieudanego życia uczuciowego. Nieudanego? Aż się uśmiechnęła. Raczej w ogóle nieistniejącego. Jak powiedziała wczoraj Paula, kiedy Sam znalazła wreszcie wolne pół godziny, żeby do niej oddzwonić? - Nie trzeba od razu iść na całość, kochana. Czasem wystarczy trochę. - I kto to mówi - odparła. - Sama miałaś burzliwe lato... Paula wiecznie się zakochiwała i odkochiwała. Jednego dnia dzwoniła i ze szczegółami rozwodziła się na temat właśnie poznanego mężczyzny swoich marzeń, a tydzień później telefonowała, by równie dokładnie zrelacjonować genezę rozstania. Sam dawno już straciła rachubę, ile razy książę z bajki nawiedził życie Pauli. Przyjaciółka żyła w tak szalonym tempie, że człowiek nie nadążał. Ona sama była zupełnie inna, a jednak nie zdarzyło się, by ktoś po raz drugi chciał się z nią umówić. Nie wiedziała, w czym rzecz. Problem nie polegał na tym, że nie podobała się mężczyznom. Metr siedemdziesiąt wzrostu, rozmiar dwanaście i gęste jasne włosy; musiałaby być - jak mawiał Philip - cała kostropata, żeby nie przyciągać spojrzeń. Choć dość często dostawała propozycje randek, nic z nich potem nie wynikało, choćby nie wiadomo jak się starała kontynuować znajomość. - Spójrz prawdzie w oczy, Sam - powiedział jej kiedyś Philip szczerze. - Ty odstraszasz mężczyzn. Jesteś mądrzejsza niż większość znanych mi kobiet, a to znaczy, że jesteś inteligentniejsza niż wszyscy znani mi mężczyźni. Zarabiasz więcej niż większość moich znajomych. Jesteś wspaniała, to fakt niezaprzeczalny, ale nie wiedzieć czemu boję się ciebie jak cholera, choć znamy się jak łyse konie. Przecież pamiętam ciebie z czasów, no wiesz... - Nie przypominaj mi, dobrze? Mówił prawdę. Z Philipem McGovemem znali się od szóstej klasy. Ale tamta Sam Maitland, mieszkająca przy Georgiana Street 24 w Camden, w niczym nie przypominała tej z apartamentu szóstego przy Pałace Court 16 w Notting Hill. Tamta Sam Maitland, do której Philip zrobił aluzję, miała nadwagę, trądzikowatą cerę, nosiła grube okulary i do tego się jąkała. Tamta Sam żyła w cieniu swojej siostry bliźniaczki Kate, która nie miała ani nadwagi, ani skłonności do trądziku, ani też nie była chorobliwie nieśmiała. Kate Maitland, drobna, szczupła, ciemnowłosa i ciemnooka, stanowiła obiekt westchnień wszystkich chłopaków w szkole. Kate była gwiazdą, Sam nie. Proste. Wszyscy tak uważali, nikt bardziej tego nie podkreślał niż ich matka.
Dopiero kiedy Sam wyjechała na studia do Bristolu, sytuacja się zmieniła. Kate poszła na uczelnię medyczną blisko domu i została lekarzem. Zaraz na początku roku akademickiego poznała Granta, z którym razem studiowali. Pobrali się zaraz po dyplomie. On został chirurgiem, ona lekarzem pierwszego kontaktu. Kupili duży dom w Surbiton, szybko urodziło im się dwoje udanych dzieci, jedno po drugim. W wieku trzydziestu ośmiu lat Kate straciła dawny powab, z którego słynęła w szkole, i zaczęła „rozrastać się wszerz”, jak sama to określiła. Kiedy się widywały, rzadziej niż Kate by chciała, Sam słyszała w jej głosie nutę pewnej goryczy, której przedtem nie było. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że ich wzajemna relacja całkowicie się zmieniła. Teraz ona prowadziła światowe życie, nie Kate. To Sam ćwiczyła pilates i jadała w restauracjach, o jakich jej siostra w ogóle nie słyszała. Zarabiała mnóstwo pieniędzy, a Kate i Grant, którzy wiecznie ich nie mieli, spłacali potężną hipotekę i posyłali obie córki do prywatnych szkół. Innymi słowy, to Sam miała wszystko, a nie Kate. - Przecież masz, czego chciałaś - stwierdziła kiedyś Sam, zirytowana biadoleniem siostry. - Właśnie, że nie mam - warknęła Kate. I taki był koniec tej rozmowy. - Szanowni państwo... - rozległ się głos kapitana; szykowali się do lądowania w Marrakeszu. Sam złożyła stolik, schowała swoje rzeczy do skrytki. Wyjrzała przez okno. Noc otulała miasto niczym gruby ciężki koc. Daleko w dole lśnił zarys linii brzegowej, jakby rozświetlony tysiącem klejnotów. Claire obiecała, że ktoś będzie na nią czekał. Całe szczęście. Pierwszy raz była w Maroku i wiedziała o tym kraju jedynie to, co wyczytała w hotelowej broszurze reklamowej, oferującej spokój, ciszę i luksus, które to połączenie wydawało jej się jeszcze całkowicie nierealne. Madame Sam Mattieland. Taki napis, wyraźny, choć z błędem, trzymał stremowany młody człowiek, którego zobaczyła od razu, gdy tylko przeszła przez szklane drzwi. Dała mu znak, że to ona. Natychmiast się rzucił, wziął bagaże i poszli do jego taksówki. Zapakował rzeczy, usadowił ją wygodnie z tyłu i siadł za kierownicą starego, ale całkiem dobrze utrzymanego mercedesa. Sam oparła się o skórzaną tapicerkę i miała ochotę radośnie się uśmiechnąć. Kiedy jechali wolno z lotniska do miasta, kierowca wyjaśnił, że hotel znajduje się w dawnej dzielnicy żydowskiej. Był wieczór, dochodziła dziesiąta, ale miasto tętniło życiem. Wszędzie coś się działo - na skraju zmienionego w nieduży bazar chodnika stały stragany z
jedzeniem. Objechali wokół słynny targ Dżamaa alFina, pełen turystów i miejscowych, kupujących, jedzących, oglądających uliczne występy. Sam patrzyła na to wszystko zauroczona od pierwszej chwili. Kiedy stanęli przed eleganckim domem w środkowej części małej, krętej uliczki, westchnęła z zadowoleniem. To właśnie obiecywała broszura. 3 - A tutaj - powiedziała pokojówka, otwierając drzwi, za którymi ukazał się luksusowy pokój z wysokim sklepieniem i wystrojem w kolorach pastelowych - ma pani salonik. Sam była pod wrażeniem. Wszędzie stały bukiety róż - jasnoróżowych, białych i bladożółtych. Do tego bogato dekorowana misa z owocami i karafka z krwistoczerwonym winem. Dodatkową ozdobą wnętrza był narożny kominek i pięknie rzeźbiona biblioteczka z zachęcającymi tytułami. - Dziękuję - wyszeptała, oszołomiona tym przepychem. Walizka została wniesiona już przedtem, łóżko gotowe. Można zacząć urlop. - Bardzo proszę. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, wystarczy wybrać zero. Recepcja jest czynna całą dobę. Miłego wieczoru. - Dziewczyna uśmiechnęła się i zamknęła za sobą bezgłośnie drzwi. Sam podeszła do okna i podniosła drewniane żaluzje, wpuszczając do środka chłodniejszy nocny powiew. W dali widać było góry Atlas; tarasy na sąsiednich dachach podświetlały śliczne, łagodnie mrugające światełka. Chwilę oddychała wonnym powietrzem, po czym raz jeszcze obejrzała pokój. Aż miała ochotę krzyczeć z radości. Podeszła do łóżka i otworzyła walizkę. Wyjęła starannie poskładane żakiety, sukienki z lnu i miękkie kaszmirowe rozpinane swetry, po czym powiesiła wszystko w drewnianej rzeźbionej szafie. Dziesięć minut później, kiedy rzeczy zostały już pochowane, nalała sobie duży kieliszek wina i poszła do łazienki. Przygotowała kąpiel z pianą, zdjęła szlafrok i weszła do wanny. Było bosko. Woda gorąca, ale nie parząca, płyn do kąpieli o miłym zapachu. Wypiła łyk wina i zanurzyła się głębiej w pachnącej wodzie. Miała przed sobą spokojny urlop. Przez sześć dni nie będzie robić nic, tylko czytać, jeść i spać. Skończyło się wino, skórę miała zaróżowioną i pomarszczoną od wody, wyszła więc z wanny. Wróciła do pokoju, związała mokre włosy w węzeł i wsunęła się w nakrochmaloną pościel, rozkoszując się chłodnym dotykiem płótna na skórze. Wtuliła się w prześcieradło i wyciągnęła rozkosznie. Była taka zmęczona. Pomyślała sennie, że rano wstanie późno, nieśpiesznie zje śniadanie na tarasie i zabierze się do lektury jednej z czterech przywiezionych powieści. Którą wybrać na początek? Próbowała przypomnieć sobie okładki, ale myśli,
zamglone winem i wszechogarniającym poczuciem rozkosznego znużenia, zaczęły się rozpierzchać. Łagodne pastelowe kolory pokoju zlały się ze sobą, umysł poszybował na wolność. Zasnęła. 4 Ranek można spędzić na wiele sposobów, niekoniecznie zajmując się czymś konkretnym. Pierwszy poranek Sam upłynął w ciepłym słońcu na wychodzącym na wąską uliczkę tarasie z widokiem na białą linię majestatycznego masywu gór Atlas. Z dachu sąsiedniego domu napływał słodki, delikatny zapach świeżych domowych wypieków i kwiatów. Zanurzyła croissanta w kawie z mlekiem, a potem strzepnęła płatki ciasta z ust, walcząc z pokusą, żeby zadzwonić do biura i sprawdzić, czy nic się nie zawaliło pod jej nieobecność. Przywołała się do porządku - przecież nie ma jej dopiero jeden dzień. Claire na pewno by zatelefonowała, a komórka leżąca na szklanym blacie stolika cały czas milczała. Z ulicy dobiegały kobiece głosy pełne obco brzmiących gardłowych dźwięków i radosny śmiech. Odwróciła głowę. Rysa na białym murze okazała się kolumną małych czarnych mrówek, błysk czerwieni - kwiatem geranium w narożniku, a szarozielona mgiełka z lewej strony to drzewka oliwne rosnące w wielkich donicach z terakoty. Hałasy uliczne ścichły, teraz docierały jakby z daleka. Sam siedziała z podwiniętymi nogami, sennie pławiąc się w słońcu, identycznie jak kot na dachu, który obserwował ją czujnie, licząc na jakiś upuszczony na ziemię smaczny kąsek. Nagle się obudziła. Kapelusz zsunął się i teraz przyciskała go głową do ramienia. Przywróciła mu właściwy kształt. A więc znowu zasnęła. Zerknęła na zegarek - ciekawe, czy długo spała. Prawie godzinę - było niemal południe. Rozejrzała się z poczuciem winy, ale nikt jej nie obserwował, nikt się nie zastanawiał, co ona robi i dlaczego. Znów wzięła do ręki książkę, zamierzając przed lunchem przeczytać rozdział do końca. A właśnie, lunch... gdzie go zjeść? W recepcji dostała listę najbliższych restauracji, barów, kawiarni oraz miejsc rozrywek. Nawet z mapką. Sięgnęła po nią. Dwa domy dalej była mała restauracyjka. W sam raz na dobry początek. Pół godziny później, po szybkim zimnym prysznicu i przebraniu się, wyszła z hotelu i natychmiast wchłonął ją tłum. Z rozkoszą włączyła się w wędrującą ciżbę; przechodnie robili zakupy, przystawali, aby pogadać, oglądali towary i sprawdzali ceny, zmięte banknoty przechodziły z rąk do rąk. Pod sklepami, w których sprzedawano różne przysmaki, ustawiały się niewielkie kolejki; znikały i znów się tworzyły. Nad ulicą unosił się przyjemnie pikantny zapach warzyw i mięsa, pieczonych na małych węglowych rusztach obsługiwanych przez
przykucniętych obok mężczyzn w długich, powłóczystych dżelabach. Gdzieś dalej odbywał się jakiś występ - Sam słyszała krzyki i wybuchy śmiechu. Młody chłopak i ślepy starzec coś mówili do tłumu. Nic nie rozumiała, ale samo przyglądanie się stanowiło miłą rozrywkę. Przystanęła więc i zaczęła słuchać śmiechów i komentarzy w nieznanym jej języku; jak inni wyciągała szyję, żeby lepiej widzieć. Dobrze jej było w tym rozbawionym tłumie. Wśród tych obcych ludzi, dla których ona też była obca, nagle poczuła jakiś ruch skierowany w jej stronę. Tuż przy biodrze prześlizgnęła się czyjaś ręka zmierzająca do torebki, którą miała przewieszoną przez ramię; ręka znieruchomiała, a Sam odruchowo mocno ją chwyciła. Właściciel, kimkolwiek był, nie mógł się uwolnić, gdyż z boku, w ścisku, napierał na niego stojący nieco dalej człowiek, i ręka kieszonkowca znalazła się w potrzasku. Szamotaniną zwróciłby na siebie uwagę. Sam spojrzała na niego. Młoda twarz naznaczona młodzieńczym trądzikiem, niby obojętna, ale w napięciu ciała doskonale wyczuwało się strach. Drugą ręką sięgnęła do torebki i stwierdziła, że jest cała i nienaruszona. Już miała puścić złodzieja, kiedy ten zesztywniał. Ktoś złapał go z drugiej strony. Wychyliła się nieco, żeby zobaczyć, co się dzieje. Jakiś mężczyzna mówił coś po arabsku do młodego kieszonkowca, który sprawiał wrażenie oniemiałego ze strachu. Nieznajomy pochylił się w jej stronę i spytał niskim głosem o wyraźnie brytyjskim brzmieniu: - Wszystko jest? Czy coś zabrał? Pokręciła głową. - Nie, nic. Torebka jest tutaj. - Dotknęła skórzanej klapy. Mężczyzna powiedział coś jeszcze do chłopaka, po czym wepchnął go w tłum. Chwilę patrzył za nim, a następnie zwrócił się do niej: - Wszystko w porządku? - Przyglądał się jej uważnie. Wolno pokiwała głową. Po złodziejaszku nie było już śladu. - Wie pan, kompletnie mnie zaskoczył. - Zaśmiała się, ale dość niepewnie. - Dobrze, że poczułam jego rękę. Niezły fachowiec. - To smarkacze. Tylko czyhają na okazję. Zasadzają się na turystów, a pani... wyróżnia się nieco. Sam dotknęła jasnych włosów i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Może powinnam je czymś zasłaniać? - To nie pomoże. I tak widać, że cudzoziemka. - Uśmiechnął się. - Angielka? Skinęła głową. Nagle poczuła się dziwnie skrępowana. Nieznajomy był wysoki, silnie zbudowany, miał proporcje antycznego posągu. Nie należała do malutkich, ale stojąc obok niego, czuła się jak karzełek. Nie tylko posturą robił wrażenie; krótkie siwiejące włosy,
opalona twarz i skrzące się niebieskie oczy budziły zaufanie. Aż ją coś w gardle ścisnęło. Boże, o co on przed chwilą pytał? - Tak. Jestem Angielką, a pan? - Zauważyła u niego leciutki akcent, którego nie potrafiła zidentyfikować. - Też Anglik. - Uśmiechnął się. - O! - Wszystko w porządku? - powtórzył pytanie. - Zbladła pani. - Najzupełniej w porządku. Tylko było to dość niespodziewane jak na pierwszy dzień. - Znów się zaśmiała niepewnie. - Na długo pani przyjechała? - Odsunął się, robiąc jej przejście, i razem ruszyli przez tłum. - Na tydzień. Pierwszy urlop od lat. - Jest pani... Przyjechała pani w towarzystwie? Szybko zaprzeczyła. Spodobało jej się, że się zawahał przy pytaniu. - Nie, jestem sama. - Poczuła, jak jej policzki czerwienieją, i szybko odwróciła głowę. Dogonił ją i nagle przystanął. Niemal na siebie wpadli. Odruchowo chciała się go przytrzymać, ale cofnęła rękę, jakby się bała sparzyć. Spojrzał na nią z wyraźnym rozbawieniem. - Zbliża się pora lunchu. Nie jest pani głodna? Może byśmy razem coś zjedli? Niedaleko stąd jest naprawdę dobra restauracja. Byłem w czwartek, mają świetne jedzenie. Moment wahania. Ta jego szorstkość i bezpośredniość bardzo jej odpowiadały. Dawał poczucie bezpieczeństwa. Sprawiał wrażenie człowieka silnego i solidnego. „Stop, moja droga, nie zagalopuj się”. Postanowiła, że tylko mu podziękuje za pomoc i uprzejmość, nie będzie się z nim umawiać. Ku Swemu zdziwieniu jednak usłyszała własny głos mówiący zupełnie co innego: - Tak, to doskonały pomysł. 5 Kieliszek był zimny w dotyku; kiedy upiła pierwszy łyk, na języku pojawił się przyjemnie rzeźwiący smak zimnego wina. Nick, Nick Beasdale - jak się przedstawił - cały czas przyglądał się jej uważnie. - Dobre? - Świetne. - No to na zdrowie.
W żołądku pojawiło się dziwne, przyjemne odczucie, jakiego nie doznała od lat. - Na zdrowie. - Podniosła swój kieliszek. Siedzieli na tarasie małej restauracji, wychodzącym na ulicę niecałe sto metrów od miejsca, w którym się poznali. Na początek Nick zamówił butelkę lokalnego białego wina, talerz z serami i figami oraz miejscowy płaski chlebek - mówił przy tym po arabsku, jak jej się wydawało, całkiem płynnie. Od tego wszystkiego nawet bez wina kręciło się jej w głowie! Oparta wygodnie, rozejrzała się z ciekawością. Taras był przyjemnie zacieniony, stały na nim donice z drzewkami oliwnymi i z krzewami róż. Białożółte pasiaste markizy sprawiały wrażenie, że słońce po nich tańczy. Siedzieli obok żelaznej kutej balustrady, z ulicy płynęły przeróżne odgłosy. - Co pan robi w Maroku? - spytała, kiedy kelner przyniósł talerze. - Jestem na urlopie, tak samo jak pani. Mam tydzień przerwy między kolejnymi placówkami i w ostatniej chwili zdecydowałem się przyjechać tutaj. - Placówkami? Czyżby pan był dyplomatą? - spytała zaciekawiona. Zaśmiał się. - Niezupełnie. Jestem wojskowym. Oficerem. - Oficerem? - Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nigdy dotąd nie spotkała oficera. - A pani? - spytał z uśmiechem. - Ja? - Co pani robi? - Jestem prawnikiem. Zajmuję się ochroną własności intelektualnej. - Miała świadomość, że jej policzki poczerwieniały. Zrobił zabawną minę. - O, to bardzo ciekawe. - Czy ja wiem? - Byle się za bardzo nie przechwalać. Co mówił Philip? „Ty ich odstraszasz”. - Ależ tak. Wcale nie żartuję. W wojsku raczej trudno spotkać tak piękną i mądrą kobietę jak pani. To wręcz niemożliwe. Rumieniec pociemniał jeszcze bardziej. - Ja z kolei nie znałam dotąd żadnego żołnierza - powiedziała po chwili. - Ani oficera. - Jak to mówią, zawsze musi być pierwszy raz. A ja nigdy nie znałem prawniczki zajmującej się własnością intelektualną. Mamy zatem remis. - Tak. Wypiła trochę wina, chcąc ukryć zakłopotanie. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy,
więc przyglądała się rękom. Spod podwiniętych rękawów koszuli wyłaniały się opalone silne ramiona, porośnięte gęstymi ciemnobrązowymi włosami - kiedy brał i odstawiał kieliszek, widać było pracujące pod skórą mięśnie. Dłonie miał mocne, o kwadratowo zakończonych palcach, paznokcie czyste i krótkie; bez obrączki i bez wymownego paska jaśniejszej skóry w miejscu, gdzie powinna być. Nieraz taki ślad widziała; niechybny znak, że obrączka została zdjęta tylko chwilowo. Z przyjemnością słuchała jego głosu, głębokiego i spokojnego, podobało jej się też to, że gdy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się dwa dołeczki. Podano jedzenie, kelner dolał wina, a ona poczuła się dobrze i swojsko, siedząc w cieple leniwego popołudnia na słonecznym tarasie w towarzystwie przystojnego, interesującego mężczyzny. Wobec kelnerów zachowywał się sympatycznie i uprzejmie, lecz budził też respekt, i to on tu rządził. Był bezpośredni, chwilami nawet szorstki, co łagodził wręcz chłopięcym urokiem. Śmiał się często i głośno; w bacznie się jej przyglądających szaroniebieskich oczach migały iskierki wesołości. Kelnerzy, którzy znają się na ludziach, zwijali się jak w ukropie; wciąż donosili nowe przysmaki - a to długie przypieczone jęzory grillowanej, lśniącej czerwonej papryki, a to pięknie udekorowane talerzyki z gęstymi, pikantnymi pastami, a to równiutko pokrojone warzywa błyszczące od oliwy. Cienkie, ostre w smaku kiełbaski wiły się na talerzach jak senne węże - a oni jedli, pili i śmiali się. Kiedy spojrzała na zegarek, zbliżała się czwarta i słońce zaczynało się już zsuwać po niebie. - Naprawdę jest tak późno? - spytała niby to z przestrachem. Zamrugał oczami. - Chyba tak. - Powinnam iść - powiedziała. - Mam trochę pracy. - Pracy? Myślałem, że jest pani na urlopie. - Wie pan, jak to jest... - Głos jej zamarł. Nie chciała, żeby się wydało, że tak naprawdę nie ma nic do roboty. Pokręcił głową. - Zupełnie tego nie rozumiem. Urlop to urlop. Przepustka to przepustka - dodał z uśmiechem. Sam się roześmiała. - Może w wojsku. - Dotknęła palcem wilgotnego śladu kieliszka na blacie. - Zupełnie inny świat. - Sama pani nawet nie wie, jak inny - odrzekł z uśmiechem. Zapadła chwila ciszy. - Wie pani co? Nie chcę się, broń Boże, narzucać, ale skoro jest pani sama, a ja mam akurat wolne... może byśmy pochodzili trochę razem po mieście? Zjedli kolację, poszli na suk? Albo
wybrali się gdzieś na wycieczkę? Zawahała się. Nie ma co się oszukiwać, podobał się jej i najwyraźniej z wzajemnością. Był czarujący, zabawny, elokwentny. Zdążył się zwierzyć, że był wcześniej żonaty. Zbyt młodo się ożenił i małżeństwo nie przetrwało. Nie, dzieci nie mieli. Kulturalne rozstanie. Handryczenie się jest bez sensu. Oboje uznali, że to koniec. Uśmiechnął się smutno i dopił wino. Sprawiał wrażenie szczerego. Nie sądziła, by coś przed nią ukrywał. Westchnęła głęboko. Czy powinna...? Odważyć się...? Zanosiło się na wakacyjny romans, a po tylu niemiłych doświadczeniach zwyczajnie się bała. Widać było, że on jest nią zainteresowany. Niemal słyszała Paulę: „Gwiżdż na to, Sam! Po prostu idź z nim! No i co z tego, jeśli więcej się nie pokaże? Pewnie zresztą tak będzie. Poza tym w każdej chwili, za miesiąc, za tydzień, może go trafić kulka!”. Drgnęła. - Bardzo chętnie - powiedziała w końcu i całe wewnętrzne napięcie zelżało, gdy tylko wymówiła te słowa. Wyraźnie się ucieszył. - Świetnie, doskonale. W takim razie dziś kolacja? - Bardzo chętnie - powtórzyła jak echo. Szybko wstał. Boże, w co ona się pakuje? - Jestem w Dar les Cigones. Apartament Palmowy. W jego oczach pojawiło się lekkie rozbawienie. - Ho, ho, apartament. No tak, Sam Maitland, specjalistka od ochrony własności intelektualnej. Przyjdę po panią o siódmej. Będzie pani gotowa? - Tak. - Z trudem się powstrzymała, żeby po raz trzeci nie powiedzieć „bardzo chętnie”. Wstał, wyjął kilka banknotów i położył na stole. Po chwili znów znaleźli się na zatłoczonej ulicy. Szli w milczeniu. Po paru minutach dotarli pod jej hotel. - W takim razie do zobaczenia o siódmej - powiedziała i pomachała do niego przyjaźnie. Patrzył na nią chwilę, na jego ustach pojawił się zagadkowy uśmieszek. - O siódmej. Proszę włożyć coś ładnego. Odwrócił się i zniknął w tłumie. Osłupiała. Włożyć coś ładnego? Czy to znaczy, że nie podoba mu się jej ubiór? Dżinsy od Bodena, jedwabna bluzka z Jigsaw, ciemnobrązowe skórzane pantofle bez pięt z Toast? A zdawało jej się, że się ubrała ze swobodną elegancją. O co mu chodzi? Ma włożyć coś bardziej wyjściowego? Odrzuciła włosy do tyłu, wyjęła z torby kapelusz (jedno i drugie od Josepha) i wcisnęła mocno na głowę. Dobra, jeśli major Nick Beasdale chce bardziej
wyjściowo, będzie miał. Możliwości były dwie: albo długa jasnozielona jedwabna sukienka od Hobbesa, albo piękna cytrynowa ze sklepu L.K. Bennett. Tak czy siak pokaże mu. Włożyć coś ładnego, coś podobnego! 6 Cytrynowa sukienka wylądowała zmiętoszona na podłodze. Jeden jasnozielony but tkwił w pościeli, długim ostrym obcasem uwięziony w splątanym prześcieradle; na poduszce w poprzek leżał jedwabny stanik z La Perlą. Spod półprzymkniętych powiek widziała swoje rozrzucone włosy, a nieco niżej, na wysokości ud, głowę Nicka wolno przesuwającą się w górę. Czuła na skórze jego język, ciepły, wilgotny i drżący. W mglistych zakamarkach umysłu walczyły ze sobą pożądanie i zadziwienie. Sprawę przypieczętowała butelka czerwonego wina i pięć szklaneczek whisky. Pewnie go już więcej nie zobaczy - no i co z tego? W pewnym momencie podczas kolacji, patrząc na niego, uświadomiła sobie, że zaledwie dwadzieścia godzin wcześniej obserwowała parę siedzącą na sąsiednim tarasie. Widząc ich czułe pochylenie głów ku sobie, gorąco zapragnęła też tak z kimś rozmawiać - czy kiedykolwiek to się stanie? Stało się niecałą dobę później. Kolacja we dwoje stanowiła krok w zupełnie nową rzeczywistość. Nick okazał się świetnym kompanem - ciepły, dowcipny, umiał uważnie słuchać. Zdarzyło się parę razy, że wyciągnął rękę i czułym gestem odsunął jej z policzka pasmo włosów, jakby zapowiadając w ten sposób większą intymność. A ona przyznała mu do niej prawo i teraz ta sama dłoń ściskała jej ramię. Dusza w niej się rozśpiewała, miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. Oddychała z coraz większym trudem. Zazwyczaj nienawidziła tego, co się z nią działo, kiedy mężczyzna jej dotykał, tego, że rościł sobie do niej prawa. Do mnie? Nienawidziła tych swoich myśli - dlaczego ktoś nie miałby jej chcieć? Doskonale wiedziała, czemu tak trudno jest jej w to uwierzyć, ale nic nie mogła, cholera, na to poradzić. A dziś było zupełnie inaczej. Leży na tym samym hotelowym łóżku, w którym spała samotnie zeszłej nocy, ciało ma rozkosznie przepełnione winem i pożądaniem i patrzy na głowę dopiero co poznanego mężczyzny, poruszającą się z premedytacją powoli między jej udami. Zamknęła oczy ze wstydu. I z rozkoszy. - Palisz? - Sięgnęła przez niego i z szufladki przy łóżku wyjęła trzymaną tam na wszelki wypadek paczkę papierosów. Pokręcił głową. - Nie, ale zapal. Nie przeszkadza mi. - Tylko jednego - obiecała. - Jestem idiotką, wiem. Palę jednego papierosa na tydzień. Właściwie sama nie wiem czemu. - Wzruszyła lekko ramionami.
- Podobno łatwiej utrzymać figurę i przynajmniej można czymś zająć ręce. Wiele kobiet tak twierdzi. - W ciemności głos Nicka był jak odcieleśniony. Sam miała wrażenie, że cała się zarumieniła. Znowu. Słowa niby niewinne, a zakłuły jak sztylet. - Nie wiem - odparła szybko, starając się pokryć tym zmieszanie. Wydmuchnęła dym kącikiem ust. - Nie sądzisz, że jeden papieros na tydzień to troszkę za mało na utrzymanie dobrej figury? - spytała niby obojętnie. Oparł się na łokciu i przesunął dłonią po jej ciele. Próbowała dojrzeć wyraz jego twarzy, ale w słabym świetle dobiegającym z saloniku nie dało się wiele zobaczyć. - Nie myślałem o tobie - powiedział cicho. Palec przewędrował od żeber do pępka. - Nie masz żadnej nadwagi. Jesteś cudowna. Po prostu cudowna. Prawie się zakrztusiła własnym oddechem. Znają się zaledwie jeden dzień - jak to możliwe, że on tak doskonale wie, co powiedzieć? Pochyliła się przez niego i starannie zgasiła papierosa. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów, przyjemnie załaskotały w czubki palców. Pochwycił jej dłoń, odwrócił i zaczął ją całować wewnątrz, tam gdzie zaczynały się żyły wędrujące do góry, wzdłuż przedramienia. Język poruszał się delikatnie na fałdkach skóry na nadgarstku; albo tego nie zauważył, albo nie skomentował, że jedna jest odrobinę grubsza i bardziej wypukła. Niecierpliwie pociągnął jej dłoń w stronę swojej męskości, wzwiedzionej drugi raz tej nocy. Natychmiast podjęła grę, trochę zażenowana, trochę niecierpliwa. Oczami wyobraźni ujrzała siebie w tej chwili - lekko pijana, ciut onieśmielona, ciało znów spragnione rozkoszy. Spodobał się jej ten zupełnie nowy obraz, aż się zarumieniła z dumy. 7 MEAGHAN Celle, Niemcy, 2009 Meaghan Astor niepewnie weszła do środka. Przed nią zdecydowanym krokiem podążał niski, przysadzisty chorąży Greaves, zawiadujący administracją mieszkań. Jej mąż Tom został przy samochodzie i wyładowywał z niego stosy pudeł i walizek. Pomagała mu Alanna, ich sześcioletnia córka. Ponad miesiąc nie widziała ojca i teraz dosłownie się do niego przykleiła. Greaves pokazał Meaghan salon. Jak zwykle mieszkanie było beznadziejne; tak beznadziejna potrafi być tylko wojskowa kwatera - ściany w kolorze kremowym, pstrokate zielone dywany w pokojach i regulaminowe wyposażenie: kompletnie niepasujące kwieciste zasłony, koślawe, niekształtne kanapy i tanie meble ze sklejki. Żyć się odechciewa.
Tego się obawiała. Okropność. Jak zawsze. - Dwie sypialnie, salon, jadalnia, kuchnia... łazienka jest tam, osobno ubikacja. W kuchni na szafce ma pani inwentarz. Radzę sprawdzić wszystko jak najszybciej i dać znać, czy czegoś nie brakuje. Malowane pół roku temu, więc przez najbliższy rok nic nie będzie się tu robić, ale moim zdaniem wygląda całkiem czysto. Regulamin wisi na tablicy na zewnątrz. Dni wywozu śmieci, odpadów ogrodowych i tak dalej. Jakieś pytania...? - Chorąży Greaves wyraźnie się śpieszył. - Nie, myślę, że wszystko jasne - odpowiedziała wolno, rozglądając się ze zgrozą. Ale brzydko. Brzydko i nijako. Miasto też było brzydkie i nijakie. Aż żal patrzeć. Jakby sam fakt powtórnego przyjazdu do Niemiec nie był wystarczająco nieprzyjemny, a tu jeszcze okropne mieszkanie. A przecież Tom dostał awans! - W porządeczku. - Chorąży zachowywał się jak w serialu Armia tatuśka. - W takim razie zostawiam panią. - Podsunął protokół zdawczoodbiorczy. - Proszę podpisać... Zrobiła, jak prosił, i oddała długopis. W drzwiach wejściowych zrobił się jakiś ruch. Podniosła głowę. W progu stał Tom z walizką w ręku, trzymając Alannę za rączkę. Chorąży Greaves zgrabnie zasalutował. - Dobry wieczór, panie pułkowniku. Melduję, że wszystko w porządku. Właśnie powiedziałem żonie, że jak tylko coś potrzeba, wystarczy dać znać i się załatwi. Żona - pomyślała Meaghan wściekle. Nie znosiła sposobu, w jaki wymawiali to słowo. Żona. - Dziękuję, Greaves. - Tom postawił walizkę. - Widzimy się rano. - Tak jest, panie pułkowniku. - Chorąży prawie strzelił obcasami i wyszedł. Nareszcie zostali sami. - I co myślisz? - spytał Tom, zaglądając do pierwszego pokoju. - Może być? - Kiedy przez ostatni miesiąc szykowano dla nich mieszkanie, spał w hotelu oficerskim. Meaghan wzruszyła ramionami. - Mogło być gorzej. - To samo mówiłaś w Shrivenham, pamiętasz? - próbował obrócić to w żart. - Czy mam swój pokój? - spytała Alanna, wyplątując się spomiędzy długich nóg ojca. - Taki najwłaśniejszy? - Tak, kotku. Na końcu korytarza. Idź i zobacz. - Meaghan łagodnie ją nakierowała. Jak tylko córeczka znalazła się poza zasięgiem głosu, zwróciła się do męża. - Jest okropne! - szepnęła gniewnie. - Co to? Więzienie? Myślałam, że w Paderborn była najgorsza nora, ale tu
jest gorzej. - Daj spokój, kochanie - powiedział łagodnie. - Pewnie za dużo się spodziewałaś. Ale nie jest tak źle. Już ty coś wymyślisz. Jak zawsze. Otworzyła usta i natychmiast je zamknęła. Pierwszego wieczoru razem po niemal czterech tygodniach rozłąki nie ma zamiaru zepsuć kłótnią. Nie dzisiaj. Odwróciła się i wróciła do salonu. Miał rację. Coś się wymyśli, tak jak zawsze. Trzeba zmienić zasłony, pomalować ściany. Jak się już zadomowią, wybierze się do magazynów. Może da się wymienić niebieskie kanapy na coś w lepszym stanie i bardziej neutralnego. Usłyszała, że Alanna skacze po łóżku. Pokój córeczki był najprostszy do urządzenia - kilka obrazków, trochę różowej farby, staroświecka komódka, która właśnie jechała ze Shrivenham do Celle. Pod koniec miesiąca już tu stanie, wypełniona pluszowymi zwierzątkami, książkami i zabawkami, a wtedy pokój zrobi się mniej zimny i bezduszny. Za sześć tygodni będzie rozbrzmiewał głosami koleżanek z nowej szkoły, a Alanna, co daj Boże, zapomni o ukochanych przyjaciółkach z Anglii, z których jedna była już w drodze na Cypr. Cykl zacznie się od nowa. Dziewczynka łatwo się przystosowywała; gdziekolwiek się znalazła, zawsze umiała wyszukać w nowym otoczeniu coś zajmującego. W przeciwieństwie do matki. Meaghan poczuła skurcz w żołądku na myśl o tym, co ją czeka. Na następny dzień przewidziano poranną kawę dla pań. Jako żona zastępcy dowódcy batalionu musiała wziąć w niej udział. To pierwsza placówka Toma po awansie, a jedyną kobietą stojącą wyżej od niej w hierarchii bazy była żona dowódcy Abigail Barclay. Znów ten sam skurcz. Nadal nie do końca do niej docierało znaczenie tego, że jest żoną zastępcy dowódcy. Druga pierwsza dama w angielskiej bazie wojskowej w Niemczech. Kto by pomyślał! Skromna kosmetyczka pochodząca z jakiejś zapyziałej Warry. Abigail Barclay jest przynajmniej córką generała. Widziała ją na zdjęciach - zadbana wręcz perfekcyjnie, elegancka, świetnie ubrana. Idealna żona wyższego oficera. A ona? Spojrzała na Toma ciągnącego do kuchni tekturowe pudło. Celle było ich szóstą placówką w ciągu dwunastu lat. Jak to się stało, że taka prosta dziewczyna jak ona, z małego miasteczka - właściwie znikąd - zawędrowała aż tutaj? - Mamo! - Myśli Meaghan przerwał głos Alanny. - Mamo, chodź! Popatrz, co znalazłam! Poszła do pokoju córki. Mała siedziała po turecku na łóżku bez pościeli i triumfalnie trzymała przed sobą misia o psich uszach. - Skąd go wzięłaś, aniołku? - spytała podejrzliwie. - Był tutaj. - Alanna pokazała wąską przestrzeń między łóżkiem a ścianą. - Najpierw