Marek Krajewski
Darłowskie śledztwo Eberharda Mocka
Radca kryminalny Eberhard Mock siedział w miejskiej piwiarni Waltera Pickruhna przy Marktplatz
58. Wypił na raz dużą stopkę wódki i popił szczecińskim piwem Bohrischa. Pachnące dymem
mięso węgorza oddzielił nożem od skóry, skropił cytryną i poukładał na miękkim miąższu świeżej
bułki. Tak bardzo smakował mu węgorz trzynaście lat temu.
Patrzył na rybaków i rzemieślników pijących piwo przy ciężkich dębowych stołach, wdychał
zapach pieczonych śledzi i nie mógł odpędzić myśli, że przyjechał tu właściwie tylko po to, aby
wchłonąć raz jeszcze te wszystkie smaki i zapachy. Innego powodu nie widział. Na pewno nie
chodziło o honorarium. Był zbyt dobrze uposażonym funkcjonariuszem policji kryminalnej, nie zaś
zwykłym prywatnym detektywem, chciwie łaknącym każdego feniga. Wprawdzie zaliczka na
poczet honorarium, wypłacona mu przez wrocławskiego fabrykanta przypraw Richarda Roppa za
znalezienie zaginionego syna, była bardzo hojna i do tego trzyzerowa, ale Mock wiedział, że to nie
ona była przeważającym argumentem za podjęciem darłowskiej misji. Na pewno nie chodziło też o
nadmorski wypoczynek, bo nie znosił opuszczać swój ukochany Wrocław, a potrzeby wytchnienia
na łonie natury od dawna nie odczuwał, zwłaszcza teraz, kiedy październikowe dni stawały się
coraz chłodniejsze. Mogło chodzić o zupełnie inny powód, który źle rokował darłowskiemu
śledztwu - wspomnienia mogły go znieczulić, przytępić jego instynkt psa gończego, zablokować
sprawnie funkcjonującą maszynerię umysłu. Musiał się z nich otrząsnąć, najlepiej przez
przypomnienie sobie, po co tu właściwie przybył dziś rano.
Położył na stole dwie monety jednomarkowe i wyszedł z lokalu. Ruszył na ukos przez Marktplatz i
zaszedł do sklepu kolonialnego, aby kupić tam herbatę i papierosy. Stojąc przy ladzie, podziwiał
szereg kaligraficznie opisanych szufladek. Sprzedawca w śnieżnobiałym fartuchu zamknął jedną z
nich i otworzył inną, skąd wydobył laskę wanilii. Mock zrozumiał ten gest jako symboliczny znak.
Powinien postąpić tak jak sprzedawca - w jednej szufladce zamknąć wspomnienia i otworzyć inną -
ze zleceniem Richarda Roppa.
***
"Król przypraw" zjawił się u niego przed tygodniem i zaproponował mu pięć tysięcy marek za
prywatne dochodzenie.
- Trzy lata temu spadły na mnie dwa nieszczęścia - sapał ciężko Richard Ropp, siedząc w salonie
nowego wrocławskiego mieszkania Mocka na Rehdigerplatz - Najpierw utopił się w morzu mój
jedyny wnuczek Hans, a zaraz potem zaginął mój jedyny syn Heinrich. Mieszkał daleko stąd... Lat
czterdzieści siedem, wybitny muzyk, pracowity kapelmistrz, od lat wdowiec... Zawód tak daleki od
mojego, jak dalekie jest miejsce zamieszkania Heinricha od naszej śląskiej metropolii... Nigdy się
dobrze nie rozumieliśmy - Ropp przesunął pachnącą wodą kolońską chustkę wyszywaną złotą nicią
po swych mokrych obwisłych policzkach. - Niechże pan zrozumie, drogi radco, starego człowieka,
który zgromadził ogromny majątek i nie ma go komu przekazać... Muszę wiedzieć, czy mój syn
żyje czy nie... Najgorsza wiedza jest lepsza od radosnej niewiedzy... Niedługo umrę, drogi radco.
Tak, wiem o tym dobrze i dlatego traktuję ten fakt bardzo spokojnie. Boję się tylko jednego - że
umrę, nie znając prawdy. Najboleśniejsze jest dla mnie to, że w godzinę śmierci nie będę wiedział,
jaką mam podjąć decyzję. Czy zapisać swoje fabryki, folwarki i udziały jedynemu, może jeszcze
żyjącemu potomkowi, czy też przekazać je sierocińcowi „Mater dolorosa". Muszę wiedzieć, czy
mój Heinrich żyje... Inni już go szukali... Ale to byli kiepscy detektywi. a pan jest najlepszy w
całych Niemczech.
- Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w swoim
głosie. - To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla mężczyzny w zaawansowanym
wieku i słabego, jak słyszę, zdrowia. Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z
zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej...
- Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę
tego słyszeć od pana... Jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam.
Zaginięcia najczęściej...
Dzwon na kościele św. Elżbiety przy Grabschenerstrasse wybił południe. Kiedy Ropp skończył
mówić, salonowy zegar uczynił to samo. Ku irytacji Mocka późnił się trzy minuty. W kuchni naraz
odezwała się kukułka.
- Wszystkie zegary inaczej chodzą - powiedział Mock ze złością i spojrzał niechętnie na Roppa. -
Nie podejmuję się tego zadania. Po prostu mi nie chce mi się nigdzie jechać...
- Błagam pana, niech pan jedzie do Darłowa i znajdzie mojego syna!
- Dokąd?
- Do Darłowa, nad morze! Podwoję pańskie honorarium i oddam panu do dyspozycji darłowskie
mieszkanie mojego syna! Niech pan tam jedzie, choćby i teraz, na Wszystkich Świętych. Może tam
pan wypoczywać choćby do Wigilii!
Mock podszedł do okna i zamyślił się. Po minucie odwrócił się i rzekł.
- Dobrze. Biorę to zlecenie. Właściwie nie mam teraz w prezydium niczego pilnego do roboty.
Wezmę zaległy urlop... Dobrze, jadę.
Richard Ropp, wychodząc od Mocka, błogosławił siłę, jaką daje pieniądz. Nie wiedział, iż powód
był inny. Nazwa „Darłowo" brzmiała dla radcy kryminalnego jak „pierwsza miłość".
***
Mieszkanie kapelmistrza z cmentarnego kościoła św. Getrudy, Heinricha Roppa, mieściło się w
Darłowie przy Karwitzer Landstrasse 7. Zajmowało pierwsze piętro pięknego domu z narożnym
wykuszem w kształcie wieżycy, pokrytej drobnym gontem w kształcie rybiej łuski. Wykusz był
częścią pokoju nieżyjącego wnuka Richarda Roppa, małego Hansa. W pokoju tym stary służący
kapelmistrza i jednocześnie były kościelny od św. Gertrudy, August Pagel, napalił w piecu i
pościelił łóżko dla Mocka. Policjant miał do swojej dyspozycji jeszcze kuchnię i spiżarkę. Dwa
pozostałe pokoje były zamknięte na klucz.
Mock nie ufał obcym mieszkaniom i hotelowym pokojom. Zbyt często wchodzili do nich
niezapowiedziani goście. Ze starego nawyku zamknął dokładnie drzwi wejściowe na klucz i na
łańcuch, przytrzaskując nimi kilka czarnych nitek. Przypuszczał, że będzie miał kłopoty z
zaśnięciem, zwłaszcza przy wyciu wiatru, który owiewał wieżycę. Uczynił zatem to, co zwykle
robił w takich sytuacjach: przed snem wypił w łóżku butelkę piwa. Pomogło. Zarejestrował w
pamięci godzinę jedenastą, ziewnął potężnie, przyłożył głowę do chłodnej pachnącej poduszki i
poczuł przypływ senności. Wydawało mu się, że doznaje zawrotu głowy i wpada w jakiś spiralny
lej. Przeraziło go to na tyle, że otworzył oczy. Ze zdumieniem spojrzał na zegarek. Minęły cztery
godziny, a jemu się zdawało - że cztery sekundy. Była trzecia w nocy. Godzina upiorów.
Było bardzo cicho. Wiatr przestał już wyć. Pokój zalewała blada poświata. Mock był zły na siebie,
że nie zasłonił okna w wykuszu. Wstał, aby naprawić ten błąd. Spojrzał przez okno i nie ujrzał
niczego poza mleczną bielą, z której wystawały poszarpane gałęzie świerku. Wydawało się, że na
zewnątrz płyną całe kłęby mgły, rozświetlane przez gazową latarnię. Było bardzo zimno, nawet jak
na koniec października. Para z oddechu Mocka osiadała na szybie.
Wtedy za drzwiami sypialni usłyszał kilka następujących po sobie dźwięków: zgrzytliwych jak
zardzewiałe koło, monotonnych jak jękliwa skarga. Potrząsnął głową, jakby doznał złudzenia. Za
drzwiami ktoś dmuchał w dziecinne organki. Dźwięki cichły i potężniały, jakby grający zbliżał się
do progu sypialni, a potem się od niej oddalał. Skrzypiały deski podłogi w przedpokoju. Raz bliżej
sypialni, raz dalej. Mock sięgnął pod łóżko po pistolet.
Kiedy skrzypienie było całkiem bliskie, Mock podbiegł do drzwi i gwałtownie je otworzył.
Wymierzył w ciemność. Nic nie widział poza parą swojego oddechu, nic nie słyszał poza łomotem
serca w piersi. Namacał włącznik światła i przekręcił go. W przedpokoju, przy drzwiach siedziała
lub kucała skulona, zakapturzona postać. Z kuchni dobiegło głośne warczenie psa. Mocka
natychmiast odwrócił się w stronę tego groźnego odgłosu. Po ścianie przemknął cień. Radca
kryminalny oparł się o ścianę i przeniósł muszkę pistoletu z kuchni na drzwi wejściowe. Nie było
już tam żadnej istoty w kapturze, a w kuchni - najlżejszego cienia na ścianie. Z każdego kąta
spozierała melancholijna pustka niezamieszkałych pomieszczeń. Czekał. Mijały minuty. Żadnego
ruchu, żadnego skrzypnięcia desek podłogi. W mieszkaniu był tylko Mock. Stał w oświetlonym
pomieszczeniu, dzwonił zębami z zimna i strachu, a przepocona koszula nocna przyklejała mu się
do ciała. Nagle na zewnątrz na ulicy lub na klatce schodowej ktoś kilkakrotnie dmuchnął w organki.
Potem wszystko ucichło. Mock podszedł do drzwi mieszkania. Wisiał na nich solidny łańcuch,
który on własnoręcznie wczoraj zaciągnął przed snem. Nienaruszone czarne nitki były na swoim
miejscu.
Radca kryminalny nie zasnął już do rana.
***
Mock szybkim krokiem przeszedł przez Marktplatz. Minął fontannę z rybakiem, ratusz i lawirował
przez chwilę między straganami, na których srebrzyły się dorsze i flądry. Nie dał się skusić
okrzykom sprzedawców, minął obojętnie stojak z wędzonymi śledziami i ulubionymi węgorzami, a
nawet odburknął coś nachalnej kramarce. Był dzisiaj w złym humorze - jak zawsze, gdy zbyt późno
wstawał.
Przeszedł pod starą miejską bramą i ruszył w stronę cmentarza, który leżał na wzgórzu otulony
mgłą. Kiedy tam się znalazł, obszedł najpierw bryłę kościoła św. Gertrudy z wysmukłą wieżą
pokrytą w całości gontem. Potem wszedł do środka. Na katafalku stała trumna, przed którą modliła
się jakaś kobieta w czerni. Widząc Mocka, odwróciła się gwałtownie, podniosła woalkę i spojrzała
na niego. Jedno jej oko wyglądało tak, jakby miało wypaść z oczodołu. Było wysadzone i
wyłupiaste, a jego bielmo pokryte pajęczyną czerwonych żyłek. Mock poczuł, jak włosy mu
powstają pod melonikiem. Jeszcze nikt tak nachalnie nie epatował go swoją chorobą czy
odstręczającym kalectwem. Wzrok kobiety, cierpiącej na chorobę Basedowa, mówił: Wyjdź stąd!
***
W domku przy wejściu na cmentarz mieszkał wraz ze swoją żoną stary służący i kościelny, August
Pagel. Jeżeli cokolwiek mogło ucieszyć małżeństwo Paglów, to na pewno nie była to wizyta
Mocka.
- Nie mamy pojęcia, gdzie może być pan kapelmistrz Heinrich Ropp - siwe sterczące kępki włosów
wokół łysej czaszki Pagela upodabniały go do starego sępa. - Powiem panu to, co mówiłem innym
detektywom. Z Roppem przyjaźnił się poprzedni grabarz Kranitzki, ale on już nie żyje. a nawet
gdyby żył - Pagel umilkł gwałtownie.
- Nawet gdyby żył, to co? - Mock przeniósł szybko wzrok z wypucowanego blatu kuchennego stołu
na kościelnego i podniósł głos. - No co pan tak nagle ucichł, panie Pagel?
- Kranitzki był obłąkany - siwe długie włosy wysuwały się spod czepka Elfriede Pagel i okalały jej
chudą twarz z zapadniętymi ustami. - Mumifikował trupy zwierząt. Mieszkał w grobowcu, który
postawił sobie za życia. Za szybko chciał wejść do świata zmarłych, a oni pomieszali mu zmysły.
- Przyjaźnili się... - powtórzył Mock w zamyśleniu, a potem wyszeptał sam do siebie. - Jutro
Święto Zmarłych, żywi ludzie odwiedzają swoich zmarłych. Rodzinę i przyjaciół... - zdjął melonik,
przygładził włosy i zapytał. - Który to grobowiec?
- Z czerwonej cegły - Pagel uciekał gdzieś wzrokiem. - Duży jak dom.
- Kto ma do niego klucze? Ktoś z rodziny?
- Na ogół jest otwarty - odpowiedział Pagel. - a klucze ma jego syn, Wolfgang Kranitzki. Też
grabarz i ogrodnik. Ale teraz to on gdzieś pije i niczego pan od niego się nie dowie. Najlepiej
przyjść o szóstej rano, wtedy zaczyna pracę. Potem trudno go złapać. Rzadko go widujemy, mimo
że mieszka tu po sąsiedzku.
- a Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak
utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych?
- Był nieudany - Elfriede Pagel poruszała sękatymi palcami po stole, jakby grała na pianinie. - Źle
czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał. Grać wcale nie potrafił. a jego ojciec tak tego
pragnął. Nie pomogły prośby i groźby. Szczeniak jedynie całymi dniami dmuchał w organki.
Wszędzie łaził ze swoim psem. Miał lat dziesięć, kiedy utonął. Morze już go nie oddało.
- Dziękuję - Mock wstał i włożył melonik; zapragnął nagle świeżego wdechu nikotyny. - A...
jeszcze jedno. Poproszę o klucze do pozostałych dwóch pokojów mieszkania. Muszę je sprawdzić.
Nie mogłem dzisiaj w nocy spać... Słyszałem muzykę. Ktoś okropnie fałszował. o trzeciej w nocy!
Czy mogą mi to państwo jakoś wyjaśnić?
- To mgła tak przenosi muzykę - kościelny spojrzał znacząco na żonę.
- Nie pleć głupstw, stary! - krzyknęła Elfriede Pagel i zbliżyła się do Mocka. - Tam straszy! Zmarłe
dziecko z dna morza domaga się pochówku! Pan też stamtąd ucieknie tak jak ci detektywi, którzy
byli przed panem!
* * *
Mock po nieudanych poszukiwaniach Wolfganga Kranitzkiego wrócił wieczorem do domu na
Karwitzer Landstrasse w stanie alkoholowego upojenia, które mąciło mu myśli i plątało nogi.
Zataczając się, pootwierał zamknięte pokoje i zlustrował dokładnie wszystkie kąty mieszkania. Nie
znalazłszy niczego podejrzanego, z przyzwyczajenia wypił niepotrzebną już do usypiania butelkę
piwa i o dziewiątej wieczór runął w pościel. Tej nocy nie słyszał żadnej muzyki ani żadnych
zwierzęcych odgłosów.
Jego zegarek wskazywał wpół do szóstej, kiedy obudziły go dwa sprzeczne uczucia - jego organizm
pragnął wody, a jednocześnie chciał się jej pozbyć. Mock spełnił obie te potrzeby w kuchni, potem
wrócił do sypialni, ubrał się i i półprzytomny wyszedł z domu. Przeszedł przez most na Wieprzy i
ruszył szybkim krokiem w stronę cmentarza. Męczyło go pragnienie. Miał nadzieję, że szybko
rozmówi się z grabarzem Kranitzkim i poszuka jakiejś knajpy, która pewnie już gościnnie
przyjmuje rybaków po powrocie z nocnego połowu. Kątem lewego oka dostrzegł pasma mgły,
wypływające z wąskich ulic prowadzących na Marktplatz. Wyłaniały się z niej ukośne szczyty
domów i wieża zamku króla Eryka. Kroki Mocka niosły się po pustych ulicach. Mgła przenosi
dźwięki, pomyślał.
Na rogu Miihlenstrasse przystanął, aby zapalić. Kiedy przypalał papierosa, aż drgnął. Chyba w jakiś
niewiadomy sposób stał się wczoraj posiadaczem cudzej zapalniczki z pozytywką. Jego własna nie
grała. Mock nie znosił pozytywek. Zgasił zapalniczkę i zaciągnął się mocno. Muzyka dalej grała.
Właściwie nie była to muzyka, lecz jakaś kakofonia - metaliczne dźwięki wydmuchiwane na
organkach. Dobiegały one od strony Marktplatz. Skacowany radca kryminalny poczuł przypływ
furii.
- a zaraz wyjdzie z piekła pies Baskerville'ów z ognistymi oczami - warknął do siebie i ruszył w
stronę, skąd dochodziły dźwięki.
Mgła nie pozwalała sięgnąć wzrokiem dalej niż kilka metrów w przód. Toteż siedząca na
krawężniku postać pojawiła się nagle jak spod ziemi. Pod czarnym kapturem błysnął jakiś metal.
Mock wyjął walthera z kieszeni i ukucnął w odpowiedniej odległości, aby zobaczyć metaliczny
przedmiot i twarz siedzącej istoty. Wrzasnął przeraźliwie i odskoczył, mimo iż wcale nie widział jej
oblicza. Wystarczył mu widok jej palców. Były zrośnięte cienkimi błonami. Drobne dłonie,
trzymające organki, przypominały płetwy. Zegar na ratuszu wybił cztery kwadranse. Mock
odruchowo wzniósł wzrok ku górze i zaczął liczyć gongi godzin. Usłyszał tylko trzy.
Mock stał sam na Miihlenstrasse. Istota zniknęła. W oddali milkły kakofoniczne dźwięki. Spojrzał
na zegarek. W wysłużonym junghansie chyba pękła sprężyna. Wskazówki latały luźno wokół
tarczy. Mock poczuł mrowienie na karku. Już rozumiał, dlaczego w mieście panowała taka pustka.
Przed chwilą na ratuszu wybiła trzecia. Godzina upiorów.
***
Stał dokładnie pośrodku drogi pomiędzy domem na Karwitzer Landstrasse a cmentarzem.
Intensywnie myślał. Powrót do domu mógłby skończyć się tym, czym skończyło się
przedwczorajsze poranne uśnięcie - ciężkim letargiem do południa, który uniemożliwił mu
spotkanie z grabarzem Kranitzkim. Pozostawał mu zatem jeden, już wcześniej obrany kierunek -
cmentarz. Postanowił zobaczyć ów grobowiec z czerwonej cegły, w którym mieszkał stary grabarz i
mumifikator zwierząt, Kranitzki senior. Może Ropp - jeśli żyje i z jakichś powodów się ukrywa -
dziś tam przyjdzie, aby zapalić świeczkę przyjacielowi w Święto Zmarłych? Może uczyni to w
nocy, by nikt go nie zobaczył? a potem zajdę do Kranitzkiego juniora, pomyślał, jeśli jest pijakiem,
to nawet o tak barbarzyńskiej godzinie, powinien mieć piwo w domu. Z trudem przełknął ślinę.
Wydawało mu się, że podrapała go ona po gardle. Podjął decyzję.
***
Cmentarną ciemność rozświetlały świeczki, których było dość sporo, nawet jak na wigilię
Wszystkich Świętych. Mgła snuła się po ziemi. Wystawały z niej bezlistne drzewa i krzyże
nagrobków. Na niebie pojawił się księżyc. Świecił jasno nad iglicą kościoła św. Gertrudy. Mock
poczuł dreszcz strachu. Miał przywidzenia. Zdawało mu się, że nad grobami unoszą się jakieś
szepty, alejkami przemykają cienie.
Drżącymi rękami zapalił papierosa i ruszył w stronę dwóch potężnych grobowców. Jeden z nich był
zbudowany z czerwonej cegły. Mock podszedł do żelaznej kraty i odruchowo za nią pociągnął.
Rozległo się skrzypienie żelaza, jakiś ptak odfrunał z gałęzi. Nie wystraszył jednak Mocka, który
był całkowicie skoncentrowany na tym, co widział. a widział otwartą bramę grobowca. Wchodząc
do niego, starał się robić jak najmniej hałasu.
- Gdzie ty tu mogłeś mieszkać - zapytał w myślach mumifikatora zwierząt i zaraz odpowiedział sam
sobie. - Jeśli tu mieszkałeś, to tylko pod grobowcem...
Zapalił zapalniczkę. Choć w grobowcu było kilka nisz, tylko jedną z nich zajmowała trumna.
Widniał nad nią napis: „Gustav Kranitzki, balsamista* 14 VII 1857+6 XII 1927 Requiescat in
pace". Mock zaczął przeszukiwać posadzkę grobowca. Pod jego dłońmi i stopami szeleściły suche
liście. Nagle drgnął. Znalazł uchwyt. Pociągnął go mocno i z niemałym trudem otworzył żelazny
właz, który odsłonił ciemną cuchnącą dziurę. Mocka zapiekły palce od rozgrzanej zapalniczki.
Wyszedł na zewnątrz i po chwili wrócił z dużą do połowy wypaloną świecą, którą zabrał z jakiegoś
grobu. Przystawił ją do ciemnego otworu. Tkwiła w nim masywna i po amatorsku zrobiona drabina.
Wahał się przez chwilę, czy zejść teraz, czy poczekać, aż nastanie dzień. Ciekawość przeważyła.
Przeżegnał się i - nie wypuszczając z ręki świeczki - zaczął schodzić po drabinie. Nie było to
bezpieczne. Posługiwał się tylko jedną ręką, drabina ostrzegawczo trzeszczała pod jego ciężarem, a
w jamie mógł czaić się nieznany napastnik. Z trudem zszedł na dół, a podeszwy jego trzewików
oparły się o nierówne klepisko.
Znalazł się w dławiącym smrodzie. Przełknął ślinę, aby nie zwymiotować. Pomieszczenie było dość
duże. Liczyło na oko trzy na trzy metry, a wysokie było najwyżej na dwa. Niedbale otynkowane i
przedłużone fundamenty pełniły funkcję ścian. Pod jedną z nich stało łóżko, na którym leżała
pierzyna pełna jakichś zacieków. Łóżko było zbite z desek, a narzędzia do tego służące - siekiera i
młotek - leżały na klepisku. Pod drugą ścianą - stało krzesło i stół, pod którym poniewierały się
jakieś deski i zardzewiałe rury, najwyraźniej znalezione na śmietniku, pod trzecią - fisharmonia.
Ostatnia ściana, przy której stała drabina, zasłonięta była podartą kotarą. Mock postawił świecę na
stole i podszedł do kotary. Szarpnął nią gwałtownie i odciągnął. Skamieniał z grozy.
W nikłym płomyku świeczki dostrzegł cuchnące fekaliami wiadro z deklem, a obok niego
zabalsamowane zwłoki dziecka. Wstrzymując oddech, zbliżył do nich świecę. W jej płomieniu
widział poszarpaną ranę w czaszce. Podniósł z klepiska siekierę i przyłożył ją do rany na głowie
dziecka. Rozmiary ostrza i dziury w kości idealnie do siebie pasowały. Mock dzierżył w rękach
narzędzie zbrodni, a przed sobą miał ofiarę. Co więcej, był w domu zbrodniarza. Pozostawało tylko
najistotniejsze pytanie: kto tu mieszka? Ktoś, kto w nocy wychodzi na wyprawy po śmietnikach, a
w dzień śpi w tym schronie. Ktoś, kto gra na fisharmonii, która - o czym jako były ministrant Mock
doskonale wiedział - jest substytutem organów. a na organach gra organista, któremu przysługuje
honorowy tytuł kapelmistrza. Czyż Heinrich Ropp nie szczycił się takim właśnie tytułem?
Mock odrzucił siekierę i chwycił się za nos, po czym ustami wciągnął stęchłe powietrze. Zbliżył się
do fisharmonii. Leżały na niej oprawione w skórę nuty i jakieś zeszyty. Zaczął od tych drugich.
Pięciolinie zapełnione były jakimiś niekształtnymi, powykręcami figurami wśród kleksów
atramentu. Radca kryminalny domyślił się, że są to klucze wiolinowe, nieudolnie nabazgrane grubą
stalówką. Inny, zwykły liniowany zeszyt zapisany był w całości wielokrotnie powtórzoną modlitwą
„Ojcze nasz", którą poprzedzała osobliwa preambuła: „Muszę ładnie pisać i grać na pianinie. Ojcze
nasz, któryś jest w niebie..." i tak wiele razy, aż do końca zeszytu.
- A Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak
utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych?
- Był nieudany - mówiła Elfriede Pagel. - Źle czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał.
Mockowi przyszła do głowy nagła myśl. Podniósł nakrywę fisharmonii i przyjrzał się uważnie jego
brzegowi. Był pokryty twardą zaskorupiałą brunatną cieczą. Radca kryminalny wyobraził sobie, jak
subtelny kapelmistrz Heinrich Ropp nie może znieść jakiejś nuty, źle zagranej przez kalekiego syna,
i spuszcza ciężką nakrywę klawiatury na palce chłopca.
- Grać wcale nie potrafił - mówiła Pagel. - a jego ojciec tak tego pragnął. Nie pomogły prośby i
groźby.
Jeszcze jednej rzeczy Mock nie przejrzał. Teraz postanowił to zrobić. Sięgnął po oprawione w skórę
nuty leżące obok zeszytów. Każda strona była opieczętowana: „Parafia św. Gertrudy w Darłowie.
Kapelmistrz i organista parafialny Heinrich Ropp". Odbite tuszem, powykręcane litery nie tylko
wskazywały na właściciela nut. Oskarżały też mordercę.
Mock do końca doprowadził swoje śledztwo.
***
Kiedy znalazł się na powierzchni ziemi, oparł się ciężko o wewnętrzną ścianę grobowca. Głośno i
zachłannie wciągał do płuc powietrze, pachnące opadłymi liśćmi. Opanował w ten sposób z
najwyższym trudem chęć zanieczyszczenia wnętrza. Wiedział, że musi zachowywać się cicho. Nie
mógł spłoszyć byłego kapelmistrza, który może wraca do swojego domu z wyprawy po
śmietnikach. Kryjąc się za grobami, ruszył wolno przez cmentarz, aż dotarł do kościoła i do domu
Augusta i Elfriede Pagel. Usiadł na ławce pod ich oknem. Rozjaśniało się.
Mock nie czuł zimna. Palił papierosa i nie mógł pozbyć się pewnej natrętnej myśli. Kilka dni temu
zegar na wrocławskim kościele św. Elżbiety wybił południe, a jego zegar salonowy uczynił to trzy
minuty później. Te trzy minuty wypełnił swoim monologiem wrocławski „król przypraw" Richard
Ropp, ojciec Heinricha i dziadek Hansa. Sto osiemdziesiąt sekund było teraz monomanią Eberharda
Mocka.
- Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w
swoim głosie.
- To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla człowieka słabego, jak słyszę, zdrowia.
Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej...
- Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę
tego słyszeć od pana... jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam.
Zaginięcia najczęściej dotyczą ludzi chorych psychicznie. To bardzo możliwe, że mój syn Heinrich
załamał się po tragicznej śmierci małego Hansa. Stracił pamięć, gdzieś się wałęsa, śpi pod
mostem... Tak, to bardzo możliwe... Musi pan o czymś wiedzieś, panie radco - Ropp ciężko
westchnął.
- Nie kochałem mojego jedynego syna. i za te wszystkie lata obojętności wynagrodzę go całym
moim majątkiem. Jeśli jest chory psychicznie, moi lekarze go wyleczą, jeśli popełnił jakieś
głupstwo, moi adwokaci go wybronią. a odwrotna sytuacja... No cóż... Mój syn nie dostanie ani
grosza, a cały spadek zapiszę sierocińcowi „Mater dolorosa", tylko w jednym jedynym wypadku.
Tylko wtedy, kiedy pan go nie znajdzie. Bo po panu już nikomu nie zlecę tego śledztwa... Nie ma
nikogo lepszego od pana w całych Niemczech. W dniu, kiedy mi pan oznajmi, że nie znalazł
Heinricha, składam podpis pod testamentem, w którym zarząd sierocińca otrzymuje wszystko.
Widzi pan, jaka spoczywa na nim odpowiedzialność'? W pańskich rękach los mojego syna.
Elfriede Pagel wyszła z domu z pustym wiadrem. Podchodząc do studni, ujrzała Mocka.
- Dzień dobry - Mock zrobił sztuczny grymas, który miał być uśmiechem.
- Dzień dobry - Pagel odstawiła wiadro i zaniepokojona zbliżyła się do mężczyzny. - Co, nie mógł
pan spać? Straszy w domu na Karwitzer Landstrasse, wiem, wiem...
Mock przedstawiał godny pożałowania widok. Jego melonik był pogięty, płaszcz zabrudzony
ziemią i liśćmi, buty powalane gliną. Jego usta były sine i drżące, a pod oczami wykwitały dwa
ciemne sińce.
- Wypiłem wczoraj zbyt dużo - odpowiedział Mock zgodnie z prawdą. - i kac mnie zerwał wcześnie
rano... Niech mi pani powie, pani Pagel, jak wyglądał mały Hans, syn kapelmistrza?
- Strasznie wyglądał - stara kobieta nerwowo wyłamywała palce. - Miał wytrzeszczone oczy i błony
między palcami. Jego ręce były jak płetwy. Aż dziwne, że utonął...
- Kogoś takiego widziałem dziś w nocy - cicho powiedział Mock.
- On straszy wszystkich detektywów, których wynajmuje stary pan Ropp - z zapadniętych ust
Elfriede wydostały się krople śliny. - On nie chce, by znaleźli jego ojca... Nie wiem tylko,
dlaczego...
- Mnie już nie będzie straszył - Mock wstał i uśmiechnął się szczerze i szeroko. - Bo nie będę już
szukał jego ojca. Jutro wyjeżdżam, jak tylko doprowadzę do porządku moją garderobę. Do
widzenia, pani Pagel!
- a nie mówiłam? - stara kobieta biegła za odchodzącym Mockiem i krzyczała. - Wszyscy detektywi
stąd wyjeżdżają! Bo w tym domu straszy!
Następnego dnia rano Mock wyjechał do Wrocławia. Wróciwszy do domu, przespał noc bardzo
dobrze i to bez zastosowania alkoholowego środka nasennego. Nie słyszał żadnych dźwięków,
żadnego fałszowania na organkach. Może dlatego, że w nocy z pierwszego na drugiego listopada
1932 roku nie było w Darłowie śladu mgły. a wiadomo, że z mgły wyłaniają się różne dźwięki i
postaci...
* Serdecznie dziękuję p. Leszkowi Walkiewiczowi za pomoc historyczną i topograficzną.
Marek Krajewski
* Pobyt Eberharda Mocka w Darłówku został opisany w powieści Marka Krajewskiego "Widma w
mieście Breslau".
Rodzinne powiązania z nadmorskim kurortem, spacery podczas urlopu w Darłówku i współpraca z
darłowskim samorządem były bodźcem do powstania powyższego opowiadania. Serdecznie dziękuję
autorowi, który przyjął zaproszenie do współredagowania niniejszego wydania Wiadomości
Królewskiego Miasta Darłowa. W ten sposób powstało opowiadanie, które powinno być
szczególnie bliskie mieszkańcom Wrocławia. Wszak inspektor Mock to przecież literacki bohater
stolicy Dolnego Śląska.
Serdecznie zapraszam wszystkich Państwa do przyjazdu do Darłowa i Darłówka - poznania miejsc,
które odwiedzał Mock - teraz już wrocławsko-darłowski detektyw.
Arkadiusz Klimowicz Burmistrz Darłowa
Marek Krajewski Darłowskie śledztwo Eberharda Mocka Radca kryminalny Eberhard Mock siedział w miejskiej piwiarni Waltera Pickruhna przy Marktplatz 58. Wypił na raz dużą stopkę wódki i popił szczecińskim piwem Bohrischa. Pachnące dymem mięso węgorza oddzielił nożem od skóry, skropił cytryną i poukładał na miękkim miąższu świeżej bułki. Tak bardzo smakował mu węgorz trzynaście lat temu. Patrzył na rybaków i rzemieślników pijących piwo przy ciężkich dębowych stołach, wdychał zapach pieczonych śledzi i nie mógł odpędzić myśli, że przyjechał tu właściwie tylko po to, aby wchłonąć raz jeszcze te wszystkie smaki i zapachy. Innego powodu nie widział. Na pewno nie chodziło o honorarium. Był zbyt dobrze uposażonym funkcjonariuszem policji kryminalnej, nie zaś zwykłym prywatnym detektywem, chciwie łaknącym każdego feniga. Wprawdzie zaliczka na poczet honorarium, wypłacona mu przez wrocławskiego fabrykanta przypraw Richarda Roppa za znalezienie zaginionego syna, była bardzo hojna i do tego trzyzerowa, ale Mock wiedział, że to nie ona była przeważającym argumentem za podjęciem darłowskiej misji. Na pewno nie chodziło też o nadmorski wypoczynek, bo nie znosił opuszczać swój ukochany Wrocław, a potrzeby wytchnienia na łonie natury od dawna nie odczuwał, zwłaszcza teraz, kiedy październikowe dni stawały się coraz chłodniejsze. Mogło chodzić o zupełnie inny powód, który źle rokował darłowskiemu śledztwu - wspomnienia mogły go znieczulić, przytępić jego instynkt psa gończego, zablokować sprawnie funkcjonującą maszynerię umysłu. Musiał się z nich otrząsnąć, najlepiej przez przypomnienie sobie, po co tu właściwie przybył dziś rano. Położył na stole dwie monety jednomarkowe i wyszedł z lokalu. Ruszył na ukos przez Marktplatz i zaszedł do sklepu kolonialnego, aby kupić tam herbatę i papierosy. Stojąc przy ladzie, podziwiał szereg kaligraficznie opisanych szufladek. Sprzedawca w śnieżnobiałym fartuchu zamknął jedną z nich i otworzył inną, skąd wydobył laskę wanilii. Mock zrozumiał ten gest jako symboliczny znak. Powinien postąpić tak jak sprzedawca - w jednej szufladce zamknąć wspomnienia i otworzyć inną - ze zleceniem Richarda Roppa. *** "Król przypraw" zjawił się u niego przed tygodniem i zaproponował mu pięć tysięcy marek za prywatne dochodzenie. - Trzy lata temu spadły na mnie dwa nieszczęścia - sapał ciężko Richard Ropp, siedząc w salonie nowego wrocławskiego mieszkania Mocka na Rehdigerplatz - Najpierw utopił się w morzu mój jedyny wnuczek Hans, a zaraz potem zaginął mój jedyny syn Heinrich. Mieszkał daleko stąd... Lat czterdzieści siedem, wybitny muzyk, pracowity kapelmistrz, od lat wdowiec... Zawód tak daleki od mojego, jak dalekie jest miejsce zamieszkania Heinricha od naszej śląskiej metropolii... Nigdy się dobrze nie rozumieliśmy - Ropp przesunął pachnącą wodą kolońską chustkę wyszywaną złotą nicią po swych mokrych obwisłych policzkach. - Niechże pan zrozumie, drogi radco, starego człowieka, który zgromadził ogromny majątek i nie ma go komu przekazać... Muszę wiedzieć, czy mój syn żyje czy nie... Najgorsza wiedza jest lepsza od radosnej niewiedzy... Niedługo umrę, drogi radco. Tak, wiem o tym dobrze i dlatego traktuję ten fakt bardzo spokojnie. Boję się tylko jednego - że umrę, nie znając prawdy. Najboleśniejsze jest dla mnie to, że w godzinę śmierci nie będę wiedział, jaką mam podjąć decyzję. Czy zapisać swoje fabryki, folwarki i udziały jedynemu, może jeszcze żyjącemu potomkowi, czy też przekazać je sierocińcowi „Mater dolorosa". Muszę wiedzieć, czy
mój Heinrich żyje... Inni już go szukali... Ale to byli kiepscy detektywi. a pan jest najlepszy w całych Niemczech. - Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w swoim głosie. - To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla mężczyzny w zaawansowanym wieku i słabego, jak słyszę, zdrowia. Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej... - Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę tego słyszeć od pana... Jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam. Zaginięcia najczęściej... Dzwon na kościele św. Elżbiety przy Grabschenerstrasse wybił południe. Kiedy Ropp skończył mówić, salonowy zegar uczynił to samo. Ku irytacji Mocka późnił się trzy minuty. W kuchni naraz odezwała się kukułka. - Wszystkie zegary inaczej chodzą - powiedział Mock ze złością i spojrzał niechętnie na Roppa. - Nie podejmuję się tego zadania. Po prostu mi nie chce mi się nigdzie jechać... - Błagam pana, niech pan jedzie do Darłowa i znajdzie mojego syna! - Dokąd? - Do Darłowa, nad morze! Podwoję pańskie honorarium i oddam panu do dyspozycji darłowskie mieszkanie mojego syna! Niech pan tam jedzie, choćby i teraz, na Wszystkich Świętych. Może tam pan wypoczywać choćby do Wigilii! Mock podszedł do okna i zamyślił się. Po minucie odwrócił się i rzekł. - Dobrze. Biorę to zlecenie. Właściwie nie mam teraz w prezydium niczego pilnego do roboty. Wezmę zaległy urlop... Dobrze, jadę. Richard Ropp, wychodząc od Mocka, błogosławił siłę, jaką daje pieniądz. Nie wiedział, iż powód był inny. Nazwa „Darłowo" brzmiała dla radcy kryminalnego jak „pierwsza miłość". *** Mieszkanie kapelmistrza z cmentarnego kościoła św. Getrudy, Heinricha Roppa, mieściło się w Darłowie przy Karwitzer Landstrasse 7. Zajmowało pierwsze piętro pięknego domu z narożnym wykuszem w kształcie wieżycy, pokrytej drobnym gontem w kształcie rybiej łuski. Wykusz był częścią pokoju nieżyjącego wnuka Richarda Roppa, małego Hansa. W pokoju tym stary służący kapelmistrza i jednocześnie były kościelny od św. Gertrudy, August Pagel, napalił w piecu i pościelił łóżko dla Mocka. Policjant miał do swojej dyspozycji jeszcze kuchnię i spiżarkę. Dwa pozostałe pokoje były zamknięte na klucz. Mock nie ufał obcym mieszkaniom i hotelowym pokojom. Zbyt często wchodzili do nich niezapowiedziani goście. Ze starego nawyku zamknął dokładnie drzwi wejściowe na klucz i na łańcuch, przytrzaskując nimi kilka czarnych nitek. Przypuszczał, że będzie miał kłopoty z zaśnięciem, zwłaszcza przy wyciu wiatru, który owiewał wieżycę. Uczynił zatem to, co zwykle robił w takich sytuacjach: przed snem wypił w łóżku butelkę piwa. Pomogło. Zarejestrował w pamięci godzinę jedenastą, ziewnął potężnie, przyłożył głowę do chłodnej pachnącej poduszki i poczuł przypływ senności. Wydawało mu się, że doznaje zawrotu głowy i wpada w jakiś spiralny
lej. Przeraziło go to na tyle, że otworzył oczy. Ze zdumieniem spojrzał na zegarek. Minęły cztery godziny, a jemu się zdawało - że cztery sekundy. Była trzecia w nocy. Godzina upiorów. Było bardzo cicho. Wiatr przestał już wyć. Pokój zalewała blada poświata. Mock był zły na siebie, że nie zasłonił okna w wykuszu. Wstał, aby naprawić ten błąd. Spojrzał przez okno i nie ujrzał niczego poza mleczną bielą, z której wystawały poszarpane gałęzie świerku. Wydawało się, że na zewnątrz płyną całe kłęby mgły, rozświetlane przez gazową latarnię. Było bardzo zimno, nawet jak na koniec października. Para z oddechu Mocka osiadała na szybie. Wtedy za drzwiami sypialni usłyszał kilka następujących po sobie dźwięków: zgrzytliwych jak zardzewiałe koło, monotonnych jak jękliwa skarga. Potrząsnął głową, jakby doznał złudzenia. Za drzwiami ktoś dmuchał w dziecinne organki. Dźwięki cichły i potężniały, jakby grający zbliżał się do progu sypialni, a potem się od niej oddalał. Skrzypiały deski podłogi w przedpokoju. Raz bliżej sypialni, raz dalej. Mock sięgnął pod łóżko po pistolet. Kiedy skrzypienie było całkiem bliskie, Mock podbiegł do drzwi i gwałtownie je otworzył. Wymierzył w ciemność. Nic nie widział poza parą swojego oddechu, nic nie słyszał poza łomotem serca w piersi. Namacał włącznik światła i przekręcił go. W przedpokoju, przy drzwiach siedziała lub kucała skulona, zakapturzona postać. Z kuchni dobiegło głośne warczenie psa. Mocka natychmiast odwrócił się w stronę tego groźnego odgłosu. Po ścianie przemknął cień. Radca kryminalny oparł się o ścianę i przeniósł muszkę pistoletu z kuchni na drzwi wejściowe. Nie było już tam żadnej istoty w kapturze, a w kuchni - najlżejszego cienia na ścianie. Z każdego kąta spozierała melancholijna pustka niezamieszkałych pomieszczeń. Czekał. Mijały minuty. Żadnego ruchu, żadnego skrzypnięcia desek podłogi. W mieszkaniu był tylko Mock. Stał w oświetlonym pomieszczeniu, dzwonił zębami z zimna i strachu, a przepocona koszula nocna przyklejała mu się do ciała. Nagle na zewnątrz na ulicy lub na klatce schodowej ktoś kilkakrotnie dmuchnął w organki. Potem wszystko ucichło. Mock podszedł do drzwi mieszkania. Wisiał na nich solidny łańcuch, który on własnoręcznie wczoraj zaciągnął przed snem. Nienaruszone czarne nitki były na swoim miejscu. Radca kryminalny nie zasnął już do rana. *** Mock szybkim krokiem przeszedł przez Marktplatz. Minął fontannę z rybakiem, ratusz i lawirował przez chwilę między straganami, na których srebrzyły się dorsze i flądry. Nie dał się skusić okrzykom sprzedawców, minął obojętnie stojak z wędzonymi śledziami i ulubionymi węgorzami, a nawet odburknął coś nachalnej kramarce. Był dzisiaj w złym humorze - jak zawsze, gdy zbyt późno wstawał. Przeszedł pod starą miejską bramą i ruszył w stronę cmentarza, który leżał na wzgórzu otulony mgłą. Kiedy tam się znalazł, obszedł najpierw bryłę kościoła św. Gertrudy z wysmukłą wieżą pokrytą w całości gontem. Potem wszedł do środka. Na katafalku stała trumna, przed którą modliła się jakaś kobieta w czerni. Widząc Mocka, odwróciła się gwałtownie, podniosła woalkę i spojrzała na niego. Jedno jej oko wyglądało tak, jakby miało wypaść z oczodołu. Było wysadzone i wyłupiaste, a jego bielmo pokryte pajęczyną czerwonych żyłek. Mock poczuł, jak włosy mu powstają pod melonikiem. Jeszcze nikt tak nachalnie nie epatował go swoją chorobą czy odstręczającym kalectwem. Wzrok kobiety, cierpiącej na chorobę Basedowa, mówił: Wyjdź stąd! *** W domku przy wejściu na cmentarz mieszkał wraz ze swoją żoną stary służący i kościelny, August
Pagel. Jeżeli cokolwiek mogło ucieszyć małżeństwo Paglów, to na pewno nie była to wizyta Mocka. - Nie mamy pojęcia, gdzie może być pan kapelmistrz Heinrich Ropp - siwe sterczące kępki włosów wokół łysej czaszki Pagela upodabniały go do starego sępa. - Powiem panu to, co mówiłem innym detektywom. Z Roppem przyjaźnił się poprzedni grabarz Kranitzki, ale on już nie żyje. a nawet gdyby żył - Pagel umilkł gwałtownie. - Nawet gdyby żył, to co? - Mock przeniósł szybko wzrok z wypucowanego blatu kuchennego stołu na kościelnego i podniósł głos. - No co pan tak nagle ucichł, panie Pagel? - Kranitzki był obłąkany - siwe długie włosy wysuwały się spod czepka Elfriede Pagel i okalały jej chudą twarz z zapadniętymi ustami. - Mumifikował trupy zwierząt. Mieszkał w grobowcu, który postawił sobie za życia. Za szybko chciał wejść do świata zmarłych, a oni pomieszali mu zmysły. - Przyjaźnili się... - powtórzył Mock w zamyśleniu, a potem wyszeptał sam do siebie. - Jutro Święto Zmarłych, żywi ludzie odwiedzają swoich zmarłych. Rodzinę i przyjaciół... - zdjął melonik, przygładził włosy i zapytał. - Który to grobowiec? - Z czerwonej cegły - Pagel uciekał gdzieś wzrokiem. - Duży jak dom. - Kto ma do niego klucze? Ktoś z rodziny? - Na ogół jest otwarty - odpowiedział Pagel. - a klucze ma jego syn, Wolfgang Kranitzki. Też grabarz i ogrodnik. Ale teraz to on gdzieś pije i niczego pan od niego się nie dowie. Najlepiej przyjść o szóstej rano, wtedy zaczyna pracę. Potem trudno go złapać. Rzadko go widujemy, mimo że mieszka tu po sąsiedzku. - a Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych? - Był nieudany - Elfriede Pagel poruszała sękatymi palcami po stole, jakby grała na pianinie. - Źle czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał. Grać wcale nie potrafił. a jego ojciec tak tego pragnął. Nie pomogły prośby i groźby. Szczeniak jedynie całymi dniami dmuchał w organki. Wszędzie łaził ze swoim psem. Miał lat dziesięć, kiedy utonął. Morze już go nie oddało. - Dziękuję - Mock wstał i włożył melonik; zapragnął nagle świeżego wdechu nikotyny. - A... jeszcze jedno. Poproszę o klucze do pozostałych dwóch pokojów mieszkania. Muszę je sprawdzić. Nie mogłem dzisiaj w nocy spać... Słyszałem muzykę. Ktoś okropnie fałszował. o trzeciej w nocy! Czy mogą mi to państwo jakoś wyjaśnić? - To mgła tak przenosi muzykę - kościelny spojrzał znacząco na żonę. - Nie pleć głupstw, stary! - krzyknęła Elfriede Pagel i zbliżyła się do Mocka. - Tam straszy! Zmarłe dziecko z dna morza domaga się pochówku! Pan też stamtąd ucieknie tak jak ci detektywi, którzy byli przed panem! * * * Mock po nieudanych poszukiwaniach Wolfganga Kranitzkiego wrócił wieczorem do domu na Karwitzer Landstrasse w stanie alkoholowego upojenia, które mąciło mu myśli i plątało nogi. Zataczając się, pootwierał zamknięte pokoje i zlustrował dokładnie wszystkie kąty mieszkania. Nie
znalazłszy niczego podejrzanego, z przyzwyczajenia wypił niepotrzebną już do usypiania butelkę piwa i o dziewiątej wieczór runął w pościel. Tej nocy nie słyszał żadnej muzyki ani żadnych zwierzęcych odgłosów. Jego zegarek wskazywał wpół do szóstej, kiedy obudziły go dwa sprzeczne uczucia - jego organizm pragnął wody, a jednocześnie chciał się jej pozbyć. Mock spełnił obie te potrzeby w kuchni, potem wrócił do sypialni, ubrał się i i półprzytomny wyszedł z domu. Przeszedł przez most na Wieprzy i ruszył szybkim krokiem w stronę cmentarza. Męczyło go pragnienie. Miał nadzieję, że szybko rozmówi się z grabarzem Kranitzkim i poszuka jakiejś knajpy, która pewnie już gościnnie przyjmuje rybaków po powrocie z nocnego połowu. Kątem lewego oka dostrzegł pasma mgły, wypływające z wąskich ulic prowadzących na Marktplatz. Wyłaniały się z niej ukośne szczyty domów i wieża zamku króla Eryka. Kroki Mocka niosły się po pustych ulicach. Mgła przenosi dźwięki, pomyślał. Na rogu Miihlenstrasse przystanął, aby zapalić. Kiedy przypalał papierosa, aż drgnął. Chyba w jakiś niewiadomy sposób stał się wczoraj posiadaczem cudzej zapalniczki z pozytywką. Jego własna nie grała. Mock nie znosił pozytywek. Zgasił zapalniczkę i zaciągnął się mocno. Muzyka dalej grała. Właściwie nie była to muzyka, lecz jakaś kakofonia - metaliczne dźwięki wydmuchiwane na organkach. Dobiegały one od strony Marktplatz. Skacowany radca kryminalny poczuł przypływ furii. - a zaraz wyjdzie z piekła pies Baskerville'ów z ognistymi oczami - warknął do siebie i ruszył w stronę, skąd dochodziły dźwięki. Mgła nie pozwalała sięgnąć wzrokiem dalej niż kilka metrów w przód. Toteż siedząca na krawężniku postać pojawiła się nagle jak spod ziemi. Pod czarnym kapturem błysnął jakiś metal. Mock wyjął walthera z kieszeni i ukucnął w odpowiedniej odległości, aby zobaczyć metaliczny przedmiot i twarz siedzącej istoty. Wrzasnął przeraźliwie i odskoczył, mimo iż wcale nie widział jej oblicza. Wystarczył mu widok jej palców. Były zrośnięte cienkimi błonami. Drobne dłonie, trzymające organki, przypominały płetwy. Zegar na ratuszu wybił cztery kwadranse. Mock odruchowo wzniósł wzrok ku górze i zaczął liczyć gongi godzin. Usłyszał tylko trzy. Mock stał sam na Miihlenstrasse. Istota zniknęła. W oddali milkły kakofoniczne dźwięki. Spojrzał na zegarek. W wysłużonym junghansie chyba pękła sprężyna. Wskazówki latały luźno wokół tarczy. Mock poczuł mrowienie na karku. Już rozumiał, dlaczego w mieście panowała taka pustka. Przed chwilą na ratuszu wybiła trzecia. Godzina upiorów. *** Stał dokładnie pośrodku drogi pomiędzy domem na Karwitzer Landstrasse a cmentarzem. Intensywnie myślał. Powrót do domu mógłby skończyć się tym, czym skończyło się przedwczorajsze poranne uśnięcie - ciężkim letargiem do południa, który uniemożliwił mu spotkanie z grabarzem Kranitzkim. Pozostawał mu zatem jeden, już wcześniej obrany kierunek - cmentarz. Postanowił zobaczyć ów grobowiec z czerwonej cegły, w którym mieszkał stary grabarz i mumifikator zwierząt, Kranitzki senior. Może Ropp - jeśli żyje i z jakichś powodów się ukrywa - dziś tam przyjdzie, aby zapalić świeczkę przyjacielowi w Święto Zmarłych? Może uczyni to w nocy, by nikt go nie zobaczył? a potem zajdę do Kranitzkiego juniora, pomyślał, jeśli jest pijakiem, to nawet o tak barbarzyńskiej godzinie, powinien mieć piwo w domu. Z trudem przełknął ślinę. Wydawało mu się, że podrapała go ona po gardle. Podjął decyzję. ***
Cmentarną ciemność rozświetlały świeczki, których było dość sporo, nawet jak na wigilię Wszystkich Świętych. Mgła snuła się po ziemi. Wystawały z niej bezlistne drzewa i krzyże nagrobków. Na niebie pojawił się księżyc. Świecił jasno nad iglicą kościoła św. Gertrudy. Mock poczuł dreszcz strachu. Miał przywidzenia. Zdawało mu się, że nad grobami unoszą się jakieś szepty, alejkami przemykają cienie. Drżącymi rękami zapalił papierosa i ruszył w stronę dwóch potężnych grobowców. Jeden z nich był zbudowany z czerwonej cegły. Mock podszedł do żelaznej kraty i odruchowo za nią pociągnął. Rozległo się skrzypienie żelaza, jakiś ptak odfrunał z gałęzi. Nie wystraszył jednak Mocka, który był całkowicie skoncentrowany na tym, co widział. a widział otwartą bramę grobowca. Wchodząc do niego, starał się robić jak najmniej hałasu. - Gdzie ty tu mogłeś mieszkać - zapytał w myślach mumifikatora zwierząt i zaraz odpowiedział sam sobie. - Jeśli tu mieszkałeś, to tylko pod grobowcem... Zapalił zapalniczkę. Choć w grobowcu było kilka nisz, tylko jedną z nich zajmowała trumna. Widniał nad nią napis: „Gustav Kranitzki, balsamista* 14 VII 1857+6 XII 1927 Requiescat in pace". Mock zaczął przeszukiwać posadzkę grobowca. Pod jego dłońmi i stopami szeleściły suche liście. Nagle drgnął. Znalazł uchwyt. Pociągnął go mocno i z niemałym trudem otworzył żelazny właz, który odsłonił ciemną cuchnącą dziurę. Mocka zapiekły palce od rozgrzanej zapalniczki. Wyszedł na zewnątrz i po chwili wrócił z dużą do połowy wypaloną świecą, którą zabrał z jakiegoś grobu. Przystawił ją do ciemnego otworu. Tkwiła w nim masywna i po amatorsku zrobiona drabina. Wahał się przez chwilę, czy zejść teraz, czy poczekać, aż nastanie dzień. Ciekawość przeważyła. Przeżegnał się i - nie wypuszczając z ręki świeczki - zaczął schodzić po drabinie. Nie było to bezpieczne. Posługiwał się tylko jedną ręką, drabina ostrzegawczo trzeszczała pod jego ciężarem, a w jamie mógł czaić się nieznany napastnik. Z trudem zszedł na dół, a podeszwy jego trzewików oparły się o nierówne klepisko. Znalazł się w dławiącym smrodzie. Przełknął ślinę, aby nie zwymiotować. Pomieszczenie było dość duże. Liczyło na oko trzy na trzy metry, a wysokie było najwyżej na dwa. Niedbale otynkowane i przedłużone fundamenty pełniły funkcję ścian. Pod jedną z nich stało łóżko, na którym leżała pierzyna pełna jakichś zacieków. Łóżko było zbite z desek, a narzędzia do tego służące - siekiera i młotek - leżały na klepisku. Pod drugą ścianą - stało krzesło i stół, pod którym poniewierały się jakieś deski i zardzewiałe rury, najwyraźniej znalezione na śmietniku, pod trzecią - fisharmonia. Ostatnia ściana, przy której stała drabina, zasłonięta była podartą kotarą. Mock postawił świecę na stole i podszedł do kotary. Szarpnął nią gwałtownie i odciągnął. Skamieniał z grozy. W nikłym płomyku świeczki dostrzegł cuchnące fekaliami wiadro z deklem, a obok niego zabalsamowane zwłoki dziecka. Wstrzymując oddech, zbliżył do nich świecę. W jej płomieniu widział poszarpaną ranę w czaszce. Podniósł z klepiska siekierę i przyłożył ją do rany na głowie dziecka. Rozmiary ostrza i dziury w kości idealnie do siebie pasowały. Mock dzierżył w rękach narzędzie zbrodni, a przed sobą miał ofiarę. Co więcej, był w domu zbrodniarza. Pozostawało tylko najistotniejsze pytanie: kto tu mieszka? Ktoś, kto w nocy wychodzi na wyprawy po śmietnikach, a w dzień śpi w tym schronie. Ktoś, kto gra na fisharmonii, która - o czym jako były ministrant Mock doskonale wiedział - jest substytutem organów. a na organach gra organista, któremu przysługuje honorowy tytuł kapelmistrza. Czyż Heinrich Ropp nie szczycił się takim właśnie tytułem? Mock odrzucił siekierę i chwycił się za nos, po czym ustami wciągnął stęchłe powietrze. Zbliżył się do fisharmonii. Leżały na niej oprawione w skórę nuty i jakieś zeszyty. Zaczął od tych drugich. Pięciolinie zapełnione były jakimiś niekształtnymi, powykręcami figurami wśród kleksów atramentu. Radca kryminalny domyślił się, że są to klucze wiolinowe, nieudolnie nabazgrane grubą stalówką. Inny, zwykły liniowany zeszyt zapisany był w całości wielokrotnie powtórzoną modlitwą
„Ojcze nasz", którą poprzedzała osobliwa preambuła: „Muszę ładnie pisać i grać na pianinie. Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." i tak wiele razy, aż do końca zeszytu. - A Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych? - Był nieudany - mówiła Elfriede Pagel. - Źle czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał. Mockowi przyszła do głowy nagła myśl. Podniósł nakrywę fisharmonii i przyjrzał się uważnie jego brzegowi. Był pokryty twardą zaskorupiałą brunatną cieczą. Radca kryminalny wyobraził sobie, jak subtelny kapelmistrz Heinrich Ropp nie może znieść jakiejś nuty, źle zagranej przez kalekiego syna, i spuszcza ciężką nakrywę klawiatury na palce chłopca. - Grać wcale nie potrafił - mówiła Pagel. - a jego ojciec tak tego pragnął. Nie pomogły prośby i groźby. Jeszcze jednej rzeczy Mock nie przejrzał. Teraz postanowił to zrobić. Sięgnął po oprawione w skórę nuty leżące obok zeszytów. Każda strona była opieczętowana: „Parafia św. Gertrudy w Darłowie. Kapelmistrz i organista parafialny Heinrich Ropp". Odbite tuszem, powykręcane litery nie tylko wskazywały na właściciela nut. Oskarżały też mordercę. Mock do końca doprowadził swoje śledztwo. *** Kiedy znalazł się na powierzchni ziemi, oparł się ciężko o wewnętrzną ścianę grobowca. Głośno i zachłannie wciągał do płuc powietrze, pachnące opadłymi liśćmi. Opanował w ten sposób z najwyższym trudem chęć zanieczyszczenia wnętrza. Wiedział, że musi zachowywać się cicho. Nie mógł spłoszyć byłego kapelmistrza, który może wraca do swojego domu z wyprawy po śmietnikach. Kryjąc się za grobami, ruszył wolno przez cmentarz, aż dotarł do kościoła i do domu Augusta i Elfriede Pagel. Usiadł na ławce pod ich oknem. Rozjaśniało się. Mock nie czuł zimna. Palił papierosa i nie mógł pozbyć się pewnej natrętnej myśli. Kilka dni temu zegar na wrocławskim kościele św. Elżbiety wybił południe, a jego zegar salonowy uczynił to trzy minuty później. Te trzy minuty wypełnił swoim monologiem wrocławski „król przypraw" Richard Ropp, ojciec Heinricha i dziadek Hansa. Sto osiemdziesiąt sekund było teraz monomanią Eberharda Mocka. - Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w swoim głosie. - To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla człowieka słabego, jak słyszę, zdrowia. Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej... - Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę tego słyszeć od pana... jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam. Zaginięcia najczęściej dotyczą ludzi chorych psychicznie. To bardzo możliwe, że mój syn Heinrich załamał się po tragicznej śmierci małego Hansa. Stracił pamięć, gdzieś się wałęsa, śpi pod mostem... Tak, to bardzo możliwe... Musi pan o czymś wiedzieś, panie radco - Ropp ciężko westchnął. - Nie kochałem mojego jedynego syna. i za te wszystkie lata obojętności wynagrodzę go całym
moim majątkiem. Jeśli jest chory psychicznie, moi lekarze go wyleczą, jeśli popełnił jakieś głupstwo, moi adwokaci go wybronią. a odwrotna sytuacja... No cóż... Mój syn nie dostanie ani grosza, a cały spadek zapiszę sierocińcowi „Mater dolorosa", tylko w jednym jedynym wypadku. Tylko wtedy, kiedy pan go nie znajdzie. Bo po panu już nikomu nie zlecę tego śledztwa... Nie ma nikogo lepszego od pana w całych Niemczech. W dniu, kiedy mi pan oznajmi, że nie znalazł Heinricha, składam podpis pod testamentem, w którym zarząd sierocińca otrzymuje wszystko. Widzi pan, jaka spoczywa na nim odpowiedzialność'? W pańskich rękach los mojego syna. Elfriede Pagel wyszła z domu z pustym wiadrem. Podchodząc do studni, ujrzała Mocka. - Dzień dobry - Mock zrobił sztuczny grymas, który miał być uśmiechem. - Dzień dobry - Pagel odstawiła wiadro i zaniepokojona zbliżyła się do mężczyzny. - Co, nie mógł pan spać? Straszy w domu na Karwitzer Landstrasse, wiem, wiem... Mock przedstawiał godny pożałowania widok. Jego melonik był pogięty, płaszcz zabrudzony ziemią i liśćmi, buty powalane gliną. Jego usta były sine i drżące, a pod oczami wykwitały dwa ciemne sińce. - Wypiłem wczoraj zbyt dużo - odpowiedział Mock zgodnie z prawdą. - i kac mnie zerwał wcześnie rano... Niech mi pani powie, pani Pagel, jak wyglądał mały Hans, syn kapelmistrza? - Strasznie wyglądał - stara kobieta nerwowo wyłamywała palce. - Miał wytrzeszczone oczy i błony między palcami. Jego ręce były jak płetwy. Aż dziwne, że utonął... - Kogoś takiego widziałem dziś w nocy - cicho powiedział Mock. - On straszy wszystkich detektywów, których wynajmuje stary pan Ropp - z zapadniętych ust Elfriede wydostały się krople śliny. - On nie chce, by znaleźli jego ojca... Nie wiem tylko, dlaczego... - Mnie już nie będzie straszył - Mock wstał i uśmiechnął się szczerze i szeroko. - Bo nie będę już szukał jego ojca. Jutro wyjeżdżam, jak tylko doprowadzę do porządku moją garderobę. Do widzenia, pani Pagel! - a nie mówiłam? - stara kobieta biegła za odchodzącym Mockiem i krzyczała. - Wszyscy detektywi stąd wyjeżdżają! Bo w tym domu straszy! Następnego dnia rano Mock wyjechał do Wrocławia. Wróciwszy do domu, przespał noc bardzo dobrze i to bez zastosowania alkoholowego środka nasennego. Nie słyszał żadnych dźwięków, żadnego fałszowania na organkach. Może dlatego, że w nocy z pierwszego na drugiego listopada 1932 roku nie było w Darłowie śladu mgły. a wiadomo, że z mgły wyłaniają się różne dźwięki i postaci... * Serdecznie dziękuję p. Leszkowi Walkiewiczowi za pomoc historyczną i topograficzną. Marek Krajewski * Pobyt Eberharda Mocka w Darłówku został opisany w powieści Marka Krajewskiego "Widma w mieście Breslau".
Rodzinne powiązania z nadmorskim kurortem, spacery podczas urlopu w Darłówku i współpraca z darłowskim samorządem były bodźcem do powstania powyższego opowiadania. Serdecznie dziękuję autorowi, który przyjął zaproszenie do współredagowania niniejszego wydania Wiadomości Królewskiego Miasta Darłowa. W ten sposób powstało opowiadanie, które powinno być szczególnie bliskie mieszkańcom Wrocławia. Wszak inspektor Mock to przecież literacki bohater stolicy Dolnego Śląska. Serdecznie zapraszam wszystkich Państwa do przyjazdu do Darłowa i Darłówka - poznania miejsc, które odwiedzał Mock - teraz już wrocławsko-darłowski detektyw. Arkadiusz Klimowicz Burmistrz Darłowa